Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Powiększenie - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
15 kwietnia 2019
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Powiększenie - ebook

Aby schwytać drapieżnika, musisz myśleć tak jak on.

Życie profesora Theo Craya po konfrontacji z seryjnym mordercą Joem Vikiem wraca powoli na poprzednie tory. Karierę uniwersytecką zastąpiła praca dla amerykańskiego wywiadu, a dotychczasową anonimowość – medialny szum wokół jego osoby. Nie ma dnia, by ktoś nie prosił go o pomoc w poszukiwaniu zaginionych bliskich.
Historia Williama Bostroma, zrozpaczonego ojca, którego syn zaginął dziewięć lat temu, na pozór nie różni się od innych. Craya zaskakuje jednak bierność policji w tej sprawie. Okazuje się też, że syn Bostroma to nie jedyny porwany chłopiec w okolicach Los Angeles. Czyżby kolejny zbrodniarz działał na peryferiach systemu?
Theo Cray rusza tropem tajemniczego Zabaweczki. Jednak czy naukowa wiedza i systemy komputerowe wystarczą, by zmierzyć się ze światem miejskich legend, mrocznych wierzeń i czarnej magii, wobec której zawodzi rozum?

Andrew Mayne – pisarz, iluzjonista, gwiazda programu telewizyjnego Donʼt Trust Andrew Mayne. Pracował m.in. z Davidem Blaineʼem i Davidem Copperfieldem. Zasłynął cyklem powieściowym o agentce FBI Jessice Blackwood, który Twentieth Century Fox i Temple Hill Entertainment zamierzają zekranizować.
Za ostatnią powieść z tego cyklu, Black Fall (2017), Mayne był nominowany do Nagrody im. Edgara Allana Poego.
Powiększenie (2018) jest drugim tomem nowej serii thrillerów z doktorem Theo Crayem w roli głównego bohatera. Pierwsza część, Naturalista (2017), ukazała się w 2018 roku nakładem W.A.B.

Kategoria: Horror i thriller
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-280-5610-7
Rozmiar pliku: 2,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Prolog. Kundel

Roześmiany Tiko biegł ulicą, kopiąc sflaczałą piłkę, a MauMau, jasnobrązowy szczeniak z nadgryzionym uchem, gonił za nią po kałużach, rozchlapując wodę i błoto swymi dużymi łapami. Tiko uwielbiał psiaka, mimo że ten tak naprawdę nie należał do niego, lecz był wioskowym kundlem, który wałęsał się, węsząc za resztkami, a jeśli żadnych nie znajdował, polował na szczury. Lepszego kumpla chłopiec nie miał.

Kiedy Tiko skończył trzy lata, jego matka zorientowała się, że biała skóra i czerwone oczy dziecka zawsze już takie pozostaną, i odsunęła malca od siebie, czyniąc z niego wyrzutka, takiego jak MauMau. Modliła się za niego, a nawet poprosiła kobietę z sąsiedniej wioski, ponoć obdarzoną zdolnością leczenia, o to, by wypędziła z chłopca zło. Bez skutku.

Gdy ludzie zaczęli szydzić z matki Tika, że urodziła dziecko o magicznych własnościach – czarownika – ta starała się go pozbywać z domu na coraz dłużej, karmiła tylko w ostateczności, w dodatku każąc mu jeść na dworze, i obarczała coraz trudniejszymi zadaniami, nie dbając o to, kiedy powróci. Miał cztery lata, gdy usłyszał, jak matka tłumaczy innej kobiecie, że Tiko wcale nie jest jej synem, tylko biednym dzieckiem przyjaciółki, którym się zaopiekowała. Tiko wiedział, że to nieprawda, ale nie miał żalu do matki. Zdawał sobie sprawę ze swej odmienności i z tego, że matce musi być ciężko.

Zorientowawszy się, że nosi w brzuchu kolejne dziecko, matka Tika wyszła przed chatę i demonstracyjnie, na oczach wszystkich sąsiadów, uwolniła się od chłopca, wyrzekła się go, oznajmiając, że nie jest jej synem.

Od tamtej pory nie miał wstępu do domu. Nocą, kiedy siadał pod drzwiami i płakał z głodu, czasem wynosiła mu resztki. Lecz gdy przyjmowała jakiegoś mężczyznę, krzyczała na Tika, kazała mu się wynosić, udawała, że go nie zna. Nauczył się, że aby przetrwać, musi schodzić wszystkim z drogi, i przekonał się, że ludzie, owszem, bywają skorzy do pomocy, ale tylko wtedy, kiedy nikt nie patrzy.

Starsza kobieta, która nie miała synów, oddawała mu połowę placka fasolowego albo nieco jollof rice, jeśli akurat jej znajomi ugotowali za dużo. Z kolei pan Inaru, właściciel warsztatu i podwórza zawalonego rdzewiejącymi częściami samochodowymi, pozwalał Tikowi sypiać na składowisku i nie przeganiał go, kiedy ścigany przez rówieśników chłopak przeciskał się między prętami ogrodzenia. Często bowiem musiał uciekać. A kiedy go dopadali, okładali pięściami, ciągnęli za włosy i przezywali Wiedźmisynem.

Chłopiec lubił MauMaua, bo pies nie darzył go nienawiścią i nie ograniczał się do zwykłego tolerowania odszczepieńca – lizał go po twarzy i tulił się do niego, kiedy padało albo było zimno.

Tiko ukląkł, poklepał MauMaua i podniósł piłkę, zastanawiając się, czy pan Inaru będzie potrafił ją naprawić, tak by nie uciekało z niej powietrze. Wiedział rzecz jasna, że jest kwestią czasu, kiedy inne dzieci mu ją odbiorą. Wpatrując się w piłkę, zauważył odbicie w kałuży. Stał nad nim mężczyzna – bardzo, bardzo wysoki mężczyzna – i uśmiechał się do niego. Tiko podniósł głowę i spojrzał na wyglądającą życzliwie postać. Nieznajomy był ubrany w czarne spodnie i białą koszulę, tak jak mężczyźni z wioski, kiedy szli do pracy albo chcieli zrobić dobre wrażenie.

– Ty jesteś Tiko? – zapytał przybysz głosem tak silnym i zarazem tak ciepłym, że Tiko odpowiedziałby twierdząco na każde pytanie.

Z nerwów zapomniał jednak języka w gębie i tylko pokiwał głową.

Mężczyzna szeroką dłonią chwycił chłopca pod brodę i obrócił jego twarz najpierw w jedną, potem w drugą stronę. Zamiast z odrazą spojrzał na niego tak, jak Tiko patrzył na MauMaua.

– Grzeczny chłopiec. Chcesz się przejechać pikapem?

Tiko nigdy nie jechał pikapem, ale wiele razy widział, jak auta pędzą przez jego wioskę, wioząc mężczyzn z karabinami, udających się w jakieś odległe miejsca. I czasem widział też, jak te same wozy powracają załadowane wrzeszczącymi z bólu, trzymającymi się za krwawiące brzuchy albo kończyny ludźmi o zaciśniętych powiekach.

Pokiwał głową. Przejażdżka pikapem – brzmi kusząco. Zwłaszcza z tym panem.

Mężczyzna wyciągnął rękę do Tika i poprowadził go uliczką w stronę zaparkowanego u jej wylotu zielonego samochodu. Kiedy Tiko obejrzał się na MauMaua, psiak siedział na skraju kałuży, przekrzywiając łeb, i patrzył, usiłując cokolwiek z tego zrozumieć. Był jednak zbyt młody, by pojąć, co się dzieje. Tiko pomachał mu na do widzenia. Przez chwilę miał wrażenie, że widzi twarz matki, która wychynęła zza węgła i przygląda mu się. Zniknęła, gdy obejrzał się po raz drugi.

Mężczyzna otworzył drzwi, chłopiec wgramolił się do środka i zajął miejsce na fotelu. Uśmiechnął się od ucha do ucha na myśl o zazdrości, jaką wzbudzi w innych dzieciach, kiedy zobaczą go podczas przejażdżki. Kierowca nie zafundował mu jednak rundki po wiosce, lecz wywiózł od razu poza jej granice. Skręcił w wąską dróżkę, przy której stało raptem kilka chat, a potem w kolejną, prowadzącą głębiej w busz, coraz dalej od osad.

Spoglądając w zakurzone lusterko wsteczne i widząc, jak jego wioska zostaje z tyłu, Tiko zauważył kątem oka coś jeszcze: z ust życzliwego nieznajomego zniknął uśmiech. To już nie był ten sam człowiek, którego odbicie Tiko ujrzał w kałuży. Z zaproszenia tego człowieka Tiko nigdy by nie skorzystał.

Bo mężczyzna był tym, którym straszyły inne dzieci – tym, który zabiera wiedźmisynów na wieczne nieoddanie.2. Kowboje i Indianie

Przed rokiem byłem wykładowcą bioinformatyki. Zajmowałem się budowaniem modeli otaczającego nas świata, przydatnych do prognozowania zjawisk. Moja praca była interesująca i miała dalekosiężne konsekwencje, rozwiązywałem zagadki wymierania neandertalczyków i badałem rozprzestrzenianie się chorób zakaźnych. Potem jednak spotkałem na swej drodze seryjnego zabójcę Joego Vika i wszystko się zmieniło.

Vik zamordował jedną z moich dawnych studentek. Przez pewien czas to mnie podejrzewano o zbrodnię, ponieważ tak się złożyło, że przebywałem w tej samej części Montany co ofiara – prowadziliśmy własne osobne badania – co dla miejscowych stróżów prawa wykraczało poza zwykły zbieg okoliczności.

Po oczyszczeniu mnie z zarzutów władze doszły do wniosku, że Juniper Parsons zabił niedźwiedź. Upozorowanie ataku zwierzęcia okazało się celowym wybiegiem Vika, zaś Juniper nie była bynajmniej pierwszą ofiarą, której pozbył się w ten sposób. Próbując dociec, jaki los spotkał Juniper, odkryłem kolejne ciała, a także spotkałem na swej drodze wielu przedstawicieli organów ochrony porządku publicznego, którzy nie potrafili dostrzec tego, co dla mnie było oczywiste. W końcu szlak martwych ciał doprowadził mnie do zabójcy.

W ostatnim morderczym zrywie Vik pozbawił życia swoją rodzinę i siedmiu policjantów. Sam zresztą o włos uniknąłem śmierci z jego ręki.

Niektórzy uważają mnie za bohatera, ponieważ odnalazłem Grizzly Killera, jak ochrzciła go prasa, i pomogłem go unieszkodliwić. Policja ma do mnie stosunek, że tak powiem, ambiwalentny. Wiem jedno: kiedy wieczorem kładę się spać, wyobrażam sobie tysiące sposobów, jak mogłem to rozegrać – i w wielu spośród tych scenariuszy ginie mniej dobrych ludzi, niż rzeczywiście zginęło.

Najbardziej niepokoi mnie to, że w ogóle nie czuję się winny – noszę w sobie pustkę, próżną przestrzeń tam, gdzie powinna się znajdować skrucha. Podejrzewam, że to niejedyna tego rodzaju niezapełniona emocjonalna strefa, jaką w sobie mam.

Tydzień temu odwiedziła mnie Jillian, kobieta, która ocaliła mi życie, zaś Vikowi je odebrała. Chcieliśmy się przekonać, czy jest między nami coś więcej. Problem polega na tym, że choć wyraźnie widzę w sobie strefę przeznaczoną dla Jillian, to jednak nie potrafię powiedzieć, czy rzeczywiście jest tam dla niej – dla kogokolwiek – miejsce.

Byłem taki popieprzony, jeszcze zanim spotkałem Vika, dlatego akurat o to nie mogę mieć do niego pretensji. On jedynie wydobył ze mnie pewne rzeczy. Zresztą nawet nie wiem, czy w ogóle obwiniam go tak, jak się wini drugiego człowieka.

W poszukiwaniu odpowiedzi na własne pytania po tym, co przeszliśmy – kiedy w kółko musiałem się tłumaczyć i wyjaśniać wciąż sceptycznym policjantom i agentom, w jaki sposób znajdowałem zwłoki ukryte przez zabójcę – przeanalizowałem DNA Vika.

Jedną z odpowiedzi okazał się gen spowinowacony z proteiną ApoE–e4, tak zwany gen ryzyka. Materiał genetyczny Vika zawierał odmianę, jakiej nigdy wcześniej nie widziałem. Z grubsza rzecz ujmując – czyli tak, jak nigdy bym sobie nie pozwolił w artykule naukowym albo w obecności kolegi po fachu – Vik okazał się urodzonym ryzykantem, mającym przy tym skłonność do zachowań obsesyjno-kompulsywnych, całkiem przypominających te, które przydają wielkości zawodowym golfistom i wybitnym neurochirurgom. Vik czerpał przyjemność z ryzyka porównywalną z dreszczem emocji, jaki przechodzi arcymistrza szachowego po genialnym pierwszym ruchu. Kalkulacja, a po niej – euforia.

Człowiek taki jak ty albo ja po uniknięciu kary za występek czuje się (albo powinien się czuć) nieswojo, ma poczucie winy, natomiast Vikowi towarzyszyła radość, uniesienie, Vik pragnął więcej. Upajał się nie tylko dokonywaniem złych uczynków, ale też podejmowaniem kroków utrudniających działania policji.

Wzorzec jego zachowań wykazywał zbieżność ze schematem typowym dla rekina. Przeanalizowawszy jego DNA, uzmysłowiłem sobie, że owa współzależność nie była przypadkowa. Ten sam drapieżczy algorytm steruje również oprogramowaniem, które przejmuje kontrolę nad siecią – albo zabójcą szukającym odpowiedniej ofiary.

Werbując mnie, Birkett obiecywała, że będę mógł polować na podobnych Vikowi. Okazało się to połowicznie prawdą. Mimo że uważam sprawę wojny z terroryzmem za kwestię pierwszej wagi – i choć jestem przeświadczony, że ludzi, którzy wjeżdżają w tłum furgonetką wyładowaną materiałami wybuchowymi albo namawiają nastolatków z zespołem Downa do przeprowadzania samobójczych ataków bombowych, absolutnie trzeba powstrzymać – to jednak nie zawsze przekonują mnie nasze metody.

Wystarczyło jedno moje słowo, by Josefa Amira zgarnięto z ulicy, wrzucono do furgonetki i wywieziono do kryjówki, w której agenci francuskiego wywiadu, Amerykanie i być może przesłuchujący z jeszcze innych krajów zmuszą go do mówienia.

Nie dostaję informacji o tym, co i jak robią. Niemniej zauważyłem ostatnio czarną dziurę w badaniach nad lekami psychotropowymi i aparatem mowy. Na tej samej zasadzie, na podstawie której z analizy badań w dziedzinie informatyki kwantowej można wysnuć wniosek, że NSA, CIA, NRO i ich prywatni kontrahenci zatrudniają na potęgę i wyłuskują każdego specjalistę z kwalifikacjami do obsługi superzaawansowanych łamaczy kodów, brak publikacji w psychotropowej niszy sugeruje, że społeczność wywiadowcza czyni postępy w pracach nad tak zwanym serum prawdy i innymi substancjami, dzięki którym ludzie stają się bardziej skłonni do współpracy. Ludzi takich jak ja i firmy takie jak OpenSkyAI, z jej Wirtualnym Obszarem Działań, darzy się znacznie większym uznaniem, niż na to zasługują. Owszem, osiągam wyniki, ale nie jestem pewien, czy dzięki temu, że moje obecne metody są tak skuteczne, czy też dlatego, że wcześniejsze nie były dobre.

Buczy mój telefon. Odstawiam piwo na kuchenny blat, obok pustego pudełka po jedzeniu od chińczyka, i sprawdzam, czy Jillian się odezwała.

Nie, to Birkett: „Zwycięstwo 7 punktami”.

To szyfr. Oznacza, że Josef doprowadził ich do siedmiu kolejnych spiskowców. Oficjalnie nie powinienem o tym wiedzieć. Jestem przecież cywilnym współpracownikiem dysponującym certyfikatem bezpieczeństwa na średnim poziomie. Ale Birkett lubi sprawiać mi przyjemność – a raczej robić rzeczy, które jej zdaniem powinny sprawić mi przyjemność.

Dostaję od niej jeszcze jedną wiadomość: „Spotkanie z szefem o 9”.

Szef, Bruce Cavenaugh, nie prezes OpenSkyAI, tylko przełożony w DIA, który zatwierdza nasz budżet, przeraża mnie. To sympatyczny mężczyzna tuż po pięćdziesiątce, typ, który zgłasza się na ochotnika do kościelnej akcji wydawania posiłków dla bezdomnych z okazji Święta Dziękczynienia i pomaga obcym ludziom zmienić koło. Przeraża mnie władza, jaką dysponuje. Po kilku tygodniach pracy w OpenSkyAI, podczas mojej pierwszej wizyty u szefa, podzieliłem się z nim swoimi wątpliwościami co do stosowanych przez nas metod profilowania. Kiedy zapytał, co bym zmienił, pomyślałem o Joem Viku i wspomniałem o pomyśle szukania określonych genów ryzyka w materiale genetycznym potencjalnych rekrutów terrorystów.

– Dziewięćset tysięcy dolarów wystarczy? – spytał.

– Do czego?

– Do opracowania odpowiedniej technologii. Jeśli potrzebujecie więcej, będę musiał wystąpić o autoryzację. Dziewięćset tysięcy na laboratorium mogę wam dać od ręki. Ale za pięć miesięcy chcemy mieć gotowy zestaw terenowy.

W oparciu o jedną rzuconą mimochodem uwagę Cavenaugh był gotów przekazać mi prawie milion dolarów na budowę gadżetu służącego oznaczaniu markerów DNA, które być może korelują ze skłonnością do zachowań mających związek z terroryzmem.

Być może. Przyczynowość i współzależność to pojęcia nierzadko blisko-, ale nie równoznaczne. Wystraszyłem się myśli, że miałbym włożyć jakiś wątpliwy, pseudonaukowy gadżet w ręce agenta CIA albo DIA, który pracując w terenie, szuka potwierdzenia i usprawiedliwienia swoich przeczuć. Wyobraziłem sobie, jak taki człowiek używa próbek DNA, pobranych od „przypadkowych poszkodowanych”, aby udowodnić, że może – „może” – załatwił tego, kogo trzeba. Stałoby się to kolejną wymówką rządu, sposobem bagatelizowania cywilnych ofiar wojny z terroryzmem.

Cavenaugh tego nie dostrzegał. On po prostu chciał łapać złoczyńców. Prawdziwym niebezpieczeństwem wcale nie jest to, w co każą nam wierzyć autorzy artykułów w „Atlanticu” i „New York Timesie” – że dobrzy stają się źli. Prawdziwe zagrożenie to fakt, że dobrzy czynią zło, nie widząc w swych uczynkach niczego złego. Ci sami ludzie, którzy oddaliby koszulę biednemu i nakarmili głodnego, protestują przeciwko żywności modyfikowanej genetycznie, mimo że ta ocaliłaby miliony dzieci, oszczędziłaby im cierpienia i głodu. Ci sami ludzie, którzy domagają się zaprowadzenia demokracji na Bliskim Wschodzie, budują bazy wojskowe zamiast szkół i szpitali.

Ludzie tacy jak Bruce Cavenaugh oferują ludziom takim jak ja ogromne pieniądze na gadżety i programy, które z powodu marnotrawienia czasu i niewłaściwie ulokowanych środków mogą kosztować jeszcze więcej istnień ludzkich, a naprawdę potrzebne inicjatywy są dużo mniej atrakcyjne i nie budzą ekscytacji senatorów.

Nauczyłem się trzymać gębę na kłódkę w obecności Cavenaugha. Niestety, Birkett maluje przed nim mój portret w pozie analitycznego geniusza. Po sprawie z Joem Vikiem środowisko akademickie praktycznie odwróciło się do mnie plecami, za to w kręgach obronno-wywiadowczych zyskałem ponoć sławę kogoś w rodzaju Mrocznego Rycerza, naukowca mściciela.

Jillian twierdzi, że przesadzam, ale o pewnych rzeczach nie wie i nie może się dowiedzieć. Na przykład o tym, że do ataku drona w Jemenie, o którym głośno dziś wieczorem, doszło z powodu czegoś, co powiedziałem kilka godzin wcześniej. Albo że krążące w arabskich mediach zdjęcie jednej z ofiar przedstawia tę samą kobietę o zielonych oczach, którą zobaczyłem na fotografii na lodówce w mieszkaniu Josefa.

Szkody uboczne.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: