Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Popękane miejsca - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
8 czerwca 2015
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Popękane miejsca - ebook

TRAUMATYCZNE PRZEŻYCIA Z DZIECIŃSTWA wciąż powracają. Jednak życie stawia przed młodą kobietą nowe wyzwania.

Życie Shelby nie jest może zbyt ekscytujące, ale za to przewidywalne – a ona za to właśnie je lubi. Jako ofiara przemocy domowej ze strony ojca spędziła całe lata na budowaniu bezpiecznej egzystencji pozbawionej zależności od kogokolwiek. Jednak jej starannie zaplanowane życie zaczyna się rozpadać, kiedy staje się opiekunem prawnym Shayli – czterolatki noszącej w sobie tajemnicę, która sprawia, że świat Shelby wywraca się do góry nogami.

Podejmując dramatyczną próbę ucieczki od przeszłości, Shelby przyjmuje posadę nauczycielki w Niemczech. Daje jej to nadzieję na nowy początek. Przystosowanie się do nowej pracy, nowej kultury i nowej córki, a także do wytrwałych zalotów nieustępliwego trenera koszykówki nie jest dla niej łatwe. Shelby zaczyna się zastanawiać, czy dokonała właściwego wyboru, czy przeszłość nie zagrozi przyszłości, jakiej pragnie.

Shelby chciałaby zapomnieć o znęcającym się nad rodziną ojcu. Wyjeżdża do innego kraju, intensywnie pracuje, jednak najważniejsze okazuje się wsparcie zaufanych osób, zwłaszcza brata, z którym łączą ją szczególne więzi. Czy uda się jej pokonać wszystkie lęki i otworzyć na miłość zabiegającego o jej względy Scotta?

Michele Phoenix, urodzona we Francji córka Amerykanki i Kanadyjczyka, absolwentka Wheaton College, jest międzynarodową pisarką obdarzoną wrażliwością wielu kultur. Prowadziła zajęcia z pisania, muzyki i teatru w szkole z internatem dla dzieci misjonarzy, do której uczęszczała jako nastolatka. Obecnie pracuje dla Global Outreach Mission.

Michele mieszka w Wheaton, w stanie Illinois (Stany Zjednoczone).

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7516-901-0
Rozmiar pliku: 1,0 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Po­dzię­ko­wa­nia

Chcia­ła­bym po­dzię­ko­wać:

Aaro­no­wi – za Two­ją do­głęb­ną Seth-owość.

Gray­so­no­wi – za Two­ją buj­ną Trey-owość.

Jane – za Two­ją tro­skli­wą Bev-owość.

Mari El­len – za Two­ją po­ucza­ją­cą Pan­no-Re­eser-owość

Kan­dern, za cza­rują­cą i wy­czer­pują­cą niem­cio­wość.

Moim studen­tom z Black Fo­rest Aca­de­my,

be­dą­cym fa­scynują­cą kom­po­zycją nie­win­no­ści

i zmę­cze­nia świa­tem, krucho­ści i nie­ustra­szo­no­ści.

Byli­ście za­rów­no moim po­wo­ła­niem, jak i moją na­gro­dą.

A pod wie­lo­ma wzglę­da­mi – rów­nież moim uzdro­wie­niem. Ko­cham Was wszyst­kich.Roz­dział 1

– Je­dyna róż­ni­ca po­mię­dzy Niem­ca­mi a na­czel­nymi po­le­ga na tym, że Nie­miec po­tra­fi prze­czytać, co jest na­pi­sa­ne na pusz­ce z pi­wem – orze­kła Bon­nie.

Całe życie za­sta­na­wia­łam się, jak mógł­by wy­glą­dać czy­ściec, i oto wła­śnie go zna­la­złam, tu, trzydzie­ści pięć ty­się­cy stóp nad zie­mią, za­mknię­ta w tej prze­strze­ni wy­ście­ła­nej ja­skra­wą ta­pi­cer­ką, po­mię­dzy śpią­cym dziec­kiem a pe­ro­rują­cą, po­wta­rza­ją­cą się jak pa­puga ko­bie­tą. Jej głos był do­no­śny – ostry jak ko­ści wy­sta­ją­ce z jej po­nad­sie­dem­dzie­się­cio­let­nie­go już cia­ła – a źle do­pa­so­wa­ne sztucz­ne szczę­ki w ni­czym nie ła­go­dzi­ły stac­ca­ta jej spół­gło­sek i prze­ni­kli­we­go dźwię­ku jej sa­mo­gło­sek.

– Wia­do­mo, nic na to nie po­ra­dzą – cią­gnę­ła da­lej pa­sa­żer­ka z sie­dze­nia numer 41-C, nie­po­mna na to, że z 41-B od­po­wia­da jej je­dynie ci­sza. – To kwe­stia kul­turo­wa. Tak jak cho­dze­nie w tych skó­rza­nych szor­tach i ma­cza­nie frytek w ma­jo­ne­zie. Za­ło­żę się, że te ich pa­ski są rów­nie cia­sne jak ich ar­te­rie – pod­kre­śli­ła swo­ją wy­po­wiedź szyder­czym par­sk­nię­ciem i się­gnę­ła po na­pój.

Od­li­cza­łam w myślach se­kun­dy, w któ­rych są­czyła swój sok po­ma­rań­czo­wy z pla­sti­ko­we­go kub­ka. Roz­ko­szo­wa­łam się ci­szą i bła­ga­łam bó­stwa od­po­wie­dzial­ne za przy­no­sze­nie ulgi „kon­wer­sa­cyj­nej”, aby ta­blet­ki na­sen­ne, któ­re Bon­nie po­łknę­ła kil­ka mi­nut wcze­śniej, za­czę­ły dzia­łać, za­nim umrę, pa­da­jąc ofia­rą mor­der­stwa z użyciem mo­no­lo­gu. Już w po­cze­kal­ni, kie­dy ta drob­na ko­bie­ci­na do­star­czyła roz­ryw­ki pa­sa­że­rom le­cą­cym do Frank­fur­tu, awan­turując się o swój zbyt cięż­ki ba­gaż pod­ręcz­ny, po­myśla­łam, że za­po­wia­da to trans­atlan­tyc­kie kło­po­ty dla tych, któ­rzy usią­dą obok niej. Los chciał, że pa­dło na mnie. Moim je­dynym po­cie­sze­niem było wy­obra­ża­nie so­bie, jak fa­tal­nie wy­glą­da­ła­by ta sce­na, gdyby tę ger­ma­no­fob­kę po­sa­dzo­no obok ro­do­wi­te­go miesz­kań­ca kra­ju, do któ­re­go le­cie­li­śmy.

Bon­nie wsta­wi­ła kubek do otwo­ru w znaj­du­ją­cej się przed nią pod­staw­ce i wzię­ła głę­bo­ki od­dech. Ja wstrzyma­łam swój wła­sny, oba­wia­jąc się ko­lej­ne­go roz­dzia­łu „Znie­sła­wia­nia nie­miec­kiej kul­tury” au­tor­stwa Bon­nie, ale osta­tecz­nie jed­nak do nie­go nie do­szło. Rzuciw­szy tyl­ko znużo­nym gło­sem: – Chyba się zdrzem­nę na se­kun­dę – Bon­nie wes­tchnę­ła głę­bo­ko, na­peł­nia­jąc prze­strzeń za­pa­chem pe­sto, i za­nurzyła się w ci­szy.

Moja dłoń błą­dzi­ła po de­li­kat­nych blond lo­kach na głów­ce spo­czywa­ją­cej na mo­ich ko­la­nach. Jesz­cze kil­ka mie­się­cy temu ten gest był mi obcy. Gdy tak owi­ja­łam so­bie lo­czek wo­kół pal­ca, pa­trząc, jak się po­tem roz­wi­ja, uświa­do­mi­łam so­bie, jak szyb­ko to, co obce, sta­wa­ło się dla mnie czymś zna­jo­mym. Shay­la po­ruszyła się, pod­cią­gnę­łam więc jej po­kła­do­wy ko­cyk wy­żej, na ra­mion­ka, zdu­mio­na, że po­tra­fi­ła spać wy­gię­ta w tak dziw­ny spo­sób wo­kół pa­sów bez­pie­czeń­stwa, któ­rych za­pię­cie po­le­ci­ła nam ste­war­de­sa. Na­gle za­kasz­la­ła i otwo­rzyła jed­no oczko, zer­ka­jąc na geo­me­trycz­ny wzór na sie­dze­niu znaj­du­ją­cym się przed nią, po czym wy­cią­gnę­ła szyję, żeby spoj­rzeć na mnie. Naj­wi­docz­niej usa­tys­fak­cjo­no­wa­na fak­tem, że nie za­mie­ni­łam się w żad­ne­go ze złych lu­dzi z jej kre­skó­wek Di­sneya, za­mknę­ła to swo­je jed­no otwar­te oczko i za­wi­nę­ła się z po­wro­tem do snu.

To, że na mój wi­dok nie wpa­dła w dzi­ką hi­ste­rię, uzna­łam za kom­ple­ment. Było wie­le po­wo­dów, dla któ­rych tak wła­śnie mo­gło się zda­rzyć, a naj­waż­niej­szym z nich były fi­zycz­ne spusto­sze­nia, ja­kie po­czyni­ło we mnie sześć mie­się­cy życia w sta­nie kom­plet­ne­go szo­ku; dwa­na­ście ty­god­ni nie­do­wie­rza­nia i dwa­na­ście ko­lej­nych ty­god­ni po­wąt­pie­wa­nia, wszyst­ko ra­zem skumu­lo­wa­ne w ostat­nich sie­dem­dzie­się­ciu dwóch go­dzi­nach sza­lo­ne­go, ner­wo­we­go pa­ko­wa­nia.

Byłam mo­de­lo­wym przy­kła­dem czło­wie­ka z ze­spo­łem stre­su po­ura­zo­we­go. Moja skó­ra przy­bra­ła ko­lor bla­dej, brud­na­wej sko­rup­ki od jaj­ka, moje wło­sy wy­glą­da­ły rów­nie stylo­wo, co brą­zo­wy druciak do mycia na­czyń, a w mo­ich oczach, je­stem tego pew­na, wi­dać było krzyk prze­ra­że­nia po­łą­czo­ny z kom­plet­ną dez­orien­ta­cją. Po­ura­zo­wa Shel­by to nie był zbyt przy­jem­ny wi­dok. Oj nie.

Spoj­rza­łam przez okno na chmu­ry wy­glą­da­ją­ce jak wata cu­kro­wa i zo­ba­czyłam pierw­sze bla­de pro­mie­nie ko­lej­ne­go dnia. W moim gar­dle tkwi­ło ja­kieś ogrom­ne cia­ło obce, coś jak głaz, a wszel­kie moje pró­by usunię­cia go, po­dej­mo­wa­ne od kil­ku mie­się­cy, speł­za­ły na ni­czym. Żad­ne moje pła­cze, wy­bu­chy zło­ści, ani me­dia­cje z samą sobą na­wet go nie dra­snę­ły. Pa­trząc na nowy dzień, któ­ry ro­dził się na ho­ryzon­cie, byłam nie­mal pew­na, że ten głaz po­zo­sta­nie tam, gdzie jest. Przy­najm­niej przez ja­kiś czas. Za­sta­na­wia­łam się, czy nie wy­ryć na nim ja­kiejś sen­ten­cji à pro­pos ca­łej tej sy­tua­cji, na przy­kład: „Ja wy­sia­dam!”, tak aby uczynić to sta­łym ele­men­tem mo­je­go uczucio­we­go kra­jo­bra­zu. Świet­nie pa­so­wa­ło­by to do ca­łej resz­ty – do ka­wał­ków drutu kol­cza­ste­go, frag­men­tów mu­rów obron­nych i żel­be­to­wych drzwi wy­rwa­nych z za­wia­sów, za­bra­nych przez falę z tego sa­me­go wy­brze­ża, co pod­czas po­przed­nich burz eg­zysten­cjal­nych. Wszyst­kie te rze­czy sta­no­wi­ły mój rynsz­tunek nie­uda­nych form sa­mo­obro­ny i nie byłam jesz­cze cał­kiem go­to­wa, żeby się ich po­zbyć. Stwier­dzi­łam, że lep­sze po­pę­ka­ne ba­rie­ry niż żad­ne. Przy­najm­niej wy­ra­ża­ły ja­kąś in­ten­cję.

Praw­da?

***

Sie­dem mie­się­cy wcze­śniej

– Ona jest pięk­na, Shel­by.

Ga­pi­łam się na twarz pra­cow­ni­cy opie­ki spo­łecz­nej, za­sta­na­wia­jąc się, co sło­wo pięk­na ma wspól­ne­go z sy­tua­cją, w któ­rej się zna­la­złam. Ist­nia­ły lep­sze sło­wa, żeby ją opi­sać. Dziw­na? Tak. Wpra­wia­ją­ca w za­kło­po­ta­nie? Tak. Cał­ko­wi­cie i prze­ra­ża­ją­co poza kon­tro­lą? Bez dwóch zdań. Ale pięk­na? Nie – to nie był przy­miot­nik, któ­ry pa­so­wał akurat do tej roz­mo­wy, nie­za­leż­nie od tego, jak do­kład­nie od­da­wał praw­dę.

– Dana – za­czę­łam, po­trzą­sa­jąc gło­wą i pod­no­sząc ręce w cał­ko­wi­tym prze­ra­że­niu. – Ja nie mogę… to zna­czy… Po­waż­nie? Mó­wisz po­waż­nie?

Było to do­pie­ro moje drugie spo­tka­nie z Daną, ale bio­rąc pod uwa­gę oko­licz­no­ści, da­łyśmy so­bie spo­kój z kon­we­nan­sa­mi i od razu prze­szłyśmy na ty. Mia­ła akurat tyle lat, że mo­gła­by spo­koj­nie być moją mat­ką; był też taki je­den zwa­rio­wa­ny mo­ment w cza­sie na­sze­go pierw­sze­go spo­tka­nia, kie­dy je­dyne, na co mia­łam ocho­tę, to skulić się na jej mięk­kich ko­la­nach i po­zwo­lić, żeby mnie utuli­ła, tak jak to ro­bi­ła moja mama, kie­dy byłam dziec­kiem. Na szczę­ście ofi­cjal­ny cha­rak­ter na­sze­go spo­tka­nia spra­wił, że uda­ło mi się za­pa­no­wać nad mo­imi od­ru­cha­mi, a moja duma po­zo­sta­ła nie­tknię­ta. Poza tym, byłam pew­na, że na­wet sym­pa­tycz­na i kom­pe­tent­na Dana nie wie­dzia­ła­by, co zro­bić z trzydzie­sto­pię­cio­let­nią ko­bie­tą pró­bu­ją­cą wdra­pać się jej na ko­la­na.

Kil­ka ty­god­ni póź­niej nie pa­mię­ta­łam już zbyt wie­lu szcze­gó­łów na­sze­go pierw­sze­go spo­tka­nia. Je­dynie ogól­ny sens roz­mo­wy i to zdu­mie­nie, któ­re nie opusz­cza mnie od tam­te­go dnia aż do dziś. Wy­bór, przed ja­kim mnie po­sta­wio­no, miał do­kład­nie taki sam wpływ na moje życie mo­dli­tew­ne jak fryt­ki bez tłusz­czu trans na ilo­ści śmie­cio­we­go je­dze­nia, ja­kie w sie­bie pa­ko­wa­łam. Wy­rzuca­łam z sie­bie mo­dli­twy z taką samą pa­sją, z jaką opycha­łam się fryt­ka­mi, i mimo że de­cyzja wca­le nie sta­ła się przez to ła­twiej­sza do pod­ję­cia, znacz­nie wzro­sła moja zdol­ność do ko­rzysta­nia z ba­rów szyb­kiej ob­sługi bez po­czucia winy. Nie za­rzuci­łam jed­nak mo­dli­twy. Jesz­cze nie. Ta skom­pli­ko­wa­na sy­tua­cja, przed któ­rą nie mo­głam uciec, uzmysło­wi­ła mi dwa istot­ne fak­ty. Po pierw­sze, byłam bez­rad­na. Całe życie ucze­nia się, jak być sil­ną i nie­za­leż­ną, na nic – czułam się wręcz słab­sza niż kie­dykol­wiek. A po drugie, nie po­tra­fi­łam się mo­dlić. Pod­czas kil­ku pierw­szych po­dejść, kie­dy pró­bo­wa­łam po­wie­dzieć coś wznio­słe­go, brzmia­łam jak słow­nik prze­sta­rza­łych fra­ze­sów z Bi­blii kró­la Ja­kuba. Byłam cał­kiem pew­na, że Bóg mu­siał się śmiać z mo­ich po­cząt­ko­wych prób, stwier­dzi­łam jed­nak, że może wy­ko­rzystać tę roz­ryw­kę, tak samo jak ja mogę wy­ko­rzystać tę prak­tykę.

– Mu­sisz pod­jąć de­cyzję – po­wie­dzia­ła Dana, się­ga­jąc przez sza­ry blat, żeby po­ło­żyć swo­je cie­płe pal­ce na mo­jej zim­nej z nie­do­wie­rza­nia dło­ni. Jej za duże zło­te pier­ścion­ki po­łyski­wa­ły w po­ran­nym słoń­cu, w ja­kiś spo­sób kłó­cąc się z tym mę­tli­kiem w mo­jej gło­wie. – Cała pa­pier­ko­wa ro­bo­ta już skoń­czo­na i mo­że­my roz­po­cząć pro­ce­du­rę, jak tyl­ko dasz nam zie­lo­ne świa­tło.

Zie­lo­ne świa­tło. Co za nie­win­ne wy­ra­że­nie. Jed­nak w tym przy­pad­ku po­cią­ga­ło ono za sobą na­stęp­stwa zmie­nia­ją­ce życie w spo­sób, któ­ry trud­no mi było w ogó­le so­bie wy­obra­zić. Chwyci­łam się kan­tu kuchen­ne­go sto­łu; jego re­al­ność po­zwo­li­ła mi się uspo­ko­ić. Był twar­dy i prze­wi­dywal­ny, pod­nisz­czo­ny na skutek użyt­ko­wa­nia i upływa­ją­ce­go cza­su, ale przy­najm­niej tutaj był – mie­rzal­ny, na­ma­cal­ny i zna­jo­my. W tam­tej chwi­li wy­da­wa­ło mi się, że wszyst­ko inne w moim życiu zwa­li­ło się z kli­fu, eks­plo­do­wa­ło, roz­sy­pując się jak por­ce­la­no­wa skar­bon­ka na ty­sią­ce ostrych ka­wa­łecz­ków, i po­le­cia­ło, bez­ład­ne i nie­roz­po­zna­wal­ne, w ciem­ną ot­chłań po­ni­żej. Da­wa­nie ko­mu­kol­wiek lub cze­mu­kol­wiek zie­lo­ne­go świa­tła, pod­czas gdy ka­wał­ki mo­je­go życia wciąż jesz­cze pró­bo­wa­ły zna­leźć swo­je miej­sce w tym ba­ła­ga­nie peł­nym nie­do­wie­rza­nia, wy­da­wa­ło się rów­nie mą­dre, co nur­ko­wa­nie z ko­tle­ta­mi mie­lo­nymi przy­wią­za­nymi do koń­czyn w je­zio­rze peł­nym pi­ra­nii.

– Dana…

– Wiem, że się bo­isz – po­wie­dzia­ła, moc­niej ści­ska­jąc moją rękę – i wiem, że nie masz na czym się oprzeć, żeby pod­jąć tę de­cyzję.

– Cho­dzi po pro­stu o to, że… – pa­trzyłam w jej oczy, szuka­jąc w nich od­po­wie­dzi. – Jak to się w ogó­le sta­ło? To zna­czy, mie­siąc temu moje życie było… a te­raz…

– Wiel­kie bum! – stwier­dzi­ła rze­czo­wo Dana.

– Do­kład­nie. – Wes­tchnę­łam i cof­nę­łam swo­ją rękę, żeby prze­trzeć oczy i prze­cze­sać pal­ca­mi wło­sy. Dana od­wza­jem­ni­ła moje spoj­rze­nie z nie­wzruszo­ną miną, a ja spró­bo­wa­łam prze­jąć od niej choć tro­chę tego po­ko­ju, któ­re­go po­wiew uno­sił się nad sto­łem i otulał mnie jak za­pach cyna­mo­nu albo świe­żo sko­szo­nej tra­wy, albo per­fum Whi­te Sho­ul­ders na sze­ni­lo­wym szla­fro­ku mo­jej mamy.

– Może przy­najm­niej się z nią spo­tkasz?

– Nie. – Wy­pa­li­łam od­ru­cho­wo.

– Po­ja­dę tam z tobą.

– Nie.

– Nie po­wie­my jej na­wet, kim je­steś.

– Nie mogę.

– Shel­by. – Jej twarz wy­ra­ża­ła współ­czucie, ale spoj­rze­nie besz­ta­ło mnie za moje tchó­rzo­stwo. – Tu cho­dzi o coś wię­cej niż tyl­ko o cie­bie. Wiem, że to przy­tła­cza­ją­ce i że wciąż jesz­cze je­steś wstrzą­śnię­ta, ale spró­buj na chwi­lę się od tego zdy­stan­so­wać.

Ro­ze­śmia­łam się, głów­nie dla­te­go, że taka re­ak­cja zda­wa­ła mi się czymś lep­szym od kule­nia się w po­zycji em­brio­nal­nej pod sta­rym sto­łem kuchen­nym mo­jej mamy i mo­dle­nia się, żeby Bóg za­brał mnie stąd jak naj­szyb­ciej. Był to wy­bór, któ­re­go skut­ki mo­gły być ka­ta­stro­fal­ne, a ja byłam zna­na z tego, że po­tra­fi­łam go­dzi­na­mi stać przed wy­sta­wą cu­kier­ni, za­sta­na­wia­jąc się, na co mam ocho­tę. Jak mia­łam pod­jąć tak waż­ną de­cyzję w tak krót­kim cza­sie, sko­ro po­tra­fię kil­ka dni gło­wić się nad tym, czy chcę pącz­ka z lu­krem czy z cu­krem pudrem?

– Ona po­trze­bu­je mat­ki – na­le­ga­ła Dana.

– Ja nie je­stem jej mat­ką.

– Ale mo­żesz się tego na­uczyć. Na­wet je­śli nie je­steś jej praw­dzi­wą mat­ką, ktoś ją musi wy­cho­wać.

– Nie. – Po­trzą­snę­łam gło­wą, tak jak­by ten gest miał uwol­nić mnie od tej strasz­li­wej de­cyzji. – Nie je­stem do­brym ma­te­ria­łem na mat­kę. On już o to za­dbał.

– Jed­nak to wła­śnie cie­bie wy­brał na opie­kuna swo­jej cór­ki. Cie­bie, a nie ko­goś in­ne­go.

Znów się za­śmia­łam, mimo że w moim śmie­chu nie było ani krzty do­bre­go hu­mo­ru. – On nie miał na­wet po­ję­cia, kim je­stem.

– Ale wy­brał cie­bie.

– Nie dam rady tego zro­bić.

– A mamy ja­kieś inne wyj­ście, Shel­by? – Jej głos brzmiał ła­god­nie, ale sło­wa były jak ima­dło, za­ci­ska­ją­ce mi płuca i unie­moż­li­wia­ją­ce nor­mal­ne od­dycha­nie. – Ja­kie inne wyj­ście ma Shay­la? – Na­chyli­ła się przez stół, szuka­jąc wzro­kiem mo­je­go nie­obec­ne­go spoj­rze­nia. – Weź głę­bo­ki od­dech, Shel­by. – Od­cze­ka­ła chwi­lę, aż zro­bi­łam, co mi po­le­ci­ła. Po kil­ku chwi­lach uśmiech­nę­ła się i do­da­ła: – Od­dychaj, bo ze­mdle­jesz.

Po­spiesz­nie wy­pu­ści­łam z sie­bie po­wie­trze w po­czuciu frustra­cji, bez­bron­no­ści i lęku, czując pie­ką­ce łzy na­pływa­ją­ce mi do oczu. – Czuję się tak, jak­bym w ogó­le nie mia­ła żad­ne­go wy­bo­ru.

– Oczywi­ście, że masz wy­bór. Tech­nicz­nie rzecz bio­rąc. Ale je­śli czujesz, że ist­nie­je tyl­ko je­den słusz­ny wy­bór, to myślę, że mo­żesz mieć ra­cję. – Wy­cią­gnę­ła chu­s­tecz­kę ze swo­jej gi­gan­tycz­nej tor­by i po­da­ła mi ją tak, jak­by ro­bi­ła to już ty­sią­ce razy przed­tem; praw­do­po­dob­nie zresz­tą tak wła­śnie było. – Pro­po­nuję, że­byśmy wy­bra­ły się na małą prze­jażdż­kę. Wpad­nie­my z wi­zytą, żeby ją zo­ba­czyć, tak zupeł­nie nie­zo­bo­wią­zują­co i od nie­chce­nia, a po­tem może bę­dziesz w sta­nie ja­koś to wszyst­ko ogar­nąć. – Od­sunę­ła krze­sło od sto­łu i wsta­ła.

– Nie wiem, czy dam radę to zro­bić. – Prze­łknę­łam głaz w moim gar­dle i przy­gryzłam dol­ną war­gę, żeby po­wstrzymać jej drże­nie.

– Nie dzi­wię ci się. Ale mu­sisz, tak czy in­a­czej.

– Boję się, Dana. A co je­śli…? Co je­śli…?

– Nie mu­sisz po­dej­mo­wać tej de­cyzji już dzi­siaj. Ale może jej wi­dok ci po­mo­że.

– W czym mi po­mo­że?

– Po­mo­że ci zna­leźć od­po­wiedź.

– Nie po­wiesz jej, kim je­stem?

– To bę­dzie na­sza słod­ka ta­jem­ni­ca.

– I zo­sta­niesz tam ze mną?

Dana przy­tak­nę­ła i prze­wie­si­ła tor­bę przez ra­mię. – Go­to­wa?

– Nie. – Mój śmiech nie­co za­ma­sko­wał moje prze­ra­że­nie.

– Nic ci nie bę­dzie – za­pew­ni­ła mnie Dana, ob­cho­dząc stół do­oko­ła, żeby ści­snąć mnie za ra­mię, kie­dy już wsta­łam. – Będę z tobą. Nie bę­dzie­my ni­cze­go przy­spie­szać ani ro­bić na siłę.

– Mu­szę się ucze­sać.

– Taką mia­łam na­dzie­ję.

– Nie ob­ra­żaj mnie, bo jesz­cze zmie­nię zda­nie.

– W ta­kim ra­zie je­steś ab­so­lut­nie pięk­na – po­wie­dzia­ła słod­ko Dana.

– A ty je­steś wstręt­ną kłam­czuchą.

– No cóż, je­śli w ten spo­sób moż­na cię za­cią­gnąć do sa­mo­cho­du…

– Po­trze­bu­ję pącz­ka.

– Po dro­dze do Dre­am Acres są trzy cu­kier­nie.

– Świet­nie – po­wie­dzia­łam od­waż­nie. – Za­trzyma­my się we wszyst­kich trzech.

***

Ta­blet­ka na­sen­na Bon­nie jesz­cze nie prze­sta­ła dzia­łać, kie­dy ka­pi­tan po­in­for­mo­wał nas, że zbli­ża­my się do lą­do­wa­nia. Prze­spa­ła śnia­da­nie, na któ­re nie­ste­ty nie po­da­no pącz­ków, bu­dząc się tyl­ko po to, by wy­mam­ro­tać: – Zo­staw mnie w spo­ko­ju – kie­dy za­tro­ska­na ste­war­de­sa za­pię­ła jej pas. Ogło­sze­nie ka­pi­ta­na ani tro­chę nie po­mo­gło prze­rwać jej sztucz­nie wy­wo­ła­nej drzem­ki.

– Wszyst­ko w po­rząd­ku? – za­pyta­łam Shay­lę, od­gar­nia­jąc jej luź­ne pa­sem­ko wło­sów za ucho.

Znów się wy­krę­ci­ła, za­fa­scyno­wa­na i urze­czo­na tym, co wi­dzia­ła za oknem. Na szybie wi­dać było śla­dy w kształ­cie no­ska Shay­li; miej­sce po­ni­żej było świe­żo uma­za­ne dże­mem truskaw­ko­wym i mle­kiem cze­ko­la­do­wym. Jak uda­ło jej się zjeść całe śnia­da­nie bez spusz­cza­nia wzro­ku z chmur, po­zo­sta­je dla mnie za­gad­ką. Le­cia­ła sa­mo­lo­tem po raz pierw­szy w życiu i po­mi­ja­jąc jej po­cząt­ko­wą ner­wo­wość w cza­sie star­tu, po­rów­nywal­ną z moją, przez resz­tę lotu albo spa­ła, albo ocza­ro­wa­na wpa­trywa­ła się w pej­zaż nie­ba. W stre­fie cza­so­wej, któ­rą mi­ja­li­śmy, zbli­ża­ła się pół­noc, jed­nak dłu­ga drzem­ka i we­wnętrz­ny en­tuzjazm spra­wi­ły, że Shay­la do­słow­nie pod­ska­ki­wa­ła z pod­nie­ce­nia.

Ste­war­de­sa za­bra­ła na­sze tace i skom­ple­men­to­wa­ła bu­rzę lo­ków Shay­li.

– Tak, są uro­cze, do­pó­ki nie mu­szę ich szczot­ko­wać – od­par­łam, pró­bu­jąc jed­no­cze­śnie roz­cze­sać je pal­ca­mi. – Po­tem za­mie­nia­ją się w kra­jo­braz po trze­ciej woj­nie świa­to­wej.

Ste­war­de­sa uśmiech­nę­ła się i scho­wa­ła tace. – Cóż, ślicz­not­ka z niej. I wspa­nia­ła mała po­dróż­na.

– Dzię­kuję – od­po­wie­dzia­łam nie­co dum­na, na prze­kór sa­mej so­bie. To, że Shay­la była pięk­na nie mia­ło ze mną nic wspól­ne­go, a mimo to… była moja. Bywa­ły ta­kie chwi­le, że ta myśl rzuca­ła mnie w pe­łen cha­osu wir, w któ­rym mie­sza­ły się ze sobą pa­ni­ka i zdu­mie­nie. Wca­le tego nie chcia­łam – je­śli mam być szcze­ra, opie­ra­łam się temu z całą gwał­tow­no­ścią mo­ich lę­ków – jed­nak Shay­la wplo­tła się w nić mo­je­go życia swo­imi du­żymi, nie­za­po­mi­naj­ko­wymi ocza­mi, nie­śmia­łymi uśmie­cha­mi i sa­tyno­wo gład­ki­mi rącz­ka­mi, któ­re szar­pa­ły mo­imi po­sta­no­wie­nia­mi z rów­ną mocą, z jaką te­raz szar­pa­ły mnie za rę­kaw.

– Hej, hej, hej! – Wy­bu­dzi­ła mnie z za­du­my swo­im po­trój­nym wo­ła­niem, któ­re sta­ło się już jej zna­kiem roz­po­znaw­czym.

– Co, co, co? – Od­po­wie­dzia­łam, od­cze­pia­jąc jej małą rącz­kę od mo­je­go rę­ka­wa, żeby po­ca­ło­wać jej pa­lusz­ki.

– Pać! – Shay­la wy­rwa­ła swo­ją rękę z po­wro­tem, ob­ró­ci­ła się na sie­dze­niu i pod­nio­sła się na ko­la­na, żeby przy­sunąć się do szyby tak bli­sko, jak to moż­li­we. Przez otwór w chmu­rach wi­dzia­ła przy­pad­ko­we, nie­re­gular­ne kształ­ty nie­miec­kich pól, krzyżów­ki dróg, gdzie ma­lu­teń­kie re­flek­to­ry wy­si­la­ły się, by prze­bić się przez po­ran­ną sza­rość, oraz skupi­ska do­mostw i sto­do­ły wiej­skich go­spo­darstw, roz­sia­ne tu i ów­dzie po­mię­dzy wzgó­rza­mi. – Pać! – po­wie­dzia­ła znów ze swo­im nie­moż­li­wie słod­kim ak­cen­tem ma­łej dziew­czyn­ki, tym ra­zem wska­zując też pal­cem to, co wi­dzia­ła: – Pać na Niem­ci!

Się­gnę­ła za sie­bie, nie od­rywa­jąc wzro­ku od okna, chwyci­ła mnie za ko­szulę i przy­sunę­ła mnie bli­żej. – Wi­dzis?

Na­tych­miast ude­rzyły mnie dwie rze­czy. Pierw­sza to ta, że jej pas bez­pie­czeń­stwa nie mógł być od­po­wied­nio cia­sno za­pię­ty, sko­ro była w sta­nie na nim uklęk­nąć. Druga to ta, że nie było już od­wro­tu. Ten ob­łok świa­tła zbli­ża­ją­cy się jak bu­rza z błyska­wi­ca­mi nie był je­dynie ład­nym wi­docz­kiem, któ­rym moż­na się eks­cyto­wać, zbli­ża­jąc się do lą­do­wa­nia we Frank­fur­cie. To była rze­czywi­stość, tak ja­skra­wa i osta­tecz­na, że uczyni­ła dużą wy­rwę w ma­sce od­waż­nej ko­bie­ty, jaką na sie­bie na­ło­żyłam. Niem­cy nie były już od­le­głym miej­scem prze­zna­cze­nia czy re­zul­ta­tem mo­je­go chwi­lo­we­go bra­ku po­czytal­no­ści. W mia­rę jak ulicz­ne świa­tła za­czę­ły mi­go­tać w od­da­li, a za­rys no­wo­cze­sne­go mia­sta za­czął wy­nurzać się z po­ran­nej sza­ro­ści, Niem­cy sta­ły się tak re­al­ne jak mój pas bez­pie­czeń­stwa, wpi­ja­ją­cy się we mnie, gdy na­chyla­łam się w stro­nę okna i pa­trzyłam na po­czą­tek mo­je­go przy­szłe­go życia.

Gdzieś po­mię­dzy tymi wzgó­rza­mi usa­do­wi­ło się małe mia­stecz­ko o na­zwie Kan­dern. W mie­ście tym znaj­do­wa­ła się ame­rykań­ska szko­ła dla dzie­ci mi­sjo­na­rzy, w któ­rej mia­łam uczyć. Było też miesz­ka­nie, w któ­rym Shay­la i ja mia­łyśmy za­miesz­kać. No i nowe życie, któ­re mia­łam – mia­łyśmy zbu­do­wać ra­zem. Prze­łknę­łam śli­nę, omi­ja­jąc mój głaz w gar­dle, i wzię­łam głę­bo­ki od­dech. W tym, co cze­ka­ło na nas w Kan­dern, nie było nic prze­wi­dywal­ne­go i mimo że w cią­gu ostat­nich kil­ku dni go­rącz­ko­wo prze­trzą­sa­łam In­ter­net w po­szuki­wa­niu in­for­ma­cji na te­mat tego mia­sta, i tak wciąż czułam się kom­plet­nie nie­przygo­to­wa­na.

– Jej pas po­wi­nien być cia­śniej za­pię­ty. – Ucie­szyłam się, że dłoń ste­war­de­sy na moim ra­mie­niu prze­rwa­ła mi te roz­wa­ża­nia.

– Tak, oczywi­ście. – Uśmiech­nę­łam się, pró­bu­jąc za­piąć cia­śniej pas Shay­li, pod­czas gdy ona wy­tę­ża­ła wszyst­kie swo­je siły, żeby mi się wy­mknąć. – Shay? Mu­sisz usiąść, ko­cha­nie. Mu­si­my cia­śniej za­piąć ci pas.

– Pać! – po­wie­dzia­ła zno­wu, tym ra­zem za­hip­no­tyzo­wa­na za­rysem gór w od­da­li.

– Shay­la, mo­żesz usiąść?

– Nie – stwier­dzi­ła, igno­rując moje bez­owoc­ne wy­sił­ki na­kło­nie­nia jej w po­ko­jo­wy spo­sób do tego, by usia­dła. Nie mia­łam zbyt wie­le do­świad­cze­nia w ra­dze­niu so­bie z czte­ro­lat­ka­mi, ale czas spę­dzo­ny z Shay­lą na­uczył mnie, że ich zdol­ność do skupie­nia uwa­gi była nie tyl­ko ogra­ni­czo­na, ale i wy­biór­cza. – Pać! Pać!

Nie za­da­łam so­bie trudu, żeby spoj­rzeć tam, gdzie wska­zywał jej wy­cią­gnię­ty pa­lu­szek. Ła­piąc ją za ra­mię i od­wra­ca­jąc w moją stro­nę, po­dzi­wia­łam jed­no­cze­śnie jej zdol­ność do wy­krę­ca­nia cia­ła bez od­rywa­nia nosa od po­kryte­go smu­ga­mi okna sa­mo­lo­tu. – Shay­la, usiądź! – Chwyci­łam ją nie­co moc­niej, a jej no­sek od­kle­ił się od po­dwój­nej szyby.

– Ale ja chcę pa­cieć! – Ob­sunę­ła pas ni­żej na uda, żeby znów sta­nąć bli­żej okna.

– Nie te­raz.

– Ale ja chcę zo­ba­cyć!

– Za­raz bę­dzie­my lą­do­wać i wte­dy bę­dziesz mo­gła pa­trzeć i pa­trzeć, i pa­trzeć, ale do­pó­ki nie wy­lą­du­je­my mu­sisz mieć cia­sno za­pię­ty pas.

– Ale dla­ce­go?

– Bo tak – od­po­wie­dzia­łam sta­now­czo. Sześć mie­się­cy ro­dzi­ciel­stwa po­zba­wi­ło mnie mo­jej pier­wot­nej nie­chę­ci do tej go­to­wej od­po­wie­dzi. Mimo że sama nie­na­wi­dzi­łam, gdy moi ro­dzi­ce tak do mnie mó­wi­li, te­raz zda­łam so­bie spra­wę, że je­dyna roz­sąd­na od­po­wiedź na nie­któ­re pyta­nia brzmi po pro­stu „Bo tak”. Dla­cze­go musi iść spać? Bo tak. Dla­cze­go nie może zjeść jesz­cze jed­ne­go ka­wał­ka cia­sta? Bo tak. Dla­cze­go inne dzie­ci mogą zo­stać w domu, pod­czas gdy ona musi je­chać do Nie­mieć? Bo tak. Dla­cze­go chcę zo­stać mi­sjo­nar­ką, za­miast żyć jak nor­mal­ny czło­wiek? Bo tak. „Bo tak” sta­ło się moim no­wym naj­lep­szym przy­ja­cie­lem. Nie za­przyjaź­ni­ło się jed­nak z Shay­lą. Za­pię­łam jej pas tak cia­sno, jak to tyl­ko było moż­li­we, nie­spe­szo­na wier­cą­cym się za­wi­niąt­kiem krzyczą­cym – Nie chcę! – i opie­ra­ją­cym mi się ze wszyst­kich sił, a na­stęp­nie wska­za­łam z ulgą na okno i po­wie­dzia­łam: – Wi­dzisz, Shay? Stąd też wi­dać góry. – I oto były i one, za­raz za oknem. We­dług wszel­kich in­nych norm, były to po pro­stu duże wzgó­rza. Ale bio­rąc pod uwa­gę, że całe na­sze życie w Il­li­no­is upływa­ło wśród ni­zin, dla mnie i dla Shay­li mo­gły to być rów­nie do­brze Alpy Szwaj­car­skie.

***

Sie­dem mie­się­cy wcze­śniej

– Co rysujesz, Shay­la? – za­pyta­ła Dana, prze­chyla­jąc się przez krze­seł­ko dla dzie­ci, po­sta­wio­ne obok ma­łe­go biu­recz­ka, przy któ­rym Shay­la, marsz­cząc w skupie­niu brwi, po­chyla­ła się nad brą­zo­wa­wą kart­ką pa­pie­ru. Dziew­czyn­ka nie pod­nio­sła wzro­ku, kie­dy Dana we­szła do po­ko­ju. Nie prze­sta­wa­ła ryso­wać.

– Góly – od­po­wie­dzia­ła w koń­cu, zupeł­nie nie­po­trzeb­nie. Na kart­ce wy­raź­nie wi­dać było ciem­ny za­rys gór­skich szczytów, roz­dzie­la­ją­cy prze­strzeń po­mię­dzy zie­mią a nie­bem. Za­czę­ła wy­peł­niać kon­tury zie­le­nią, błę­ki­tem i brą­zem, cza­sa­mi wy­cho­dząc za li­nię kształ­tów w chwi­lach kre­atyw­nej gor­li­wo­ści.

– A wi­dzia­łaś kie­dyś góry? – za­pyta­ła ła­god­nie Dana, nie­mal­że do­tyka­jąc swo­ją twa­rzą twa­rzy dziec­ka. Ja sta­łam w bez­piecz­nej od­le­gło­ści, czując się zbyt wy­so­ka w tej mi­nia­turo­wej prze­strze­ni, w któ­rej me­ble wy­glą­da­ły jak w po­mniej­sze­niu, a ob­raz­ki na ścia­nach wi­sia­ły tyl­ko odro­bi­nę po­wyżej wy­so­ko­ści pasa. Ten po­kój za­pro­jek­to­wa­no tak, by za­pew­nić dzie­ciom po­czucie bez­pie­czeń­stwa. Zupeł­nie in­a­czej na­to­miast dzia­łał na osłupia­łych do­ro­słych, ta­kich jak ja, któ­rych świat we­wnętrz­ny na­gle zmie­nił się nie do po­zna­nia.

Wa­ha­łam się przez dłuż­szy czas, za­nim we­szłam do Dre­am Acres, ma­łej, ro­dzin­nej far­my funk­cjo­nują­cej rów­nież jako dom za­stęp­czy dla dzie­ci po­trze­bu­ją­cych tym­cza­so­we­go za­kwa­te­ro­wa­nia. Przy­sta­nę­łam na scho­dach wej­ścio­wych, igno­rując po­na­gle­nia Dany. Dla mo­je­go życia był to punkt kul­mi­na­cyj­ny i za­ra­zem coś nie­od­wra­cal­ne­go. Co­kol­wiek mia­ło się stać po prze­kro­cze­niu pro­gu tych sze­ro­kich, przy­jaź­nie mnie wi­ta­ją­cych drzwi, było zde­cydo­wa­nie poza moją kon­tro­lą. A kon­tro­la to było coś, co mia­ło dla mnie klu­czo­we zna­cze­nie. Za­wsze tak było. Po­zbyłam się skrzypiec, kie­dy się oka­za­ło, że opa­no­wa­nie tego in­strumen­tu jest dla mnie zbyt trud­ne. Da­łam so­bie spo­kój z ba­le­tem, kie­dy na­uczycie­le za­czę­li pla­no­wać moją ka­rie­rę. I za­de­kla­ro­wa­łam się jako za­twar­dzia­ła sin­giel­ka, kie­dy moje związ­ki, z któ­rych więk­szość na­le­ża­ła do sfe­ry wy­obraź­ni, wy­czer­pa­ły moje ogra­ni­czo­ne po­kła­dy optymi­zmu.

Tak więc sta­jąc twa­rzą w twarz z sy­tua­cją o przy­tła­cza­ją­co ludz­kim wy­mia­rze, w któ­rej ni­cze­go nie dało się prze­wi­dzieć ani kon­tro­lo­wać, tkwi­łam na scho­dach, cze­ka­jąc na spo­tka­nie z Shay­lą i go­rącz­ko­wo roz­wa­ża­jąc uciecz­kę od tego, z czym nie po­tra­fi­łam so­bie po­ra­dzić.

– Wi­dzia­łam je w He­idi – Shay­la od­po­wie­dzia­ła na pyta­nie Dany, przy­wo­łując mnie z po­wro­tem do rze­czywi­sto­ści gło­si­kiem mię­ciut­kim i de­li­kat­nym jak kró­li­cze futer­ko. – Mieś­ka­łam z dziad­kiem w tym dlew­nia­nym dom­ku w gó­lach.

Dana spoj­rza­ła na mnie, jak­by za­pra­sza­jąc mnie, bym do­łą­czyła do tej ro­dzą­cej się roz­mo­wy. Po­trzą­snę­łam gło­wą i zro­bi­łam mały krok do tyłu, nie wie­dzieć cze­mu wy­trą­co­na z rów­no­wa­gi przez te zbyt ni­sko po­wie­szo­ne ob­raz­ki i tę zbyt małą ar­tyst­kę, wkra­cza­ją­cą w moje zbyt po­ukła­da­ne życie.

Dana mia­ła rękę do dzie­ci. Wy­cią­ga­ła od Shay­li od­po­wiedź za od­po­wie­dzią, chwa­ląc jej ta­lent i otwie­ra­jąc jej ser­ce.

– Bar­dzo ład­nie rysujesz, Shay­la.

Gdy przy­tak­nę­ła, jej no­sek po­ruszył się w górę i w dół jak guzi­czek.

– Chcia­ła­byś kie­dyś zo­ba­czyć praw­dzi­we góry?

– Tak. – Brzmia­ło to tak, jak gdyby nig­dy nie na­uczo­no jej mó­wić no.

– A ja­kie góry chcia­ła­byś zo­ba­czyć?

– Wul­ka­ny.

– Wul­ka­ny!

– Uhm.

– Dla­cze­go chcesz zo­ba­czyć wul­ka­ny?

– Bo są duze i mają to coś z ogniem, co z nich wy­cho­dzi.

– To coś z ogniem, czyli lawę?

– Uhm.

– To wła­śnie wul­kan te­raz rysujesz?

– Nie. – Głup­ta­sie – su­ge­ro­wał ton gło­su Shay­li. – Mó­wi­łam juz. To jest góla He­idi.

– A, tak. – Po­wie­dzia­ła Dana z uśmie­chem. – Po­win­nam była o tym pa­mię­tać.

– Tata mnie na­ucył.

– Na­uczył cię ryso­wać góry?

Mio­do­wo­zło­te locz­ki pod­sko­czyły jak psze­ni­ca na wie­trze, gdy Shay­la kiw­nę­ła głów­ką. – Uhm. – Po raz pierw­szy spoj­rza­ła na Danę; nie­bie­ska kred­ka za­wi­sła w po­wie­trzu nad ma­lo­wa­nym nie­bem. – Juz go nie ma.

Dana kiw­nę­ła gło­wą i uśmiech­nę­ła się ła­god­nie. – Tę­sk­nisz za nim?

Shay­la za­bra­ła się z po­wro­tem za ko­lo­ro­wa­nie z no­wym za­pa­łem. Przy­tak­nę­ła i wzię­ła szyb­ki, zdła­wio­ny od­dech. – On juz nie wló­ci.

Ro­zej­rza­łam się po po­ko­ju, szuka­jąc dro­gi uciecz­ki, pra­gnąc, by góry Shay­li oka­za­ły się rze­czywi­sto­ścią. Cze­go bym te­raz nie od­da­ła, żeby za­tra­cić się w gę­stym li­sto­wiu drzew po­krywa­ją­cych ich zbo­cza! Ale w tym cie­płym sa­lo­nie, w któ­rym słoń­ce tań­czyło w zło­tych pro­mie­niach nad rysun­ka­mi, za­baw­ka­mi i po­ko­lo­ro­wa­nymi w ja­sne bar­wy książ­ka­mi, je­dyny moż­li­wy do przy­ję­cia kie­runek wy­da­wał się pro­wa­dzić w dół. Czując więc, jak­by moje życie spa­da­ło w prze­paść, pod­czas gdy mój żo­łą­dek wy­wra­cał się do góry no­ga­mi, a gar­dło dła­wił ucisk, wy­ko­na­łam trzy nie­pew­ne kro­ki w stro­nę Dany i wto­pi­łam się w dy­wan obok dziec­ka, któ­re mia­ło na za­wsze od­mie­nić to życie, któ­re zna­łam.

– To moja przy­ja­ciół­ka. Ma na imię Shel­by.

Shay­la spoj­rza­ła na Danę po­dejrz­li­wym wzro­kiem. – Mia­łam pie­ska, któ­ly się na­zywał Shel­by. Tata mi go dał.

Czułam, jak po­wie­trze na­głym po­dmu­chem ula­tuje z po­ko­ju.

– Na­praw­dę? – za­pyta­ła Dana.

– Wie­dzia­łaś wce­śniej? – Shay­li nie spodo­bał się ten zbieg oko­licz­no­ści. Wzię­ła ró­żo­wą kred­kę i za­czę­ła ma­lo­wać chmur­kę.

– Przy­się­gam, że nie.

– Ona ucie­kła.

– Shel­by?

– Uhm.

– Przy­kro mi, Shay­la. Pew­nie było ci smut­no.

– Uhm. – Na nie­bie Shay­li po­ja­wi­ła się ko­lej­na chmur­ka.

Od­chrząk­nę­łam i spró­bo­wa­łam za­brzmieć na­tural­nie. – Cześć Shay­la. Jak się masz? – Bio­rąc pod uwa­gę szorst­ki ton mo­je­go gło­su, przy­po­mi­na­ją­ce­go żużel po­łą­czo­ny z fleg­mą, byłam pra­wie pew­na, że to pięk­ne dziec­ko za­raz chwyci swój rysunek i uciek­nie.

Ona jed­nak zwró­ci­ła na mnie dwo­je naj­więk­szych nie­bie­skich oczu, ja­kie kie­dykol­wiek wi­dzia­łam, i za­gryzła ustecz­ka z dez­apro­ba­tą. – Mas dziw­ny głos. – po­wie­dzia­ła.

Dana uśmiech­nę­ła się, pod­czas gdy ja sta­ra­łam się cią­gnąć tę roz­mo­wę.

– Nie… – Od­chrząk­nę­łam, spró­bo­wa­łam wy­dać z sie­bie dźwięk, a po­tem znów gło­śno od­chrząk­nę­łam. – Nie za­wsze jest taki zły. Mój głos, zna­czy się.

Nie­bie­skie spoj­rze­nie wciąż jesz­cze było we mnie utkwio­ne, mimo że jej oczy, omia­ta­ją­ce moją twarz, ani razu nie na­wią­za­ły ze mną rze­czywi­ste­go kon­tak­tu. Od­wró­ci­ła się z po­wro­tem do swo­ich kre­dek roz­rzuco­nych obok rysun­ku i wy­bra­ła od­po­wied­ni od­cień żół­te­go do po­ma­lo­wa­nia słoń­ca.

– Nie wy­glą­das jak mój pies. – po­wie­dzia­ła po­waż­nym to­nem.

– No cóż. To chyba do­brze, praw­da?

– Uhm.

Dana wsta­ła z krze­seł­ka i prze­cią­gnę­ła się. – Idę po kawę, Shay­la. Mogę cię tu zo­sta­wić z Shel­by na kil­ka mi­nut?

Po­czułam, jak fala go­rą­ca ude­rza mi do szyi. Wpa­dłam w pa­ni­kę. – Ale…

Shay­la kiw­nę­ła gło­wą, a Dana po­kle­pa­ła mnie po ra­mie­niu i ode­szła dość sztyw­no w drugi ko­niec po­ko­ju. – Wszyst­ko bę­dzie do­brze – po­wie­dzia­ła de­li­kat­nie, za­myka­jąc za sobą drzwi.

Je­śli „do­brze” ozna­cza­ło za­wro­ty gło­wy, nud­no­ści i pa­ra­liż umysło­wy, to rze­czywi­ście, wszyst­ko było ze mną do­brze. Wzię­łam głę­bo­ki od­dech, żeby się uspo­ko­ić i na­ka­za­łam swo­je­mu ser­cu, żeby skoń­czyło z tymi non­sen­sa­mi. Są­dzę, że mnie wy­śmia­ło. Po­waż­nie. Ale być może do­sta­wa­łam już ha­lu­cyna­cji od wszyst­kich tych „do­brze”, więc pew­no­ści nie mam.

– Za­das mi pyta­nie? – za­pyta­ła Shay­la.

Nie wie­dzia­łam, co po­wie­dzieć.

– Lu­dzie za­wse za­da­ją mi pyta­nia – cią­gnę­ła da­lej, prze­dłu­ża­jąc żół­te pro­mie­nie wy­cho­dzą­ce ze środ­ka słoń­ca. – Na psy­kład, jaki mam ulu­bio­ny ko­lol i jak mam na dlu­gie imię, i ta­kie głupie zecy.

Spró­bo­wa­łam za­śmiać się tak, żeby to wy­glą­da­ło na­tural­nie. – To ra­czej głupie pyta­nia, praw­da? – po­wie­dzia­łam, de­spe­rac­ko pró­bu­jąc wy­myślić pyta­nie, w któ­rym nie cho­dzi­ło­by ani o ko­lo­ry, ani o drugie imio­na.

Tym ra­zem jej spoj­rze­nie fak­tycz­nie na­po­tka­ło moje, i to tak bez­po­śred­nio, że zda­wa­ło mi się, iż usłysza­łam gło­śny, tępy huk, w tej sa­mej chwi­li, w któ­rej zro­zu­mia­łam, że moja przy­szłość zo­sta­ła już ja­sno okre­ślo­na. Tyle tyl­ko było mi trze­ba. Jed­no bez­po­śred­nie spoj­rze­nie dziw­nie zna­jo­mych oczu i na­ga­na: – Nie mo­zes mó­wić głupie. To bzyd­ko.

Jako oso­ba, któ­ra spę­dzi­ła więk­szość swo­je­go do­ro­słe­go życia, twier­dząc, że po­sia­da­nie dzie­ci to głupi po­mysł, uświa­do­mi­łam so­bie, że po­win­nam się jesz­cze wie­le na­uczyć.O Au­tor­ce

Mi­chèle Pho­enix, uro­dzo­na we Fran­cji cór­ka Ame­rykan­ki i Ka­na­dyj­czyka, jest mię­dzyna­ro­do­wą pi­sar­ką ob­da­rzo­ną wraż­li­wo­ścią wie­lu kul­tur. Ab­sol­went­ka Whe­aton Col­le­ge, spę­dzi­ła dwa­dzie­ścia lat w Niem­czech, na­ucza­jąc w Black Fo­rest Aca­de­my – szko­le dla dzie­ci mi­sjo­na­rzy.

W 2008 roku Mi­chèle zma­ga­ła się z dwo­ma ro­dza­ja­mi raka. Było to wy­zwa­nie, któ­re ka­za­ło jej na nowo wy­zna­czyć kie­runek, w ja­kim po­dą­ża jej życie. W 2010 roku, pra­gnąc wy­peł­nić lata, któ­re jej po­zo­sta­ły, głęb­szym sen­sem, po­wró­ci­ła do Sta­nów, aby otwo­rzyć nowe dusz­pa­ster­stwo dla dzie­ci mi­sjo­na­rzy (MKs).

Miesz­ka­jąc obec­nie w Il­li­no­is, Mi­chèle pra­cu­je dla Glo­bal Outre­ach Mis­sion jako rzecz­nicz­ka MK, prze­ma­wia­jąc, pi­sząc i pro­wa­dząc dzia­ła­nia edu­ka­cyj­ne dla ko­ścio­łów Ame­ryki Pół­noc­nej na te­mat wy­jąt­ko­wej siły dzie­ci mi­sjo­na­rzy oraz pro­ble­mów, z ja­ki­mi się zma­ga­ją.

Jej pierw­sza książ­ka, Tan­gled Ashes (Zwi­chrzo­ne po­pio­ły), zo­sta­ła wy­da­na w 2012 roku. Wię­cej in­for­ma­cji moż­na zna­leźć na stro­nie www.mi­che­le­pho­enix.com.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: