Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Powrót Sherlocka Holmesa - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
31 października 2019
Ebook
14,99 zł
Audiobook
29,99 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Powrót Sherlocka Holmesa - ebook

Mogło się wydawać, że przygody najsłynniejszego detektywa miały swój tragiczny finał nad wodospadem Reichenbach. Gdy doktor Watson niemal pogodził się ze śmiercią swojego najlepszego przyjaciela, Sherlock Holmes nieoczekiwanie powraca! Dzięki swoim ponadprzeciętnym umiejętnościom sztuki „baritsu” ekscentryczny detektyw jedynie upozorował swą śmierć. Tymczasem z ukrycia planował dopaść pozostałych zbrodniarzy z szajki Moriarty’ego. Po powrocie do Londynu duet z Baker Street ponownie tropi i rozszyfrowuje najbardziej skomplikowane tajemnice przestępczego półświatka.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-87-26-19575-0
Rozmiar pliku: 521 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

Pusty dom

Wiosną roku 1894 uwagę całego Londynu pochłonęła sprawa morderstwa Ronalda Adaira, napawając niesmakiem wyższe sfery. Jego okoliczności były niezwykłe i niewyjaśnione. Opublikowano wiele szczegółów zbrodni, ujawnionych w czasie śledztwa prowadzonego przez policję, ale przy tej okazji ukryto bardzo wiele okoliczności, pod pretekstem, że oskarżenie posiada wystarczająco poważne argumenty, aby istniała potrzeba ujawniania ich wszystkich. Dopiero teraz, po upływie prawie dziesięciu lat, wolno mi wskazać brakujące ogniwa, które razem tworzą niezwykły łańcuch wydarzeń. Już samo morderstwo było godne zainteresowania, lecz najbardziej szokująca i zadziwiająca w tym przypadku była sekwencja wydarzeń, którą trudno byłoby sobie wyobrazić. Jeszcze dziś, po tak wielu latach, czuję podekscytowanie, kiedy myślę o tej sprawie i wspominam nagły przypływ radości, zdumienia i niedowierzania, który całkowicie mnie wtedy opanował. Chciałbym przekazać czytelnikom, którzy okazali zainteresowanie ujawnionymi przeze mnie przemyśleniami i działaniami wybitnego detektywa, że nie powinni mnie obwiniać za to, że nie od razu podzieliłem się z nimi całą wiedzą, gdyż moim podstawowym obowiązkiem było spełnienie jego zakazu, który wycofał dopiero w ubiegłym miesiącu.

Nie trudno chyba zrozumieć, że moja bliska przyjaźń z Sherlockiem Holmesem rozbudziła we mnie głębokie zainteresowanie przestępczością i że po jego zniknięciu nadal z wielką starannością czytam opisy różnych spraw ujawnianych społeczeństwu, a nawet staram się - niejednokrotnie dla własnej satysfakcji - stosować jego metody, szukając rozwiązania, chociaż - jak dotąd - efekty okazały się mierne. Jednakże żadna sprawa nie pobudziła tak mojej wyobraźni jak tragedia Ronalda Adaira. Kiedy czytałem materiał dowodowy z dochodzenia, które doprowadziło do skazania za umyślne morderstwo jakichś nieznanych osób, zrozumiałem dobitniej niż kiedykolwiek wcześniej stratę, jaką poniosło społeczeństwo z powodu śmierci Sherlocka Holmesa. W tej dziwnej sprawie były punkty, które z pewnością by go wciągnęły. Wsparłby wysiłki policji, czy może raczej je uprzedził, dzięki darowi obserwacji i błyskotliwemu umysłowi, jakim charakteryzował się ten najlepszy w Europie agent detektywistyczny. Przez cały dzień, odbywając wizyty u mych chorych, zastanawiałem się nad tym przypadkiem i nie umiałem znaleźć żadnego sensownego wyjaśnienia. Ryzykując powtórzenie doskonale znanej historii, zrekapituluję fakty powszechnie znane w momencie zakończenia dochodzenia.

Ronald Adair był synem hrabiego z Maynooth, w owym czasie gubernatora jednej z australijskich kolonii. Matka Adaira powróciła z Australii, aby poddać się operacji usunięcia katarakty i wraz z córką Hildą i Ronaldem zamieszkali pod adresem 427 Park Lane. Młodzieniec obracał się w najlepszym towarzystwie. O ile wiem, nie miał żadnych wrogów ani złych nawyków. Zaręczył się z panną Edith Woodley z Carstairs, ale zaręczyny zgodnie odwołano kilka miesięcy wcześniej bez specjalnej urazy. Jeśli chodzi o życie tego młodzieńca - obracało się w wąskim, konwencjonalnym kręgu, gdyż jego nawyki były spokojne, a charakter wolny od emocji. Tego właśnie młodego arystokratę spotkał przedziwny i nieoczekiwany koniec. Zamordowano go między 22:00, a 23:20 trzydziestego marca 1894 roku.

Ronald Adair lubił karty i oddawał się tej rozrywce regularnie, ale nigdy za takie stawki, które mogłyby przynieść mu szkodę. Był członkiem klubów karcianych TheBaldwin, The Cavendish i The Bagatelle. Wykazano, że w dniu zgonu po kolacji grał partyjkę wista w ostatnim z tych klubów. Grał tam także po południu. Z zeznań osób, które z nim spędziły ten wieczór - pana Murraya, sir Johna Hardy’ego i pułkownika Morana - wynika, że grano w wista i że szczęście przy kartach było zmienne. Adair mógł przegrać 5 funtów, ale nie więcej. Jego majątek był znaczny i taka strata nie mogła mieć żadnego znaczenia. Grał codziennie w tym czy innym klubie, ale był graczem ostrożnym i zazwyczaj wstawał od stolika z wygraną. Okazało się, że wspólnie z pułkownikiem Moranem wygrał aż 420 funtów w czasie jednego posiedzenia kilka tygodni wcześniej, ogrywając Godfreya Milnera i lorda Balmorala. To tyle, jeżeli chodzi o ostatnie wydarzenia, jakie ujawniono podczas dochodzenia.

W feralny wieczór wrócił dokładnie o 22:00. Matka i siostra były poza domem z wizytą u krewnych. Służąca zeznała, że słyszała, jak wchodzi do salonu na drugim piętrze, który zazwyczaj był używany jako pokój dzienny. Rozpalił tam w kominku, a ponieważ dymiło się, otworzył okno. Nie usłyszała żadnego dźwięku z tego pokoju aż do 23:20, to znaczy pory powrotu lady Maynooth i jej córki. Pragnąc życzyć synowi dobrej nocy, matka usiłowała wejść do jego pokoju. Drzwi były zamknięte od wewnątrz i nikt nie reagował na jej krzyki i pukanie. Nadeszła pomoc i wyważono drzwi. Nieszczęsny młodzieniec leżał koło stołu. Miał potwornie okaleczoną głowę kulą z rewolweru, jednakże w pokoju nie znaleziono żadnej broni, zaś na stole leżały dwa dziesięciofuntowe banknoty i siedemnaście funtów w srebrze i złocie. Pieniądze były ułożone w malutkie stosiki o różnej wartości. Na kartce papieru znajdowały się jakieś liczby, a obok nich nazwiska przyjaciół z klubu, z czego wniesiono, że przed śmiercią starał się obliczyć swoje karciane straty i wygrane.

Dokładne badanie okoliczności doprowadziło jedynie do dalszego skomplikowania przypadku. Po pierwsze, nie zdołano ustalić przyczyny, dla której młodzieniec zamknął drzwi od wewnątrz. Być może uczynił to morderca, który następnie uciekł przez okno. Okno było na wysokości co najmniej sześciu metrów, jednakże poniżej znajdował się klomb z krokusami w pełnym rozkwicie. Ani kwiaty, ani ziemia dookoła nich nie nosiły na sobie żadnych śladów. Podobnie nie było niczego widać na wąskim trawniku, który oddzielał budynek od drogi. Z tego oczywiście wywiedziono wniosek, że młodzieniec zamknął sam drzwi. Ale w takim razie, jak doszło do jego zgonu? Nikt nie mógł wspiąć się przez okno, nie pozostawiając śladów. Gdyby założyć, że ktoś strzelił przez okno z ulicy, musiałby być genialnym strzelcem, by spowodować rewolwerem tę śmiertelną ranę. Ponadto Park Lane to ulica ze znacznym ruchem komunikacyjnym, a około stu metrów od budynku znajduje się postój dorożek. Nikt nie słyszał strzału. W pokoju znajdowały się jednak zwłoki mężczyzny z kulą z rewolweru w głowie. Spowodowała ona śmiertelną ranę i natychmiastową śmierć. Takie były okoliczności tajemnicy Park Lane. Ponadto komplikował je brak jakiegokolwiek motywu, ponieważ, jak powiedziałem, młody Adair uchodził za osobę, która nie miała żadnych wrogów, a przestępca nie zabrał żadnych pieniędzy czy drogocenności z pokoju.

Cały dzień obracałem te fakty w myślach. Starałem się dojść do jakiejś teorii, która mogła to wszystko pogodzić, i znaleźć najsłabszy punkt, coś, co dla mego nieszczęsnego przyjaciela było zawsze punktem wyjścia w każdym śledztwie. Przyznaję, że niewiele osiągnąłem. Wieczorem spacerowałem po parku i znalazłem się koło godziny osiemnastej na końcu Park Lane przy Oxford Street. Grupa obiboków stała na chodniku, patrząc na okno i tym samym wskazując mi jednoznacznie dom, do którego przyszedłem. Wysoki, szczupły mężczyzna w przyciemnionych okularach, wyglądający na tajniaka, opowiadał jakąś własną teorię, podczas gdy pozostali tłumnie zebrani dookoła pilnie słuchali jego wywodów. Zbliżyłem się do niego, ale ponieważ jego uwagi wydały mi się absurdalne, wycofałem się z niesmakiem. Potrąciłem wtedy nagle stojącego za mną starszego, zgarbionego człowieka, który upuścił na ziemię kilka trzymanych pod pachą książek. Podnosząc je, przeczytałem tytuł jednej z nich: „Początki bałwochwalczego czczenia drzewa” i przyszło mi do głowy, że człowiek ten musi być bibliofilem, który zawodowo lub hobbystycznie kolekcjonuje nietypowe dzieła. Starałem się go przeprosić, gdyż te rzeczy tak źle potraktowane stanowiły zapewne dla niego bardzo cenne przedmioty. Z pogardliwym spojrzeniem odwrócił się i zobaczyłem, jak jego zniekształcone plecy i białe bokobrody znikają wśród gawiedzi.

Moja obserwacja domu pod numerem 427 Park Lane na niewiele się przydała dla wyjaśnienia interesującej mnie sprawy. Dom był oddzielony od ulicy niskim murem i balustradą - całość niecałe dwa metry wysokości. Każdy mógł więc bez trudności dostać się do ogrodu, lecz okno było całkowicie niedostępne, ponieważ nie było w jego pobliżu ani rury kanalizacyjnej, ani niczego, co umożliwiłoby wdrapanie się na górę. Jeszcze bardziej zdziwiony tymi ustaleniami wróciłem do Kensington. Byłem w mieszkaniu zaledwie od 5 minut, kiedy weszła służąca, informując mnie, że mam gościa. Ku memu zdziwieniu był to stary kolekcjoner książek z surową twarzą otoczoną ramą białych włosów. Co najmniej tuzin cennych tomów wystawał spod jego prawej pachy.

− Dziwi się pan na mój widok, sir – powiedział dziwnym, charczącym głosem. Potwierdziłem.

− Cóż, mam sumienie, sir, i kiedy przypadkowo zauważyłem, że wchodzi pan do tego domu, przykuśtykałem tu, myśląc, że zajrzę i porozmawiam z miłym dżentelmenem. Zachowałem się dosyć grubiańsko, ale nie miałem nic złego na myśli, a w gruncie rzeczy jestem bardzo wdzięczny za to, że podniósł pan moje książki.

− Nadaje pan temu zbyt wielkie znaczenie – powiedziałem. – Czy mogę spytać, skąd pan mnie zna?

− Otóż, jestem sąsiadem − moja mała księgarnia znajduje się na rogu Church Street i z radością tam pana obsłużę, jeżeli zechce pan zostać moim klientem. Być może pan także kolekcjonuje książki? Tutaj mam „Ptaki brytyjskie”, „Catullusa”, i „Świętą wojnę”. Każda z tych książek to świetna okazja. Tymi pięcioma tomami mógłby pan wypełnić lukę na drugiej półce. Wygląda dosyć niechlujnie, prawda, sir?

Odwróciłem głowę, by rzucić okiem na szafkę stojącą za moimi plecami. Kiedy spojrzałem znów przed siebie, przede mną stał uśmiechnięty Sherlock Holmes. Zerwałem się na równe nogi, spojrzałem na niego w skrajnym zdumieniu, a następnie chyba musiałem zemdleć, co zdarzyło mi się pierwszy i ostatni raz w życiu. Przed oczami pojawiła mi się szara mgła, a kiedy rozjaśniła się, poczułem, że mam rozpięty kołnierzyk, a w ustach smak brandy. Holmes pochylał się nade mną z flaszką w dłoni.

− Mój drogi Watsonie − usłyszałem pamiętny głos. – Jestem ci winien tysiące przeprosin. Nie miałem pojęcie, że zrobię na tobie tak ogromne wrażenie.

Chwyciłem go za ręce.

− Holmes! – krzyknąłem. – Czy to naprawdę ty?! Czy naprawdę żyjesz?! W jaki sposób udało ci się wydostać z tej strasznej przepaści?!

− Poczekaj moment – powiedział. – Czy jesteś pewien, że masz dość sił, by omawiać te sprawy? Zaszokowałem cię niemądrym teatralnym przedstawieniem.

− Czuję się dobrze, ale naprawdę, Holmesie, nie wierzę własnym oczom! Dobre nieba! Pomyśleć, że to właśnie ty stoisz tu przede mną w gabinecie! - I znów chwyciłem go kurczowo za rękaw, przez który wyczułem szczupłą, żylastą rękę. − W każdym razie nie jesteś duchem – dodałem radośnie. – Mój kochany, jestem tak szczęśliwy, że ciebie widzę! Siadaj i opowiadaj, jak udało ci się uratować z tej strasznej otchłani.

Usiadł naprzeciwko i zapalił papierosa w swój zwykły nonszalancki sposób. Ubrany był w obskurny surdut typowy dla księgarza, a resztę cech tego osobnika stanowiły siwe włosy i stos książek leżących na stole. Holmes wyglądał szczuplej i subtelniej niż dawniej, ale w jego orlej twarzy dostrzegłem blady odcień - dowód, że prowadził ostatnio niezbyt zdrowy tryb życia.

− Z radością wyciągnę nieco nogi, Watsonie. Nie jest zabawne, kiedy wysoki mężczyzna przez kilkanaście godzin na dobę musi udawać, że ma 30 cm mniej. A teraz, mój kochany, jeżeli chodzi o wyjaśnienia, chciałbym poprosić cię o współpracę, gdyż tej nocy mamy do wykonania ciężką i niebezpieczną robotę. Być może lepiej, bym objaśnił ci całą sytuację, kiedy skończymy pracę.

− Umieram z ciekawości. Wolałbym usłyszeć wszystko teraz.

− Czy pójdziesz dziś wieczór ze mną?

− Kiedy zechcesz i dokąd zechcesz!

− Zupełnie jak za dawnych czasów. Będziemy mieć trochę czasu na kolację, zanim wyjdziemy. W takim razie przejdźmy do przepaści. Nie miałem specjalnych trudności z wydostaniem się z niej z tej prostej przyczyny, że nigdy w nią nie wpadłem.

− Nigdy w nią nie wpadłeś?!

− Nie, Watsonie, nigdy! Mój list do ciebie był absolutnie prawdziwy. Nie miałem wątpliwości, że nadszedł koniec mojej kariery, kiedy dostrzegłem postać profesora Moriarty’ego zagradzającą dostęp do jedynej ścieżki prowadzącej w bezpieczne miejsce. W jego stalowych oczach odczytałem swój nieodwracalny los. Wymieniłem jednak z nim kilka uwag i uzyskałem łaskawe pozwolenie na napisanie krótkiego liściku, który potem odnalazłeś. Pozostawiłem go wraz z cygarniczką i laską i poszedłem ścieżką, a Moriarty tuż za mną. Kiedy dotarłem do końca, stanąłem w zagłębieniu. Nie wyciągnął żadnej broni, ale rzucił się na mnie i otoczył swoimi długimi ramionami. Wiedział, że jego gra jest skończona, a teraz chciał jeszcze za wszelką cenę zemścić się na mnie. Zatoczyliśmy się razem nad otchłanią. Jednakże baritsu, japońska sztuka walki, którą nieco znam, i tym razem okazała się przydatna. Wyśliznąłem się z jego uścisku, a on przez kilka sekund kopał szaleńczo nogami i starał się uchwycić czegokolwiek obydwiema dłońmi. Ale mimo tych wysiłków nie udało mu się odzyskać równowagi i wypadł poza krawędź skał. Pochyliłem się i patrzyłem na długą drogę, którą odbywał, spadając. Zatrzymał się na skale, odbił od niej i wpadł do wody.

Słuchałem w skupieniu tego wyjaśnienia, a Holmes przerywał jedynie, aby zaciągnąć się papierosem.

− A ślady?! – krzyknąłem. − Widziałem na własne oczy, że dwie osoby poszły w dół ścieżką, a żadna nie wróciła.

− Zdarzyło się to tak. W momencie, kiedy profesor znikł, przyszło mi do głowy, że los stworzył nadzwyczajnie szczęśliwą okazję. Wiedziałem, że Moriarty to nie jedyny człowiek, który poprzysiągł mi śmiertelną zemstę. Było przynajmniej trzech innych, którzy chcieliby na mnie się odegrać. A to pragnienie niewątpliwie zwiększyłoby się na wieść o zgonie przywódcy. Wszyscy moi wrogowie byli niezmiernie niebezpieczni. Z pewnością istniało duże prawdopodobieństwo, że któryś z nich mnie dopadnie. Z drugiej strony, jeżeli cały świat będzie przekonany, że zginąłem, ci ludzie będą się zachowywać spokojnie, a nawet ujawnią się i prędzej czy później ich złapię. Wówczas będę mógł oficjalnie wrócić do świata żywych. Tak szybko nabierałem przekonania do tego pomysłu, że zanim profesor Moriarty dotarł na dno Reichenbach Fall, wszystko już było przemyślane.

Cały plan był już gotowy. Wstałem i zbadałem ściany skał za plecami. W malowniczym opisie tego przypadku, który przeczytałem z wielkim zainteresowaniem kilka dni później, twierdzisz, że ściana była urwista. Niemniej jednak można na niej znaleźć w kilku miejscach oparcie dla stóp, a nawet półkę. Klif jest tak wysoki, że oczywiście niemożliwe byłoby wspięcie się na jego szczyt i równie niemożliwy był powrót mokrą ścieżką bez pozostawienia śladów. Oczywiście mógłbym odwrotnie włożyć buty, co robiłem wielokrotnie w podobnych sytuacjach, ale widok trzech zestawów śladów z pewnością sugerowałby oszustwo. Ogólnie biorąc, w tym przypadku najlepszym rozwiązaniem byłoby zaryzykowanie wspinaczki. Nie było to nic miłego, Watsonie. Widziałem pod sobą otchłań. Nie jestem nadmiernie tchórzliwy, ale muszę przyznać, że miałem wrażenie, że z przepaści słyszę wzywający mnie głos Moriarty’ego. Najdrobniejszy błąd oznaczał śmierć. Niejednokrotnie, starając się uchwycić skały, odrywałem ją wraz z kępką trawy lub moja stopa ześlizgiwała się z mokrego ustępu skalnego i wtedy przychodziło mi do głowy, że już po mnie. Ale z uporem posuwałem się do przodu i wreszcie dotarłem do półki głębokiej na ponad metr, pokrytej miękkim, zielonym mchem, gdzie mogłem leżeć niewidoczny, zachowując wygodę. Tam właśnie leżałem, kiedy ty, Watsonie, i wszyscy twoi towarzysze przepojeni współczuciem prowadziliście badanie, starając się ustalić okoliczności mojego zgonu.

I wreszcie doszliście do nieuniknionych i całkowicie błędnych konkluzji, udaliście się do hotelu, a ja zostałem sam. Wyobrażałem sobie, że dotarłem do końca mych przygód, ale zupełnie nieoczekiwane zdarzenie ukazało, że istnieją jeszcze rzeczy, które mogą mnie zadziwić. Obok mnie przeleciała, spadając z góry, wielka skała. Zatrzymała się na ścieżce i wpadła w przepaść. Przez moment myślałem, że to przypadek, ale chwilę później, patrząc do góry, zobaczyłem męską głowę na tle ciemniejącego nieba i następny kamień uderzył w tę właśnie półkę, na której leżałem, mniej więcej trzydzieści cm od mojej głowy. Znaczenie tego wydarzenia było jasne. Moriarty nie był sam. Jakiś jego wspólnik - na pierwszy rzut oka wydający się bardzo niebezpiecznym - był na straży, kiedy profesor mnie atakował. Z pewnej odległości, niewidziany przeze mnie był świadkiem śmierci swego przyjaciela i mojej ucieczki. Czekał, a następnie wdrapał się na szczyt skały i usiłował dokończyć nieudanego dzieła swego towarzysza. Do tych wniosków doszedłem bardzo szybko, Watsonie. I znowu zobaczyłem wrogą twarz spoglądającą z klifu i zdałem sobie sprawę, że za chwilę runie na mnie kolejny kamień. Zszedłem na ścieżkę. Nie mogłem tego zrobić z zimną krwią, bo schodzenie w dół było sto razy trudniejsze niż wdrapywanie się, ale nie miałem czasu zastanawiać się nad niebezpieczeństwem, gdyż kolejny kamień przeleciał ze świstem obok, gdy zawisłem na krawędzi półki. Ześliznąłem się, ale dzięki Bogu, choć obdrapany i skrwawiony, wylądowałem na ścieżce. Ruszyłem pospiesznie, przebyłem dziesięciomilową trasę w górach w całkowitej ciemności i tydzień później znalazłem się we Florencji absolutnie przekonany, że nikt na świecie nie wie, co się ze mną stało.

Zaufałem jedynej osobie - memu bratu Mycroftowi. Jestem ci winien przeprosiny, mój drogi Watsonie, ale musiałeś nabrać przekonania o moim zgonie. Nigdy nie napisałbyś tak sugestywnego opowiadania o moim nieszczęśliwym końcu, gdybyś nie był pewien, że to prawda. W ciągu minionych trzech lat kilkakrotnie brałem do ręki pióro, aby do ciebie napisać, ale zawsze bałem się, że twoje serdeczne uczucia dla mnie będą stanowić pokusę do niedyskrecji, która zdradzi moją tajemnicę. Z tego powodu uciekłem przed tobą wieczorem, kiedy wytrąciłeś mi książki, gdyż w tym czasie byłem zagrożony, a ewentualna radość i zdziwienie na twojej twarzy mogłyby zwrócić uwagę na moją tożsamość i doprowadzić do nienaprawialnych szkód. Co do Mycrofta - musiałem się mu zwierzyć, aby uzyskać potrzebne pieniądze. Przebieg wydarzeń w Londynie nie był aż tak pozytywny, jak się spodziewałem, gdyż rozprawa Moriarty’ego i gangu pozostawiła moich dwóch niebezpiecznych, najbardziej mściwych wrogów na wolności.

– Przez dwa lata podróżowałem po Tybecie. Zwiedziłem Lhassę i spędziłem kilka dni z Dalajlamą. Być może czytałeś o wspaniałych odkryciach Norwega o nazwisku Sigerson, ale jestem pewien, że nie przyszło ci do głowy, że są to wiadomości pochodzące od twego przyjaciela. Następnie, w drodze powrotnej, przejechałem przez Persję, zajrzałem do Mekki i złożyłem krótką, ale interesującą wizytę kalifowi w Chartumie, po czym zdałem relację o wynikach tego spotkania Ministerstwu Spraw Zagranicznych. Wróciwszy do Francji, spędziłem kilka miesięcy na badaniu pochodnych węglowych, którym poświęciłem się w pewnym laboratorium w Montpelier na południu tego kraju. Ukończyłem je usatysfakcjonowany wiadomością, że w Londynie pozostał już tylko jeden z moich wrogów. Postanowiłem wrócić do domu, a decyzja ta została jeszcze przyśpieszona informacją o niezwykłych okolicznościach tajemnicy Park Lane, która bardzo podziałała mi na wyobraźnię, sugerując wielkie możliwości wykazania się w śledztwie. Natychmiast przybyłem do Londynu, stawiłem się na Baker Street, powodując gwałtowną histerię pani Hudson i dowiedziałem się, że Mycroft utrzymał najem mojego mieszkania i zachował wszystkie moje dokumenty w takim stanie, w jakim je pozostawiłem. Tak więc, mój drogi Watsonie, dziś o drugiej znalazłem się w swoim starym fotelu w starym mieszkaniu, marząc jedynie o tym, by mój stary przyjaciel Watson zasiadł naprzeciwko.

Taką niezwykłą narrację usłyszałem tego kwietniowego wieczoru. Narrację, która byłaby kompletnie niewiarygodna, gdyby nie potwierdził jej widok wysokiej, szczupłej postaci i błyskotliwej twarzy, której nigdy już nie spodziewałem się zobaczyć. W jakiś sposób dowiedział się o mojej rozpaczy i jego współczucie widoczne było raczej w sposobie zachowania niż w słowach. – Praca jest najlepszym antidotum na smutek, mój kochany Watsonie – powiedział. – A ja mam na dziś wieczór dla nas obu robotę, która sama stanowić może uzasadnienie dla naszego istnienia na tej planecie, o ile doprowadzimy ją do udanego zakończenia.

Na próżno błagałem, by wyjawił coś na ten temat.

– Usłyszysz i zobaczysz wystarczająco dużo informacji, zanim nadejdzie ranek. Mamy trzy lata do omówienia, ale na razie wystarczy, a o pół do dziesiątej zaczniemy niezwykłą przygodę, wychodząc z tego domu. Powtórzyły się więc znów dawne czasy, z rewolwerem w kieszeni zasiadłem obok niego w dorożce, podniecony myślą o czekającej nas przygodzie. Holmes był chłodny i cichy. Kiedy błysk lamp ulicznych padał na jego surowe rysy, widziałem, że pozostaje w głębokim zamyśleniu, ma ściągnięte brwi i ściśnięte wargi. Nie miałem pojęcia, jaką dziką bestię zamierza właśnie upolować w ciemnej dżungli przestępczego Londynu, ale byłem pewien, sądząc na podstawie zachowania mistrza w zwalczaniu przestępstw, że przygoda będzie należeć do poważniejszych - a sardoniczny uśmiech, który od czasu do czasu pojawiał się na ascetycznej i ponurej twarzy, nie obiecywał niczego dobrego przedmiotowi naszego śledztwa. Wyobraziłem sobie, że jedziemy na Baker Street, ale Holmes zatrzymał dorożkę na Cavendish Square. Wysiadłszy, rozejrzał się gruntownie na prawo i lewo i przy rogu każdej kolejnej ulicy zadawał sobie wielki trud, aby upewnić się, czy nie jesteśmy śledzeni. Nasza trasa była niezwykła, a Holmes wykazywał się gruntowną znajomością londyńskich bocznych uliczek. Mijał szybko pewnym krokiem sieć bocznych przecznic i stajni, o których istnieniu nawet mi się nie śniło. Wreszcie wyłoniliśmy się na malutkiej drodze, wzdłuż której stały stare zaniedbane domki, a która zaprowadziła nas na ulicę Manchester a potem Blandford. Tutaj skręciliśmy szybko w wąskie przejście, przeszliśmy pod drewnianą bramą na opuszczone podwórko, po czym Holmes otworzył kluczem tylne wejście do jakiegoś budynku. Weszliśmy i zamknął za nami drzwi. Miejsce było kompletnie ciemne, lecz wyczuwałem, że dom jest pusty. Pod stopami skrzypiała i trzeszczała goła podłoga, a wyciągniętą ręką mogłem dotknąć ściany, z której pasmami zwisała oderwana tapeta. Zimne, chude palce Holmesa otoczyły mój nadgarstek i poprowadziły mnie holem, aż zobaczyłem mgliste światełko okienka nad drzwiami. Holmes nagle skręcił w prawo i znaleźliśmy się w dużym, kwadratowym pustym pokoju, ciemnym w kątach, jednak nieco oświetlonym w środku dzięki lampom ulicznym, lecz ponieważ żadna nie stała w pobliżu, a okno pokryte było kurzem, to światła wystarczało jedynie dla rozróżnienia naszych postaci. Mój towarzysz położył mi rękę na ramieniu i zaszeptał do ucha.

– Czy wiesz, gdzie się znajdujemy?

– To jest z pewnością Baker Street – odparłem, zerkając przez okno.

– Zgadza się. Jesteśmy w Camden House, który stoi naprzeciwko naszego mieszkania.

– Ale dlaczego tu jesteśmy?

– Ponieważ mamy tutaj doskonały, malowniczy widok. Czy mogę cię poprosić, Watsonie, byś przysunął się nieco do okna, jednakże uważaj, byś nie był widoczny, a następnie popatrz w górę na nasze stare mieszkanie. To punkt wyjścia tak wielu naszych przygód. Zobaczymy, czy trzy lata mojej nieobecności pozbawiły mnie zdolności zadziwiania ciebie.

Przesunąłem się na palcach do przodu i spojrzałem na znajome okno. Kiedy moje oczy zogniskowały się na nim, wydałem stłumiony jęk zdziwienia. Zasłona była opuszczona, pokój jasno oświetlony, a na tle jasnego okna widniał cień siedzącego w fotelu mężczyzny. Patrząc na sposób trzymania głowy, nie można było się pomylić. Kwadratowe ramiona, ostrość rysów, twarz na wpół zwrócona na bok – wszystko to tworzyło efekt podobny do czarnych figur, które uwielbiali oprawiać w ramy nasi dziadowie. Perfekcyjna reprodukcja Holmesa! Byłem tak zdziwiony, że wyciągnąłem dłoń, aby dotknąć go i upewnić się, że stoi obok mnie. Skrzywił się, hamując śmiech.

– No i? – zapytał.

– Na nieba! – krzyknąłem – To cudowne!

– Ufam, że wiek nie zniekształca, a nawyk nie niszczy mojej nieskończonej zmienności – powiedział i w jego głosie rozpoznałem radość i dumę artysty z własnego dzieła. – Podobny do mnie, czyż nie?

– Bez wątpienia, gotów byłbym przysiąc, że to ty.

– Zasługa wykonania tego dzieła przypada panu Oscarowi Meunier z Grenoble, który spędził kilka dni, przygotowując formę. Jest to popiersie z wosku. Resztę urządziłem osobiście, składając dziś wizytę na Baker Street.

– Ale dlaczego?

– Ponieważ, mój drogi Watsonie, miałem wszelkie powody, aby wywołać u pewnych osób przekonanie, że to ja tam siedzę, kiedy, w rzeczy samej, znajduję się gdzie indziej.

– Twoim zdaniem mieszkanie jest pod obserwacją?

– Wiedziałem, że jest pod obserwacją.

– Za czyją sprawą?

– Moich starych wrogów, Watsonie. Uroczego stowarzyszenia, którego przywódca leży w Reichenbach Fall. Musisz pamiętać, że jedynie oni wiedzieli, że udało mi się przeżyć. Byli przekonani, że prędzej czy później powrócę do mego mieszkania. Śledzili mnie ciągle i dziś rano byli świadkami mego przyjazdu.

– Skąd to wiesz?

– Ponieważ rozpoznałem ich stójkowego, kiedy wyjrzałem przez okno. To dosyć nieszkodliwy człowiek. Nazywa się Parker i z zawodu jest dusicielem, a przy tym doskonale gra na drumli. Zależy mi nie tyle na nim, co na dużo znaczniejszej postaci, serdecznym przyjacielu Moriarty’ego, mężczyźnie, który zrzucał na mnie kamienie z klifu, najsprytniejszym i najbardziej niebezpiecznym przestępcy londyńskim. Ten człowiek ściga mnie dzisiaj, Watsonie, lecz na szczęście jest zupełnie nieświadomy, że to my jesteśmy na jego tropie.

Plan mojego przyjaciela stopniowo krystalizował się w moim umyśle. Z tego dogodnego ukrycia śledzeni byli nasi śledczy i obserwowani nasi obserwatorzy. Kościsty cień u góry stanowił przynętę, a my byliśmy myśliwymi. Staliśmy razem w ciemności w całkowitym milczeniu i obserwowaliśmy postaci pośpiesznie przechodzące ulicą przed nami. Holmes był milczący, stał bez ruchu, lecz widziałem, że jest bardzo czujny, a jego oczy intensywnie poszukują właściwej twarzy w strumieniu przechodniów. Noc była ponura i burzliwa, wiatr przemieszczał się z gwizdem po ulicy. Wiele osób chodziło tam i z powrotem, większość zakutana w płaszcze i szaliki. Parokrotnie wydawało mi się, że dostrzegam tę samą postać któryś raz z rzędu i dokładniej przyglądałem się dwóm mężczyznom, którzy zdawali się chronić przed wiatrem w bramie budynku w głębi ulicy. Starałem się zwrócić uwagę mego towarzysza na nich, ale on z niecierpliwością dalej wypatrywał. Parokrotnie wiercił się i pukał palcami w ścianę. Dostrzegłem, że jego niepokój wzrasta, gdy plany nie realizują się w sposób, jakiego oczekiwał. Wreszcie, kiedy zbliżyła się północ, a ulica opustoszała prawie całkowicie, zaczął chodzić tam i z powrotem po pokoju z nieukrywaną irytacją. Miałem zrobić mu jakąś uwagę, kiedy podniosłem oczy na oświetlone okno i znów doświadczyłem takiego samego zdziwienia jak wcześniej. Chwyciłem Holmesa za ramię i pokazałem ręką do góry.

– Cień przesunął się!

Rzeczywiście, tym razem nie było widać profilu, ale plecy odwrócone w naszym kierunku. Trzy lata nieobecności nie wygładziły szorstkości jego obejścia, a niecierpliwość nie zmniejszyła jego inteligencji.

– Oczywiście, że się przesunął. Myślisz, że jestem takim głupcem, że wystawiłbym manekina, oczekując, że jeden z najbłyskotliwszych ludzi w Europie da się nabrać? Jesteśmy tutaj od kilku godzin, a pani Hudson zmieniła układ postaci ośmiokrotnie. Robi to co kwadrans. Przesuwa manekin, klęcząc z przodu tak, żeby jej cień nie był widoczny. Och … – wstrzymał oddech z podniecenia. W mglistym świetle zobaczyłem, jak rzuca się do przodu, po czym sztywnieje w skupieniu. Na zewnątrz ulica całkowicie opustoszała. Być może ci dwaj mężczyźni stali nadal ukryci w bramie, jednak nie było już ich widać. Spokój, ciemności, z wyjątkiem tego błyszczącego żółtego ekranu przed nami z czarną postacią zarysowaną w samym środku. W kompletnej ciszy usłyszałem ponownie przyśpieszony oddech oznaczający wstrzymywane podniecenie. Moment później pociągnął mnie do tyłu, do najciemniejszego kąta pokoju i poczułem na ustach ostrzegawcze dotknięcie jego ręki. Palce, którymi ściskał moją dłoń, drżały. Nigdy jeszcze nie widziałem mojego przyjaciela tak mocno podekscytowanego, a przecież widać było, że ciemna ulica nadal jest pusta i nie wykazuje żadnego ruchu. Ale nagle uświadomiłem sobie to, co jego wyostrzone zmysły dostrzegły już wcześniej. Cichy, skradający się dźwięk dotarł do moich uszu nie od strony Baker Street, ale z głębi budynku, w którym byliśmy ukryci. Najpierw drzwi otworzyły się i zamknęły, chwilę później posłyszałem skradanie się kroków w korytarzu – kroków, które miały być absolutnie ciche, a były doskonale słyszalne dzięki pustce w budynku. Holmes skurczył się przy ścianie i ja zrobiłem to samo, ściskając w dłoni rewolwer. Starałem się dostrzec coś w ciemności, z której wychynął po chwili mglisty zarys męskiej postaci. Cień ciemniejszy niż otwarte drzwi. Stał przez moment, a następnie zaczął skradać się do środka pokoju. Jego złowieszcza postać znajdowała się niewiele więcej niż metr od nas. Nastawiałem się na odparcie ataku, lecz po chwili zdałem sobie sprawę, że nie ma on najmniejszego pojęcia o naszej obecności. Przeszedł tuż obok nas. Podszedł do okna i cicho uniósł je na kilkanaście centymetrów. Kiedy pochylił się do poziomu uchylonego okna, padające z ulicy światło nieograniczone zakurzoną szybą odsłoniło jego twarz. Wydawał się ogarnięty nieokiełznanym podnieceniem. Oczy błyszczały mu jak gwiazdy, a rysy twarzy ukazywały entuzjazm. Był to leciwy człowiek z cienkim, odstającym nosem, wysokim, gładkim czołem i wielką, siwą brodą. Melonik miał przesunięty na tył głowy, a spod niezapiętego płaszcza widoczna była wieczorowa koszula. Twarz jego była wychudzona, śniada, zaznaczona głębokimi bruzdami. W ręku trzymał coś, co wyglądało jak laska, ale kiedy położył ją na podłodze, usłyszeliśmy metaliczny dźwięk. Następnie z kieszeni płaszcza wyciągnął obszerny przedmiot i robił z nim coś, co w efekcie przyniosło głośne kliknięcie, jak gdyby sprężyna lub śruba wpadła we właściwe miejsce. Nadal klęcząc na podłodze, pochylił się do przodu i wykorzystując całą swoją wagę i siłę, nacisnął dźwignię, powodując długi, trzeszczący dźwięk, w ślad za którym usłyszeliśmy ponownie długie kliknięcie. Następnie wyprostował się i zobaczyłem, że w ręku trzyma rodzaj strzelby z dziwnie zniekształconym końcem. Otworzył jej zamek, umieścił coś w środku i zatrzasnął go ponownie. Następnie, kucając, oparł koniec lufy o parapet otwartego okna. Jego długie wąsy opadły, a oczy błyszczały, gdy chłonął rozpościerający się przed nim widok. Usłyszałem lekkie westchnienie zadowolenia, kiedy przystawił kolbę strzelby do ramienia i zobaczył na muszce swój cel; czarny cień mężczyzny na żółtym tle wyraźnie widoczny na końcu celownika. Przez moment pozostawał sztywno, bez ruchu, a następnie nacisnął palcem spust. Usłyszeliśmy dziwny, głośny świst i długo trwający srebrzysty brzęk tłuczonego szkła. W tej samej chwili Holmes rzucił się jak tygrys na plecy strzelca i przewrócił go twarzą do podłogi. Mężczyzna po chwili zdołał się wyrwać i z rozpaczliwą energią chwycił Holmesa za gardło, ale wtedy uderzyłem go w głowę kolbą rewolweru, powodując jego ponowny upadek. Przewróciłem się na niego i trzymałem go, a mój towarzysz zagwizdał. Usłyszeliśmy stukanie butów na chodniku i dwaj policjanci w mundurach wpadli do pokoju z detektywem w cywilu.

– Czy to wy, Lestrade? – spytał Holmes.

– Tak, panie Holmes, osobiście podjąłem się tego zadania. Jak dobrze wiedzieć, że znów jest pan w Londynie, sir!

– Myślę, że przyda się panu trochę nieoficjalnej pomocy. Trzy niewykryte morderstwa w ciągu jednego roku to nie jest dobry wynik, Lestrade. Ale w sprawie tajemnicy Molesey poradził sobie pan lepiej niż zwykle, to znaczy całkiem nieźle.

Wszyscy podnieśliśmy się z podłogi, a nasz więzień ciężko dyszał pilnowany przez potężnych konstabli stojących po jego bokach. Na ulicy zaczęli już się zbierać gapie. Holmes podszedł do okna, zamknął je i spuścił zasłony. Lestrade wyciągnął dwie świece, a policjanci odsłonili swoje latarenki. Wreszcie mogłem przyjrzeć się dokładniej naszemu więźniowi.

Skierowana w naszą stronę twarz była bardzo męska i jednocześnie groźna.

Miał brwi typowe dla filozofa, a dolna część jego twarzy sugerowała wrażliwość. Niewykluczone, że na początku kariery człowiek ten charakteryzował się wielkimi zdolnościami. Mógł wtedy wybierać między złem a dobrem. Patrząc na jego okrutne błękitne oczy z opadającymi cynicznymi powiekami, pełen agresji nos i widząc groźbę czyhającą w głęboko zmarszczonych brwiach, można było z łatwością odczytać sygnały niebezpieczeństwa. Nie przejmował się żadnym z nas, lecz wpił oczy w Holmesa z wyrazem twarzy, w którym mieszały się nienawiść i zdumienie.

– Ty oszuście – powtarzał. – Ty sprytny, przebiegły oszuście!

– Ach, pułkowniku! – Holmes, poprawił pognieciony kołnierzyk. – Podróże kończą się spotkaniem kochanków - jak wiemy ze znanej sztuki. Nie przypuszczam, żeby nasze drogi skrzyżowały się kiedykolwiek od chwili, kiedy zaszczycił mnie pan osobiście rzucanymi kamieniami, gdy ukrywałem się na półce ponad przepaścią Reichenbach Fall.

Pułkownik nadal patrzył na mojego przyjaciela jak człowiek w transie – Ty przewrotny, wstrętny oszuście! – stać go było tylko na powtarzanie tych słów.

– Jeszcze pana nie przedstawiłem – kontynuował Holmes. – Panowie, to jest pułkownik Sebastian Moran, który niegdyś pełnił służbę w hinduskiej armii Jej Królewskiej Mości, najlepszy myśliwy we wschodniej części naszego imperium. Nie pomylę się, pułkowniku, jeżeli powiem, że nie ma pan sobie równych, jeśli chodzi o liczbę zabitych tygrysów? Wściekły starzec nie odezwał się słowem, ale nadal gapił się na mojego towarzysza, a z rzucającymi pioruny oczyma i sterczącymi wąsami sam wyglądał jak tygrys.

– Dziwię się, że moja prosta taktyka mogła oszukać takiego starego shikari – powiedział Holmes. – Jest pan z nią doskonale obeznany. Czyż to nie pan przywiązał dziecko do drzewa, a sam leżał nad nim ze strzelbą i czekał na tygrysa, którego miała ściągnąć przynęta? Ten pusty dom to moje drzewo, a pan jest moim tygrysem. Niewykluczone, że zgromadził pan innych rezerwowych strzelców, w przypadku gdyby było więcej tygrysów lub w mało prawdopodobnym układzie, gdyby pana strzały zawiodły. A to – wskazał na nas – są moi myśliwi. Ta paralela jest doskonała.

Pułkownik Moran rzucił się z wściekłością, lecz konstable go pochwycili, udaremniając atak. Wyraz furii na jego twarzy sprawiał okropne wrażenie.

– Muszę przyznać, że zadziwił mnie pan jednym drobiazgiem – ciągnął Holmes. – Nie przypuszczałem, że to pan osobiście wykorzysta ten pusty dom i dogodne frontowe okno. Spodziewałem się, że będzie pan działał z ulicy, gdzie czekali na pana mój przyjaciel Lestrade i jego ludzie. Poza tym jednym wyjątkiem cała reszta odbyła się zgodnie z moimi oczekiwaniami.

Pułkownik Moran odwrócił się do detektywa na służbie.

– Nie wiem, czy ma pan uzasadniony powód, by mnie aresztować – powiedział. – Ale nie widzę przyczyny, dla której miałbym być skazany na kpiny tej osoby. Jeżeli jestem w rękach wymiaru sprawiedliwości, proszę, niech wszystko rozegra się zgodnie z prawem.

– To dosyć rozsądne – zgodził się Lestrade. – Czy ma pan, panie Holmes, jeszcze coś do dodania, zanim odejdziemy?

Holmes podniósł potężny karabin pneumatyczny z podłogi i badał jego mechanizm.

– Wspaniała i wyjątkowa broń. Bezgłośna i o potężnej mocy. Znałem von Herdera, niewidomego mechanika niemieckiego, który skonstruował ją na zamówienie zmarłego profesora Moriarty’ego. Od wielu lat miałem świadomość jej istnienia, choć nigdy przedtem nie udało mi się obejrzeć jej z bliska. Polecam ją pańskiej szczególnej uwadze, Lestrade. I myślę, że zdołacie do niej dopasować niejedną odnalezioną kulę.

– Może pan nam zaufać. Na pewno dokładnie przyjrzymy się tej sprawie – powiedział Lestrade, kiedy całe towarzystwo przesunęło się do drzwi. – Czy jeszcze coś?

– Chciałbym jedynie zapytać, jaki zarzut zamierza pan postawić?

– Jaki zarzut, sir? Ależ oczywiście usiłowanie zabójstwa pana Sherlocka Holmesa!

– Nie tak, Lestrade. Nie chcę w ogóle pojawiać się w tej sprawie. To pan i tylko pan położył zasługi przy tym niezwykłym aresztowaniu, którego właśnie pan dokonał. Tak, Lestrade, gratuluję panu. Złapał go pan dzięki swojej mieszance sprytu i odwagi.

– Złapałem go! Złapałem kogo, panie Holmes?

– Człowieka, którego wszystkie siły policyjne szukały na próżno. Pułkownika Sebastiana Morana, który pod numerem 427 Park Lane trzydziestego dnia ubiegłego miesiąca zastrzelił Ronalda Adaira kulą wybuchową z karabinu pneumatycznego przez otwarte okno drugiego piętra. To jest zarzut, Lestrade. A teraz, Watsonie, jeżeli jesteś w stanie wytrzymać przeciąg powodowany rozbitym oknem, myślę, że pół godzinki z cygarem w ustach w moim gabinecie może dostarczyć ci niezłej zabawy.

Nasze dawne mieszkanie zdawało się niezmienione dzięki nadzorowi Mycrofta Holmesa i staranności pani Hudson. Kiedy wszedłem, zobaczyłem niespotykany porządek, ale wszystkie stare punkty orientacyjne były na miejscu. A więc kąt chemiczny i pobrudzony kwasem stół z miękkiego drewna. Na półce rząd wspaniałych notesów z wycinkami z gazet i książek z niezbędnymi informacjami, które wielu z naszych współobywateli chętnie widziałoby na stosie. Diagramy, futerał na skrzypce i półeczka na fajki – nawet perski pantofel, który zawierał tytoń. Wszystkie te szczegóły dojrzałem, rozglądając się dookoła. W pokoju znajdowały się dwie osoby; jedna to pani Hudson, która promieniała radością, widząc znów nas obu razem, a druga to ta dziwna figura, która odegrała tak ważną rolę w przygodach dzisiejszego wieczoru. Był to model mego przyjaciela wykonany z pomalowanego wosku. Wspaniały egzemplarz, który można było uznać za perfekcyjne odtworzenie jego postaci. Stał na małym postumencie ubrany w starą bonżurkę Holmesa, stwarzając patrzącym z ulicy absolutnie doskonałą iluzję.

– Świetnie, że przestrzegała pani wszystkich środków ostrożności – odezwał się Holmes.

– Wykonywałam pana polecenia na kolanach, sir, tak jak pan mi kazał.

– Wspaniale. Wykazała się pani doskonale! Czy zauważyła pani, gdzie zniknęła kula?

– Tak, sir. Obawiam się, że zniszczyła pana piękne popiersie, gdyż przeszła przez głowę i rozpłaszczyła się na ścianie. Oto ona!

Holmes podał mi kulę. – Miękka kula rewolwerowa, jak widzisz, Watsonie. Jest to genialne, bo przecież nikt nie spodziewałby się znaleźć takiej kuli, wiedząc, że strzelano z karabinu pneumatycznego. Świetnie, pani Hudson. Bardzo jestem pani wdzięczny za pomoc. A teraz, Watsonie, chcę zobaczyć cię ponownie w twoim dawnym fotelu, gdyż jest kilka punktów wartych omówienia.

Zrzucił obskurny surdut i teraz był dawnym Holmesem w bonżurce mysiego koloru, którą zdjął ze swego popiersia.

– Nerwy starego shikari są nadal wytrzymałe a wzrok orli – powiedział ze śmiechem, gdy przyglądał się roztrzaskanemu czołu swego popiersia. Kula wpadła w środek tyłu głowy i rozbiła mózg. Był najlepszym strzelcem w Indiach i myślę, że niewielu mu równych znalazłbyś w Londynie. Czy słyszałeś kiedyś o nim?

– Nie, nigdy nie słyszałem tego nazwiska.

– Mimo tej jego sławy! Jeżeli dobrze pamiętam nie słyszałeś także nigdy o profesorze Moriartym, który wybijał się w tym stuleciu niezwykłym umysłem. Bądź tak miły, podaj mi wykaz biografii spółki.

Obracał leniwie strony, opierając się całym ciężarem na fotelu i wydmuchując dym z cygara.

– Mam niezły zbiór na literę M. Sam Moriarty wystarczy już, aby ta litera stała się jedną z najwybitniejszych, a mamy jeszcze Morgana - truciciela i Merridewa o parszywej pamięci, i Mathewsa, który wybił mi lewy kieł w poczekalni na Charing Cross, i wreszcie oto nasz dzisiejszy kompan.

Podał mi książkę, gdzie przeczytałem:

Moran, Sebastian, pułkownik. Bezrobotny. Dawniej Pierwsza Dywizja Bangalore Pioneers. Urodzony w Londynie w 1840 roku. Syn lorda Augustusa Morana, uhonorowanego orderem, niegdyś brytyjskiego ministra w Persji. Wykształcenie; uniwersytet w Eton i Oxford. Służył w kampaniach Jowaki, afgańskiej, Charasiab (sprawozdanie wojskowe) Sherpur i Kabul. Autor książek „Zwierzęta łowne zachodnich Himalajów (1881)” i „Trzy miesiące w dżungli (1884)”. Adres ulica Conduit. Kluby: Anglo-Hinduski, Tankerville, klub karciany Bagatelle.

Na marginesie widniały słowa napisane precyzyjnym charakterem pisma Holmesa.

„Drugi w kolejności z najbardziej niebezpiecznych ludzi w Londynie.”

– Zadziwiające – powiedziałem, zwracając mu tom. – Ukończył służbę z zaszczytami.

– To prawda – przyznał Holmes. – Do pewnego momentu funkcjonował fantastycznie. Charakteryzował się stalowymi nerwami, a w Indiach nadal opowiadają, jak czołgał się za zranionym tygrysem ludożercą i dopadł go. W naturze istnieją takie drzewa, Watsonie, które rosną do pewnej wysokości, a potem naraz w obrzydliwy sposób się wykrzywiają. Często można to dostrzec także u ludzi. Jestem zwolennikiem teorii, że rozwój człowieka odzwierciedla całą procesję jego przodków i że taki nagły zwrot w stronę dobra lub zła wynika z jakiegoś silnego genu, który po nich odziedziczył. Osoba taka zdaje się uosobieniem historii swojej całej rodziny.

– To dosyć fantastyczna teoria.

– Nie upieram się przy niej. Niezależnie od przyczyny pułkownik Moran stał się człowiekiem upadłym. Nie było żadnego wyraźnego skandalu, lecz w Indiach grunt zaczął palić się mu pod nogami. Odszedł z wojska, wrócił do Londynu i tu zyskał złą opinię. W tym czasie trafił na niego profesor Moriarty, u którego przez pewien czas był szefem personelu. Moriarty dużo mu płacił i wykorzystywał jego zdolności przy realizacji paru zadań w arystokratycznym towarzystwie, których nie mógłby podjąć się zwykły przestępca. Być może przypominasz sobie śmierć pani Stuart z Lauder w 1887 roku. Nie? Jestem pewien, że należy ją przypisać Moranowi, ale nie można było mu niczego udowodnić. Pułkownik był tak świetnie ukryty, nawet po rozbiciu gangu Moriarty’ego, że nie mogliśmy go oskarżyć. Pamiętasz dzień, kiedy wpadłem do twojego mieszkania i gorączkowo zasłaniałem żaluzje, obawiając się broni pneumatycznej? Doszedłeś do wniosku, że zachowuję się histerycznie, a ja wiedziałem dobrze, co robię, gdyż byłem świadom istnienia tego niezwykłego karabinu i wiedziałem także, że będzie go obsługiwał jeden z najlepszych strzelców na świecie. Kiedy byliśmy w Szwajcarii, śledził nas wraz z Moriartym i oczywiście to on spowodował ten kilkuminutowy koszmar na skalnej półce nad Reichenbach Fall.

Czytywałem gazety podczas pobytu we Francji, wyszukując wszelkich możliwości pozbycia się go. Jak długo przebywał na wolności w Londynie, nie miałem szans przeżycia. Śledziłby mnie dzień i noc i prędzej czy później odniósłby sukces. Co mogłem zrobić? Nie mogłem go zastrzelić, gdyż wtedy sam znalazłbym się na ławie oskarżonych. Nie mogłem zwrócić się do sądu, gdyż trudno było spodziewać się skazania go jedynie na podstawie moich podejrzeń. Tak więc nie mogłem działać w żaden sposób. Ale śledziłem wiadomości kryminalne, wiedząc, że prędzej czy później go dostanę. I wtedy dowiedziałem się o śmierci Ronalda Adaira. Nadeszła moja szansa. Wiedząc to, co wiem, byłem pewien, że to sprawka pułkownika Morana. Grał w karty z młodzieńcem, z klubu poszedł za nim do domu. Zastrzelił go przez otwarte okno. Nie ma wątpliwości, że tak było. Same kule wystarczą, żeby założyć mu stryczek na szyję. Przyjechałem natychmiast. Natknąłem się na jego straż, skąd wiedziałem, że natychmiast poinformuje go o moim powrocie. On z kolei z pewnością powiązał mój powrót ze swoją zbrodnią i to go bardzo przestraszyło. Byłem pewien, że podejmie próbę natychmiastowego pozbycia się mnie i w tym celu posłuży się swoją morderczą bronią. Zostawiłem mu doskonałą przynętę w oknie i ostrzegłem policję, że może być potrzebna. A tak przy okazji, Watsonie - bezbłędnie zauważyłeś ich obecność w tej bramie Ustawiłem się na, moim zdaniem, świetnie dobranym miejscu do obserwacji. Nie przyszło mi do głowy, że on wybierze ten sam punkt do ataku. A teraz, mój drogi Watsonie, czy jeszcze coś powinienem wyjaśnić?

– Tak – odparłem. – Nie wyjaśniłeś, jaki był motyw pułkownika Morana, aby zabić wielmożnego Ronalda Adaira.

– Och! Mój kochany Watsonie. Teraz wchodzimy w sferę domysłów, gdzie najbardziej logiczny umysł może popełnić błąd. Każdy może wysnuć własną hipotezę na podstawie istniejących dowodów, a twoja jest równie prawdopodobna jak moja.

– A więc masz już pomysł?

– Myślę, że nietrudno wyjaśnić fakty. Udowodniono, że pułkownik Moran i Adair wygrali znaczną sumę pieniędzy. Moran bez wątpienia grał nieuczciwie, o tym jestem przekonany od dawna. Mam wrażenie, że w dniu morderstwa Adair odkrył, że Moran oszukuje. Prawdopodobnie powiedział mu o tym w cztery oczy i zagroził, że ujawni prawdę, chyba że Moran dobrowolnie zrezygnuje z członkostwa w klubie i obieca nie grać już więcej w karty. Nie wydaje się prawdopodobne, by młody człowiek rodzaju Adaira natychmiast wywołał ohydny skandal, ujawniając tę prawdę o dobrze znanym, dużo starszym od siebie człowieku. Prawdopodobnie zachował się tak, jak sugeruję. Wyłączenie z klubów oznaczałoby dla Morana ruinę, gdyż żył on z oszustw karcianych. Dlatego zamordował Adaira akurat w czasie, gdy ten próbował obliczyć, ile pieniędzy powinien zwrócić, ponieważ nie chciał czerpać zysków z nieuczciwej gry swojego partnera. Zamknął drzwi na klucz, aby panie nie zastały go przy tych obliczeniach i nie zaczęły domagać się wyjaśnienia, co robi, pisząc te nazwiska i przeliczając pieniądze. Czy to wystarczy?

– Nie ma wątpliwości, że dotarłeś do prawdy.

– Zostanie to zweryfikowane lub odrzucone podczas rozprawy. Niezależnie co się stanie, pułkownik Moran nie będzie już zakłócał naszego spokoju. Słynny karabin pneumatyczny von Herdera upiększy muzeum Scotland Yardu, a pan Sherlock Holmes ponownie może poświęcić swoje życie badaniu interesujących spraw, które przynosi codziennie życie londyńskie.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: