Potyczki z Freudem - ebook
Potyczki z Freudem - ebook
BATMAN – SUPERBOHATER Z ZABURZENIAMI
„RAMBO” – FILM O ZESPOLE STRESU POURAZOWEGO
KANT – REFORMATOR RZECZYWISTOŚCI
OPTYMIZM – NIEBEZPIECZNA CECHA
Kiedy pozytywne myślenie może być śmiertelnie groźne?
Co wyróżnia mózg mordercy?
Dlaczego ufolodzy oburzali się na Junga?
Czy we współczesnym świecie najlepiej radzą sobie psychopaci?
Czemu oświecenie i zbawienie to idee okrutne i nieludzkie?
Tomasz Stawiszyński odważnie wylicza psychoterapeutyczne mity i piętnuje wielbioną bezkrytycznie psychologię. Przekonuje, że współczesna kultura i psychoterapia promują ludzki ideał, którego nie sposób zrealizować w praktyce. Tymczasem zdrady, depresja i chaos nie są czymś, co trzeba zawsze potępiać i eliminować. Przeciwnie, odpowiednio zrozumiane czynią życie głębszym i prawdziwszym, choć niekoniecznie łatwiejszym. A łatwość życia – którą obiecują dzisiaj różni terapeuci albo coachowie – to kolejny mit, bo dążenie do niej wzmacnia tylko problemy, jakich odruchowo chcemy się pozbyć.
Na przekór psychologom!
„Ta fascynująca książka przygląda się podejrzliwie zmitologizowanym prawdom psychologicznym, które przez ostatnie dekady dobrze nakręciły nam w głowie i zrobiły wodę z mózgu. Tomasz Stawiszyński, filozof z talentem felietonisty, nie tylko ratuje nasz zdrowy rozsądek, lecz także prowadzi w kierunku bardziej uniwersalnego rozumienia psychologii człowieka”.
Olga Tokarczuk
„Nie wierzcie – mówi Tomasz Stawiszyński – w sprowadzenie na świat »człowieka idealnego«. Nie wierzcie zwłaszcza wtedy, gdy wmawiają wam, że to wy nim możecie zostać. To potwór, który czyha na waszą wolność”.
prof. Zbigniew Mikołejko, filozof religii, Instytut Filozofii i Socjologii PAN
Tomasz Stawiszyński (ur. 1978) – filozof, publicysta, eseista. Od wielu lat zajmuje się problemami z pogranicza filozofii, psychologii i psychoterapii. Autor tekstów publikowanych m.in. na łamach „Newsweeka”, „Dziennika”, „ALBO albo” i „Czasu Kultury”. W TVP Kultura prowadził program "Studio alternatywne". Mieszka w Warszawie.
Spis treści
Podziękowania
Wstęp
Część I. Wolność od dzieciństwa
1. Płachta Manoletego, czyli o klatce dzieciństwa
2. Porażka tygrysiej matki, czyli wychowanie nie jest rzeźbiarstwem
3. Rodzina jako źródło cierpień, czyli o przekleństwie dosłowności
4. Skarabeusz i sens życia, czyli czy naszym losem rządzi przypadek
5. Mit TV, czyli jak telewizja wykorzystuje nasze najgłębsze lęki i pragnienia
Część II. Wolność od doskonałości
6. Oblicze idealne, czyli czego nie widać na współczesnych, zmodyfikowanych przez chirurgię plastyczną twarzach
7. Algorytm na życie, czyli dlaczego nigdy nie uda się nam zabezpieczyć przed niewiadomą przyszłością
8. Nędza optymizmu, czyli o (śmiertelnych) niebezpieczeństwach pozytywnego myślenia
9. Oświecenie? Nie, dziękuję, czyli o zaletach życia w doczesności
10. Banknot i rewolwer, czyli dlaczego we współczesnym świecie najlepiej radzą sobie psychopaci
11. Zdradzeni, czyli dlaczego zdradzamy i jesteśmy zdradzani
Część III. Wolność od zdrowia
12. Ciało, które śni, czyli o tym, czego możemy się nauczyć od symptomów i chorób
13. Rewolucja w imię duszy, czyli o tym, jakie ukryte i niedostępne innymi drogami wymiary rzeczywistości odsłania nam doświadczenie depresji
14. Pochwała hipochondrii, czyli dlaczego czasami czujemy się chorzy, chociaż lekarze sądzą, że jest inaczej
15. Podzielone „ja”, czyli dlaczego każdy z nas jest wielością
16. Psychologowie na miejscu, czyli dlaczego pomoc psychologiczna często szkodzi ofiarom katastrof i wypadków
Część IV. Wolność od szczęścia
17. Teoria w praktyce, czyli jak idee i teorie determinują nasze działanie i zachowanie
18. W oparach bioabsurdu, czyli dlaczego biologia i psychologia ewolucyjna nigdy nie odpowiedzą nam na pytanie, jak żyć
19. Efekt Barnuma, czyli dlaczego tak łatwo nami manipulować
20. Psychologia z dżungli, czyli terapia dla silnych, słabi niech giną
21. Nieuleczalna nostalgia, czyli dlaczego miłość nierozerwalnie łączy się z cierpieniem
Część V. Wolność od wolności
22. Wikłam się, więc jestem, czyli o zaletach wewnętrznego i zewnętrznego splątania
23. Efekt motyla, czyli skąd wiemy, że właśnie teraz nie śnimy
24. Inne światy, czyli jakie nieznane galaktyki kryją się za drzwiami naszej percepcji
25. Nowa droga do samozbawienia, czyli jak psychologia stała się współczesną religią
26. Szaleństwo w istnieniu, czyli o samobójstwie i duszy
27. Spece od wybaczania, czyli o okrucieństwach sentymentalizmu
28. Cóż, umieram, czyli o tym, dlaczego we współczesnym świecie śmierć przestaje być tabu
Źródła
Bibliografia
Indeks nazwisk i postaci
Kategoria: | Popularnonaukowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7705-294-5 |
Rozmiar pliku: | 625 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
To naprawdę wart lektury zbiór esejów. Niekoniecznie wszystkich od razu. I wcale niekoniecznie po kolei. I nie tylko dlatego, że książka jest ładnie napisana. Ale przede wszystkim dlatego, że jest inteligentna.
Inteligentna to znaczy nie fanatyczna i nie cyniczna. To znaczy, że porusza tematy, które nas otaczają, a czasem osaczają. Pozbawia je ciężaru, ale nie ważności. Pokazuje, że można tak, ale i inaczej. Nie wolno nam jedynie zamknąć się na rzeczywistość innych ludzi. Takie zamknięcie bowiem to utrata duszy.
To są eseje z filozofii kultury. Ich autor jest w kulturze zakorzeniony. Robi to, co Cyceron nazywał „uprawą ducha”. Uwalnia go od ociężałości.
Tomasz Stawiszyński wybrał sobie jako myślowego i duchowego przewodnika Jamesa Hillmana, ucznia C.G. Junga. Szczególnie bliska stała się mu Hillmanowska koncepcja rzeczywistości psychicznej t a k j a k b y. Ta koncepcja pozwala mu na wyzwalanie się od bezrefleksyjnych stereotypów. Umieścił je w tytułach kolejnych części swojej książki: wolność od dzieciństwa, wolność od doskonałości, od zdrowia, od szczęścia, a także od wolności. Nie chodzi mu jednak o to, aby nie mieć dobrego dzieciństwa i nie dążyć do doskonałości, zdrowia czy wolności, ale o to, aby te ideały nie miały fanatycznego charakteru. Aby nie determinowały całkowicie i bez reszty naszego życia.
Wszak nie chcemy być „klawiszem w fortepianie”.
prof. Zofia Rosińska
filozof kultury, Instytut Filozofii UWPodziękowania
Dziękuję wszystkim, bez których wsparcia, pomocy albo po prostu obecności – w różnych momentach i na różnych etapach mojego życia – tej książki by nie było. Mojej Mamie, mojemu Ojcu, profesorowi Bohdanowi Chwedeńczukowi, profesor Zofii Rosińskiej, doktorowi Zenonowi Waldemarowi Dudkowi, Piotrowi Kępińskiemu oraz Jamesowi Hillmanowi, który bezinteresownie poświęcił mi dużo czasu i uwagi, w listach i rozmowach wyjaśniając szczegóły swojej koncepcji. Dziękuję Justynie Wodzisławskiej za wspaniałą pracę redaktorską włożoną w pierwotną wersję tekstu. Oraz jeszcze wielu innym nauczycielom, przyjaciołom i znajomym, których lista jest zbyt długa, żeby ją tutaj zamieścić.Wstęp
Czy ciężkie doświadczenia z dzieciństwa rzeczywiście – jak przekonują dzisiaj w mediach liczni psychologowie – w ogromnym stopniu determinują nasze dorosłe życie? Czy jeśli nasi rodzice się rozwiedli, byli alkoholikami albo stosowali wobec nas psychiczną i fizyczną przemoc, już do końca życia będziemy musieli „przepracowywać” naszą przeszłość na spotkaniach Dorosłych Dzieci Alkoholików (DDA) albo w trakcie długoterminowej psychoterapii? Czy powinniśmy dążyć za wszelką cenę do wewnętrznej integracji, wygaszenia „negatywnych emocji”, bezwarunkowego wybaczenia tym, którzy nas skrzywdzili? Czy jeśli rozpada się nasze małżeństwo albo wieloletni związek, jeśli zdradziliśmy albo zostaliśmy zdradzeni, jest to niechybny znak, że brak nam harmonii, którą możemy odzyskać tylko w gabinecie psychologa? Czy zdrowie i siła są zawsze dobre, a choroba i słabość złe i trzeba je zwalczać wszystkimi możliwymi środkami? Czy powinniśmy – dla osiągnięcia wewnętrznego spokoju – skupić się na odczuwaniu i doświadczaniu, a wyłączyć myślenie odpowiedzialne za większość problemów (które przecież „powstają w głowie”)? Czy choroby ciała – na przykład nowotwór – to wyparte emocje i lęki, których nie zintegrowaliśmy w dostatecznym stopniu z naszym świadomym życiem? Czy jesteśmy kowalami własnego losu, odpowiedzialnymi za wszystko, co nas spotyka, i mogącymi kształtować swoją przyszłość? Czy naprawdę „wszystko zależy od nastawienia” – powinniśmy więc zawsze myśleć pozytywnie, bo inaczej wszelkie obawy i lęki naprawdę zmaterializują się w życiu? Czy powinniśmy się rozwijać, dążyć do pełnego wykorzystania naszego ogromnego, twórczego potencjału? Czy depresję trzeba za wszelką cenę leczyć?
Zadaję sobie te pytania w kolejnych rozdziałach tej książki. Próbuję pokazać, że poglądy i przekonania dominujące we współczesnej popularnej (a często także akademickiej) psychologii i psychoterapii, przedstawiane w mediach jako niekwestionowane, obiektywne, bezalternatywne prawdy, są w gruncie rzeczy arbitralne. Wyrastają nie tyle z wiedzy, ile raczej z pewnej specyficznej ideologii, reprezentowanej przez liczne nurty psychologiczne i psychoterapeutyczne. Ta ideologia stała się współcześnie czymś na kształt dominującego światopoglądu, w którym wyrastamy i który w stopniu, z jakiego nie zdajemy sobie sprawy, kształtuje nasz sposób przeżywania i doświadczania rzeczywistości. Zgodnie z nim człowieka kształtuje przede wszystkim dzieciństwo. Środowisko rodzinne, traumy, takie jak rozwód rodziców czy ich szeroko pojmowana „toksyczność”, odciskają na jego psychice właściwie nieusuwalne piętno. Z pomocą ofiarom toksycznych rodziców przychodzi jednak psychoterapia – rozumiana jako droga do osiągnięcia szeregu wartości uznawanych we współczesnej kulturze za najwyższe dobro. To znaczy pozbycia się negatywnych emocji, zintegrowania wypartych lęków, wybaczenia tym, którzy nas skrzywdzili, osiągnięcia stanu głębokiego wewnętrznego spokoju, pewności siebie, życiowego dobrobytu, poczucia kontroli nad swoimi uczuciami i relacjami z innymi, zawodowej i emocjonalnej satysfakcji, fizycznego i psychicznego zdrowia, rozumianego jako stan harmonii pozbawiony elementów zaburzających dobre samopoczucie.
Odwołując się zarówno do dzieł dawnych, jak i współczesnych filozofów i psychologów – wśród nich do Sokratesa, Platona, Carla Gustava Junga, Arnolda Mindella, a przede wszystkim do zmarłego 27 października 2011 roku wybitnego amerykańskiego myśliciela Jamesa Hillmana, który jest moim głównym źródłem inspiracji – staram się pokazać, że cały ten powyżej naszkicowany światopogląd jest nie tylko nieprawdziwy, lecz także, w szerokiej perspektywie, po prostu szkodliwy. „Idealny człowiek”, jaki wyłania się z tych psychoterapeutycznych postulatów, jest bowiem postacią mityczną, nieosiągalnym wzorcem, konstrukcją pozbawioną jakiegokolwiek odniesienia do rzeczywistości naszego doświadczenia. Budowanie w ludziach przekonania, że tylko życie zgodne z tym ideałem jest życiem „prawdziwym”, „zdrowym”, „świadomym” albo „dojrzałym”, prowadzi nie tylko do frustracji i rozpaczy, wywołanych oczywistą niemożliwością jego osiągnięcia. Najbardziej drastycznym skutkiem jest tutaj coś innego. A mianowicie – na co zwraca uwagę właśnie James Hillman – całkowite odizolowanie się od mądrości i wartości, jakie wnoszą w nasze życie ciężkie, czasami okrutne doświadczenia. Nie chodzi tutaj jednak o konstatację w rodzaju wątpliwej prawdy o „uszlachetniającym cierpieniu”, ale o budowanie wrażliwości na cierpienie własne i cudze, budzenie empatii, świadomości ograniczenia i śmiertelności, a wreszcie – o pozostawanie w kontakcie z realnym, nie zaś wyobrażonym doświadczeniem.
Dopiero taka perspektywa – wolna od przekonania o determinacji dzieciństwem, wolna od egoistycznej fiksacji na traumach, wolna od utopijnych pragnień wyrugowania negatywnych emocji, wolna od niechęci do wszystkiego, co słabe, chore czy będące wynikiem niezależnych, losowych okoliczności – pozwala bez złudzeń i przesądów skonfrontować się z własnym i cudzym losem. Pozwala pogodzić się z własnym i cudzym cierpieniem, ze splątaniem, z brakiem sił. Pozwala obudzić w sobie duszę – czyli wrażliwość, empatię i... realizm. Hillman mówi, że takie przebudzenie to początek rewolucji w imię duszy.
Ta książka chce być skromnym wkładem w tę rewolucję.1 Płachta Manoletego czyli o klatce dzieciństwa
Manolete, jeden z najsłynniejszych torreadorów świata, z całą pewnością nie miał łatwego dzieciństwa. Gdy był dwulatkiem, niemal umarł na zapalenie płuc, a skutki tej choroby odczuwał jeszcze długo. W wieku pięciu lat został osierocony przez ojca. W szkole podstawowej interesował się prawie wyłącznie rysunkiem i literaturą. Przez kolegów traktowany jak worek treningowy, nieustannie cierpiący na rozmaite dolegliwości, całymi dniami snuł się samotnie po malowniczych zaułkach rodzinnej Kordoby albo przesiadywał w domu – pod czujną i apodyktyczną kuratelą matki. Kobiety bez wątpienia spełniającej wszelkie kryteria toksyczności tak pieczołowicie opisane przez amerykańską psycholożkę Susan Forward w bestselerze o wymownym tytule Toksyczni rodzice. Matka Manoletego – niczym tajny agent – uważnie śledziła każdy jego krok. Wtrącała się do wszystkiego. Przy najdrobniejszej okazji snuła przed nim apokaliptyczne wizje niebezpieczeństw i nieszczęść, które ten świat, każdego dnia, bez najmniejszego ostrzeżenia funduje swoim bezbronnym mieszkańcom.
– Jest tylko jedna rada na te okropieństwa, mój maleńki – powtarzała mocno już przerażonemu życiem, a przecież bardzo jeszcze młodemu synowi. – Bez względu na to, co się będzie działo, musisz po prostu trzymać się mamy.
I Manolete rzeczywiście trzymał się jej ze wszystkich sił.
W sensie jak najbardziej dosłownym, miał bowiem w zwyczaju, kiedy coś go zaniepokoiło, natychmiast ukrywać się w przepastnych fałdach jej wielkiej, kolorowej hiszpańskiej spódnicy. Było tak aż do momentu, gdy skończył jedenaście lat. Wówczas – ni stąd, ni zowąd – zapałał absolutną miłością do corridy. Wszystko inne przestało się liczyć. Ważne były tylko byki.
Ale wcześniej matka (między innymi za pomocą spódnicy właśnie) skutecznie odgradzała go od wszelkich możliwych niebezpieczeństw czyhających na każdego z nas w tej ciemnej, drapieżnej plątaninie zdarzeń, którą zwykliśmy nazywać codziennością. I wbrew zaleceniom psychoterapeutów nie starała się bynajmniej zmniejszać swojego potencjału nadopiekuńczości. Przeciwnie – wzmacniała go aż do ostatniej kropli krwi.
20 sierpnia 1947 roku historia matki i syna zatoczyła koło. Tego dnia, późnym popołudniem, mając zaledwie trzydzieści lat – po zakończonym pierwszą przegraną w karierze starciu z rozwścieczonym kruczoczarnym bykiem o imieniu Islero, który rogiem przebił mu udo – Manolete walczył o życie w obdrapanej sali andaluzyjskiego szpitala. Wtedy to matka – w ostatnim akcie obrony – nie dopuściła do niego zrozpaczonej Lupe Sino, pięknej aktorki, z którą niebawem (bo już w październiku) miał się ożenić.
– Mój syn nie będzie się zadawał z jakąś podrzędną aktoreczką! – krzyczała na cały szpital.
* * *
Historia Manoletego – walecznego torreadora i maminsynka, pogromcy najstraszliwszych bestii, a zarazem chorowitego chucherka chowającego się pod matczyną spódnicą – to doskonały kąsek dla wszystkich specjalistów od zamykania nas w klatce dzieciństwa. Bez względu na to, czy będą to bezkrytyczni wyznawcy freudowskiej psychoanalizy, czy nieco egzaltowani kapłani odprawiający osobliwe rytuały zgodnie z obrządkiem ustawień rodzinnych Berta Hellingera, czy też ortodoksyjni, „naukowi” behawioryści. Ich wszystkich – na co dzień skłóconych, pogrążonych w niekończących się i nierozstrzygalnych scholastycznych sporach o genealogię i morfologię osobowości – łączy bowiem jedno elementarne przekonanie. Przekonanie będące kamieniem węgielnym większości współczesnych szkół psychoterapeutycznych. Brzmi ono: źródła naszych aktualnych problemów należy szukać w przeszłości.
Życie to liniowa podróż. Jeśli więc chcesz zrozumieć, dlaczego teraz znalazłeś czy znalazłaś się w takim, a nie innym miejscu, w takim, a nie innym punkcie, w takim, a nie innym chaosie, cierpieniu, bałaganie, jeśli chcesz zrozumieć to wszystko, musisz wrócić do źródła. Wrócić do początku. Do dzieciństwa. Tam bowiem ukryta jest tajemnica. To w dzieciństwie – przekonują strażnicy klatki dzieciństwa, klatki, której pręty tworzą również szkielet współczesnej kultury popularnej, zwłaszcza rodem z Hollywood – spoczywa głęboko ukryty skarb: kamień filozoficzny umożliwiający zrozumienie przeszłych i przyszłych zdarzeń. Coś na kształt legendarnego „Alefa” – opisanego niegdyś przez Jorge Luisa Borgesa w opowiadaniu pod tym właśnie tytułem – czyli punktu, z którego jak na dłoni widać cały wszechświat: jednocześnie przeszły, teraźniejszy i przyszły…
Żeby jednak do tego życiodajnego źródła dotrzeć, żeby ujrzeć rzeczywistość w jej kompletnej postaci, trzeba mieć odpowiedniego przewodnika. Samemu bowiem nie sposób wkroczyć – choćby bezwiednie – na właściwą ścieżkę. Podobnie – zdaniem czcicieli klatki dzieciństwa – bez pomocy specjalisty nigdy w pełni nie odkryjemy i nie zrozumiemy sensu wczesnodziecięcych mniej lub bardziej traumatycznych doświadczeń.
Ojcem założycielem, czy może raczej ojcem konstruktorem klatki dzieciństwa, jest oczywiście Zygmunt Freud. Chociaż właściwy budowniczy jej prototypu, który w jakimś sensie posłużył Freudowi za wzorzec, to osiemnastowieczny francuski filozof Jean-Jacques Rousseau. To Rousseau – między innymi w Emilu, jednej ze swoich najbardziej znanych książek – głosił pochwałę dziecięcej niewinności, która dopiero później, w trudnym i odzierającym ze złudzeń procesie socjalizacji, zostaje nieodwołalnie zdeprawowana. Natura jest dobra – przekonywał – a człowiek to w momencie urodzenia tabula rasa, czysta, niezapisana tablica. Na tej czystej tablicy dorośli – będący nie do końca świadomymi powagi swoich czynów funkcjonariuszami zdemoralizowanej kultury – zapisują złe skłonności, żądze, hipokryzję i inne negatywne cechy, których dziecko nie posiada. To zatem wychowanie jest odpowiedzialne za upadek człowieka. To wychowanie nas formuje, a tym samym sprowadza mroczne fatum cierpienia, kłamstwa, splątania, nieuczciwości, niskich pobudek i gwałtownych żądz. To zatem wychowanie – ujmując myśl dosadnym skrótem – jest wszystkiemu winne.
Zygmunt Freud ochoczo zaadaptował tę hipotezę, chociaż jego wizja ludzkiej natury była zdecydowanie bardziej pesymistyczna (a może raczej realistyczna) niż euforyczne koncepcje Rousseau.
* * *
Chodzi o to, że ten freudowski schemat – tak silnie zakorzeniony we współczesnej psychologii i kulturze – to w istocie konstrukcja przypominająca budową cep.
A cep – jak to cep – budowę ma więcej niż prostą.
Cep mówi: jesteś wypadkową tego, co spotkało cię w dzieciństwie. Jesteś wypadkową okoliczności, których nic już nigdy nie będzie w stanie zmienić, bo nic już nigdy nie będzie w stanie zmienić przeszłości.
Cep mówi: jesteś efektem.
Efektem matki neurotyczki. Efektem ojca alkoholika. Efektem dziadka tyrana. Efektem babci, która straszyła cię duchami. Efektem tego, że kiedy byłeś mały, nakryłeś rodziców w sypialni. Efektem tego, że rodzice nadmiernie cię kochali. Efektem tego, że kochali cię niewystarczająco. Albo nawet – to casus Hellingera, który sięga tu szczytów absurdu – efektem dwudziestu pięciu pokoleń twoich niezrównoważonych przodków, którzy się kłócili, rozwodzili, mordowali, porzucali, mieli kochanki, płodzili nieślubne potomstwo albo dokonywali po cichu aborcji.
Cep mówi: nie jesteś indywidualnością.
Nie jesteś zdolna, nie jesteś zdolny do podejmowania wyborów, bo za wszystkimi twoimi decyzjami stoją apodyktyczne widma rodziców (albo przodków), które poruszają twoją wolą i świadomością niczym władcy marionetek. Tym samym twoje życie jest pozbawione celu – bo cel, grecki telos, zawsze jest w przyszłości, a przyszłości nie ma i nie będzie dopóty, dopóki nie „przepracujesz” tego, co cię spotkało w dzieciństwie.
Właśnie tak cep stwarza tę nieistniejącą przyszłość. Twoją przyszłością ma być bowiem… praca nad przeszłością. W innym wypadku dziadkowie, babcie, mamy, tatusiowie, wujkowie, siostry albo bracia zabiją cię dokładnie w ten sam sposób, w jaki matka – pod postacią rozjuszonego byka Islero – zabiła Manoletego.
Bo przecież, w myśl tej prostej układanki, Manolete właśnie dlatego został torreadorem, właśnie dlatego ryzykował codziennie życie, żeby raz na zawsze uwolnić się z władczego uścisku matczynych ramion. To z matką walczył na hiszpańskich arenach. To w nią wbijał kolejne szpady. To nad jej parującym, martwym ciałem raz po raz triumfował pośród wiwatów tłumu rozemocjonowanego widokiem i zapachem krwi.
Aż do momentu, kiedy to ona odniosła nieodwołalne zwycięstwo.
* * *
Arthur Schopenhauer napisał niegdyś, że kiedy z perspektywy starości spojrzy się na czyjeś życie, można odnieść wrażenie, że układa się ono w pewien logiczny ciąg. Jakby rządziła nim jakaś tajemnicza siła organizująca zdarzenia tak, aby zrealizowało się coś, co Schopenhauer określał mianem „zamierzenia, które zdaje się leżeć u podstaw losu jednostki”.
Nie był w tym oryginalny. Sięgał do opisanej w Państwie Platona koncepcji, w myśl której każda dusza wybiera sobie takich rodziców i takie otoczenie, żeby jej przeznaczenie, potencjał, talenty i umiejętności, a także rozmaite wady czy ułomności mogły się w pełni wyrazić. Jesteśmy, kim jesteśmy, już w momencie narodzin – mówił Platon. Nasz charakter, nasz los są już w nas obecne, niczym dąb w żołędziu.
James Hillman, amerykański psycholog, uczeń Carla Gustava Junga, twórca własnej oryginalnej szkoły, którą nazywał psychologią archetypową, wielokrotnie wspominał w książkach o Manoletem. Być może – pytał – warto na jego życie spojrzeć z zupełnie innej strony: tej właśnie, o której mowa w dziełach Schopenhauera i Platona? Pomysł, że nasze życie to tylko przypadkowy ciąg zdarzeń, przebiegających w prostej linii od momentu urodzenia do momentu śmierci – ciąg, w którym to, co wcześniejsze, określa i determinuje to, co przychodzi później – jest przecież stosunkowo późnym zachodnim wynalazkiem, zupełnie obcym większości dawnych i współczesnych kultur. W istocie, twierdzi Hillman, tak w Europie, jak i na dalekich kontynentach, tak dzisiaj, jak i setki czy tysiące lat temu, ludzie zawsze mieli poczucie, że istnieje coś takiego jak los, przeznaczenie czy powołanie. Że jesteśmy na tym świecie po coś, że jest w nas coś niepowtarzalnego, coś odróżniającego nas od reszty, coś niezwykłego. I że zdarzenia, z których splata się linia naszego życia, nie są wyłącznie kompozycją chaotycznych elementów – bo coś nieznanego nadaje im jakość i kształt.
Hillman na każdym kroku zastrzega, że nie proponuje żadnej naukowej teorii, żadnego skrupulatnie popartego dowodami modelu pozwalającego na empiryczny, obiektywny opis. Wręcz przeciwnie, proponuje mit, wyobrażenie, fantazję. Nie używa suchego języka współczesnej naukowej psychologii, zamiast do statystyk i tabel odwołuje się do subiektywnego doświadczenia. Do tego nieweryfikowalnego i niemożliwego do udowodnienia, a jednak dojmująco autentycznego poczucia, które czasami nawiedza nas z siłą absolutnej oczywistości. Nie mamy wówczas wątpliwości, że coś popchnęło nas w ramiona tej, a nie innej osoby; że jakieś trudne i dramatyczne przeżycie otworzyło nam oczy na takie wymiary rzeczywistości, których wcześniej nie dostrzegaliśmy; że układ zupełnie z pozoru akcydentalnych okoliczności „prowadził” nas do miejsca, w którym aktualnie jesteśmy – i że jest to miejsce, w którym z jakiegoś powodu musieliśmy się znaleźć.
Można powiedzieć: ale to nic więcej, jak tylko atrakcyjna fantazja. Nic więcej, jak tylko ćwiczenie wyobraźni. Ale czy tak naprawdę współczesna psychologia oferuje coś innego? Czy oferuje realną wiedzę?
Bynajmniej – przekonuje Hillman. Teorie o kluczowym znaczeniu dzieciństwa albo o kompensacyjnej (wobec wad i ułomności) funkcji życiowych wyborów i ambicji to takie same mity, jak Platońska opowieść o duszy wybierającej sobie takie, a nie inne okoliczności narodzin. Nie stoi za nimi żadna twarda empiria, stoją za nimi natomiast apriorycznie i apodyktycznie przyjęte założenia. W ostatnich latach nawet one na gruncie psychologii akademickiej, bardzo przywiązanej do restrykcyjnej metodologii naukowej, zaczynają się rozpadać. Coraz więcej badań wskazuje, że doświadczenia z dzieciństwa, a zwłaszcza relacje pomiędzy dzieckiem a rodzicami, nie odgrywają istotnej roli w kształtowaniu się osobowości. Nie odgrywają, bo za wszystko – zdaniem takich tuzów, jak Judith Harris albo Steven Pinker – odpowiada mikstura złożona z genów oraz tego, czego uczymy się nie od mamy i taty, ale od rówieśników.
Chodzi jednak o to – dodaje Hillman – że jest jeszcze coś więcej. Że – mówiąc krótko – nie jesteśmy tylko efektem, choćby efektem genów i wpływów rówieśniczych. I że liniowy sposób postrzegania czasu, a tym samym życia – od początku do końca, od narodzin do śmierci – jest tylko jednym z kilku możliwych wariantów.
W perspektywie Platońskiej bowiem, w perspektywie koncepcji osobistego daimona, czegoś w rodzaju siły tworzącej indywidualność – nasze życie jest jak obraz. Wszystkie zdarzenia w nim współistnieją, występują równocześnie, niczym scena uwieczniona na płótnie przez utalentowanego malarza. Z perspektywy widza, a także z perspektywy samego obrazu – chronologia, z jaką malarz szkicował kolejne kształty, jest zupełnie bez znaczenia. Obraz zjawia się jako gotowa, kompletna, synchroniczna całość.
* * *
Może więc Manolete nie dlatego został torreadorem, że wcześniej chował się pod spódnicą matki? Może nie dlatego w dzieciństwie był strachliwy, że – wychowywany pod kloszem – obawiał się wszystkiego, co tylko możliwe? Może jakaś głęboka, tajemnicza siła – daimon, wewnętrzny obraz – od dzieciństwa znała już wszystko, co nastąpi, bo wszystko, co nastąpiło, było już wtedy gotowe, obecne, dane? Może zatem jakaś głęboka, tajemnicza siła widziała już te byki, które na niego czekały? Widziała już wściekłego, wielkiego Islero, który przynosi śmierć?
Jeśli tak – trudno się dziwić, że mały Manolete był taki przerażony…
Co w takim razie miała z tym wspólnego matka? Jedynie to, że jej spódnica stała się pierwszą, prowizoryczną płachtą, na której syn ćwiczył przed starciem z najgroźniejszym przeciwnikiem. A jej nadopiekuńczość była akurat taka, jakiej było trzeba, żeby złagodzić strach nieświadomie odczuwany przez małego chłopca, który już niebawem miał stanąć do walki z prawdziwymi bykami.
Czy potrafilibyśmy spojrzeć w ten sposób na własne trudne dziecięce doświadczenia? Czy potrafilibyśmy spojrzeć w ten sposób na własnych rodziców? Zamiast traktować ciężkie momenty jako traumy, które upośledzają nasze funkcjonowanie – zobaczyć je jako przeżycia, które kształtują nasz charakter, nadają życiu niepowtarzalny rys. Wtajemniczają nas w takie jego wymiary, których inaczej nigdy nie bylibyśmy świadomi. Nawet jeśli są to wymiary ciemne, straszne i przerażające. Świat ma także takie oblicze – dlaczego mamy udawać, że go nie ma? Lepiej otwarcie spojrzeć mu w oczy.
Zamiast traktować rodziców, nawet tych najokrutniejszych, jak złowieszcze bóstwa, które na zawsze naznaczyły nasze życie, lepiej zobaczyć ich jako nauczycieli, przekazujących wiedzę o własnej bezradności i własnym złu. A tym samym – o bezradności i złu, które drzemią w człowieku, także w nas. To bezcenna nauka. Zdając sobie, dzięki rodzicom, sprawę, jak łatwo skrzywdzić, jak łatwo zranić, mamy szansę być wrażliwsi, mamy szansę lepiej rozumieć tych skrzywdzonych i zranionych. Mamy także szansę wybaczyć sobie i lepiej siebie zrozumieć – jeśli skrzywdzimy i zranimy kogoś bliskiego. Wybaczyć i zrozumieć, nie żeby się usprawiedliwiać i nie żeby pogrążać się w gęstych odmętach samopotępienia, ale po to, żeby nie popełnić drugi raz tego samego błędu.
Jeśli będziemy umieli w ten sposób spojrzeć na to, co spotkało nas ze strony rodziców – klatka dzieciństwa, w której tak ochoczo zamyka nas współczesna kultura terapeutyczna, ma szansę definitywnie zniknąć.2 Porażka tygrysiej matki czyli wychowanie nie jest rzeźbiarstwem
W klatce dzieciństwa bardzo często próbują zamykać nas nie tylko psychoterapeuci czy hollywoodzcy scenarzyści, dla których ten prosty deterministyczny schemat jest bardzo poręcznym narzędziem pozwalającym konstruować kolejne fabuły. W klatce dzieciństwa próbują zamykać nas także rodzice.
Rodzice przekonani o swojej demiurgicznej roli. Zupełnie na poważnie pielęgnujący w sobie przekonanie, że my, ich dzieci, jesteśmy niczym ludziki z modeliny. Że – jednym słowem – wystarczy nas odpowiednio intensywnie rozwałkować i ugnieść, następnie ulepić pożądany kształt, a na końcu solidnie wygotować, żeby upragniona forma raz na zawsze zastygła w idealnej niezmienności. Nasi rodzice myślą i postępują w ten sposób, bo sami czują się ofiarami własnych rodziców. Czują, że niosą na plecach ich brzemię. I zazwyczaj chcą go oszczędzić swoim dzieciom. Chcą być zupełnie inni. Chcą zapewnić im wszystko, czego sami nie mieli. Chcą je porządnie przygotować do życia w tym okrutnym i bezwzględnym świecie.
A jeżeli się mylą? Jeżeli mylą się oni i mylimy się my, obarczając ich winą za nasze wady, zahamowania i ograniczenia i próbując tych zahamowań i ograniczeń oszczędzić naszym własnym dzieciom? I co, jeżeli tę pomyłkę widać już dzisiaj jak na dłoni? Bo żeby się o niej przekonać, wystarczy sięgnąć do jak najbardziej akademickich i jak najbardziej empirycznych badań, które jasno pokazują, że wychowanie w bardzo nikłym zakresie decyduje o tym, kim się stajemy w dorosłym życiu. Nauka dochodzi dzisiaj do wniosku, że przekonanie o dziecięcym determinizmie to – jak pisze James Hillman – mit.
Zamiast niego możemy więc wybrać inną, mniej represyjną mitologię, jak choćby opowieść o daimonie. Możemy też poprzestać na czysto empirycznej bazie i nie uruchamiać żadnej mitycznej perspektywy – choć w ten sposób, przynajmniej zdaniem Hillmana, pozbawiamy swoje życie głębi i znaczenia. Tak czy inaczej, warto się jednak dowiedzieć, jak coś, co uchodziło przez lata za nienaruszalną prawdę psychologii rozwojowej, zostało w ostatnich latach poddane naprawdę rzetelnej i naprawdę druzgoczącej krytyce.
* * *
Konfrontację z tą prawdą przeżyła bez wątpienia Amy Chua, amerykańska prawniczka chińskiego pochodzenia (jej ojciec wyemigrował w latach sześćdziesiątych do Stanów Zjednoczonych), której autobiograficzna książka Bojowa pieśń tygrysicy stała się w 2011 roku przedmiotem bardzo gorącej debaty. 8 stycznia, dwa tygodnie przed premierą całości, „The Wall Street Journal” opublikował obszerny fragment, zatytułowany prowokacyjnie Why Chinese Mothers Are Superior (Dlaczego chińskie matki są najlepsze). I natychmiast rozpętała się gigantyczna prasowo-telewizyjna burza.
Chua – otwarcie deklarująca, że amerykański system wychowawczy, wciąż jeszcze oparty na dogmatach „bezstresowości” i „wolności” rodem ze słynnego podręcznika doktora Benjamina Spocka Dziecko. Pielęgnacja i wychowanie opublikowanego w 1946 roku, jest zupełnie bezużyteczny i zdegenerowany – stawiała w tym tekście bardzo mocną tezę. Brzmiała ona: żeby solidnie przygotować dziecko do życia w drapieżnej, kapitalistycznej rzeczywistości współczesnego Zachodu, trzeba zastosować równie drapieżne metody. Jej własna recepta to specyficzna mieszanina jakości przenikających dwie kultury, w których wyrastała. Tradycyjna chińska pedagogika przepuszczona przez sito amerykańskiego kultu sukcesu i sprawności zaowocowała czymś na kształt skrajnie restrykcyjnego systemu kar (ale nie nagród), w obrębie którego swobodnie mieści się wystawianie kilkuletniego dziecka bez ubrania na mróz albo straszenie go, że jeśli nie dostanie piątki z matematyki, wszystkie jego zabawki zostaną rytualnie spalone bądź rozdane innym dzieciom. Dwie córki Amy Chua, Sophie i Lulu, często są karane właśnie w ten sposób. Kiedy zaś nie są akurat karane – grają na skrzypcach, uprawiają sporty, a każdą wolną chwilę spędzają na nauce. Matka niczym natrętną mantrę wbija im do głowy imperatyw: bez względu na wszystko zawsze macie być najlepsze. Jeśli nie jesteście najlepsze – jesteście zerami.
Publikacje tego tekstu, a następnie całej książki wywołały w Stanach Zjednoczonych prawdziwą burzę. Na łamach wszystkich najpoważniejszych gazet pojawiły się polemiczne albo entuzjastyczne artykuły, zawsze diagnozujące kontrowersje wokół metod Chua w kategoriach poważnego konfliktu kulturowego między Amerykanami a Chińczykami. Annie Murphy Paul, publicystka tygodnika „Time”, postawiła tezę, że źródłem tego konfliktu jest nie tyle drastyczność stosowanych przez Chua środków, ile raczej powszechny wśród Amerykanów lęk przed rosnącą potęgą Chin, które w 2010 roku awansowały na drugą pozycję w zestawieniu największych mocarstw ekonomicznych świata (spychając Japonię na miejsce trzecie). Kiedy zatem, twierdzi Paul, w Bojowej pieśni tygrysicy Amy Chua wyłożyła filozofię przyświecającą rzekomo chińskim matkom i ojcom, Amerykanie odczytali to niemal jak rewelacje Wikileaks: oto sekretna chińska pedagogiczna Wunderwaffe, która w perspektywie najbliższych lat strąci Stany Zjednoczone z piedestału światowego mocarstwa.
Zwłaszcza że ogłoszone w grudniu 2010 roku wyniki prestiżowego testu PISA (Programme for International Students Assesment), w którym ocenia się wiedzę i kompetencje intelektualne piętnastolatków z całego świata, przyniosły jednogłośne zwycięstwo Chin (pierwsze miejsce) i druzgocącą porażkę Ameryki (okolice trzydziestego miejsca). I nawet Barack Obama – wyraźnie zmartwiony takim obrotem spraw – stwierdził, że Chiny są dzisiaj największym edukacyjnym konkurentem USA i że od testowej wydolności amerykańskiej młodzieży, a raczej od tego, na ile w najbliższych latach uda się ją poprawić, mogą zależeć przyszłe losy świata.
Trudno się zatem dziwić, że kiedy niecały miesiąc później „The Wall Street Journal” opublikował ów starannie wyselekcjonowany ekstrakt z Bojowej pieśni tygrysicy, amerykański kompleks wobec metodycznie dążących do celu Chińczyków ujawnił się w całej okazałości.
* * *
Jednak sama Amy Chua wydawała się zaskoczona taką interpretacją. W tekście opublikowanym w „The Wall Street Journal”, w którym odnosiła się do licznych krytycznych głosów wywołanych przez publikację z 8 stycznia, a także w telewizyjnych wywiadach, zwracała nieśmiało uwagę, że jej książka jest tak naprawdę zapisem porażki. Że uważna, rozumiejąca lektura bez trudu doprowadzi czytelnika do punktu, w którym trzynastoletnia Lulu – poddawana wszystkim tym katorżniczym zabiegom edukacyjno-pedagogicznym – dostaje (zresztą w eleganckiej restauracji, „przy ludziach”) ataku histerii i wykrzykuje swojej zdumionej matce: „Nienawidzę cię. N i e n a w i d z ę . Nie kochasz mnie. Myślisz, że owszem, ale tylko ci się wydaje. Jesteś okropną matką, myślisz tylko o sobie. Liczysz się tylko ty, nikt więcej. Wszystko, co niby robisz dla mnie, robisz wyłącznie z myślą o sobie”.
I chociaż tej diagnozy Chua nie bierze na poważnie, konfrontuje się z fundamentalną iluzją czegoś, co nazywa azjatyckim modelem wychowawczym. Trudno wprawdzie orzec, czy jej zdaniem iluzyjność jest wpisana w ten model niejako z natury, czy też raczej okazuje się on po prostu niemożliwy do aplikacji w środowisku kultury amerykańskiej, z jej silnie rozwiniętym indywidualizmem i naciskiem na wolność osobistą. W tym sensie Chua ze swojej porażki nie wyciąga żadnych wniosków, a być może nawet w ogóle jej nie rozumie. Ale też ten brak zrozumienia nie spędza autorce snu z powiek. Przyjmuje go do wiadomości, rozluźnia azjatycką uprząż, przestaje traktować swoje dzieci jak więźniarki w obozie reedukacyjnym – i pisze o tym książkę w sumie dość banalną, choć niewątpliwie przyjemną w lekturze i stymulującą do postawienia kilku fundamentalnych pytań, które w niej explicite niestety nie padają.
Nie to jest jednak w całej tej awanturze wokół Bojowej pieśni tygrysicy najciekawsze. Uwadze większości komentatorów – zarówno tych bezpośrednio zaangażowanych w debatę, jak i jej mniej lub bardziej biernych obserwatorów – umknął jeden zastanawiający niuans. Otóż zasadnicza linia tego ciągnącego się niemal przez cały rok 2011 sporu – wyjąwszy jego niewątpliwe i wspomniane kulturowo-ekonomiczne tło – przebiegała wzdłuż wątpliwości wyrażającej się w pytaniu, w jaki sposób rodzice powinni wychowywać swoje dzieci, żeby odniosły później życiowy sukces. Innymi słowy wzdłuż pytania: która pedagogika jest lepsza? W znaczeniu: która pedagogika „gwarantuje” realizację celów, jakie w obu tych bardzo przecież różnych kulturach stawia się na piedestale? Tygrysia czy amerykańska? Restrykcyjna czy permisywna?
Otóż problem polega na tym, że nie ma to większego znaczenia.
Jak to możliwe – pytał na swoim blogu profesor Bryan Caplan, amerykański ekonomista i publicysta – że w sporze wokół książki Amy Chua w ogóle nie podnosi się kwestii badań nad genetyką zachowania? Przecież to kanon współczesnych nauk o człowieku, kanon elementarnej wiedzy psychologicznej.
Od dłuższego czasu pośród sporej grupy akademickich psychologów zajmujących się psychologią rozwojową spór nie toczy się już o to, która pedagogika jest najlepsza i gwarantuje najlepsze rezultaty, ale o to, czy wychowanie przez rodziców w ogóle wywiera na człowieka jakikolwiek wpływ. I wiele wskazuje na to, że nie wywiera żadnego, a jeśli w ogóle – to minimalny.
* * *
W książce 50 wielkich mitów psychologii popularnej czterech psychologów sceptyków ściśle trzymających się ortodoksyjnych założeń metodologii naukowej – Scott O. Lilienfeld, Steven Jay Lynn, John Ruscio i Barry Beyerstein – opisuje tę gruntowną zmianę w postrzeganiu roli wychowania, jaka dokonała się w psychologii akademickiej w ciągu ostatnich dwudziestu kilku lat. Nie mają oni żadnych wątpliwości, że wpływ zachowań rodziców na osobowość dziecka był do tej pory zdecydowanie przeceniany.
Tacy psychologowie, jak Thomas Bouchard, Judith Harris, David Rowe czy Steven Pinker, przedstawili na to liczne dowody. Przełomowym momentem w dziejach tego bardzo w gruncie rzeczy starego sporu o prymat „natury” nad „kulturą” (albo odwrotnie) były prowadzone w latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych badania Boucharda, które pokazały, że bliźnięta jednojajowe, rozdzielone zaraz po urodzeniu i wychowywane w rodzinach adopcyjnych, są do siebie bardziej podobne (pod względem inteligencji, otwartości na doświadczenia, neurotyczności, pracowitości oraz ekstrawersji) niż bliźnięta dwujajowe dorastające razem. Natomiast rodzeństwo adopcyjne, pochodzące od różnych biologicznych rodziców, ale wychowywane razem, nie wykazuje do siebie większego podobieństwa niż para losowo wskazanych niespokrewnionych ze sobą osób.
Judith Harris, amerykańska psycholożka, absolwentka Harvardu, opublikowała w 1998 roku książkę Geny czy wychowanie?, która, zdaniem profesora Stevena Pinkera, jednego z najwybitniejszych współczesnych psychologów akademickich, jest czymś na kształt przewrotu kopernikańskiego w psychologii. Wykorzystawszy między innymi badania Boucharda, Harris przeprowadziła w niej bardzo drobiazgową metaanalizę większości danych, których do tej pory – rozproszonych w różnych książkach i czasopismach – nikt nie próbował rozpatrywać en masse. Wniosek był jednoznaczny: wpływ wychowania na osobowość człowieka jest nikły. Liczą się geny – to pokazują wspomniane wyżej eksperymenty badające cechy rozdzielonych niedługo po urodzeniu bliźniąt jednojajowych. Oraz kontakty z rówieśnikami. To właśnie do rówieśników – twierdziła Harris – dzieci starają się upodabniać znacznie bardziej niż do rodziców.
Publikacja jej książki – osoby wówczas zupełnie nieznanej, funkcjonującej nawet nie na marginesie, ale całkowicie poza środowiskiem akademickim – odbiła się wśród poczciwych deterministycznych konserwatystów zaludniających amerykańskie i europejskie wydziały psychologiczne równie donośnym echem, co późniejszy o trzynaście lat (i nawet w jednym procencie nie tak przełomowy i ważny) tekst Amy Chua w świecie mediów popularnych. Nic w tym, rzecz jasna, dziwnego, bo chociaż rozmaite doniesienia i badania o roli czynników genetycznych i wpływie grupy rówieśniczej pojawiały się już od ponad dekady, wniosek z tych doniesień po raz pierwszy wypowiedziano tak wyraziście i jednoznacznie. I chociaż wielu przedstawicieli rozmaitych szkół psychoterapeutycznych, zwłaszcza o wywodzącej się od Zygmunta Freuda orientacji psychodynamicznej, protestowało i protestuje przeciwko wnioskom proponowanym przez Harris czy Pinkera – argumenty tych ostatnich pozostają, przynajmniej na razie, nienaruszone.
Dlaczego zatem – powtórzmy pytanie – dyskusja wokół książki Amy Chua starannie omijała tę podstawową kwestię: że mianowicie nawet najstaranniej i najracjonalniej opracowany system pedagogiczny nigdy nie da nam żadnej gwarancji, że dziecko stanie się „człowiekiem sukcesu”?
* * *
Odpowiedź wydaje się prosta. W tych rozemocjonowanych, egzaltowanych dyskusjach nie chodzi bowiem tak naprawdę o dzieci. One nie mają tutaj żadnego znaczenia.
James Hillman twierdzi, że we współczesnej kulturze – zdominowanej przez jednostronny dziecięcy determinizm (bez względu na to, czy będziemy patrzeć na siebie jako na produkt końcowy działalności naszych rodziców, czy też produkt końcowy interakcji między genami a grupą naszych rówieśników) – zupełnie zatraciliśmy zdolność dostrzegania indywidualności. Nie widzimy już jednostek – z ich niepowtarzalnością, charakterem, zdolnościami, pasjami i pragnieniami. Jeśli zaś tracimy tę zdolność, zaczynamy traktować innych instrumentalnie. Zaczynamy ich traktować wyłącznie jako środki do realizacji naszych celów albo jako elementy ogólnego krajobrazu, mające jedno podstawowe zadanie: nie zakłócać nam spokoju i dobrego samopoczucia.
Widać to doskonale w książce Amy Chua. A dokładniej w tych fragmentach, w których swoje przedsięwzięcie wychowawcze opisuje jako skutek paraliżującego lęku. Lęku przed „upadkiem rodziny Chua”. Przed tym, że „trzecie pokolenie żyjące na emigracji” – czyli jej córki Sophie i Lulu – pogrąży się w odmętach dekadencji i konsumpcjonizmu. Że na nich zakończy się historia rodu. Że przyniosą wstyd i hańbę swoim rodzicom, dziadkom, a wreszcie swojej ojczyźnie, czyli Chinom. Na ten paraliżujący lęk Chua aplikuje sobie lekarstwo: wyobrażenie perfekcyjnych w każdym calu, posłusznych jak zwierzęta (takie porównanie pada tam literalnie), grających na skrzypcach i rozwiązujących najbardziej skomplikowane równania matematyczne cyborgów. Pozbawionych woli, samodzielności i oryginalności. Zawsze chętnych do wypełniania swoich obowiązków, zawsze chętnych do demonstrowania swoich zachwycających umiejętności. A co najważniejsze – żyjących nie dla siebie. Żyjących nie po to, żeby realizować swoje marzenia i zdolności, żeby się kształcić, zdobywać wiedzę, kochać i cierpieć. Żyjących wyłącznie po to, żeby całą swoją egzystencję podporządkować temu abstrakcyjnemu, kolektywnemu tworowi: rodzinie Chua. Bo to rodzina Chua, klan Chua jest tym, co tak naprawdę ważne. Co trzeba podtrzymywać w istnieniu. Co trzeba chronić przed „upadkiem i upokorzeniem”, składając mu w ofierze kolejne pokolenia doskonale wytresowanych klonów.
Jednak córki tygrysiej matki nie mają wcale ochoty zostać klonami. Ich bunt jest jednocześnie dowodem błędu tkwiącego w pozornie doskonałej wizji Chua. Błąd ten zaś nie ma bynajmniej źródeł wyłącznie w azjatyckiej koncepcji człowieka czy wychowania (całe mnóstwo chińskich matek publicznie odcinało się zresztą od proklamowanych przez Chua metod). Jest raczej specyficznym konglomeratem: zachodniego kultu sukcesu i wschodniego kultu doskonałości, zachodniej obsesji na punkcie obrony swojego ekonomicznego i kulturowego prymatu w świecie oraz wschodniego snu o nieprzemijającej potędze.
A także – last but not least – produktem mitologii wychowania.
I oczywiście mitologii rodziny. Tej wszechwładnej, trwającej poprzez wieki abstrakcyjnej istoty, którą należy – zgodnie z bezwzględnym moralnym imperatywem, wziętym z kultury, tradycji i „przekazu przodków” – nieustannie chronić przed niebytem i dbać o jej cześć i honor.