Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Powróz - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
21 czerwca 2021
Ebook
14,99 zł
Audiobook
21,29 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Powróz - ebook

Iga Spica po perturbacjach osobistych próbuje ułożyć swoje życie na nowo w małej miejscowości. Kiedy w ogrodzie siostry natrafia na ciało powieszonej kobiety, które znika zanim zdąży przyjechać policja, wie już, że nie będzie dane jej tu odpocząć. Rozpoczyna amatorskie śledztwo, które wiedzie w mroczną przeszłość. Okazuje się, że denatka jako dziecko była świadkiem egzekucji esesmanów latem 1946 roku.

 

Tomasz Białkowski (ur. 1969-) – polski pisarz. Debiutował w 2002 roku zbiorem opowiadań "Leze". Rok później ukazała się sztuka "Drzewo". W 2005 roku wydał minipowieść "Dłużyzny", której fragmenty opublikowano w antologii prozy polskiej prestiżowego niemieckiego kwartalnika "Die horen". Kolejna powieść "Pogrzeby” znalazła się w finale literackiej nagrody Warmii i Mazur "Wawrzyn". W 2008 roku Białkowski opublikował dwie powieści: "Mistrzostwo Świata" oraz "Zmarzlina". Białkowski wielokrotnie publikował w prasie krajowej, jego prozę prezentowano też w kilku antologiach. Jest członkiem Stowarzyszenia Pisarzy Polskich.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-87-26-91619-5
Rozmiar pliku: 621 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

WTEDY

Miasto jest rozpalone. Dziewczynka stoi na środku zakurzonego chodnika. Z nieukrywaną ciekawością przygląda się chłopcu, nad którym znacznie góruje wzrostem. Chłopiec jest bardzo chudy. Nosi szarą, poniszczoną marynarkę, pod którą kryje się wątłe, zmęczone ciało. Krótkie, szerokie spodenki do kolan ledwo na nim wiszą. Zapewne utrzymuje je na biodrach kawałek sznurka. Na stopach chłopiec ma równie zniszczone, jak i reszta ubrania, sandały. Stroju dopełnia przewieszona przez pierś skórzana torba, z której wystaje fragment gazety. Jego rysy twarzy są ostre, z lekko zadartego nosa schodzi mu skóra. W zielonych oczach dziewczynka dostrzega wielki smutek. I coś jeszcze, czego w tej chwili nie potrafi nazwać.

- Ja cale nie jest Niemiec – mówi nagle chłopiec niezwykle niskim jak na swój wiek tonem. – Ja z Majnagory. Ja Mazur. Mój opa, dziadek, był luźnik. Żaden majątkarz. My nie mieli wiela. Ni piniendzy, ni bydląt, jedna klempa jeno stała na polu, pastwy dla niej brakło, ni w co nam sia oblec. Opa umierał jako strycht. Grózka zaraz za nim na smyntorz trafiła. Synoju opa nic nie dali. Ociec był robociądz, w tartaku szczepy ciął. Aż mu kulasa odjęło. Jeno ręce i kulas drugi zostały. Adyć kałdun sam sia nie napcha. Bieda straszna nastała. Bruksio i breje trza było jeść. A i to nie w każdy dzień. O fafernuszkach ja jeno mógł marzyć. Matecka gardyny i deki szyła. Trzy nieski jajka dawały. Tak my żyli. A wtedy wojna nastała…

Za sobą dziewczynka w tejże chwili słyszy wycie lokomotywy. W następnym momencie z dworcowej hali, którą mają za sobą, wylewa się ludzka rzeka. Upiorne strzępy płyną w ich kierunku. Dobrze już wie, kto przybył nad morze. Kolejny transport przytoczył w bydlęcych wagonach ze wschodu albo południa setki zalęknionych, głodnych i spragnionych włóczęgów, starców pozbawionych opieki, samotnych matek, łapserdaków, lumpów, bezrobotnych, żebraków, sierot, zdemobilizowanych żołnierzy i najróżniejszej maści indywidua. Przyjechali szukać lepszego życia. Z tobołkami, walizkami, garnkami ruszają między wypalone domy. W okiennych prześwitach drgają drobiny kurzu, który musi być równie gorący jak chodnik, na którym stoją dziewczynka i chłopak. Ten mówi dalej:

- Raz, lata, najechał nas pan. Prync chyba jaki. Spaśny i szpetny. Taradejko sia przytoczył hitlerowy syn. Dwa kónie ją ciągły. Dryganty oba, brunaki. Z tym pryncem parchatym waście przybyli. Żołdaki szwabskie, każden z karabinem. Ten ich prync to niemota był. Tylko sia gapił. No i na co? Na te nasza biede? W taradejce siedział, cygareta krzył. Mantel miał piękny, knedelki złote od dołu do góry. Westkę pod nim czerwoną. Kołpak rudy na łbie, jak nic z lisów. Na kulasach buty, nie to co moje szlory. Kropówki prawdziwe miał, z bydlęcej skóry, za kolana. Jak zeskrzył cygareta, to sia ojca pyta, czy Żydy u nas są? Bo mówią, że my Żydków kryjem. A niby gdzie, ociec do niego chudźko gada? Tu nikogo prócz mnie i tego dzieciucha. Szistko, co mamy, to biede. A mateczka cicho na górze siedzi skryta. Machlujesz, gada prync. Wtenczas kazał ojcu smary dać na gołą rzyć. Buksy a nawet unterozy i szlypfry mu ściągli. Jucha sia na klepisko lała z taty! Tak go hitlery tłukli. Kijami…

Dziewczynka na chwilę odwraca wzrok od chłopca. Wśród kikutów ścian, zza ogłoszeniowego słupa, przy którym stoi uliczny fotograf, pojawia się końska głowa. Widok pięknego rumaka wśród hałd gruzu jest niezwykły. Kasztanowej barwy koń krąży wśród pogiętych prętów, mija powybijane witryny sklepów i wiszące nad nim, hen, pod niebem, zdobione balkony, które wbrew prawom fizyki i intencjom barbarzyńców palących miasto przetrwały apokalipsę.

- To z unry – słyszy dziewczynka z ust chłopca. – Do Nowego Porta bot zaszedł. Siła dobra na nim. Osiem setek kóni przywiez. Z Ameryki. Bot zwie sia Karol Wiktor. Kurcacki też przywiez. Siurki po porcie lofrują to i widzieli. Musi ten kóń z tamteka, z bota znacy uciek.

Nagle koń znika. Jakby go tu nigdy nie było. Dziewczynka również rusza. Idzie w kierunku Starego Miasta. Chłopak podąża za nią. Z torby wyciąga gazetę. Zaczyna krzyczeć w kierunku przejeżdżającej po ulicy furmanki wypełnionej ludźmi:

- „Dzieeenniiiik Bałtyyyyckiiii!”

Furmanka zwalnia, chłopiec podbiega do niej, podaje gazetę, odbiera należność.

- Cejtunk cały żem przedał. Szistko. Nie dziwota, dzisiej Stolzenberg!

Para dzieci wchodzi między wypalone domy, z których czasem prócz czarnego komina, została jedna ściana, piętro. W tych domach nie ma podłóg, okien, drzwi, mebli. Brak w nich wody i prądu. Dostępu do szkieletów bronią hałdy cegieł i żelastwa. Desek również nie ma. Deski służą za opał. Nocą palą się w ogniskach, żeliwnych piecykach zwanych kozami. Wokół nich siedzą skuleni, głodni, kiwający się do przodu i w tył ludzie. Czasem między nimi krąży butelka. Bimber pozwala oszukać głód. Jednych wycisza, usypia. W innych budzi tłumioną agresję, apetyt. Czasem odchodzą, zataczając się, gdzieś w ciemności, potem słychać czyjeś przeraźliwe krzyki. To odgłosy rabunku, gwałtu, śmierci. Potem ci, którzy zniknęli w ciemności, wracają do ognia. Na rękach, czasem w ustach, mają krew. Nikt ich o nic nie pyta. Każdy pilnuje swoich spraw. Mówi się, że ludzie z głodu jedzą ludzi. Nikt nie chce w to wierzyć. Tak jest lepiej. Mimo wszystko należy spać czujnie, nie odchodzić od ognia, od ludzi, których chociaż się nie zna, to zawsze lepiej być wśród nich, niż krążyć samotnie po wypalonym mieście. Nawet jeśli na ustach mają ślady krwi i podrapane twarze. Noc spędzona w bramie, na strychu, plaży może być tą ostatnią.

Dziewczynka i chłopiec dochodzą pod halę targową. Tu, pomimo wielkiego upału, który odbiera oddech, człowiecza masa gęstnieje jeszcze bardziej. Ludzi jest więcej niż na dworcu. Krążą między rozłożonymi przy krawężnikach, często na gazetach, butami, szmatami, żywnością. Ludzie zgięci w kucki podają sobie chleb, masło, boczek, butelki z wódką, czekoladę, papierosy. Między nimi przemykają złodzieje, bimbrownicy, spekulanci i kanciarze. Handlarze trzymają swój towar w zniszczonych walizkach, w wiklinowych koszach, w wiadrach, przewieszonych na ramionach. Ci bogatsi i zaradniejsi kryją się przed słońcem pod parasolami. Chłodzą się wodą, piwem. Tu można kupić wszystko. Maszynę do szycia, lampę, radio, dywan, książki, dokumenty, broń, walutę. W ofercie są również ludzie. Są Niemcy z białymi opaskami na ramionach, którzy wykonają każdą pracę prawie za darmo. Mnóstwo tu Żydów, rozwłóczonych żołnierzy, sowieckich wyzwolicieli z bronią gotową do strzału. Najwięcej jest tu jednak kobiet. Przedwojennych paniusi, które teraz, by przetrwać, spekulują czym się da. Inne kupczą sobą. W ocienionych, przesiąkniętych moczem bramach stoją młode, stare, doświadczone i amatorki. Raczej chude, co nie każdy klient lubi. Nędza i głód skutecznie nakręcają podaż. Kobietę można kupić za bezcen. Na niską cenę składa się nadmiar towaru i jego jakość. Kobiety są chore. To efekt przejścia wyzwolicieli. Teraz roznoszą swoje choroby wśród klientów. Miasto toczy syfilis. Na rynku można również znaleźć kogoś, kto pomoże usunąć ślady po żołdakach. Zrobi to w tajemnicy. W szopie, piwnicy wygrzebie z brzucha maleńkie, różowe ciało. Spali je w piecu albo wyrzuci między pokruszone cegły, w rumowisko. Wnet zeżrą je wygłodniałe psy, których watahy krążą w pobliżu. Czego nie zjedzą psy, trafi w szczęki szczurów. Krew i śluz obsiądą roje błyszczących w słońcu much. Dezerterów pełno na drogach. Pijani, okrutni, nieznający litości, napadają niczym watahy wilków na ludzi jadących na północ i zachód. Mordują i grabią. Ale zanim zamordują wyłupują swoim ofiarom oczy, obcinają języki. Rozpruwają brzuchy gwałconym dzieciom, przegryzają tętnice szyjne. Wilkołaki nie mają domów, do których mogą powrócić. Tam czeka ich śmierć albo obóz. To przecież to samo. Dlatego zanim zdechną chcą nasycić się krwią.

Dziewczynka wraz z chłopcem kryją się przed słońcem pod drzewem. O dziwo, zostało ich całkiem sporo. Wojna z jakiegoś tylko sobie wiadomego powodu oszczędziła setki topoli, kasztanowców i brzóz. Dziewczynka kuca. Poprawia zapięcie sandałka, obciąga za kolano jasną sukienkę. Chłopiec podaje jej część ostatniej gazety. Wcześniej składa inny kawałek w prowizoryczną czapkę. Dziewczynka nie potrafi tego zrobić, więc tylko wachluje się papierem. Uśmiecha się do chłopca.

- Prync kazał wywlec kodry z chałupy i w drzwiach ułożyć. „To szistko co masz do gatki?”, mówi. „No to szlus”. Sznoptuch wyciągnął z mantla, nos wysmarkał i rozwalił sia w taradejce. Flaszke kornusa wydobył, muterke zdjął, do glaski nalał i pił gorzałke. Ja do wądołu żem sia skrył. Potem żołdaki petrolką kodry oblali i sztrejcholcki hitlery zapalili. A matecka na górze siedziała… Tata na jednym kulasie sia do drzwi rzucił ratować… Oboje ogień wziął. Zilk łobżerty gorzałką odjechał nazad szutrową drogą. Z nim reszta. Fest ogień był z chałupy. Matecki i ojca chudźko nie znaleźli. Po tygodniu dopiero. Jak węgielki byli. Pochówku żem nie widział. Po lasach łaziłem. Pojmania sia bojałem. Lofrowałem tak sam. Guski borowe żem jadł. Policzki gorzkie. Czasem prawego nalazłem. Pleśniaki też dobre. Wiadomo, najlepsze rydzki, ale mało ich po borach. Pastwę bydlęcą żułem. Co było. Czasem mnie sia skrzeczki śniły, szlondowane mleko. A jak przyśniła sia świnina to żem zapłakany na kulasy sia podrywał i korę żarł. Tak było. Czornego mnie ludzie znaleźli. Bojałem sia wyleźć. Adyć żyć trzeba.

Chłopiec wyciąga z kieszeni marynarki niewielkie zawiniątko. To biały chleb.

- Goronc! – Podaje go dziewczynce – Psientka tylko, wurszty z krupów bym pojad!

Jedzą, łapczywie kawałek chleba na zmianę. Po kęsie. Oboje są bardzo głodni. Dochodzi południe. Słońce pali coraz mocniej. Liście drzew nie chronią przed jego promieniami.

- Zbanek mleka bym wypił. Jo… Abo glaske gorzalki. Piłaś gorzałke? Ja żem pił. U cesarza, co mnie wziął. Pachołkiem żem został. Wyro mi dali w szajerku, co by mnie ludzie obce nie widzieli. Hebel i żage do szczepów żebym ciął. Adyć ociec też ciął w tartaku. Tesarz dobry był. Nie powiem. Raz sia przy gorzałce rozbredził i mi powiedział: „Na twojego ojca donos dał Karwacz. On twojo mateczke do wyra chciał brać. Pycie koronkowe jej znosił z niesta, farine słodko jako miód i pieniendze chciał dać. Mówił raz: Erwin kulas ma odjęty, już nie chłop”. Adyć matecka ojca miłowała. To wziął Karwacz i napisał, że Żydki u nas siedzą. Z zemsty. A po wojnie to żem musiał brać rukzak i iść precz. Tesasza Ruski wzięli. Jo uciek. Na kulasach do Allenstein żem trafił. Dali wsiad żech w cug i do Danzig dotarł. Jenacy bych tam zdech z głodu. Adyć żyć trzeba.

Ruch na ulicy robi się coraz większy. Pojawiają się ciężarówki, na których stoją grupy ludzi. Pojazdy, jeden za drugim, mijają dzieci siedzące pod drzewem. Dołączają do nich ciągnięte przez spocone konie furmanki, pojazdy cywilne, ludzie na rowerach. Plac przed halą zaczyna pustoszeć, chociaż zwykle o tej porze handel trwa w najlepsze. Masa ludzka, jakby na jakiś tajemny sygnał, zaczyna zbierać klamoty. Spocony, ociężały kondukt rusza na południe. Suną owinięte w szmaty kaleki i żebracy, którzy opuścili swoje rewiry pod kościołami. Są wśród nich ci z kasty starców. Baby i dziady. Nie brak zawodowców odliczających godziny do copiątkowej jałmużny. Nie brak też osieroconych, żebrzących niemieckich dzieci, które na okrągło powtarzają: „Pan, daj złoty! Pan, daj chleb!” Za nimi słychać dźwięki skocznych melodii. To uliczni grajkowie. Trąbki, organki i skrzypce, tworzą przeraźliwą kakofonię. Wtórują im werble, bębenki i tamburyna. Ktoś odgrywa na harmonii polkę. Idą dewotki przebierające w palcach paciorki różańca. Drobne figurki brudnych dzieci plączą się pod nogami milicji i wojska, które licznie dołączyło do marszu. Są w tłumie zakonnice i zakonnicy z utkwionymi w bruku oczyma. Idą księża ze splecionymi w węzeł dłońmi. Nie brak kieszonkowców z uśmiechem na ustach wyciągających „pielgrzymom” z kieszeni pieniądze, ściągających z nadgarstków zegarki.

Nagle na ulicę, przed starą ciężarówkę wypełnioną do granic możliwości ludźmi, wypada koń. Dziewczynka rozpoznaje zwierzę. To musi być ten sam, którego widzieli pod dworcem. W następnej chwili ciężarówka uderza z impetem w przerażone zwierzę. Piękny ogier łamie się jakby w połowie. Jego miednica pęka na kilka części. Słychać chrzęst grubych kości. Oszalały z bólu koń siedzi na ulicy. Ma wyłupiaste oczy. Patrzy nimi na wygięty zderzak, potłuczone lampy. W szoku, otępiały, próbuje w następnym momencie wstać. Teraz pod ciężarem ciała trzaskają mu stawy w kolanach. Zakrwawione, błyszczące kości wyłażą spod napiętej skóry. Ludzie podnoszą krzyk. Zwierzę przewraca się na bok. Tłum dopada konia, pijany robotnik z papierosem w popękanych ustach chwyta za długi, błyszczący ogon i szarpie go z całej siły. Ciska paskudne przekleństwa. Inny robociarz kopie z całej siły grzbiet konającego czworonoga. Między nich wbiegają milicjanci. Słychać strzał. Martwy koń zostaje ściągnięty z ulicy, pod hałdę gruzu. Tłum mija go, cicho komentując czarny otwór w potylicy wielkiej głowy. Krew wsiąka w połamane płyty. Ludzie niosą ją na podeszwach, bose dzieci w gorącą maź stawiają brudne stopy. Widok martwego konia i zapach świeżej krwi ściąga błyskawicznie stada wygłodniałych psów. Niecierpliwie czekają, aż ludzie znikną w górze ulicy.

Do dziewczynki i chłopca podchodzi dwóch wyrostków. Mogą mieć 12 lat. Są brudni, równie chudzi jak oni. Chłopiec podrywa się z ziemi, ciałem zasłania dziewczynkę.

- Czemu wy nie idzieta? – Pyta blondyn z okrągłą twarzą i trądzikiem, który pokrywa mu ją w całości. Wyciąga z kieszeni spory scyzoryk. „Ma złe oczy”, odnotowuje pierwsze wrażenie dziewczynka i błyskawicznie staje za drzewem. – Niemce? – Podejrzliwie pyta tamten dalej.

- Poloki, jako i wy! – Rzuca ostro mały gazeciarz.

- Tą to ja znam. W stołówce naszej ją widziałem, przy garach. – Drugi z wyrostków dłonie trzyma za sobą, jakby coś tam ukrywał. W przeciwieństwie do swojego kompana twarz ma gładką, pociągłą i ładnie opaloną. „Tylko oczy równie złe”, myśli dziewczynka.

- Mieszkasz w sierocińcu? – Blondyn przesłuchuje dziewczynkę dalej.

Ona milczy.

- Każdy idzie na Pohulanki. Na górkę. Czemu tu siedzita?

- A co to, pojmanie? Każden robi jak lubi. U nos gadajo: „Jo pon i ty pon, a kto będzie świnie pas?” chceta to idzta, ja nie musza. Tu robota mam. – Mały gazeciarz uśmiecha się zawadiacko. Wyrostki wiedzą, że może z nim nie być łatwo. Te wiejskie przybłędy przeszły przez wojnę piekło. Teraz są uodpornione na ból i głód. Nie boją się śmierci.

- To taki ty Polak, świniopasie? – Ten ze scyzorykiem podchodzi do gazeciarza, strąca mu ostrzem papierową czapkę. Dziewczynka odruchowo odrzuca gazetę. – „Dziennik” roznosisz a czytać nie umiesz? Nie wiesz, co jest dzisiaj?!

- Wiem. Chudźko ludzie na góre idą. Moc ich. Gomon z tego jaki bedzie. Już kónia zmarnowali.

- Jaki znowu gomon?

- Po waszamu bojatyka.

- To się zobaczy.

W tej samej chwili wyrostek z nożem rzuca się w kierunku gazeciarza. Wyrywa mu z rąk pasek skórzanej torby.

- I co, teraz pójdziesz z nami? Mam ci te torbę pociąć na rzemienie? Co powiesz w gazecie?

Mały Mazur robi się purpurowy, zaciska pięści.

- No! No, chodź! Gnoju! Dawaj! – Wyrostki szykują się do ataku.

Teraz dziewczynka wychodzi przed chłopca. Zasłania go swoim ciałem. Rozpalonymi oczyma wwierca się w napastników. Przez zaciśnięte usta syczy:

- Zostawcie go. Słyszycie. Zostawcie! Pójdziemy z wami na górkę. Potem oddacie nam torbę.

Ruszają we czwórkę. Za sobą zostawiają wylizane ogniem i poszarpane prochem kamienice. Przed nimi wolno przemieszcza się ludzka zgraja. Słońce przesuwa się na zachód. Przez cały dzień nagrzewane ulice teraz topią się od żaru. Idący w pochodzie ludzie co chwila mdleją. Są układani pod drzewami, których jest coraz więcej. Niemowlęta niesione na rękach matek płaczą z głodu i pragnienia. Ich piski giną w religijnych pieśniach intonowanych przez baby okutane w czarne suknie i chusty. Pojawiają się biało-czerwone flagi, proporce i proste, drewniane krzyże. Czoło kolumny, gdzieś hen, powoli zastyga w bezruchu. Polana wypełnia się masą lepką od potu, brudu, zmęczenia i bólu. Kto może kryje się przed słońcem pod drzewami. Takiego przywileju nie mają setki umundurowanych milicjantów tworzących żywy pierścień na środku zadeptanego placu. Mają za to najlepszy z możliwych widok.

Czwórka dzieci próbuje przebić się do przodu. Na próżno. Tysiące rąk i nóg stanowi barierę nie do przebycia.

- Tu staniemy – mówi ten od noża.

Ma to swoje zalety. Jest więcej przestrzeni i powietrza. Dzieci siadają na trawie. Cierpliwie czekają. Po godzinie pojawiają się od strony Strzeleckiej i Pohulanki ciężarówki. Ludzie podnoszą głosy. Zrywają się z ubitej ziemi. Z setek gardeł wyrywają się przekleństwa, złorzeczenia: „Skurwysyny! Do piekła! Zdychajcie!” Kolejni ludzie dołączają się do wyzwisk. Zebrani odzyskują siły, nie czują bólu nóg, pragnienia i głodu. Dziewczynka patrzy na samochody. Piąty, szósty… Jedenasty. Próbuje je policzyć. Platformy ciężarówek zajmują kobiety i mężczyźni. Niektórzy z nich są poprzebierani w obozowe pasiaki. Inni mają związane z tyłu sznurem ręce. Ci siedzą na stołkach. Dziewczynka kieruje teraz wzrok za ciężarówkami. W oddali, na środku placu, widzi maszty szubieniczne. Jest ich pięć. Auta podjeżdżają pod nie. Potem nic już nie można dostrzec. Ludzki ryk, płacz, przekleństwa i śpiewy zlewają się w niemożliwy do wytrzymania jazgot. Dziewczynka zatyka dłońmi uszy. To wcale nie pomaga. Hałas jest przeraźliwy. Dziecko czuje jakiś paraliżujący lęk. Chce uciec, lecz ludzie są wszędzie. Napierają z każdej strony. Chcą ją zmiażdżyć, zadeptać, udusić. Są ich tysiące. Dziewczynka wpada w panikę. Rozpaczliwie szuka chłopca. Gdzie on jest? No gdzie? Nie dostrzega go. Tłum porwał go gdzieś, do przodu. Może w bok? Nie ma też dwu wyrostków. Pobiegli za ciężarówkami. Nagle, ktoś bierze dziewczynkę za ręce. Unosi do góry i sadza na swoich ramionach. Cuchnie potem i cebulą. „Patrz, dziecko, opowiesz wnukom!”, mówi barczysty mężczyzna ze łzami w oczach. Dziewczynka teraz może zobaczyć znacznie więcej. Ciężarówki są ustawione jedna obok drugiej w kilkumetrowych odstępach. Na stołkach postawionych na platformach siedzi pięć kobiet i sześciu mężczyzn. Przed nimi wkopano w ziemię pięć szubienic. Ich drewniane, masywne ramiona wystają ponad wielotysięczny tłum, ponad dachy ciężarówek. Ludzie w pasiakach zakładają tym na krzesłach grube powrozy. Dziewczynka widzi księdza odmawiającego modlitwę. Dostrzega na chwilę drugiego, który z ukrytą w dłoniach twarzą ucieka w tłum. Silniki samochodów zaczynają wyć. Ktoś mówi głośno: „Zaczynać!” Pierwsza z ciężarówek rusza. Krzesło się przewraca, a człowiek z pętlą na szyi krzyczy: „Gardzę wami!” Potem sznur się napręża. Tłum ryczy: „Zabić! Zabić ich wszystkich!” Ludzie napierają na mężczyznę, który trzyma dziewczynkę na ramionach. Po chwili morze ludzkie się uspokaja. Dziesiątki tysięcy ludzi patrzą w zupełnej ciszy na agonię wiszącego człowieka. Na jego bezwładne nogi i ręce. Trwa to na tyle długo, że zaczynają się odzywać głosy ponagleń. Dziewczynka dostrzega następny samochód. Coś niedobrego dzieje się z silnikiem. Auto nie chce ruszyć. Kobieta na krześle rozgląda się dookoła. W jej oczach widać nadzieję. Nawet z tej odległości. Ciągle jeszcze żyje. Wtedy dziewczynka widzi jak stojąca za nią więźniarka w pasiaku kopie trzewikiem krzesło. Ciało spada z platformy. Sznur napręża się niczym struna. Kręgi szyjne rwą się niczym korale nanizane na sznurek. Twarz powieszonej wykrzywia śmiertelny grymas. Zastygła nadzieja. Przez tłum przetacza się jęk. Brawa. Śmiertelna wyliczanka trwa nadal. Kolejny motor zaczyna wyć, sznur drga w słońcu. Tłum raz milczy, by za chwilę zawyć. Kiedy wszystkich jedenaście ciężarówek odjeżdża, ludzie nie wytrzymują. Ruszają w kierunku szubienic, wyciągają ręce. Ciała powieszonych zrywają ze sznurów. Setki dłoni chcą dopaść zabitych. Oszalali z emocji ludzie zdzierają z nich ubrania, kopią, plują, rwą włosy, rozrywają członki. Tratują się wzajemnie. Słychać płacz, krzyki, wołania o opamiętanie. Widać ludzi omdlałych, wynoszonych na rękach. Martwych. Z połamanymi kończynami, we krwi. Dziewczynce zaczyna się kręcić w głowie. Czuje w nozdrzach trupi odór. Zasłania dłonią usta. Dostaje torsji. Biały chleb, który w południe jadła z chłopcem oblepia w formie lepkiej mazi włosy stojącego pod nią mężczyzny. W następnej chwili dziewczynka traci przytomność.

Budzi się pod drzewem. Obok niej siedzi chudy gazeciarz. Milczy. Patrzy w kierunku zachodzącego słońca. Szkarłatne niebo pokrywają leniwie przemieszczające się obłoki. Plac egzekucji jest już pusty. Pod szubienicami płoną ogniska. Siedzą tam jacyś ludzie. Piją bimber i śpiewają przedwojenne szlagiery. Po ubitej ziemi walają się potłuczone butelki, pomięty papier, szmaty. Krążą między nimi czarne ptaszyska. Czuć benzyną, moczem i wymiocinami. Ktoś jedzie na rowerze, przewraca się, bo wpadł w koleinę. Głośno klnie. Dziewczynka znowu ma mdłości. Podnosi się więc i odchodzi na bok. W krzakach widzi kopulujących mężczyznę i kobietę. Słyszy ich jęki. W pierwszym odruchu bierze to za kolejny akt przemocy. Przerażona zawraca. Klęka i zaczyna znowu wymiotować. Twarz wyciera ręką, którą następnie czyści wilgotną trawą. Dopiero teraz dostrzega tych dwóch wyrostków, którzy kazali im przyjść na miejsce kaźni. Leżą na plecach w trawie. Jeden z nich, ten od noża, żuje źdźbło. Ręce ma założone za głowę. Drugi, w skupieniu, nawija sobie coś na przedramię. Teraz chłopak dostrzega spojrzenie dziewczynki. Wstaje z trawy i podchodzi do niej.

- Uciąłem sobie. Każden chciał, ale mnie się udało. Popatrz sobie!

Dziewczynka z uwagą ogląda jego prawą rękę. Widzi owinięty wokół niej kawałek sznura.

- Mówią, że to na szczęście. Powróz wisielca.TERAZ

Dzień pierwszy

Wnętrze pojazdu jest rozpalone. Na niewielkiej powierzchni, ciasno, jeden przy drugim, siedzą ludzie. Osiem niewygodnych, wąskich, dwuosobowych klatek, które przybrały kształt skóropodobnych siedzeń. To po stronie lewej. Po prawej niby jest luźniej. Zainstalowano tam bowiem pojedyncze siedziska. Tyle tylko, że w prześwicie pomiędzy jednymi a drugimi siedzeniami stoją ludzie. Duże, kwadratowe okna pojazdu są szczelnie pozamykane. Jedynym źródłem powietrza jest nieznacznie rozsunięta, imitująca szybę, plastikowa klapa zamontowana pod sufitem. To, co krąży we wnętrzu auta, to mieszanka tanich perfum, potu, przetrawionego alkoholu i ryb. Skąd te ryby?, zastanawia się kobieta siedząca na ostatnim siedzeniu, po prawej. Pociera dłonią jasne miejsce na lewym nadgarstku. Wąski ślad po zegarku. Przy wsiadaniu do starego minibusa musiała go zgubić. Tak, to wielce prawdopodobne. Jak przecież i to, że któryś z siedzących przed nią ludzi jej go ukradł. Ścisk był wielki. Ludzie napierali na nią z każdej strony. Czuła na plecach, udach i pośladkach czyjeś dłonie. Deptano jej stopy okryte delikatnymi sandałkami. Nie była w stanie się odwrócić, zażądać opamiętania, spokoju, ustalenia zasad, jakiejś kolejności. Teraz myśli, że to wtedy, na sekundę, dwie, dostrzegła w torebce czyjąś dłoń. Może to ta sama ręka w profesjonalny sposób prześlizgnęła się po jej ramieniu, a potem zwinne palce rozpięły zapięcie paska. Skąd ten rybi smród? Kobieta zatyka nozdrza dłonią. Niewiele to pomaga, więc sięga do torebki po chusteczki higieniczne. Są perfumowane, więc szybko nadchodzi oczekiwana ulga. Dobrze, że w torebce jest wszystko, co zabrała. Wolno sprawdza zawartość. Chociaż, tak naprawdę, to będzie wiadomo dopiero na miejscu. Niewielki pojazd rusza. Może w nim być nawet czterdzieści osób. To dwukrotnie więcej niż na to pozwalają przepisy. Nikt jednak z pasażerów, z nią włącznie, nie robi z tego powodu problemu. Pomimo tego, że kilka dni wcześniej prawie identyczny pojazd uderzył w nadjeżdżającą z naprzeciwka ciężarówkę. Wypełniony do granic pojemności, nie miał szans. Zginęło dwunastu ludzi jadących na pole do zbioru owoców. Wielu innych zostało kalekami. Kobieta zapamiętała, że zginęła cała rodzina. Synowie, rodzice… Ten paskudny rybi smród! Otwór pod sufitem wpuszcza powietrze z zewnątrz. Wnet jednak robi się ono gorące od ludzkich ciał, ich wyziewów, przepoconych ubrań. Kobieta z przykrością odkrywa, że i jej jasne jeansy, stanik i cienka koszulka z krótkimi rękawami również zrobiły się mokre. Czuje dyskomfort. Odwraca wzrok za okno. Patrzy na mijane wolno magazyny, salony samochodowe, hurtownie, składy, hałdy węgla, ziemi, betonowych płyt, rur. Wszystko to drga, topi się i kurczy pod wpływem słonecznych promieni. Bus opuszcza przemysłowe przedmieścia, przejeżdża pod wiaduktem, kolebie się na boki na dziurawej drodze tu i ówdzie połatanej nierównymi płatami smoły i kamiennej miazgi. Teraz za oknem widać płachty żółtych pół rzepaku. Pola są pocięte wąskimi koleinami. Po polnych drogach toczą się ciężkie ciągniki. Na horyzoncie rozpływającym się w słonecznym blasku drga ściana lasu. Nad nim szybują stada drobnego ptactwa, które spadają nagle w delikatnie falujący, oślepiający wielościan pól. Po chwili ptaki wystrzeliwują w jasnobłękitny bezkres. Kobieta ociera chusteczką czoło, policzki i wilgotną szyję. Jej jasne, krótko ostrzyżone włosy, lepią się w kosmyki, przesiąkają rybim odorem. Skąd bierze się jego intensywność? Kobieta rozgląda się po wnętrzu pojazdu. Niewiele może dostrzec, bo stojący nad nią mężczyzna, zapewne robotnik budowlany, prawie dotyka swoim kroczem jej twarzy. Kościste palce z cementem za paznokciami położył na oparciu jej fotela. Kiedy bus zatacza się na którejś z kolein, mężczyzna napiera na kobietę biodrami. Potem uśmiecha się niepełnymi ustami, co ma oznaczać, że ją przeprasza. Czuć od niego tytoniowy dym. Przy tym wydziela bardzo ostry, słony zapach. To jednak posmak zaprawy murarskiej, setek przydźwiganych w ciągu dnia cegieł, mokrych desek i malarskiej farby. A nie ryb. Do uszu kobiety zaczynają dobiegać jakieś niezrozumiałe dźwięki, które wnet tworzą skoczną melodię, wypełniają wnętrze. To muzyka z płyty, którą wtłoczył do odtwarzacza CD kierowca.

„Na gondoli, na gondoli,

jakaś para się całujeeee…

Ona trzyma go za rękę

i śpiewa sobie taaaak:

Cipu, cipu, cipuleńkaaaa…

Cipu, cipu, cipu, laaaaj…

Wiatr gondolą lekko bujaaaa…

Ona trzyma go za rękę

i śpiewa sobie taaaak!”

Kobieta ponownie odwraca twarz w kierunku okna. Czuje jak stojący mężczyzna wystukuje ciężkim butem rytm. Obija dłonią oparcie fotela. Kobieta stara się nie słyszeć, nie czuć i nie widzieć tego wszystkiego, co ją osaczyło w tym ciasnym pudle na kołach. Pola rzepaku się kończą, zastępują je inne. To jakieś zboża. Różnica między nimi a tym, które widziała wcześniej jest taka, że kolor tych roślin mniej rani źrenice. Przy drodze posadowiono domy z czerwonej cegły. Niektóre są otynkowane, ogrodzone płotem z siatki albo drewna. Doczepiono do nich chlewy, obory, stajnie, komórki i blaszane baraki. Przed nimi czasem widać siedzących ludzi. Najczęściej mężczyzn palących papierosy. Zdają się być niemowami. Nie wykonują gwałtownych ruchów, siedzą w pozach, które są wynikiem wieloletnich praktyk. Są odporni na palące promienie. Nie chowają się w cieniu. Może dlatego ich twarze przypominają kobiecie zasuszone pomidory? Przy nogach ludzi leżą psy z wywalonymi jęzorami, ciężko dyszą. Obserwują drogę, potem odwracają wzrok w kierunku wolno spacerujących kur z dziobami przy zaschniętych klepiskach. Co jakiś czas samochód gwałtownie hamuje. Staje przy zrujnowanym przystanku. Te niewielkie budowle z rozprutymi, betonowymi ścianami, dziurami w poszyciu dachu wyżartymi od deszczu, śniegu, słońca i zawziętych rąk miejscowych wyrostków, wolno konają. Właściwie trudno wskazać powód, dla którego kierowca zatrzymuje auto właśnie w tym punkcie. Dużo przyjemniej byłoby wysiąść w całkiem innym miejscu, pod rozłożystym drzewem dającym cień i rzeczywistą ochronę przed słońcem. Powinno się wyburzyć wszystkie przystanki, myśli kobieta. A te drewniane spalić. Póki co na przystanku wysiadają ludzie. Kilkoro, czasem jeden. Obładowani siatkami z produktami spożywczymi przykucają na jedynej desce zawieszonej na wysokości kolan, w poprzek przystanku. Siedzą i równają oddech po wyjściu z rozpalonej klatki, która toczy się dalej. Mężczyzna dotychczas stojący obok, zajmuje zwolnione miejsce. Teraz można dojrzeć twarze części współpasażerów. To głównie kobiety. W większości młode, chociaż ich ręce są już stare, zmęczone i źle pielęgnowane. Jakby były zdeformowane reumatyzmem. Mają blade twarze z jakiegoś powodu ukrywane przed słońcem od tygodni panującym na niebie. Milczą, bo prawie wszystkie drzemią. Ich oddechy są ciężkie. To efekt niewyspania. Większość z nich trzyma na kolanach albo przy podniszczonych butach foliowe torby. Ich zawartość stanowią, tak jak i u wszystkich innych, chleb, mięso, jakieś puszki. Kobieta wytęża wzrok i odszyfrowuje napis na jednej z toreb. „Przetwórnia rybna. Rybpol”. Teraz wszystko jest już jasne. Rybi zapach wydzielają kobiety zatrudnione przy ich obróbce. Ich skóra, włosy, odzież a pewno i myśli są przesiąknięte rybią wydzieliną. By jej się pozbyć potrzeba czegoś więcej niż ciepłej wody i kostki mydła. To stygmat. Lecz usunięcie go wcale nie oznacza dla tych drzemiących robotnic niczego dobrego. To zapewne początek biedy, długich miesięcy bez stałego dochodu. To łzy i rozpacz. Głodne dzieci. Poniżenie. Kobieta myśli teraz, że spokój i bezpieczeństwo czasami muszą śmierdzieć. Minibus toczy się już blisko godzinę. Wnętrze prawie opustoszało. Większość pasażerów stanowili chłoporobotnicy zamieszkujący osady wzdłuż krętej drogi. Kierowca rozsuwa boczną szybę, o którą się opiera lewym ramieniem. Teraz wpada więcej świeżego powietrza. Wiatr rozwiewa mu rzadkie, lniane włosy. Sięga palcami do pokrętła odtwarzacza. Zwiększa głośność. Najwyraźniej podmuchy wiatru osłabiły jego słuch, bo kolejna zwrotka dudni teraz o wyłożoną gumową masą podłogę:

„Cipu, cipu, Cipuleńkaaa….

Wiatr gondolą lekko bujaaa…

Ona trzyma go za ruręęęę!”

Uśmiechnięty kierowca nieco przyspiesza, a to dlatego, że przed sobą ma kilka kilometrów prostej jak jego piosenka drogi. Kobieta widzi po prawej stronie potężną, poskręcaną ze stalowych listew wieżę telefonii cyfrowej. Jej widok gryzie się z tym, co dotychczas kobieta widziała za oknem samochodu. W dole rozłożyło się miasteczko. Przez przednią szybę dostrzega wieżę gotyckiego kościoła. Ceramiczne dachy lśnią czerwienią, odbijają zachodzące za pagórki słońce. Pojazd zsuwa się wolno w dół, w dolinę. Po lewej mijają nowoczesne osiedle domów jednorodzinnych. Za eleganckim płotem widać ludzi rozebranych prawie do naga, którzy opalają się na tarasach. Po prawej, dla przeciwwagi, stoi rozpadająca się stodoła. Auto wjeżdża między jedno i co najwyżej dwupiętrowe kamieniczki. Mija stację benzynową, skład materiałów budowlanych. Przy głównej ulicy stoją przedwojenne domy. Niektóre przypominają małe pałacyki z kunsztownymi wieżyczkami. Kobieta widzi duży, piękny dworek odsunięty dobrych kilka metrów od ulicy. Dodatkową trudność w obserwacji stanowią wysoki płot z drutu i jeszcze wyższy żywopłot. Kto może się tak odgradzać od świata? Pojawiają się pierwsze uliczki odchodzące na boki od głównego traktu. Zabudowa robi się gęstsza, budynki wyższe. Samochód przejeżdża niewielki mostek, w dole widać prawie wyschniętą rzekę. Kolejne kamienice migają szybko, widać szyldy sklepów. Zastanawiające jest ich nazewnictwo. Wszystkie noszą imiona z kalendarza. Kobieta dostrzega: Emila, Szymona, Halinkę, Beatę. Po wąskich chodnikach ułożonych po obu stronach ulicy spacerują wolno ludzie. Jest ich garstka. To późne popołudnie. Dla wielu pora obiadu, codziennej porcji telewizyjnej rozrywki, drzemki. Małomiasteczkowej nudy. Zegar na kościelnej wieży wskazuje godzinę siódmą. Jest początek lipca. W szkołach zaczęły się wakacje, a zatem ulice są prawie puste. Dzieciaki siedzą w domach. Z naprzeciwka toczy się dostawcza ciężarówka wypełniona po brzegi żwirem. Piach wysypuje się przez szpary blaszanej ramy wprost na ulicę. Miesza z lepkim olejem z uszkodzonego silnika. Bus podąża wzdłuż nici kurzu i tłustych oparów. Nagle ślad się urywa. Wolno mijają plac, kierują się na prawo za wskazaniami tablic informujących o objazdach. Tu ulica jest bardzo ciasna. Czasami pojazd trze blachą o szorstki tynk surowych kamienic. Zrzuca pordzewiałą skorupę wprost na kamienny chodnik, po którym niepewnie się przesuwa. Bus toczy się dalej, pojawia się sporych rozmiarów rynek zalany asfaltem. Teraz kobieta dostrzega stare baby w kraciastych chustkach na głowach i ciemnych, szerokich spódnicach. Widzi duży dom, przed którym rozstawiono parasole reklamujące lokalny browar. Przy okrągłych, odlanych z plastiku stolikach siedzą młodzi mężczyźni w niedbałych pozach. Palą papierosy, obojętnie obserwują ruch na placu. Sięgają po ciężkie kufle wypełnione żółtym płynem. Nagle się ożywiają. Odstawiają kufle. Poprawiają dłońmi krótko przycięte włosy. Wołają na ładną dziewczynę przechodzącą wzdłuż domu. Składają dłonie w sobie tylko zrozumiałe znaki. Dziewczyna mija ich w milczeniu. Szybko znika we wnętrzu budowli. Półnadzy mężczyźni śmieją się hałaśliwie odsłaniając białe zęby. Wracają do swoich kufli.

Kierowca zgrabnie lawiruje między równo rozstawionymi na placu samochodami, podjeżdża pod zadaszony przystanek. Ludzie opuszczają wnętrze pojazdu. Kobieta zostaje sama. Kierowca otwiera drzwi i również wychodzi na zewnątrz. Przypala papierosa. Rusza wzdłuż samochodu. Czubkiem buta sprawdza stan ogumienia. Teraz podnosi wzrok i dostrzega kobietę we wnętrzu. Jego oczy wyrażają zupełne zaskoczenie. Podchodzi do drzwi, wsiada:

- Halo, proszę pani! Jesteśmy na miejscu. Proszę się obudzić! Wysiadka!

Kobieta patrzy na niego z przerażeniem. Milczy.

- Proszę pani, czy coś nie tak? Czy nie widzi pani przystanku? Zasłabła pani czy co?

Kobieta zakrywa twarz dłońmi. Ciągle nie jest w stanie odpowiedzieć na pytania. W tym czasie kierowca rusza w jej kierunku.

- Wysiadka, paniusiu! – Już nie jest uprzejmy. – Koniec trasy!

- Proszę odjechać kilka metrów. – Kobieta wreszcie wydobywa z siebie głos – Bardzo pana proszę! Ja tu nie mogę wysiąść! – W jej słowach słychać przerażenie.

- Żarty pani sobie robi!? Co to, taksówka! Ja nie staję tam gdzie komu pasuje, tylko tam gdzie jest przystanek! Wynocha!

- Błagam pana! – Chwyta go za masywne przedramię. Mężczyzna błyskawicznie się wyrywa. – Tylko nie tutaj!

Kierowca jest zdezorientowany. Nigdy nie przydarzyła mu się podobna sytuacja.

- Dobra, paniusiu. Umówmy się tak. Nie wiem jakiego masz szmergla. Najwyraźniej coś jednak nie tak jest z twoją głową. Ja teraz wysiądę i spalę papierosa. Kiedy wrócę ma cię tu nie być!

W następnej chwili wysiada. Wygrzebuje z kieszeni pomiętą paczkę papierosów i kieruje kroki na tył busa. Tam stoi oparty o nagrzaną, zakurzoną karoserię, pali chciwie cuchnącego papierosa z przemytu zza pobliskiej granicy. Z niewielkiego bagażnika wystawia dwie duże torby. Taszczy je do drzwi.

- Tu są pani walizki. Proszę je zabierać i iść w swoją stronę.

Kobieta odruchowo chwyta palcami za oparcie siedzenia tuż przed sobą. Wczepia się w śliski materiał. Stara się ukryć głowę między kolanami, lecz ciasnota i kręgosłup nie pozwalają na to. Całe jej ciało drży. Ogarnia ją paraliżujący lęk. To rodzaj lęku, który odczuwa człowiek stojący nad krawędzią przepaści. Skurcze żołądka, drętwota nóg, łomot serca i przyśpieszony oddech. Za chwilę wpadnie w panikę.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: