Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Poranki o zapachu kawy - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
15 stycznia 2020
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Poranki o zapachu kawy - ebook

Tej zimy wszystkie wydeptane w śniegu ścieżki prowadzą do Neon Café. Przygotuj się na wizytę w najbardziej tajemniczej kawiarni Wrocławia.
W samym sercu otulonego białym puchem miasta skrywa się bezpieczna przystań. Rozświetlone blaskiem kominka wnętrze wypełnia aromat świeżo zaparzonej kawy. Czarnooki kelner, dobry duch tego miejsca, czeka już na gości. Pora zaczynać.
Szanowany naukowiec wspomina dzień, w którym czas zatrzymał się dla niego na dobre. Zmęczony szarą codziennością ojciec opowiada o tym, jak jedno powitanie może odmienić los. Towarzyszy im policjant, który, chcąc nie chcąc, spełnia się w roli anioła stróża. Do którego z nich dołączysz?
Każdy z nas nosi w sobie inną historię. Odwiedź Neon Café i wsłuchaj się w ton niespiesznych rozmów wypełniających to niezwykłe miejsce.

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-66431-79-9
Rozmiar pliku: 991 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Od autorki

Drodzy Czytelnicy!

Najczęściej pada pytanie, skąd, do licha, biorę pomysły na historie, które można znaleźć na kartach moich książek. Cóż, odpowiedź rozczaruje, bo będzie najprostsza z możliwych: zewsząd. Z otoczenia. Ze wszystkiego, co wpadnie mi w oko i z jakiegoś powodu tam zostanie, niczym okruch magicznego zwierciadła pod powieką Kaja (z tą różnicą, że jemu zmieniło to świat na gorsze, a mnie wprost przeciwnie). Ponieważ już po raz trzeci otwierają się przed Wami podwoje Neon Café, pozwólcie, że zostawię tu kilka słów podziękowania dla tych, którzy stanowili inspirację przy powstawaniu tej książki.

Dziękuję więc nieznanemu mi starszemu panu, którego wyczaiłam w tramwaju, kiedy czytał egzemplarz „Przyjaciółki” z 1990 roku. Dziękuję tajemniczemu posiadaczowi kredy, który pewnego dnia na chodniku niedaleko mojego domu nie wiadomo dlaczego napisał proste „Dzień dobry”. Dziękuję dziennikarzom, którzy zamieścili krótką wzmiankę o młodzieńcu samotnie idącym poboczem do rodzinnej miejscowości (siedemdziesiąt kilometrów!), okrytym jedynie kocykiem kupionym w napotkanym sklepie. Dziękuję osobie, która bezdomnego psa czekającego na adopcję w schronisku nazwała Poker (plakat z zachętą do adopcji wisiał na przystanku). Dziękuję koleżance, która przybliżyła mi termin „candle berry”. Dziękuję firmie myjącej szklane wieżowce, że robili to akurat wtedy, kiedy przypadkowo znalazłam się w tej samej części Wrocławia i mogłam zobaczyć ich w akcji.

Jak widzicie, nie trzeba mieć za sobą niesamowitych przeżyć, by napisać książkę. Nie trzeba zjeździć świata, ba, można być nawet od niego odciętym. W końcu Karol May pisał Winnetou podczas odsiadki w więzieniu (nie, nie zamierzam go w tym naśladować). Historie same przyjdą, dyskretnie wejdą na palcach i szepną do ucha: „Już jesteśmy. Do twojej dyspozycji. Nie spóźniłyśmy się?”.

Żeby to zrobiły, potrzeba tylko jednej, jedynej rzeczy – trzeba otworzyć drzwi.

Każdy człowiek, którego przypadkowo mijamy, na którego wpadamy na schodach lub w sklepie, któremu podczytujemy książkę w autobusie, dla którego jesteśmy petentem lub on dla nas, nosi w sobie historię. Świat na dobrą sprawę jest jedną wielką opowieścią. Jeśli otworzymy umysł, otworzymy szerzej oczy i spojrzymy na drugiego człowieka, zaczną się dziać rzeczy wielkie.Rozdział 1

Gazowe latarnie, czyli magia dla początkujących

Na ulicach leżał śnieg. Właściwie było to dość niezwykłe, a przynajmniej na przestrzeni ostatnich kilku lat zyskało łatkę niezwykłości. Wrocławianie zdążyli się już przyzwyczaić, że zima w ich mieście oznaczała najczęściej ciężki, gruby kożuch ołowianych, szaro-grafitowych chmur przynoszących ze sobą w prezencie deszcz, deszcz ze śniegiem topniejącym szybciej, niż zdążył dosięgnąć ziemi, a w najlepszym wypadku śnieg, który spoczywał dostojnie na chodnikach przez jakieś dwie godziny, a potem przechodził w stadium brązowej, błotnej brei. Tym razem jednak było inaczej. Śnieg zaścielał chodniki, trawniki i po prostu mniej uczęszczane powierzchnie płaskie już od kilku dni (alleluja!), i co prawda jego kolor nawet przy najbardziej optymistycznym podejściu trudno było uznać za biel, to jednak był, a przywykli do klasycznego błota wrocławianie poczuli się nagle nieco nieswojo, jakby ktoś przeniósł całe miasto w inną, alternatywną rzeczywistość.

Oczywiście zima, zgodnie z tradycją, zaskoczyła drogowców. Wrocław, rzecz jasna, jak to Wrocław, już na drugi dzień ogarnął się, zwarł poślady i sytuację drogową można było uznać za opanowaną, jednak w pierwszym dniu mocnych opadów białego puchu na ulicach miasta panowała prawdziwa apokalipsa. Jeszcze nigdy tyle niecenzuralnych wyrażeń nie padło z ust tylu ludzi w tak krótkim czasie. Gdyby wulgaryzmy mogły zabijać, trup ścieliłby się grubą warstwą. Samochody stadnie wpadały w poślizg na nieskażonej piaskiem tafli lodu pokrywającej ulice, zakopywały się na parkingach (najczęściej już stanąwszy w poprzek, co uniemożliwiało wyjazd innym), żaden autobus nie zhańbił się przyjazdem zgodnie z wyznaczonym rozkładem i trochę lepiej w tym wszystkim wypadały wyłącznie tramwaje. Oczywiście do momentu awarii prądu. To zrozumiałe, że w mediach społecznościowych wrzało. Ludzie lajkowali zdjęcia katastrofy pogodowej w mieście z okrzykiem grozy zamarłym na wpół otwartych ustach.

Entuzjastyczne podejście do życia wykazywali jedynie uczniowie podstawówek. Na ich twarzach zagościł wyraz błogiego szczęścia, a w umysłach z impetem ruszyły koncepcje twórczego wykorzystania H2O w stanie chwilowo stałym. Gdyby tylko mogli, całą drogę do szkoły pokonaliby ślizgiem, pozostawiając po sobie liczne „orły” ochoczo robione w śniegu (ku rozpaczy swoich rodziców) i ślady lądowań nie zawsze zakończonych telemarkiem.

W trzecim dniu śnieżnej inwazji Wrocław poddał się wreszcie i powoli zaczął przyzwyczajać się do tego, że „jak jest zima, to musi być zimno, tak? Pani kierowniczko, takie jest odwieczne prawo natury”, i na pięćdziesiątym równoleżniku szerokości geograficznej północnej takie zjawiska jak śnieg mogą jeszcze występować. Nawet w sytuacji ocieplenia klimatu. I że ten śnieg może nie tylko spaść, ale i sobie nieco poleżeć. Rytm życia zaczął więc wracać do normy, dzieci wykazywały cielęcą radość w obliczu nieustających opadów białego puchu, a dorośli zaczęli wzdychać ku wiośnie i coś tam przebąkiwać, że z tym ociepleniem to jakaś ściema albo międzynarodowy spisek elit knujących zamach na nasze pieniądze.

Tak czy inaczej od tych trzech dni ulice miasta w tych zimowych okolicznościach przyrody prezentowały się zupełnie inaczej niż zwykle. Zwłaszcza wieczorem, kiedy tęczą barw rozbłyskiwały świąteczne iluminacje, stanowiące cudowny kontrast z zaścielającą chodniki białą szatą (białą umownie, pamiętajmy). Feeria wszystkich możliwych kolorów tańczyła na murach kamienic, przeglądała się w oknach i samochodowych szybach i wieczorową porą spowijała Wrocław szatą magii i przyjemnie kojarzącej się tajemnicy.

Tysiące ludzi przemierzało wrocławski rynek, by poszperać w duperelkach oferowanych na jarmarcznych stoiskach lub zrobić sobie zdjęcie w towarzystwie stojącej obok ratusza wielkiej choinki. Turyści i mieszkańcy rzucali okiem na pobielałe dachy, a co odważniejsi spoglądali na nie z góry, stojąc na Mostku Pokutnic, łączącym dwie wieże kościoła św. Marii Magdaleny przy ulicy Szewskiej, tuż obok rynku. Wrocław przyprószony bielą, z czerwienią dachówek przebijającą się spod zimowej kołdry, z gzymsami i drzewami posypanymi białym proszkiem, skąpany w tęczy świątecznych iluminacji – prezentował się zjawiskowo. Gdyby na niebie nagle pojawiły się sanie zaprzężone w renifery, powożone przez brodatego faceta w czerwonych gaciach, to ludzie nie tylko nie okazaliby zdziwienia, ale i doświadczyli poczucia pełni, jakby została wreszcie postawiona długo oczekiwana kropka nad i.

Serce Wrocławia biło więc po trochę w rytm Jingle bells, centrum oddychało oniryczną atmosferą, ale prawdziwe wrota niezwykłości otwierały się nieco dalej od rynku, tuż obok kościoła Najświętszej Marii Panny na Piasku. Wejście prowadziło przez most Tumski, zwany również Mostem Zakochanych z racji tysięcy kłódek, jakie zakochane pary na nim zapięły (i wyrzuciły kluczyk do Odry) w dowód wielkiej nieskończonej miłości. Z czasem okazywało się, rzecz jasna, że nieskończoność bywa kwestią względną, a przynajmniej nietraktowaną tak literalnie, jak można by zakładać. To samo dotyczyło też samej miłości i zdarzało się tak, że jeszcze świeżo zapięta kłódka nie zdążyła dobrze się ułożyć wśród tysięcy jej podobnych, a już po niedawno buchających płomieniach pozostawały jedynie dymiące zgliszcza. Bez względu na wszystko mostowi Tumskiemu towarzyszyła aura niezwykłości, szczególnie dająca się odczuć zimą, kiedy metalowa konstrukcja przystrojona była obłędnie barwnymi iluminacjami (ich motywem przewodnim były – jakżeby inaczej – serca).

Warto wiedzieć, że codziennie o ściśle ustalonej porze pojawia się przy moście ubrana na czarno postać spowita w długą pelerynę. Głowę mężczyzny wieńczy wysoki cylinder. W ręku trzyma specjalną laskę, którą następnie (za pomocą zgrabnego haczyka) otwiera głowy pięknych gazowych latarni i… zapala je dokładnie tak samo, jak robił to jego poprzednik gdzieś w połowie dziewiętnastego wieku. Latarnik doskonale zdaje sobie sprawę z wrażenia, jakie wywołuje na turystach i mieszkańcach Wrocławia, i chyba nie ma chętniej fotografowanej postaci. No, może poza armią wrocławskich krasnoludków, rozlokowanych w najbardziej charakterystycznych punktach miasta.

Ponieważ zimą wszystko dzieje się bardzo szybko, poranek minął, zanim zdążył na dobre wyłonić się z ciemności, południe przemknęło, jakby chciało pobić rekord świata w sprincie, i ani się człowiek obejrzał, a słońce, dziwnie zmęczone krótką przecież wędrówką, wisiało już nisko nad miastem. Spomiędzy ścian kamienic oraz z zaułków zaczął powoli wypełzać mrok. Peleryna latarnika już powiewała, kiedy ten po kolei rozniecał blask w poszczególnych latarniach. W ich niezbyt intensywnym świetle towarzyszącym świątecznym iluminacjom Ostrów Tumski prezentował się zjawiskowo i cieszył oczy mieszkańców miasta oraz turystów przemierzających ulicę Katedralną.

Przeciętny spacerowicz, pokonujący ten niepozorny most łączący wyspę Piasek z Ostrowem Tumskim, doświadcza uczucia, że z każdym krokiem przenosi się w czasie i przywołuje pamięć o zdarzeniach, które już zaistniały i nie mają prawa nigdy się powtórzyć. Rozmigotany portal prowadzi ku ulicy Katedralnej, która w stanie niezmienionym trwa od co najmniej trzystu lat. Spacerowicz postawi swoje stopy na wyślizganych kocich łbach. Po swojej lewej stronie minie kościół Świętego Krzyża i przepiękny, barokowy pomnik Jana Nepomucena. Wejdzie w szpaler starannie przyciętych niskich drzew, przystrojonych światełkami jak rasowe choinki. Po prawej stronie minie wspaniały gmach pałacu arcybiskupiego z jego ogrodami dostępnymi dla wszystkich zwiedzających. Bezpośrednio przed sobą zobaczy majestatyczną katedrę pod wezwaniem św. Jana Chrzciciela. Surowy gotyk, który ocalał z zawieruchy wojennej (przynajmniej w większej części), zaświadczy o ciągłości historii tego miejsca od czternastego wieku. Jeśli spacerowicz zadrze głowę do góry, będzie mógł podziwiać smukłe katedralne wieże, wieczorem oświetlone, zwieńczone wysokimi metalowymi hełmami ustawionymi na nich na początku lat dziewięćdziesiątych XX wieku.

Powiedzmy, że w tym miejscu przeciętnego spacerowicza zostawimy. On zapewne obejdzie katedrę dookoła (warto), by zerknąć przy okazji na najstarszy we Wrocławiu kościół św. Idziego (I połowa XIII wieku, podwójnie warto), a sami od wejścia głównego masywnej gotyckiej budowli skręcimy w prawo i przejdziemy wzdłuż budynku Papieskiego Wydziału Teologicznego (renesans i barok). Ciągnący się wzdłuż muru, spowity mrokiem chodnik z lekka rozświetlają zapalone przez latarnika stare, gazowe latarnie. Jest to światło wystarczające, żeby widzieć, w którą stronę chodnik prowadzi, ale zdecydowanie zbyt słabe, żeby rozproszyć panującą wokół atmosferę tajemniczości. Na końcu, po pokonaniu kilku schodków, znajdziemy się przed wysoką, bogato kutą czarną bramą, która prowadzi na tyły katolickiej uczelni.

Po przekroczeniu bramy wysypane jasnym żwirem ścieżki poprowadzą w labirynt żywopłotów przyciętych niemalże od linijki przez jakiegoś ogrodnika perfekcjonistę, z których jak z roślinnego oceanu wynurzają się kamienne posągi. Idąc przez ten zielony labirynt, dotrzemy do znajdującego się po przeciwnej stronie wysokiego, ceglastego muru. Mur odgradza ogród od rzeki i nawet można na nią spoglądać przez zabezpieczony kratą otwór, stojąc niemalże na poziomie jej lustra. Na przeciwległym brzegu dostrzeżemy Bulwary Dunikowskiego, gdzie latem przesiadują tłumy wrocławian, rozkoszując się delikatnym chłodem idącym od rzeki, łagodzącym panujące w mieście wakacyjne upały. Zimą jednak bulwary są opustoszałe, a teraz na dodatek pokryła je warstwa białego puchu, skromna, lecz wystarczająca, by stać się wdzięcznym obiektem fotograficznym i udowodnić urbi et orbi, że zima potrafi zawitać również do Wrocławia. Na krótko, ale zawsze to coś.

Ktoś, kto stojąc w ogrodzie, odwróciłby się tyłem do rzeki, mógłby dostrzec oświetlone wieże archikatedry wyrastające znad dachu renesansowego budynku wydziału teologicznego, ale nie tylko. Okazałoby się, że na tyłach samego gmachu uczelni teologicznej znajduje się rozległy taras, na który wchodzi się po szerokich schodach. Pójdźmy tam.

Dość nisko nad powierzchnią tarasu umieszczone są okna i masywne, ciemnobrązowe drzwi z misternie wykutą klamką w rozmiarach takich, że jej twórca myślał zapewne o łapach King Konga. Na tarasie, skupione w zwartej grupie, stoją złożone duże ogrodowe parasole, wyglądające, jakby były pogrążone w zimowym śnie. W lecie rozpościerają swoje skrzydła, by dać schronienie tym, którzy rozpaczliwie potrzebują odrobiny wytchnienia w mieście sflaczałym z powodu upału. Można sobie wtedy pod nimi usiąść na białym, składanym krześle i rzucić okiem w kierunku ogrodu i dalej Odry, sącząc zimne piwo. O tak, z tarasu jest co podziwiać.

Teraz jednak na tarasie zalegał śnieg, a śpiące parasole dorobiły się białych czapek. Krzesła złożone i stłoczone w rogu jak stado białych owiec pogodziły się ze spoczywającą na nich białą, śnieżną kołdrą i cierpliwie czekały, aż dni się wydłużą, temperatura podniesie i nadejdzie ich czas.

Na tył budynku uczelni teologicznej blask zimowych iluminacji miejskich już nie docierał. Zamiast nich barwne plamy na śniegu zalegającym taras zostawiał szyld umieszczony nad starymi drzwiami, prowadzącymi do środka nietypowego lokalu. Szyld mrugał, jakby gaz szlachetny wypełniający kolorowe, pełne zawijasów rurki nie mógł sprostać świetlnym oczekiwaniom albo jakby puszczał oko do potencjalnego gościa i mówił: „Hej, ale nie traktuj całkiem serio tego, co się tutaj wydarzy”. Kolorowe, rozświetlone litery szyldu układały się w wyrazy Neon Café.

Neon Café to dziwna knajpa. Zatrzymała się na rozdrożu pomiędzy restauracją, kawiarnią i pubem, nie mogąc się zdecydować, czym właściwie chciałaby się stać. Pozostała więc pewnego rodzaju gastronomicznym kameleonem dopasowującym się do oczekiwań swoich gości. Dla każdego wydaje się trochę inna. Ci, którzy tu trafią, zostaną podjęci tym, czego najbardziej w danym momencie potrzebują. I nie mówimy wyłącznie o jedzeniu. Przyczajony w ukryciu obserwator hołdujący jakiejś prywatnej spiskowej teorii dziejów doszedłby nawet do wniosku, że do Neon Café nie trafiają osoby przypadkowe. Co więcej, wydałoby mu się nawet, że Neon Café istnieje właśnie dla nich, że wręcz specjalnie przycupnęło na tyłach renesansowego budynku w najstarszej części Wrocławia po to, by ci „oni” mogli tam wejść. Czy obserwator ma rację? Cóż, zostawmy go z jego pytaniami i po prostu wejdźmy do środka.

W podłużnej sali z półkolistym sklepieniem stały ciemne, kwadratowe stoliki. Przy nich ustawiono po cztery krzesła, również ciemne, z siedziskami obitymi kolorową tapicerką. Pod ścianą trochę miejsca zajmował stary, około stuletni kredens, pełen chyba równie starych bibelotów, nieco dalej komoda z ustawionym na niej patefonem. Tuba patefonu skierowana była do wnętrza sali, a pod igłą, wirując, delikatnie podnosiła się i opadała winylowa płyta. Fale dźwiękowe niosły charakterystyczny wokal Louisa Armstronga, śpiewającego o cudownym świecie. Trzeba przyznać, że świetnie to pasowało do atmosfery zimowego wieczoru.

Na ścianie, wśród mniej lub bardziej udanych landszaftów, wisiał drewniany zegar z kukułką, który swoim wahadłem miarowo i metodycznie kroił wieczność na mniejsze odcinki. Naprzeciwko starego kredensu umieszczono kominek. Ogień huczał w tym kominku radośnie i rzucał optymistyczne blaski na posadzkę i nogi stolików.

Nad wszystkim czuwa barman. To szczupły i dość wysoki, na oko wyglądający na dwadzieścia parę lat mężczyzna. Można by go określić mianem przystojnego, choć nie z gatunku tych, na których widok kobiety zaczynają się rozbierać, zanim jeszcze zapytają o imię. Na dobrą sprawę poza regularnymi rysami jego twarz niczym szczególnym się nie wyróżnia, a jedynym, co mogłoby przykuć uwagę, jest jego spojrzenie. W czarnych jak noc tęczówkach jest coś dziwnego, niedopowiedzianego. Ktoś, kto starałby się głębiej w nie spojrzeć, doznałby wrażenia, jakby niebezpiecznie przechylał się przez krawędź studni, w której nie widać dna. Może by tak było, a może i nie. Tak czy inaczej żadnego ciekawskiego w pobliżu nie widać.

Barman właśnie podszedł do kominka, doniósł polana i ułożył obok niego w zgrabny stosik. Sprawdził, czy wszystko jest w porządku, i pokręcił się po kafejce. Wyraźnie starał się dopiąć wszystko na ostatni guzik w oczekiwaniu na gości. Doskonale znał się na rzeczy, sam zresztą lubił o sobie mówić, że jest profesjonalistą. Zgoda, nie grzeszył nadmiarem skromności, ale nie takie wady ludziom wybaczano. W Neon Café pracował sam, ale charakter tego miejsca sprawiał, że nie potrzeba mu było pomocników.

Odgarnął właśnie z czoła uporczywie opadającą grzywkę swoich kruczoczarnych włosów (ta grzywka to jego wizerunkowy problem, wyraźnie nie umie sobie z nią poradzić) i wychylając się zza kontuaru, spojrzał w stronę pustej sali, by sprawdzić, czy wszystko jest tak, jak powinno. Ocena wypadła satysfakcjonująco, bo pokiwał głową i uśmiechnął się do siebie. Idealnie.

Wszedł na chwilę na zaplecze i zaraz wrócił, trzymając stos starych czasopism, które starannie ułożył z boku na kontuarze. Podwinął rękawy czarnej koszuli, przewiązał w pasie śnieżnobiały fartuch i odetchnął głęboko. Za chwilę powinien tu nadejść jeden z gości, ktoś, dla kogo cichy, znajdujący się na uboczu głównego turystycznego traktu lokal okaże się czymś więcej niż tylko miejscem, w którym będzie się mógł ogrzać w mroźne popołudnie. On oczywiście jeszcze o tym nie wie.

Brama prowadząca na dziedziniec skrzypnęła lekko przy otwieraniu. Przez chwilę nic się nie działo, a potem zaszurały kroki na schodach na taras i śnieg chrupnął głucho pod czyimiś butami. Zaraz potem rozległo się tupanie, jakby z butów próbowano pozbyć się nadmiaru śniegu, i drzwi do Neon Café uchyliły się.

Mężczyzna, który stanął w progu, zdecydowaną większość swojego życia miał już za sobą. Na pierwszy rzut oka był już z pewnością po sześćdziesiątce. Zdjął z głowy popielaty kaszkiet, odruchowo przygładził siwe włosy, a następnie zdjął też okulary, bo zaparowały po wejściu do ciepłego pomieszczenia. Musiał tu trafić po raz pierwszy, bo z zaciekawieniem rozglądał się po otoczeniu. Zauważył, że sala była zupełnie pusta.

Barman uśmiechnął się szeroko, jakby ujrzał kogoś, kogo spodziewał się spotkać.

– Otwarte? – zapytał wchodzący.

– Oczywiście, zapraszam. – Barman wyszedł zza kontuaru i wskazał gościowi salę. – Proszę bardzo.

Gość zostawił kurtkę i kaszkiet na wieszaku przy drzwiach, po czym udał się w stronę stolików. Kątem oka dostrzegł leżący na kontuarze stos czasopism i zatrzymał się przy nim. Ze zdumieniem stwierdził, że patrzy na „Przekrój”, „Szpilki”, „Tygodnik Powszechny”, „Wprost”, „Wieczór Wrocławia” i – tu już jego zdziwienie było naprawdę spore – „Przyjaciółkę”.

– To takie tam stare pisma – poinformował barman, jakby już wcześniej nie było to zupełnie oczywiste.

– Właśnie widzę. Wszystkie z lat osiemdziesiątych. Fenomenalne. Skąd…

– Och, poszperało się tu i tam, popytało po znajomych. – Barman machnął lekceważąco ręką. – Niesamowite, ile rzeczy ludzie przechowują na przykład na strychu. Czasem nawet sami o tym nie wiedzą. Przyniosłem je tutaj, bo, no, robią klimat. W sali jest jeszcze kilka, leżą koło patefonu.

Mężczyzna nie odpowiedział. Stał jak wmurowany przed stosem czasopism. Wziął do ręki numer „Przyjaciółki”, ponownie założył na nos okulary i przeglądał stronę po stronie, jakby szukał konkretnej informacji. Najwyraźniej ją znalazł, bo zatrzymał się na dłużej przy jednym z artykułów. Oprawki okularów zjechały nieco za nisko, poprawił je więc. Ręka lekko mu drżała.

– Proponuję miejsce przy kominku. – Barman przypomniał o swoim istnieniu.

– Tak, tak, oczywiście – odparł mężczyzna nieco nieobecnym głosem. – To tutaj jest kominek? – Najwyraźniej przetrawił usłyszaną przed chwilą informację i zdziwiony podniósł wzrok znad pisma.

– Jest, jest.

– No coś takiego…

– Wiem, to nietypowe. Ale to nie jedyna rzecz, którą potrafimy zaskoczyć.

Starszy mężczyzna uniósł brew.

– No to proszę mnie zaskakiwać dalej.

Ruszył do stolika stojącego najbliżej kominka i zapatrzył się w ogień. Barman wydawał się uszczęśliwiony. Wszystko przebiegało tak, jak zaplanował.

Ciąg dalszy w wersji pełnej

Słynna kwestia z Misia S. Barei.

Drogi Czytelniku, kiedy ta książka się ukaże, kłódek zapewne już nie będzie. Miały zostać usunięte w związku z remontem mostu.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: