Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Potęga sugestii. Osobliwa wiedza o zdolności mózgu do zwodzenia, zmieniania i uzdrawiania - ebook

Tłumacz:
Data wydania:
17 stycznia 2018
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Potęga sugestii. Osobliwa wiedza o zdolności mózgu do zwodzenia, zmieniania i uzdrawiania - ebook

Jeśli czujesz się zagubiona w erze Internetu, masz dosyć przebierania wśród kandydatów na portalach randkowych i chciałabyś znaleźć w sobie odwagę, by zagadnąć jakiegoś mężczyznę w księgarni czy barze, jeśli się rozczarowałaś poradnikami motywacyjnymi, które ci obiecują gwiazdkę z nieba – wówczas “Flirtologia” jest w sam raz dla ciebie...

“Flirtologia” to postępowy, zintegrowany poradnik dla nowoczesnych kobiet. Antropolog kulturowy Jean Smith odziera z mitów współczesne randkowanie, skupia się na świecie poza ekranem komputerów i poprzez serię prostych zadań i wyzwań ujawnia sekrety tego, jak zainteresować sobą nieznajomych, unikać odrzucenia i rozmawiać z obcymi.

Jean Smith od dwunastu lat organizuje wycieczki połączone z nauką flirtowania, prowadzi seminaria prywatne i dla firm, wygłasza mowy motywacyjne i pisze dla “Guardiana”. W swym poradniku “Flirtologia: sztuka flirtu w erze Internetu” wzywa nas, byśmy odzyskały kontrolę nad swoim życiem uczuciowym, wróciły do “realu”, nauczyły się radzić sobie z odrzuceniem i czerpały radość z rzeczy, które wcześniej wzbudzały w nas lęk.

Jean Smith ma na swoim koncie tysiące zadowolonych klientów, występy w telewizji oraz program zamieszczony w Internecie, który zdobył już osiemset tysięcy odsłon, a dziennie przybywa ich piętnaście tysięcy. Teraz nadeszła pora, by z jak najszerszym gronem czytelników podzieliła się sekretami swojego systemu filtrologii.

Kategoria: Poradniki
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8053-361-5
Rozmiar pliku: 1,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

O AUTORZE

Erik Vance uprawia dziennikarstwo naukowe. Jest stałym współpracownikiem popularnonaukowego magazynu „Discover”. Publikuje w „National Geographic”, „Slate”, „Harper’s”, „Scientific American”, „Nature”, „New York Timesie” i „Christian Science Monitor”. Zanim odkrył swoje prawdziwe powołanie, dziennikarstwo, poświęcił się biologii: badał inteligencję delfinów oraz zajmował ekologią wybrzeży. W 2012 roku znalazł się w gronie finalistów ubiegających się o laur National Magazine Award. W 2015 roku zdobył najważniejsze z wyróżnień przyznawanych przez National Association of Science Writers (Krajowe Stowarzyszenie Dziennikarzy Naukowych). Razem z żoną i synem mieszka w stolicy Meksyku.WSTĘP. CZEGO OCZEKUJESZ?

W 1978 roku w południowej Kalifornii wybuchła niewielka epidemia choroby legionistów. Regularnie trafiała do serwisów informacyjnych, choć nie przybrała rozmiarów jak dwa lata wcześniej, gdy zabiła trzydzieści cztery osoby i zwróciła uwagę świata. Nazwę zawdzięcza pojawieniu się podczas trwającego w 1976 roku w Filadelfii zjazdu Legionu Amerykańskiego. Choroba jest ostrą postacią bakteryjnego zapalenia płuc, któremu towarzyszą gorączka i nasilony kaszel, czasem połączony z krwiopluciem. Przeciwko tej potencjalnie śmiertelnej dolegliwości nie ma szczepionki. Pewnego wiosennego wieczoru pośród słuchaczy mrożących krew w żyłach doniesień z Kalifornii znaleźli się Sandy i Dee, młode małżeństwo należące do Stowarzyszenia Chrześcijańskiej Nauki (Christian Science). Jego członkowie przyjmują, że Bóg wszystkie swoje dzieci stworzył na własne, doskonałe, podobieństwo oraz że modlitwą można uzdrowić siebie, rodzinę, a nawet osoby oddalone o tysiące kilometrów. Warunkiem jest dyscyplina psychiczna pozwalająca na ignorowanie tego, co reszcie świata wiadomo o chorobach człowieka. Religia wyznawana przez oboje małżonków wcześniej nie zawodziła. Ale obraz opisywany w wiadomościach dokładnie odpowiadał stanowi ich półtorarocznego syna. Chłopczyk był blady i apatyczny. Rodzice współpracowali z osobą praktykującą – inaczej uzdrowicielem – która wspierała modlitwą prośby do Boga o zdrowie dziecka. Wyglądało na to, że na próżno.

Dee, całe życie należąca do Stowarzyszenia, nigdy nie wątpiła w moc wspólnoty. Widziała dziesiątki, a może setki ozdrowień, sądziła więc, że to najlepsza pomoc, jaką może zaoferować synkowi. Sandy był konwertytą, zawodowym baseballistą, który stracił miejsce na ławce drużyny Los Angeles Dodgers z powodu bolesnej kontuzji barku. Uraz cudownie ustąpił sześć miesięcy po przystąpieniu do Stowarzyszenia. Ozdrowienie sprawiło, że stał się gorliwszym wyznawcą od żony. Bardziej niż ona był pewien, że religia jest dla malucha lekarstwem najlepszym z możliwych.

Strach jednak ma obezwładniającą moc, zwłaszcza gdy w grę wchodzi dobro własnych dzieci. Dziś wiadomo, że choroba legionistów (legioneloza) szerzy się drogą wziewną, często za pośrednictwem zanieczyszczonych instalacji wentylacyjnych, i że są skutecznie leczące ją antybiotyki. Ale w 1978 roku powszechnie wiedziano tylko, że atakuje znienacka i powoduje zgon piętnastu procent dorosłych chorych. Kiedy Dee i Sandy dowiedzieli się z mediów, że podobną chorobą zaraziło się w okolicy mnóstwo ludzi, przejęci grozą spanikowali. Wyznawcy Stowarzyszenia wierzą, że strach tłumi zdolności do uzdrawiania. Jak się można było spodziewać, stan chłopczyka w ciągu następnego dnia się pogorszył. W nocy wydawało się, że umiera na rękach rodziców. Twarzyczka spopielała, gałki oczne wywrócone do góry uciekały ku tyłowi głowy.

Zdenerwowanie Dee sięgnęło zenitu, po raz pierwszy brała pod uwagę wyjazd do szpitala – to wśród wyznawców ostateczność, akceptowana tylko w wypadku urazów, takich jak złamania kości. Dla kogokolwiek z nas, logicznie rzecz biorąc, byłby to pierwszy krok, który powinien zrobić każdy kochający rodzic. Dla niej była to przerażająca perspektywa, ale paraliżujący strach wykluczał skuteczną modlitwę. Nie wiedziała, co jeszcze może zrobić. Osobom spoza społeczności, która życie zawierza wyznawanej religii, trudno pojąć, co znaczy złamanie kardynalnej zasady, przyznanie, że nie działa to, w co się wierzyło całe życie. Jeszcze trudniej przyjąć wszystko, co stało się później.

Dee położyła synka, przeszła do sąsiedniego pokoju i raz jeszcze zatelefonowała do uzdrowicielki. Omalże krzycząc, dała kobiecie jeszcze jedną, ostatnią szansę na potwierdzenie siły wiary, w której imię ryzykowała życie syna. „Nie wiem, czy ta religia działa, czy nie, ale lepiej dla niej, żeby teraz zadziałała” – powiedziała w chwili głębokiego zwątpienia dyktowanego rozpaczą. „Tracę syna!”.

W odpowiedzi usłyszała słowa pociechy: „Nie ma znaczenia, czy ta religia działa, czy nie. Bóg kocha pani dziecko”. W ciągu kilku następnych minut wszystko się odmieniło. Dee odpuściła i zawierzyła Bogu. Zamiast świata, w którym umierał jej syn, a bezradna społeczność nie potrafiła mu pomóc, miała wokół świat doskonały, a Bóg otoczył rodzinę miłością niczym ciepłym, niosącym ulgę pledem.

Wróciła do sąsiedniego pokoju i zobaczyła coś, co większość ludzi nazwałaby cudem. Wyprostowany maluch siedział szczęśliwy w ojcowskich ramionach. Uśmiechnięty nabierał kolorów. Po upływie kilku tygodni wyglądał na zdrowego. Rodzice odizolowali go od innych dzieci, członkowie wspólnoty pomagali opiekować się malcem. Był szczęśliwy, nikt się nie martwił, że choroba wróci. Religia zadziałała, wiara została wynagrodzona.

● ● ●

Boże, gdy dorastałem, musiałem wysłuchać tej historii z tysiąc razy. To ja byłem tym umierającym dzieckiem. W pierwszej połowie życia nad moim zdrowiem czuwały wyłącznie dogmaty ustanowione przez Stowarzyszenie. Do gabinetu lekarskiego zawitałem dopiero w wieku osiemnastu lat. Zamiast faszerowania się pigułkami lub łykania łyżkami gorzkich mikstur leczyłem się lekturą Biblii, tekstów pisanych przez współwyznawców i własnym rozumem.

Organizacja religijna Stowarzyszenie Chrześcijańskiej Nauki powstała w Stanach Zjednoczonych w 1866 roku. Założycielką była charyzmatyczna Mary Baker Eddy, która głosiła, że odkryła sedno tego, o czym mówi Pismo Święte: że wszyscy chrześcijanie potrafią uzdrawiać, podobnie jak czynił to Jezus. Nie zagłębiając się w szczegóły, należący do Stowarzyszenia wierzą, że całą materię – na przykład czyjś samochód, tę książkę albo dawkę antybiotyku – zastępuje inna, wznioślejsza rzeczywistość odzwierciedlająca umysł Boga. W niej wszystko i wszyscy są doskonali. Zatem uzdrowienie nie polega na zmianie w ciele, lecz na dostrzeżeniu w sobie doskonalszej i prawdziwszej wersji.

Obecnie na całym świecie ta religia ma tylko kilkaset tysięcy wyznawców. Uzdrowieniom poświęcono niewiele opracowań naukowych. W 1989 roku ukazała się nakładem centrali Stowarzyszenia (mieści się w Bostonie) ograniczona zasięgiem analiza, próbująca określić ilościowo uzdrowienia odnotowane w czasie ostatnich mniej więcej dwudziestu lat, nie jest to jednak źródło obiektywne. Autorzy podają, że w badanym okresie około dwóch tysięcy wyznawców przyznało się do spontanicznego wyleczenia z medycznie zdiagnozowanych dolegliwości: od choroby Heinego i Medina po nowotwory kości, wole, zez czy perforację wyrostka robaczkowego. Wzmiankowano nawet przypadek uleczenia w 1966 roku w Afryce Południowej omalże otwartego złamania kości, i to w ciągu jednego dnia. Wiarygodność tego doniesienia jest mocno naciągana, nawet dla tak wolnego od uprzedzeń faceta jak ja.

Cokolwiek o tym myśleć, członkowie Stowarzyszenia uważają, że są autorami uleczeń. Nie są w tym odosobnieni, mają liczną kompanię. W Internecie roi się od przypadków guzów usuniętych wstrzyknięciami soków, porażeń uleczonych przez Ducha Świętego, brodawek usuwanych hipnotycznie i obezwładniających bólów zlikwidowanych jedną wizytą u akupunkturzysty. Mistyczne uzdrawianie dzieje się wszędzie. Przykładem są pikniki religijne w zachodniej części Florydy, szamani w dżungli wschodniego Meksyku i gość w Pekinie, który wie, jak pocierać stopę, by złagodzić rozstrój żołądka. Konfrontacja z niezrozumiałymi uzdrowieniami u większości z nas wydaje się wywoływać jedną z dwóch reakcji. „Muszą stać za tym jakieś siły, których nie umiemy racjonalnie wyjaśnić” i drugą, równie mętną, choć odrobinę bardziej naukową: „Umysł to potęga”.

Obie konstatacje są prawdziwe, ale żadna dostatecznie przekonująca dla mnie, i takie powinny być dla państwa. W epoce rozsyłania po świecie w czasie rzeczywistym obrazów pracującego mózgu, kiedy człowiek pozbawiony ręki siłą umysłu potrafi zmusić mechaniczne palce do chwytania, a nawet czucia plastikowego kubka, należałoby oczekiwać lepszych odpowiedzi.

Wszędzie wokoło czai się wielka tajemnica. Przenika omalże wszystkie aspekty życia i wciąż czeka na rozwiązanie. Obecna jest w zachwalanych przez telewizyjne gwiazdy cudownych pastylkach witaminowych, w uzdrowicielskich talentach kogoś, kto w wonnym dymie trociczek wbija w czoło igły, obecna była w niewielkim domu na południu Kalifornii, w którym dwoje ludzi sięgnęło po nadprzyrodzone moce, by ratować dziecko. Od homeopatii po szamanizm i od akupunktury po dziwaczne diety – ludzie zdają się posiadać wrodzone zdolności do uśmierzania bólu, chudnięcia i polepszania sobie życia metodami, które nie przystają do współczesnego umysłu.

A przynajmniej tak o tym myślimy.

Tymczasem istnieje i rozwija się dziedzina nauki uprawiana przez różnorodną grupę odkrywczych i nowatorskich myślicieli, którzy postanowili krytycznie przypatrzeć się temu, co swobodnie określono mianem leczenia niekonwencjonalnego opartego na interakcji umysłu i ciała. Po poświęceniu kilku lat na zgłębianiu tego, czym się zajmują, w końcu zacząłem pojmować ozdrowienia, których świadkiem byłem w dzieciństwie. Wspomniani uczeni odsłaniają wyjątkową zdolność mózgu. Ma ona dobre i złe strony, a zasadniczo polega na samooszukiwaniu się. Oszukańcze triki potrafią koić, przyprawiać o chorobę, poprawiać samopoczucie, a nawet ratować życie. Nie jest to pełny obraz, w żadnym razie. Tylko to, czego dowiedzieliśmy się na początek. Wystarczająco dużo, by pokusić się o przemodelowanie medycyny XXI wieku, jaką znamy.

Zanim do tego przejdę, odpowiem na pytanie być może nurtujące co najmniej niektórych czytelników. Co spowodowało, że małomiasteczkowy uzdrawiacz wiarą został dziennikarzem naukowym? Przez pierwszą połowę życia nie podważałem boskiej interwencji w moje ozdrowienie. Aprobowałem bez zastrzeżeń możliwość odrośnięcia odciętego palucha albo samoistnego uwolnienia się od AIDS. Wierzyłem nawet, że usłyszałem głos Boga oraz w to, że cały świat się uleczy w efekcie jednorazowej zmiany myślenia. Co się stało? Co potrafiło tak wstrząsnąć wiarą młodego człowieka w nieomylność wyznawanej religii, że ją porzucił?

Wspinaczka skalna.

Każdy z chwilą wkroczenia w wiek dojrzewania odrobinę się buntuje. Zabrakło mi talentu na przyłączenie się do zespołu rockowego, zdrowia do twardych narkotyków i uroku potrzebnego do zaciągania dziewczyn do łóżka. Pozostały sporty ekstremalne. Dość szybko w niedzielne poranki sprawy kościelne zaczęły przegrywać z przygodą na skalnych ścianach. Miałem osiemnaście lat, gdy wraz z dwójką przyjaciół postanowiliśmy się wspiąć na Lost Arrow Spire w dolinie Yosemite. Proszę sobie wyobrazić ponadsześciusetmetrowe, pionowe urwisko. Tuż na lewo od niego znajduje się jeden z najwyższych wodospadów na świecie, a po prawej – nicość, pustka. Obrazu dopełnia okazały granitowy palec, odchylony od urwiska niczym gigantyczna drzazga. To właśnie Lost Arrow. Plan mieliśmy taki: dostać się na szczyt urwiska, stamtąd zjechać na linach do miejsca, gdzie granitowa iglica oddziela się od klifu, wspiąć się na jej szczyt i wrócić na miejsce startu, korzystając z liny rozpiętej nad czterdziestodwumetrowej szerokości rozpadliną.

Dla doświadczonych wspinaczy eskapada nie była wyjątkowo trudnym przedsięwzięciem. Szacowaliśmy, że dobrze przed wieczorem będzie po wszystkim. Jednego tylko nie wzięliśmy pod uwagę: nawałnicy, która nadciągnie, gdy będziemy wisieć na linach osiemset metrów nad dnem doliny. Chciałoby się rzec, że wzięła nas z zaskoczenia… Ale znaliśmy prognozę: na popołudnie wieszczyła burzę. Uznaliśmy jednak, że uwiniemy się na tyle szybko, by nie dać się złapać. Będziemy niepokonani.

Uderzyła z całych sił, huk był tak wielki, jakby zastępy wywrotek wysypywały ładunek z pokładów bombowców B-2. Miłosiernie zaledwie padało, zamiast lunąć, ale takich piorunów wcześniej nie widziałem (i nie napotkałem od tamtej pory przez dwadzieścia lat). Waliły, grzmiały i rozjaśniały niebo wprost nad nami. Z niesłychanym wigorem raziły dwa pobliskie szczyty. Surrealistyczna fala gorąca sprawiała, że na chwilę wokół nas przestawało padać. Włosy na obu rękach stały mi dęba. Owinięty w aluminiową folię termiczną, przyklejony do gigantycznej granitowej błyskawicy, ocierałem się o śmierć. Z lewa dochodził niemilknący grzmot wodospadu Yosemite.

Takie okoliczności nawet zrewoltowanemu nastolatkowi przywracają ufność w Boga.

Spróbowałem. Czekając, aż partnerzy pokonają ostatnie trzydzieści metrów, modliłem się przypięty do pary haków wbitych w stromą, gładką ścianę. Krzyczałem, płakałem, zawodziłem, skomląc, bezsilnie kopałem skałę. Najbardziej w pamięć zapadła jednak modlitwa. Dlatego że po latach trwania w wierze w tamtej chwili nie poczułem niczego. Nie usłyszałem „spokojnego, ściszonego głosu” ani pomocnych wskazówek, nie doznałem olśnienia innego niż pewność, że byłem zdany tylko na siebie.

Kiedy przyszła kolej na mnie, na moment ogarnął mnie spokój połączony z determinacją, po czym zacząłem się wspinać z prędkością, o którą siebie nie podejrzewałem. Już w komplecie, najszybciej jak się dało, przebyliśmy linę rozciągniętą między iglicą a bezpiecznym azylem głównej ściany. I wówczas burza ucichła.

Niektórzy zechcą się upierać, że ocalenie zawdzięczałem łasce Boga, a nawet że podczas burzy usłyszałem jego głos. Inni – że wyciszenie przed pokonaniem ostatniego wyciągu było dodaniem mi sił przez Najwyższego. Nic podobnego. Często słyszałem i słyszę, jak ludzie opowiadają o drobnych boskich ingerencjach w ich życie, na przykład że cudem znalazło się miejsce do zaparkowania albo ktoś zdobył się na odwagę, żeby zagadnąć przystojniaka przy sąsiednim stoliku. Skąd wiedzieli, że to sprawka Boga? Bo czuli jego obecność.

Na Lost Arrow oprócz bicia serca i przekonania, że trzymam los we własnych rękach, nie czułem niczego. Inni czują Boga i wiedzą, że jest obok. Ja nie. Wiedziałem, że go nie ma, w każdym razie nie w takiej formie, do jakiej nawykłem. W tamtym dniu brak znaku oznaczał nieistnienie. Czy ocalił mnie Bóg, czy tylko łut szczęścia? Niczego podobnego do dawnej, dziecięcej wiary nie czułem.

Podjąłem studia na uczelni Stowarzyszenia, gdyż zaoferowała dobre stypendium. Przestrzegałem wszystkich obowiązujących w niej zasad. Ale koniec z tym. Obiegówka podbita, pewnie lądowałem w chaotycznym, czasem przerażającym materialnym świecie medycyny, chorób i niedoskonałości.

Często nadal wracam myślami do uzdrowień doświadczanych i widzianych w dzieciństwie. Ulga odczuwana przez członków wspólnoty dotkniętych chorobą była autentyczna, wręcz namacalna. Należący do Stowarzyszenia uczestniczyli w każdy środowy wieczór w specjalnym spotkaniu, mniej oficjalnym niż niedzielne. Niektórzy z obecnych wstawali i opowiadali o uzdrowieniu. Nie kłamali i nie oszukiwali samych siebie. Zatem musiało coś jeszcze się zdarzyć. W dzieciństwie to coś dało mi siłę, bym samodzielnie wrócił do zdrowia.

Nieznośna ciekawość i chęć zrozumienia owego czegoś popchnęła mnie do napisania tej książki. Nie zadowalają mnie wyjaśnienia w rodzaju „umysł to potęga”. Co takiego pewnego dnia w 1978 roku przydarzyło się maluchowi na południu Kalifornii? Czym wytłumaczyć inne niezliczone wyleczenia w sposób, który nauka odrzuca i którym gardzi? Ongiś to Kopernik rozsunął zasłony przesądów, odsłaniając lśniący nowy wszechświat. Dziś uczeni badający mózg starają się podnieść kolejną kurtynę – być może przesłania odpowiedzi na powyższe pytania.

● ● ●

Jedna z najważniejszych odpowiedzi wiąże się z odkryciem genetycznego uwikłania naszego mózgu w oszukiwanie – od czasu do czasu – samego siebie. Kluczowe dla tej umiejętności jest oczekiwanie. Wręcz niemożliwe jest przecenienie roli, jaką odgrywa. To nie wyłącznie odczucia poprzedzające wydanie werdyktu o przyznaniu bądź nie upragnionej posady albo emisję kolejnych części Gry o tron. Oczekiwanie to jednocześnie opis pracy mózgu i czasu, którego potrzebuje. Kształtuje myślenie oraz poruszanie się w otaczającym nas świecie. Dyktuje, jak reagujemy na muzykę, na potrawy, jak się komunikujemy. Branża reklamowa bada oczekiwania wobec rozmaitych marek, ekonomiści po to, żeby zrozumieć rynki, a lingwiści – żeby poznać, jak rozumiemy to, co mówią inni. Oczekiwanie towarzyszy ruchom stóp i rąk przy uderzaniu piłeczki tenisowej, melduje się, gdy rankiem przed pierwszym łykiem kawy przez sekundę delektujemy się jej aromatem. Nawet postawienie jednej stopy przed drugą angażuje oczekiwanie! Krótko mówiąc, jest sposobem, w jaki mózg przetwarza świat.

Nasz mózg jest zaprogramowany do formułowania przez całe życie oczekiwań: przez godziny, lata i dziesięciolecia. Potem stara się je, najlepiej jak potrafi, zamienić w rzeczywistość. Upraszczając, mózg nie chce popełnić błędu, więc po to, żeby dopasować oczekiwania do rzeczywistości, gotów jest nie tylko do naginania zasad, ale wręcz do oszukiwania. Jak się przekonamy, jego oczekiwania są silniejsze, niż potrafimy to sobie wyobrazić. W zderzeniu z rzeczywistością to nasz uparty mózg częściej bierze górę.

W 1996 roku filozof i pionier sztucznej inteligencji Daniel Dennett napisał: „Umysł z gruntu jest prognostykiem, twórcą oczekiwań”. Mózg przez większość czasu przetwarza to, czego doświadczył, a wszystko po to, żeby przewidzieć, co się zaraz zdarzy. Załóżmy, że przestał generować oczekiwania. Bylibyśmy bezradni jak noworodek – nagle wszystko wokół jest nowe, nieprzewidywalne i bezsensowne. Podrzucona piłka frunęłaby bez końca. Spotkany na ulicy smok z twarzą Nicolasa Cage’a pytałby o drogę.

Oczekiwanie to zestaw skrótów sformułowanych przez mózg, żeby żyć bez potrzeby zatrzymywania się co pięć sekund dla oceny sytuacji. Przypatrujemy się światu najlepiej, jak potrafimy, a pozostawione luki wypełnia mózg. Czasem jednak okoliczności nie pasują do stworzonego przezeń wzorca. Wtedy zamiast zmodyfikować oczekiwania, sporadycznie deformuje rzeczywistość, by obserwacje były zgodne z oczekiwaniami. Zatem jeśli to, czego się państwo spodziewają, jest niemiłe, umysł sprawi, że to, co widać lub czuć, wygląda gorzej, niż jest w istocie. Jeśli oczekuje się czegoś dobrego, wówczas – jak się państwo dowiedzą z następnych rozdziałów – w ustroju może dojść do bardziej niż zdumiewających rzeczy. Gdzieś między oczekiwanym a rzeczywistym znajduje się moc umysłu do samouzdrawiania.

Dostęp do zdolności wykorzystywania mózgu do oddziaływania na organizm wymaga klucza, który odblokuje oczekiwanie. Kluczy jest wiele i od ich doboru zależy, co wokół dostrzegamy każdego dnia. Ten, którego od wieków używają lekarze, szamani, uzdrawiacze i przekupnie, to siła sugestii. Komplementarne sugestia i oczekiwanie odgrywają kluczową rolę w odblokowaniu dostępu do naszego wewnętrznego gabinetu lekarskiego. Są też osią rozwikływania cudów z mojego dzieciństwa.

Potęga sugestii i oczekiwanie mogą być na wyciągnięcie ręki, ale wykorzystać je niełatwo, a na dodatek moment ich działania nie zawsze jest oczywisty. Warunkiem jest zupełne przeorientowanie oczekiwań na własną korzyść. Krótko mówiąc, trzeba stać się podatnym na sugestię i wpływy. Jednym ze sposobów doprowadzenia do tego stanu są opowieści. Nic tak nie wciąga, jak interesująca, a przy tym sugestywna historyjka. Na przykład, czy wiedzą państwo, że człowiek to tylko zbiór cząsteczek zbudowanych z atomów, te zaś to nic innego niż energia, która może być dobra albo zła. Zła czasem przenika do niektórych narządów i sprawia, że człowiek czuje się chory. A wystarczy tylko jej się pozbyć – wyprzeć ją dobrą – a symptomy choroby ustąpią. Czy to prawda? Wcale nie! Ale brzmi prawdopodobnie. Zatem ta historyjka – zarazem sugestia – wystarczy do wzbudzenia oczekiwania ozdrowienia.

Posiadane przez nas nieprawdopodobne możliwości do oszukiwania samych siebie mają zaskakujący wpływ na zdrowie i dobrostan. Nierzadko to, co nazywamy uzdrowieniem, wiąże się z obecnością w mózgu pewnych związków chemicznych, takich jak opioidy i dopamina. Niektóre wywołują efekt placebo – w konsekwencji tonują reakcje tych okolic mózgu, które odpowiadają za czucie bólu, nudności, parkinsonizm, depresje, zespół jelita drażliwego, by wymienić tylko niektóre. Wspomniany efekt – niezaprzeczalnie zjawisko neurochemiczne – przypuszczalnie jest najczystszą postacią zdolności mózgu do zakłamywania rzeczywistości. Inną jego sztuczką jest efekt nocebo – przeciwieństwo placebo. Tu oszustwem dochodzi do zwiększenia dyskomfortu, a być może nawet do wywołania choroby z niczego. Trzecią kategorią jest hipnoza, która włącza osobliwy pstryczek w mózgu i otwiera tylne drzwi do oczekiwań. I jeszcze fałszywe wspomnienia, które podstępem każą wierzyć w to, czego nie było.

Zatem na kolejnych stronach zajmę się odkrywaniem ukrytych mocy, historią i naukowymi podstawami człowieczej podatności na sugestię (i wpływy). Spotkamy hipnotyzerów, uzdrawiaczy, magików i szarlatanów. Dam się kłuć, dźgać, poszturchiwać, razić prądem, przypalać, a nawet przekląć. By w końcu, taką mam nadzieję, odkryć i zdradzić sekrety towarzyszące ludzkości od niepamiętnych czasów, a przy okazji wskazać, jak rozmaicie potrafią oddziaływać na nasze życie.

Nowoczesna nauka zaczyna dowodzić, że uzdrawianie modlitwą (wiarą), cudowne pigułki i większość medycyny alternatywnej mają jeden wspólny element – nas. Ludzie są wielce omylnymi stworzeniami, które budują modele po to, aby objaśniały chaotyczny, mętny i niebezpieczny świat, w którym żyją. To, co nie odpowiada percepcji, odrzucają bądź naginają tak długo, aż się dopasuje.

Jeśli wygląda to na przygnębiające oblicze człowieczeństwa, to mam miłą niespodziankę. Otóż ta zawodność (omylność) umysłu – albo podatność na sugestię, jak kto woli – wcale nie jest ułomnością. Może być jednym z naszych największych atutów. Podatny na wpływy umysł, gdy jest używany właściwie, przynosi nam korzyści: uzdrawia i pozwala wieść szczęśliwsze oraz zdrowsze życie. Kiedy się jednak robi z niego niewłaściwy użytek, podatność na sugestię bywa niebezpieczna, a nawet śmiertelna.

Od zarania dziejów mózg nas subtelnie oszukuje, ale dopiero od niedawna mamy na to dowody. Znaleźliśmy się u progu rozwikłania tajemnic nie tylko uzdrawiania modlitwą, ale także homeopatii, akupunktury, czarów, zaklęć, zielarstwa i wielu innych kuracji, które pomagały ludzkości bez dociekania, dlaczego są skuteczne. To, czego się dowiadujemy, nie jest ani oczywiste, ani proste jak heliocentryczny wszechświat. Ale potencjalnie ma równie wielkie znaczenie dla przyszłości nauki. Uczeni sondują rozległą sferę między tym, co myślimy, a tym, co jest. Świat, jak się okazuje, wcale nie jest taki, jaki się wydaje. A co ważniejsze, nie jest taki, jakiego oczekujemy. I w tym kryje się niewyobrażalna moc.

Ta siła wyleczyła chłopczyka z choroby legionistów, ma związek z chorobą Parkinsona oraz fałszywymi wspomnieniami i – być może – jest największą nadzieją dla ludzi dotkniętych porażającą depresją i paraliżującym bólem. Podążanie jej tropami przez dawną i współczesną medycynę zaprowadziło mnie nad ekscytującą nową czeluść. Proszę zamknąć oczy, zapomnieć o tym, co państwo uważają za poznane, i skoczyć w nią wraz ze mną.ROZDZIAŁ PIERWSZY PLACEBO, BAJANIE I NARODZINY NOWOCZESNEJ MEDYCYNY

Historia medycyny to historia efektu placebo.

– Arthur Shapiro i Louis Morris,
badacze placebo, 1978

Proszę sobie przypomnieć ostatnio zażywane tabletki na ból głowy. Jak wyglądały? Jaki miały kształt i wielkość? Były białe czy różowe? Które państwo wolą? Czy potrzebowali państwo przeczytać markę producenta na opakowaniu?

Teraz proszę spróbować sobie przypomnieć odczucia po połknięciu pigułki. Czy pojawiło się wyobrażenie rozchodzących się cząsteczek leku, niosących ukojenie bolącej głowie? Czy z miejsca poczuli się państwo lepiej? Jeśli tak, to dziwne, ponieważ większość środków uśmierzających zaczyna działać po piętnastu, dwudziestu minutach. Owa natychmiastowa ulga, odczuwana przez wiele osób, to efekt placebo – przypuszczalnie sugestia i oczekiwanie w najczystszej postaci. Łaciński termin placebo znaczy tyle co „zadowolę”. Tradycyjnie pod tą nazwą kryje się jakaś neutralna substancja, która jednak wpływa na pacjenta, zwykle przez okres krótszy niż dzień (tylko czasem dłużej). Może to być pastylka z cukru, zastrzyk z wodnego roztworu soli fizjologicznej lub symulowany zabieg, których aplikowaniu często towarzyszą odrobina dymu z kadzideł i obecność luster. Innymi słowy: nic. Ale w świecie oczekiwań czasem „nic” działa skuteczniej – zwłaszcza gdy jest odpowiednio opakowane – niż „coś”.

A każdemu przypada do gustu inne opakowanie. Uczeni wciąż starają się zrozumieć, dlaczego placebo działa. Mają do czynienia z kombinacją psychologii, chemii oraz genetyki, wspieranymi przez sugestywne przekazy ustne. Znaczenie ma forma, w jakiej placebo jest podane. Uśmierzające ból głowy opakowuje się na modłę Zachodu: w tej postaci budzi zaufanie co do skuteczności. To tylko jeden z setek wykorzystywanych sposobów, a uczeni wciąż odkrywają następne. Wbrew przekonaniom większości osób placebo to nie trik ani kuglarska sztuczka adresowana do naiwnych lub głupców. I nie zawsze skuteczne jest tylko przez jakiś czas. W istocie powoduje wymierne i konkretne epizody mózgowe. Efekt placebo, którego absolutnie nie wolno lekceważyć, jest fundamentem współczesnego przemysłu farmaceutycznego, dla niektórych ludzi także przepustką do lepszego zdrowia i dobrego samopoczucia. Bywa jednak skomplikowany i – mówiąc szczerze – wręcz dezinformuje zarówno lekarzy, jak i pacjentów. Podam przykład, by wyjaśnić, co mam na myśli.

W 2003 roku Natalie Grams była młodą studentką medycyny, pracującą w szpitalu w Heidelbergu w Niemczech. Medycynę postrzegała tak jak każdy lekarz: choroba to wynik kłopotów natury fizycznej, jakie dotknęły ustrój. Trzeba zrozumieć mechanizmy, poprawnie zidentyfikować symptomy, zaordynować odpowiednie leczenie i po sprawie. Leczyła pacjentów jak wielu lekarzy: zajmowała się kolejnymi symptomami, by po kilkuminutowym zbieraniu danych zapisać taki lub inny lek.

Aż pewnego dnia wszystko, dosłownie, wywróciło się do góry nogami. Była już blisko domu, gdy nagle nadjeżdżający z przeciwka samochód zjechał na jej pas jezdni. By uniknąć zderzenia czołowego, gwałtownie skręciła. Auto wypadło z drogi. Najpierw zakręciło się wokół własnej osi, potem kilka razy przekoziołkowało po stoku, aż zatrzymało się w rosnącym niżej lasku. Z wraku wydostała się samodzielnie. Jakimś cudem wyszła bez szwanku, jeśli nie liczyć niegroźnego odgięciowego urazu kręgosłupa szyjnego. Ale niedługo po wypadku zaczęły się obezwładniające ataki paniki, miała wrażenie, że się dusi. Początkowo tylko przeszkadzały, jednak z czasem przysporzyły kłopotów. Atak, jakiego doznała na sali operacyjnej, uświadomił, że to, co dla niej jest destrukcyjne, może stać się śmiertelnym zagrożeniem dla pacjentów. Poszukała pomocy u specjalistów: zbadali gruntownie płuca, szukali jakiegoś zakażenia i kilku innych zaburzeń, które potencjalnie mogłyby wyzwalać ataki. Zwróciła się do psychiatry, zaczęła zażywać leki przeciwlękowe. Na próżno. W końcu poszła do homeopaty.

Homeopatię stworzył w Niemczech na początku XIX wieku młody lekarz Samuel Hahnemann. Był pilnym obserwatorem ludzkiej natury, zdegustowanym praktyką medyczną tamtych czasów, zwłaszcza puszczaniem krwi. W postępowaniu kolegów po fachu dostrzegał więcej zła niż pożytków. Był przekonany, że często najlepszym lekarstwem jest łóżko i dobre odżywianie. Zafascynowany rozmaitymi remediami eksperymentował na sobie. Zauważył, że u zdrowej osoby po zażyciu chininy, używanej do leczenia malarii, występują objawy przypominające właśnie tę chorobę, inaczej zimnicę.

A jeśli wielkie podobieństwo objawów wywołanych chorobą z jednej strony, a lekarstwem z drugiej jest tym, co powoduje wyzdrowienie? Może lekarze powinni szukać lekarstwa w czymś, co przypomina samą chorobę? Similia similibus curantur – „podobne leczy się podobnym”. Poczyniona konstatacja (oparta na hipotezie Hipokratesa – przyp. tłum.) intuicyjnie wydawała się prawidłowa. Hahnemann posunął się o krok dalej: to nie substancja chemiczna przynosi ulgę, lecz jej istota. Zatem można lek rozpuszczać w wodzie tak długo, aż substancja czynna będzie niewykrywalna, a ową istotę (esencję) pacjentowi dostarczy woda.

„Nie wierzyłam w to” – usłyszałem od pani Grams. „Wcześniej nie miałam styczności z tą tak zwaną medycyną. Byłam bardzo zdumiona, jak dużo czasu miała , jak długo analizowała mnie, a nie wyłącznie symptomy. Pomyślałam: »To brakujące ogniwo mojego medycznego życia«”.

Przepisano jej wyciąg z trujących owoców byliny o nazwie belladona (inaczej pokrzyk wilcza jagoda). Na kartach historii zapisał się jako narzędzie politycznych zabójstw. Naturalnie Natalie Grams nie miała zażywać czystego specyfiku, lecz w postaci roztworu: jedna cząstka pokrzyku na decylion (10⁶⁰) cząstek wody, woda zatem praktycznie była wolna od toksyny.

Nie ma żadnego naukowego uzasadnienia dla leczniczego działania tak rozcieńczonego wyciągu belladony. A tymczasem pomógł. Napady lękowe niepoddające się tradycyjnym lekom ustąpiły. Pani Grams była znokautowana efektem. Ta zaskakująca forma uzdrawiania musi, rozumowała, odwoływać się do jakiegoś niedostrzegalnego, niezbadanego mechanizmu, który nauka zignorowała. Wbrew kolegom, przestrzegającym, że zrujnuje sobie karierę, zdecydowała się zostać homeopatką. Siedem lat stosowała homeopatię. Po trzech latach otwarła własną praktykę.

Wystawiała recepty, nie kierując się objawami, lecz tym, jak opisywali je pacjenci. Ból w klatce piersiowej, powodujący, że czuli się „w pułapce” albo „przytłoczeni”, leczyła inaczej niż ten, który kojarzyli na przykład z uczuciem gorąca. Jedną z pacjentek ciężka depresja wręcz uwięziła w domu. Przez lata poddawała się psychoi farmakoterapii, ale depresja się nasilała, chora dodatkowo zamknęła się w sobie i wpadła w alkoholizm. Z wielogodzinnych rozmów pani Grams wywnioskowała, że podłożem jest smutek związany z dzieciństwem – z przeżyciami doznanymi podczas mroźnej nocy, gdy wraz z rodzicami uciekała z hitlerowskich Niemiec. Co ciekawe, symptomy choroby nasilały się podczas lodowatych niemieckich zim. W myśl zasady „podobne leczy się podobnym” pani Grams postanowiła zaordynować coś, co nawiązywałoby do mroźnej nocy sprzed dziesiątków lat: regularne zażywanie dawek stopionego śniegu. Jednym słowem: wody. O dziwo, po kilku sesjach terapia zaczęła skutkować. Stan kobiety się poprawił, odstawiła alkohol i w końcu zaczęła odwiedzać znajomych w okolicznych miejscowościach. Ilekroć przeczuwała atak depresji bądź napad lęku, tylekroć sięgała po fiolkę ze stopionym śniegiem.

Praktyka pani Grams się rozrastała, w końcu dłużej leczyła jako homeopata niż jako klasyczny lekarz. Postanowiła napisać książkę o potędze homeopatii. Adresatem byli wszyscy sceptycy, w tym jej dawni koledzy (więc i ona z tamtego okresu). Zamierzała posłużyć się przykładami empirycznymi, które dowodziłyby skuteczności homeopatii, a zatem i sposobu myślenia Hahnemanna.

Im dłużej wertowała literaturę naukową, tym częściej dowiadywała się, że terapie homeopatyczne, które przepisywała, w pieczołowicie prowadzonych testach naukowych okazywały się bez znaczenia. Nieliczne doniesienia o sukcesach oparto na małych grupach kontrolnych, obarczone były błędami statystycznymi albo w terapii używano substancji aktywnych w większym stężeniu niż tradycyjnie. Homeopaci przekonywali, że siłą sprawczą jest tajemniczy składnik, ale mimo dekad poszukiwań niczego takiego nie znaleziono. Grupa sceptyków, nazywająca się 10:23, urządziła publiczny pokaz, podczas którego wypito całą butelkę mikstury – miało to dowodzić niemożności przedawkowania specyfików homeopatycznych. Logicznie rzecz biorąc, o jakim aktywnym składniku mowa, skoro nie można go przedawkować? Na podstawie setek badań i analiz większość uczonych skłania się do tezy, że leki homeopatyczne to w istocie placebo.

O co tu chodzi? Homeopatia pomogła Grams, później jej pacjentom i setkom tysięcy innych. Należy do najpopularniejszych uprawianych form medycyny alternatywnej. Jakim cudem działa tak dobrze, jeśli jest fikcją? O jakim efekcie placebo mowa u pani Grams niewierzącej w homeopatię, kiedy zaczynała kurację?

W skrócie: leczenie homeopatyczne opiera się na sugestii, którą wywołuje zręcznie prowadzona rozmowa. Jest kluczem pasującym do magicznego zamka ryglującego oczekiwania mózgu. Przypominam, że homeopatka pani Grams długo rozmawiała z pacjentką. Później podobnie ze swoimi pacjentami postępowała sama Grams, starając się zrozumieć ich historie. To nie była terapia rozumiana jako pomaganie pacjentom w zmaganiu się z dolegliwościami albo w ich zrozumieniu lub przezwyciężaniu. Nie można z całą pewnością orzec, że obezwładniająca depresja pacjentki wiąże się z okropną nocą sprzed wielu dekad. Ale nie w tym rzecz. Sugestia, że to może być przyczyną, wstrząsnęła chorą do głębi. I to wystarczyło. Historie, których wysłuchujemy – oraz to, co sobie sami wmawiamy – kształtują nasz ogląd świata. Pani Grams fachowo potraktowała opowieść, która nie dawała pacjentce spokoju, i wykorzystała do pomocy w wyzwalaniu się od paraliżującego strachu, który uwięził ją w domu.

Podczas trwającego rok pisania książki pani Grams zaświtało w głowie, że może jest oszustką. „To był bardzo trudny rok” – skonstatowała. „Spędziłam wiele bezsennych nocy, wylałam morze łez. W jakimś momencie się bałam. Uzmysłowiłam sobie, że leczyłam pacjentów poważnie chorych: z rakiem, depresją czy przewlekłym bólem”.

Przezwyciężyła rozterki i opublikowała książkę. Ale zamiast oczyszczać z zarzutów, napiętnowała w niej homeopatię jako niewiele więcej niż fascynujące opowieści troskliwych i zręcznych terapeutów (opiekunów). W dniu ukazania się pracy zamknęła praktykę i na zawsze zrezygnowała z homeopatii. Dziś poświęca się własnym dzieciom i działaniom na rzecz wyrugowania homeopatii z programów uniwersyteckich i praktyki medycznej w Niemczech.

● ● ●

Historia placebo z pewnością nie zaczęła się od Natalie Grams, a nawet nie od Samuela Hahnemanna. Platon był zwolennikiem uciekania się czasem do zmyśleń mamiących pacjenta, by go przekonać, że wątpliwej jakości specyfiki wywarły pożądane działanie. Żyjący mniej więcej w tym samym czasie inny Grek, Hipokrates, także doceniał zdolność organizmu do samouzdrawiania, ale oponował przeciw zabawom z psyche. Życie upływało mu na walce z ceremoniałem szamanów, którzy leczyli wezwaniami do bogów. Zauważył jednak, że czasem machnięcie ręką na szarlatanerię okazywało się dobrym rozwiązaniem. Grek zapisał się na trwałe w praktyce medycznej dwiema konstatacjami. Po pierwsze, uznał, że odpoczynek jest początkowym etapem dobrego leczenia. Tezę tę ucieleśnia przypisywana mu maksyma primum non nocere (po pierwsze nie szkodzić). Sama w sobie jest rodzajem placebo¹.

Od tamtej pory ludzie wymyślili mnóstwo dziwacznych kuracji, o których dziś wiadomo, że są placebo: cewniki kiłowe, móżdżek kuropatw, kąpiele w moczu, ptasie łajno, kupa niemowlęcia, krew z czarnego kurczęcia, pająki, ludzki tłuszcz, rtęć czy stare, dobre upuszczanie krwi, by wymienić tylko kilka. Gdy powiększyło się gremium wierzących w wiedzę, a nie mistycyzm, oczywiste się stało, że nie wszystko, co szarlatani mieli do zaoferowania, warte było żądanych pieniędzy. Wyjątkiem jest wężowy olej – odkryłem, że świetnie uśmierza ból, gdy zmiesza się go z ciężkim winem ryżowym serwowanym w wietnamskich spelunkach.

W końcu zaczęto poszukiwać metod i sposobów odróżniania dobrych specyfików od złych. Około 1025 roku Awicenna (Ibn Sina) –

Palma pierwszeństwa w przeprowadzeniu prawdziwego testu „klinicznego” – porównania ze sobą kilku specyfików – przypadła szkockiemu lekarzowi Jamesowi Lindowi. W 1747 roku odkrył, że owoce cytrusowe, na przykład pomarańcze czy cytryny, pomagają leczyć szkorbut – chorobę ust i dziąseł wywołaną brakiem w diecie witaminy C. Sięgnął po zwykły test równoległy, podając marynarzom jedną z następujących substancji: cytrusy, ocet, cydr, kwas siarkowy, wodę morską lub koktajl korzenny własnego pomysłu. Należy podkreślić, że żadne z wymienionych w tamtym czasie nie uważano za placebo, choć fama głosiła, że wszystkie leczą szkorbut. Po kilku dniach tylko otrzymujący cytrusy byli gotowi do służby. Brytyjskie dziąsła miały jednak pecha, gdyż odkryciem mało kto się przejął. W końcu wynikami zainteresowało się kilku rzutkich kapitanów i później wielu brytyjskich marynarzy widywano z cytryną w ustach (stąd przezwisko „limeys” od ang. lime – cytryna)¹.

Dwadzieścia pięć lat później osobliwe zdrowotne wzmożenie dało okazję do autentycznego, w pełni kontrolowanego testu placebo. Franza Mesmera, niezwykle inteligentnego i charyzmatycznego lekarza, zaciekawionego ruchami planet i ich potencjalnym wpływem na organizm człowieka, natchnął małomiasteczkowy kaznodzieja Johann Joseph Gassner, który zasłynął egzorcyzmami. Złe moce wypędzał imponującym, władczym głosem. Napisał wiele traktatów o stosowanej technice, którą dziś uznaje się za formę hipnotyzowania. Sam autor uważał, że to głos Boga przemawia za jego pośrednictwem. Nikt wcześniej niczego podobnego nie widział, nic dziwnego, że Mesmer był pod wrażeniem.

Sam nie wierzył w demony, nie był też szczególnie religijny, więc miał niezły orzech do zgryzienia podczas przyswajania Gassnerowych interpretacji. Doznał olśnienia, gdy dostrzegł, że kaznodzieja podczas fantastycznych egzorcyzmów miał przy sobie metalowy krucyfiks. To nie przesąd czy religia, lecz nauka! Doszedł do wniosku, że uzdrawiające zdolności Gassnera nie pochodziły z głosu czy boskiej mocy, ale z magnetyzmu bezwiednie skupionego w metalowym krzyżu. Założył, że to klucz do wszystkiego we wszechświecie, łącznie z ludzkim ciałem, że podobnie jak morskie pływy czy planety ustrój człowieka również tonie w magnetyzmie. Te same siły – rozumował – które odpowiadają za przyciąganie metalowych przedmiotów, tworzą jakiś niewidzialny „fluid uniwersalny”, wirujący wokół nas (coś w rodzaju Mocy z Gwiezdnych wojen). Uważał, że niektórzy ludzie – nazwijmy ich Jedi – potrafią umysłem sterować tym fluidem, niczym dyrygent ruchami batuty orkiestrą wykonującą symfonię. A nawet leczyć dolegliwości. Nazwał tę moc magnetyzmem zwierzęcym (nie należy go utożsamiać ze współczesnym, seksualnym znaczeniem terminu). Nie szkodzi, że ani pływy, ani orbity planet nie podlegają magnetyzmowi – są kontrolowane przez znacznie potężniejszą i mącącą w głowach siłę grawitacji. Nie szkodzi, że ciało ludzkie nie jest szczególnie magnetyczne i nie ma powodów, żeby magnesy były posłuszne rozumowi. Podobnie jak w homeopatii magnetyzm jest pewnym pomysłem, który ma sens na poziomie instynktów. Aaa, magnesy – to o nie chodzi! O magnetyzmie rozmawiano tak jak dziś o fizyce kwantowej: był złożonym, słabo rozumianym zjawiskiem, które wydawało się ważne, ale którego ludzie nie potrafili ogarnąć rozumem. Zrobili zatem najlepsze, co mogli: stworzyli kilka metafor i zaczęli się nimi posługiwać.

Koncepcja Mesmera była prosta. Zakładała, że magnetyczny sok (fluid) jest wszędzie i jest posłuszny woli. Zatem mógł namagnesować, dajmy na to, stągiew z wodą do poziomu nadającego moc uzdrawiania przez dotknięcie naczynia. Lub jeszcze lepiej: moc uzdrawiania ludzi, którzy dotknęli czegoś, co miało wcześniej styczność z ową stągwią. Albo tylko było w jej sąsiedztwie. Patrząc na to z dzisiejszej perspektywy, było to tyle warte, co Gassnerowe demony. Ale metody Mesmera, podobnie jak kaznodziei, okazały się skuteczne.

Rzecz jasna, Mesmer nie wykorzystywał magnetyzmu, lecz efekt placebo. To prawda, że ludzkie ciało wytwarza słabe pole elektromagnetyczne. A wodę – także zawartą w naszym ustroju – można namagnesować, to znaczy uporządkować wszystkie cząsteczki tak, by bieguny dodatnie zwróciły się w jednym kierunku, a ujemne – w dokładnie przeciwnym. Ale wymagałoby to pola magnetycznego trzy tysiące czterysta razy silniejszego, niż generuje przeciętny ręczny magnes, i mniej więcej szesnaście bilionów razy mocniejszego niż tworzone przez ludzkie ciało.

Jednak Mesmer i jego akolici uwierzyli, że potrafią ujarzmić moc soku magnetycznego wyłącznie siłą umysłu. I się udało. Dlaczego? Bo Mesmer był świetnym aktorem. Przede wszystkim robił wrażenie – nosił skórzaną koszulę naszywaną jedwabiem i obwieszoną magnesami, które – co po wielokroć podkreślał – nie pozwalały uciec magnetycznym fluidom. Był też charyzmatyczny, inteligentny i absolutnie przekonujący. W salonie rozbrzmiewała dziwna muzyka, światła były przyćmione. Pośrodku pomieszczenia stał kocioł z namagnesowaną wodą. Siedzący wokół z wielką estymą trzymali metalowe pręty zanurzone w wodzie. Drugą dłonią trzymali palce sąsiada albo biegnącą po okręgu linę. W ten sposób magnetyzm był transmitowany z człowieka na człowieka.

Po zakończeniu kuracji jej uczestnicy uważali się za wyleczonych ze wszystkich dolegliwości: zaburzeń psychicznych, przewlekłego bólu, a nawet ślepoty. Poddani mocy Mesmera – ewentualnie wody, którą wcześniej „uleczył” – dostawali drgawek. Według doniesień trwały godzinami, czasem ofiara – przepraszam, pacjent – pluł krwią i „mętnymi plwocinami” (to najwyraźniej wiktoriański termin oznaczający flegmę). Doktor urządził nawet specjalnie wyściełany pokój przeznaczony dla osób ze szczególnie nasilonymi konwulsjami. Jeden ze świadków takich seansów napisał: „Stałość efektów nie daje się wytłumaczyć niczym innym niż oddziaływaniem na pacjentów potężnej siły skumulowanej w magnetyzerze”.

Mesmer okazał się mistrzem dwóch klasycznych mechanizmów placebo. Po pierwsze, był świetnym gawędziarzem. Zaangażowanie oczekiwania wymaga jakieś wiarygodnej historyjki – na tyle gładkiej i zajmującej, że nie pozostawia wątpliwości. Wszystko jedno co: magnesy, magicznie spreparowana woda czy krew z czarnego kurczęcia – podatność na sugestię wymaga opowieści, która poruszy pacjenta. Po drugie, sięgał po „teatr medycyny”. Jak każdy sugestywny spektakl medyczny teatr wymagał przekonujących rekwizytów. Nawet współczesna medycyna opiera się na ubiorze (białe kitle), przedmiotach (stetoskop zawieszony na szyi) i wystroju wnętrz (czyste, białe ściany gabinetów obwieszone schematami ciała i narządów). Mesmer być może nie zdawał sobie z tego sprawy, ale miał obie rzeczy – opowieść i teatr do jej przedstawiania.

Zaczynał w Wiedniu, ale w końcu trafił do Francji i na dwór króla Ludwika XVI. Osiemnastowieczny Paryż był kulturalnym i gospodarczym centrum Europy, centrum świata dla ambitnych intelektualistów takich jak on. Miasto zbzikowało na punkcie czarującego cudzoziemca. Miejsca w lecznicy wykupione były na wiele tygodni naprzód. Początkowo magnetyzował indywidualnie, ale żeby podołać popytowi, w końcu musiał korzystać z kadzi wypełnionych namagnesowaną wodą. Do wyznawców Mesmera należeli Wolfgang Amadeusz Mozart (z czasem, jak się wydaje, stracił serce do doktora i nawet obśmiał go w Così fan tutte) i królowa Francji Maria Antonina. Samemu królowi zdaje się wystarczyło wydanie zgody na prowadzenie interesu, przez chwilę nawet wspierał doktora. W 1784 roku nabrał jednak podejrzeń i powołał komisję do zbadania wiarygodności monsieur Mesmera.

Gremium było prawdziwym who is who francuskiej nauki. W jego składzie znaleźli się Antoine Lavoisier (często zwany ojcem współczesnej chemii), Joseph-Ignace Guillotin (wynalazca urządzenia, którym później pozbawiono głów Lavoisiera i Marię Antoninę) oraz – to nie żart – Benjamin Franklin. Zrządzeniem losu – jak w najlepszym hollywoodzkim scenariuszu – był wówczas w Paryżu jako pierwszy ambasador niedawno utworzonych Stanów Zjednoczonych Ameryki.

Co ciekawe, Franklin z resztą towarzystwa postanowili się skupić na osobie Charles’a d’Eslona (Deslona), jednego z najbardziej oddanych Mesmerowi uczniów, człowieka, który kilka lat wcześniej – w 1780 roku – na francuskim wydziale medycyny przedstawił teorię magnetyzmu zwierzęcego. Nie ma pewności, dlaczego komisja nie wzięła na celownik samego Mesmera. Przypuszczam, że z powodów politycznych. Należało uważać z atakami na postać z rozległymi koneksjami wśród francuskiej arystokracji. Rzucili się na biednego d’Eslona jak sępy. Zaczęli od zadania stosunkowo prostego pytania: „Czy magnetyzm zwierzęcy w ogóle istnieje?”. Ale sformułowali je w znacznie bardziej skomplikowanej formie: „Magnetyzm zwierzęcy może istnieć, nie będąc użyteczny, ale nie może być użyteczny, jeśli go nie ma” (spierałbym się z tą tezą, bo wiele z tego, co nie istnieje, jest użyteczne, na przykład leki homeopatyczne i Święty Mikołaj).
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: