Portret nietoty - ebook
Portret nietoty - ebook
Szósty zmysł to nie żadna nadnaturalna zdolność, lecz właściwość wszystkich zwierząt, a zatem i ludzi: kolejna kategoria fizycznych wrażeń, jak słuch, wzrok, dotyk, węch. I istnieją także ludzie upośledzeni brakiem akurat tego zmysłu, tak jak istnieją ślepcy czy głusi. Laura jest właśnie taką nietotą.
I jako nietota staje się Laura muzą i kochanką artysty tworzącego dzieła sztuki oparte na owym zmyśle - jak malarstwo oparte jest na wzroku, a muzyka na słuchu.
Czy można przetłumaczyć jeden zmysł na inny? Jak opowiedzieć sztukę komuś całkowicie na nią ślepemu?
Kategoria: | Science Fiction |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-08-05635-6 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
„Jeśliby mu kazano pisać tak, jak piszą wszyscy, pisałby jak nikt. Styl jego prozy brał się ze stylu myślenia, a ciągi myślowe mego brata były olśniewającymi seriami luk. (...) Czasem jednak w opisie nastroju lub wrażenia napotykam u Sebastiana jakiś detal i natychmiast przychodzi mi na myśl pewien efekt świetlny w całkiem konkretnym miejscu, który obaj zauważyliśmy, nic o sobie nawzajem nie wiedząc”.
Vladimir Nabokov, Prawdziwe życie Sebastiana Knighta
przeł. Michał Kłobukowski1. LOŻA ŚMIERTELNIKÓW
Zaproszenie zaskoczyło ją. Otrzymała je listem poleconym zaledwie dwa dni przed premierą kolekcji Raczyńskiego; jej zapowiedzi pojawiały się od miesięcy, lecz sam Rak się do Laury nie odezwał: ani e-maila, ani telefonu, nic. Zdążyła się zirytować, wreszcie zobojętnieć i zapomnieć. A teraz: imienne zaproszenie na czerpanym papierze, piątek, godzina dziewiętnasta, w pacharni Krakatau, agencja Dziesięć Muz ma zaszczyt zaprezentować światowy debiut ostatniej serii komchartów Gustavo Raka-Raczyńskiego pod tytułem Front wewnętrzny. Laura żachnęła się w duchu. Więc wrócił do tego pretensjonalnego „Gustavo”. A miała nadzieję, że go zeń na dobre wyleczyła. Obracała w palcach opłatkowo twardy papier, nietna na wszystkie wyszukane matryki, jakimi bez wątpienia kwitł na metry i godziny. Nie pójdzie, to oczywiste, nie ma mowy, żeby poszła.
Nazajutrz obudziła się już z pewnością przeciwną: niebo było zimnobłękitne, powietrze kieliszkowe, przez uchylony świetlik poddasza trylowały październikowe cherubiny miasta, pachniało mokrymi parasolami i wichrowym wrzosem, a więc piątek, dziewiętnasta, tak, tak! Umówiła się telefonicznie u stylistki. Jakby widziała to wydęcie jego amorkowatych ust, mięsistej amfory zamarynowanego języka, jeszcze się pewnie RR oblizywał, planując jej zaproszenie: że oczywiście nie znajdzie w sobie odwagi, że schowa się Laura w mysiej dziurze, nie przyjdzie. O, niedoczekanie jego!
Wszystko to razem zakrawało na tani melodramat – złośliwości i podłe satysfakcje zdjętych z afisza kochanków – lecz przecież znamy ową dziecinną radość uczestnictwa w teatrach losu, życie od razu nabiera wagi i realizmu, wpadłszy w koleiny Zdrady, Romansu, Zadośćuczynienia czy innej Zemsty.
Owładnięta takim nastrojem Laura szybko zdecydowała się na jaskrawoczerwoną sukienkę na ramiączkach, o której wiedziała, że matrykuje à la Piezocco. Dostała ją w prezencie od Janka, RR nigdy w niej Laury nie tuszył; i doskonale pamiętała, że RR nie toleruje Piezocco, serdecznie nie znosi całej tej szkoły dwudziestowiecznych postkaultowców.
Pozostała kwestia Osoby Towarzyszącej. Kogo zabrać? Dręczyła się tym przez cały czwartek. Prowadząc ćwiczenia na lektoracie dla przyszłych prawników, w myślach paradowała kandydatów, nieodmiennie kończąc w galerii tych samych paru twarzy. Może Janek – ale czy to nie szczyt niezręczności: ciągnąć nowego faceta na publiczną zemstę jej eks? Więc może Oleńka – ale Oleńka też nietota, nie opowie Laurze komchartów Raka. Więc kto – Królik? Zgubiła wątek konwersacji, studenci, pogardliwie znudzeni, gapili się na nią oczyma najedzonych zombie, na zatrzymaną tak w pół dialogu, niczym na zastopowanym filmie. Nie zdobyła się na uśmiech roztargnienia. Zawsze podejrzewała, że pachują przed nią w wulgarnym rozpasaniu charakterystycznym dla dzikusów z podstawówek i gimnazjów; w tej grupie miała prawie samych mężczyzn. Laura jest zdania, że samce Homo sapiens wyrastają z naturalnej dla młodych małp socjopatii dopiero około dwudziestego piątego roku życia. A i to nie wszystkie. Wcześniej po prostu nie są zdolni do współczucia, zawstydza ich własna czułość, przeklinają, plują i poniżają bliźnich, jakby wyrywali skrzydełka owadom, a tu jeszcze trafiła im się kaleka, nietna na wszystkie ich podwórkowe przarności, i sama naga, rozkrojona przed nimi do kośćca duszy, proszę, zaproszenie do gwałtu. Czy tuszą z niej również te jej podejrzenia? Wiedziała, że niektórzy wykonują jej ukradkiem pachografie, złapała ich na tym, chowali aparaty pod blatami, za książkami.
Skończyła zajęcia przed czasem, wypuszczając studentów bez omówienia zadań. Październikowy zmierzch rozpełzł się już w starych murach uniwersytetu, w nylonowym świetle rozbrzęczanych jarzeniówek wysokie sale tchnęły gadzim dostojeństwem klasztorów i kostnic. Moment zawibrował, poczuła na sobie masywny otuch Raczyńskiego. Wypadły jej z palców klucze (brzęk!). Rozdrażniona, zamykając salę, złamała paznokieć. To znowu ją zastopklatkowało. Dziewczyna ze Złamanym Paznokciem. Uniosła palec do ust. Czy coś tak twardego, tkanka zrogowaciała w ludzkie szkło, czy to w ogóle może mieć smak? Trochę nylon, trochę papier fotograficzny, a jeszcze mokry popiół, i jeszcze łyko młodego drzewa, i skamieniała guma do żucia, i coś z przypalonej pizzy, i
– Nie obgryzaj palców, to niezdrowo: zjadać samą siebie.
– Ale ja jestem bardzo smaczna!
Śmiali się, śmiali, pani doktor i tato. Ile to Laura miała lat, pięć? Pięć. W gabinecie tetolog słońce tuliło się do bieli fartuchów, klinicznej bieli sprzętów, ścian, parawanu. Laura z trudem się powstrzymywała, żeby nie gonić i nie łapać tych światłoduszków cieplutkich, obłoczkowych szczeniaczków nieba. Pani doktor kazała jej siedzieć na metalowym taborecie i Laura wierciła się tam bez przerwy, gryząc palce i popatrując niepewnie na tatę. Tato puścił do niej oko. Laura zamrugała powoli, prawa powieka i lewa powieka, jest tata, nie ma taty, jest.
– Teraz tutaj. Skup się, kochanie. – Doktor przesuwała przed twarzą małej Laury dziwne pałeczki, karteluszki, rurki. – Powiesz, jak coś poczujesz, dobrze?
Na szklanych tulejach słońce odbijało się chochlikowo.
– One tam wchodzą do środka i plują w górę.
– Kto?
– Te jasnotki. Te, te, te! – Zamachała rękami w strumieniach rozblasku i stłukła rurkę.
Pani doktor i tata podskoczyli, zrobili miny, jakby coś
Ją ugryzło, sama ugryzie, krzywi się złośliwie do swego odbicia w lustrze w zimnej łazience uniwersyteckiej, poprawiając brwi i malując usta, na dzisiejszy wieczór szminka elektryczna, czerwień na dwieście dwadzieścia woltów, przeciwko jesieni i przeciwko Frontowi.
W drodze do domu zaszła kupić świeżego tuńczyka. Laura wierzy w pracochłonną kuchnię jako metodę na wyswobodzenie się ze stresów codzienności. Pochyliwszy się nad oplastrowaną rybimi tuszami lawiną kruszonego lodu, przypomniała sobie wykuwane na pamięć w Małym Staszicu wierszyki nietot – jak rozpoznać złe mięso, polegając wyłącznie na wzroku i zapachu, jak odróżnić sery szworne od dziarnych, jak po fakturze i ciężarze oceniać gatunki mąk i kasz silnych i słabych, a w końcu: jak orientować się w winach, identycznych barwą i bukietem, a całkowicie różnych matrykuliką... Zadrżała ponad zwłokami dzieci morza, objęta puchnącą falą chłodu.
– Tamtego poproszę.
Więc może jednak Oleńka? Co z tego, że nie stuchuje kolekcji Raka? Ona przynajmniej Laurę zrozumie, jak rozumiały się bez słów od pierwszego roku w Staszicu – oparła się nadgarstkiem o brzeg lodowej lady – tak smakuje mróz na skórze
Sopel na języku, śnieg w oczach. Wychylając się z okna ich pokoju na piętrze internatu szkoły podstawowej imienia Stanisława Staszica, obserwowały wojnę śnieżną piątej A z szóstą B. Krawędź zmrożonego metalu ucałowała od spodu oba jej nadgarstki, tak kąsał zardzewiały parapet obwisły bąblastymi soplami i śniegiem kruchym jak beza. Laura odłamała największy sopel, polizała, machinalnie podała Oleńce, chłopcy to spostrzegli i zaraz zaczęli na nie gwizdać i łapać się za krocza, one odpowiedziały im fakoffami, a kiedy w okno poleciały śnieżki, dziewczynki padły ze śmiechem na podłogę pod oknem, osłaniając głowy niczym piechurzy w okopie pod ostrzałem artyleryjskim. Wylizany sopel potoczył się i zamarł na parkiecie przy ich nagich stopach, lśniąc cukierkowo-narkotykowo-dyskotekowo w styczniowym słońcu.
– Jak myślisz – szepnęła Laura, ścierając sobie z powiek i rzęs białą oprószynę – jak oni pachują?
A Oleńka odprychnęła jak na dwunastoletnią podwórkową tygrysicę przystało, rozrumieniona, lecz nie spłoniona, i doskonale wiedząc, o co Laura pyta, wystawiła język, jakby w istocie to on był organem otuchu, przytknęła do niego palec wskazujący i uniosła brwi.
– Dziko.
Spojrzenie i spojrzenie, tak zamarły na moment pod władzą wielkich, bezchmurnych oczu odbijających wzajem powagę dziecinną – aż diabełek ognisty zatańczył w źrenicach Oleńki i rzuciła się, chichocząc, po ten sopel ceremonialny, Laura zaś pozostała w okopach dzieciństwa z odbezpieczonym granatem wbitym mocno pod serce. Czuła jego ciężar, napięcia sprężyn, skumulowaną moc trotylu. Wystarczyło głębiej wciągnąć powietrze do płuc, wystarczyło nacisnąć brzuch, przeponę, dotknąć piersi – przebiśniegów, czasami wystarczyło pomyśleć. Jak oni pachują.
Poszła nazajutrz do kafejki internetowej w mieście (w Staszicu wszystkim komputerom założono kneble obyczajowe) i oglądając się wciąż przez ramię, zgarbiona nad klawiaturą, po raz kolejny wyszukiwała godzinami raporty z sąsiedniego królestwa zmysłów. W owych opisach z książek i gazet mężczyźni byli nieodmiennie jaskrawi, toniczni, żarscy, wiszujący, oproczni i klamejscy, ich matryk – ciężki i podwójny, gromki, sprążny, glissujący, ich genitalia – szartne, opulentne, jak ogień albo jak psy. Kobiety zaś – wibrujące, powietrzne, majkowe, pączyste, z makki, ich matryk – lekki, ułamkowy, wywracający, często wyprążny, ich piersi – olatne, jak chleb, jak wełna, ich anatomie wenusjańskie – zefirne, czereśniowe, mlnące, atłasowo głatne, jak niemowlę albo jak rzeka, niczym z komchów Virucciego i Łukasika.
Laura obracała te słowa w karuzelach niemej fonetyki, gorączkując sucho od niezgłębialnej ich tajemnicy, język eksplodował jej w głowie galaktykami ciemnej materii, samej przez się niewidzialnej, ujawniającej się jedynie we wpływie, jaki wywiera na to, co dostępne zmysłom – a przecież tak gruntownie wypaczającej całą naturę dokoła.
Zaczynała się przed Laurą odsłaniać prawdziwa genealogia żądz. Eros to zwycięski bękart Hermesa i Mnemozyny.
Czytała dalej, czytała od nowa, czytała dzień po dniu. Jak zgodnie przekonywały lifestyle’owe pisma dla kobiet i autorytety medialne, seks to dziedzina przede wszystkim obrazów i matryk, dopiero w drugim rzędzie – dotyków i dźwięków i smaków i zapachów. Znalazła tabele, w których przedstawiono różnice między płciami: rozkład procentowy był w nich inny, lecz hierarchia doznań – taka sama. I dopiero tam, w plamistym półmroku obskurnej meliny internetowej, mała Laura objęła myślą całą pokraczną grozę swego kalectwa. Cóż z tego, że nie potyka się o krawężniki i progi, jak ślepcy? Strącono ją do ciemnej piwnicy i przywalono toną żużlu. Szarpała myszą z taką furią, że wyrwała kabel z wtyku.
Jedyne wyjście – pojęła – to włamać się do otuchu z zewnątrz. Z zewnątrz – czyli skąd? Z krain pozostałych zmysłów.
Tak zaczęła się życiowa misja Laury, wyzwanie niemożliwe, jej quest donkiszotowy i katabaza sensualna: przetłumaczyć świat tuchujących na świat nietoty.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------