Poza błękitem oceanu - ebook
Poza błękitem oceanu - ebook
„Mądra i dowcipna książka o naszych sekretnych pragnieniach”
Marie Claire
Selena Harper w przypływie fantazji decyduje się spędzić tydzień na idyllicznej greckiej wyspie – Krecie, w towarzystwie Alekosa, mężczyzny, który, jak jest przekonana, jest niepoprawnym kobieciarzem.
Przesycona mitologią wyspa wkrótce zaczyna wywierać na Selenę magiczny wpływ, a co bardziej niepokojące tyczy się to również Alekosa.
Idealna książka – abyś i Ty zaczęła myśleć o swoich wymarzonych wakacjach!
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7881-435-1 |
Rozmiar pliku: | 735 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Trzeba wyzbyć się nadziei, że morze kiedykolwiek będzie spokojne. Trzeba nauczyć się żeglować przy silnym wietrze.
Arystoteles Onassis
O nie. Znów się zbliżał.
Pewnie kroczył w moją stronę w idealnie wyprasowanym białym mundurze ze sztywnymi czarnymi epoletami, w miękkich białych mokasynach i w czapce z lakierowanym daszkiem, ozdobionej złotymi insygniami. Nawet jego śródziemnomorska opalenizna i błyszczące oczy przypominały plakat rejsu wycieczkowego z błękitem oceanu w tle.
Rzuciłam się korytarzem z powrotem do kabiny i oparłam o drzwi. Odkąd oficer Alekos Diamantakis zaokrętował się miesiąc wcześniej na Alasce, moje życie stało się jednym długim skeczem Benny’ego Hilla. Mogłam z ręką na sercu powiedzieć, że przez dwanaście lat pracy w Shore Excursions nikt tak zawzięcie na mnie nie polował. Nie byłam w stanie pojąć, dlaczego ktoś, kto wygląda o niebo lepiej niż ja, oddawał się temu z podobnym poświęceniem. Chociaż te rozważania nie miały już większego sensu, bo wkrótce miałam odfrunąć do bezpiecznej przystani – mój ośmiomiesięczny kontrakt dobiegał końca i czekały mnie teraz dwa miesiące wolnego.
W ostatnie wieczory na statku zwykła dopadać mnie melancholia. Co chwila przelatywały mi przed oczami obrazy miejsc, które odwiedziłam podczas ostatniej podróży, a także twarze tych, z którymi musiałam się pożegnać. Jednak ten wieczór był inny, bo po raz pierwszy złożyłam prośbę o powrót na ten sam statek. Nie dlatego, że był lepszy od innych, ale zaczęłam odczuwać dziwne pragnienie bliskości, obce mojej naturze. A przynajmniej tak mi się wydawało. Gdybym miała podjąć próbę zdefiniowania tego uczucia, byłoby najbardziej zbliżone do tęsknoty za domem. Ale jak mogło to być możliwe, skoro nie miałam domu?
W zeszłym roku rodzice przenieśli się do Nowej Zelandii, żeby być bliżej mojej siostry i jej nowo narodzonego dzidziusia. Przez chwilę czułam się jak porzucone dziecko, ale nie miałam do nich żalu. Może faktycznie nadbrzeżny Wellington, uznany za dwunaste z miast o najwyższym standardzie życia na świecie, miał przewagę nad Watford. A, jak mówiła moja mama, i tak nigdy nie było mnie w domu, a szansa, że pojawię się nagle na południowej czy północnej półkuli, była taka sama.
Poza tym nie musiałam rezygnować z wypraw do lokalnego centrum handlowego, bo moja nowa najlepsza przyjaciółka, Jules, mieszkała tylko kilka przecznic od starego domu rodziców. Na razie mogłam więc zostawić moje urządzenia naprowadzające na tych samych współrzędnych. Właśnie z nią miałam mieszkać podczas pobytu w Anglii. Pracowała wcześniej na statkach wycieczkowych (dzieliłyśmy kabinę na Hawajach), co bardzo ułatwiało przeniesienie się z powrotem na ląd – rozumiała nasz żargon i naturę pokładowych plotek. Nie tylko dlatego, że często sama była ich przedmiotem.
Na statku najbardziej rozchwytywanymi przedstawicielkami rodzaju żeńskiego były dziewczyny spa (te pracujące w salonie piękności i fitness) i tancerki, zwłaszcza gdy chodziło o rywalizujących ze sobą greckich oficerów. Zastanawiałam się, czy to nie dlatego Alekos zagiął na mnie parol, przynajmniej na początku. Kiedy zrobił pierwsze podejście, byłam akurat z wizytą w salonie u przyjaciela – fryzjera Kirby’ego. Nie uciekł, gdy zorientował się, że raczej obserwuję, niż masuję, ale sam fakt, że szwendał się po salonie, od razu dał mi do myślenia.
A propos spa, Jules miała mnie umówić na zabieg usuwający wszelkie toksyny, jakie mogłyby zalegać w moim ciele po dziesięciogodzinnym locie z Vancouver. Potem planowałyśmy zrobić maraton oglądania zaległych odcinków Braci i sióstr i opychać się bezglutenowymi, domowymi muffinkami. Samo słowo bezglutenowy zaprzecza atmosferze dogadzania sobie, ale ciało Jules jest tak harmonijnie ukształtowaną świątynią, że mogłam się tylko cieszyć, że to nie ja będę oglądać telewizję w najróżniejszych pozycjach jogi. Pod jej dachem nikt nie wymagał ode mnie podejmowania decyzji, więc miałam szansę na prawdziwe wakacje. Na co dzień musiałam być superzorganizowana, opiekując się licznymi grupami turystów, a w towarzystwie Jules mogłam odłożyć obowiązki na bok i relaksować się w siedzeniu pasażera. I to już w następnym tygodniu, bo powiedziała, że zorganizowała mały wypad do Brighton na moje urodziny, gdzie miałyśmy ubierać się w modne ciuchy i koturny, nawet idąc na łódki. Taką pewność siebie przeniosła chyba z pracy – gdzie wykrzykuje polecenia podczas zajęć aerobiku, koryguje postawę, pilnuje, żeby ludzie wykonywali ćwiczenia w poprawny sposób. Jest tak samo dogmatyczna, gdy chodzi o życie uczuciowe innych, a wiadomo, że tu potrzebowałam pomocnej dłoni.
Przypomniało mi się, kiedy pierwszy raz weszła na pokład; spotykałam się wtedy z norweskim radiooficerem – Nilsem. W zasadzie nie lubiłam wchodzić w związki z innymi członkami załogi, chyba że albo mnie, albo tej drugiej stronie brakowało jedynie paru tygodni do końca kontraktu. Pierwsze pytanie, jakie zadawałam, brzmiało: „Ile ci jeszcze zostało?”. Jakbyśmy byli śmiertelnie chorzy. Takie związki mogły być zbyt ryzykowne – wystarczająco straszne jest zrywanie z kimś, kto mieszka w tym samym mieście, a na tym samym statku, z maksymalnym dystansem trzystu metrów? Okropne. Ale nie spotykałam się z nikim przez dwa lata, a on był tak cholernie przystojny i kulturalny, że złamałam swoją zasadę. I nie była to dobra decyzja.
Nie wiedząc, że Jules jest moją współlokatorką, Nils uderzył do niej. Przyszła prosto do mnie, prosić mnie o akceptację zaproszenia do jego kabiny, żeby mogła sprawdzić e-maile w jego laptopie. Wzięła ze sobą pakiet do zabiegów spa i uparła się, żeby od razu przetestował go pod prysznicem, dzięki czemu mogła trochę pomyszkować. Poczułam się strasznie upokorzona, kiedy odkryła ogrom i różnorodność jego oszustw – facet był tak niewiarygodnie biegły w utrzymywaniu bez kolizji wielu krzyżujących się związków, że można by powierzyć mu zarządzanie kontrolą ruchu na lotnisku. A przynajmniej do tamtej chwili. Skopiowała wszystkie e-maile i przesłała na swoje konto, żeby mi je pokazać: Droga Caterino… Droga Olu… Droga Narindo… Droga Sheilo… Mówi się o dziewczynie w każdym porcie, ale w jego przypadku chodziło raczej o każdą dziurkę. A powiadają, że mężczyźni nie potrafią być wielozadaniowi.
Naprawdę dobrze się stało, że tam poszła.
Podobnie z Alekosem; wszyscy przekonywali mnie, że powinnam dać mu zielone światło, Jules co prawda też myślała, że powinnam się z nim przespać, ale z zupełnie innego powodu.
– To najszybszy sposób, żeby się go pozbyć! – powiedziała, kiedy po raz pierwszy zaczęłam się żalić na jego nieustające zaloty.
– No super! – odparłam. – Sugerujesz, że coś jest nie tak z moją sprawnością w łóżku?
– Nie! – zaśmiała się. – Nic osobistego. Podejrzewam, że tak się na ciebie zasadza tylko dlatego, że stawiasz opór.
Dobry przyjaciel zawsze mówi ci prawdę prosto w oczy: „Jedyne, o co mu chodzi, to polowanie!” i nie zaśmieca ci głowy bzdurami o tym, jaki ten facet jest inny niż wszyscy i warto dać mu szansę.
Jules nie była typem romantyczki, a mimo wszystko nie narzekała na brak zainteresowania ze strony płci przeciwnej. Pomimo wielu propozycji od oficerów, w tym jednej niestosownej od kapitana, tym, który zatriumfował, był okrętowy DJ. Dominic był marnym marynarzem, nigdy nie myślał o morskich wyprawach, nie mówiąc o pracy na pokładzie statku, ale jego poprzednia dziewczyna – tryskająca energią szefowa rozrywki o imieniu Cherry – namówiła go, żeby rzucił pracę i mieszkanie w Ipswich i zajął się prowadzeniem okrętowego klubu nocnego. Parę tygodni później dostała lepszą ofertę, nie od innego mężczyzny, ale z innego statku! Na szczęście na miejscu była Jules i po odejściu Cherry dodawała Dominikowi otuchy. Wkrótce zostali parą, a kiedy zakończył się kontrakt Jules, Dom zerwał swój i wrócili razem do Anglii. To było prawie roku temu.
Brakowało mi jej na pokładzie, ale praca tam była dla Jules tylko sposobem na dobrą opaleniznę; dla mnie był to sposób na życie. Może nie całkiem idealny – czasem przypominał szkołę z internatem i nie zbijało się kokosów – ale w moim przypadku przewyższał wszystkie inne.
Mama często doszukiwała się zaczątków mojego wyboru kariery zawodowej w przyjęciu o tematyce syrenek, które urządziła na moje dziewiąte urodziny, a siostra przypisywała je oglądaniu ukradkiem Statku miłości, ale naprawdę to Shirley Valentine sprawiła, że uciekłam na morze.
Przegapiłam ten film, kiedy wszedł na ekrany, a było to – trudno uwierzyć – prawie dwadzieścia lat temu. Obejrzałam go jakieś osiem lat później, kiedy sama miałam dwadzieścia lat. Myślałam wtedy o rezygnacji z uniwersytetu (i planowanej magisterki z turystyki), żeby zaszyć się w domu ze swoim chłopakiem – Rickym. Nigdy nie zapomnę tego, jak się poznaliśmy – myłam ręce w łazience modnej restauracji i poczułam splatające się z moimi namydlone palce. Odskoczyłam, zajrzałam pod krawędź lustra i zobaczyłam potarganą blond głowę i oczy wpatrujące się we mnie z zaniepokojeniem. Okazało się, że projektant łazienki wymyślił, że będzie zabawnie połączyć umywalki z damskiej i męskiej ubikacji, ale tak, żeby nie było tego widać. Zaczęliśmy rozmawiać i rozmawialiśmy przez cały weekend, a w niedzielę wieczorem moje serce i umysł były już na straconej pozycji. Uczucie absolutnego oddania było w pewnym sensie miłe – tyle jest w życiu zastanawiania, rozważań, rozpisywania najgorszych scenariuszy. Dla niego byłam gotowa poświęcić wszelkie plany bez żadnych wątpliwości. Wszystko inne przestało się liczyć, był tylko on. A kiedy zamieszkaliśmy razem, mój świat jeszcze bardziej się skurczył.
Mieszkanie razem nie oznaczało jedynie przytulania, jak to sobie wcześniej wyobrażałam. Pracował na budowie i po powrocie do domu energii starczało mu na to, żeby uwalić się przed telewizorem, nawet bez zrzucenia ubrania pokrytego ceglanym pyłem. W tym samym czasie sezonowa praca, którą podjęłam latem w miejscowej agencji turystycznej, przerodziła się w pełny etat, a swatanie urlopowiczów z hotelami dawało mi dużo radości. O ironio – miałam moc wyprawiania ludzi w dalekie podróże, a nie mogłam sprawić, żeby mój chłopak podniósł tyłek z kanapy. Ale co tam. Czy przytulanki przed telewizorem nie są przyjemne? Zrobiło się jeszcze bardziej przyjemnie, kiedy stracił pracę. Nie było wtedy jeszcze możliwości cyfrowego nagrywania programów, a on zupełnie nie mógł się zdecydować, co oglądać. Samo uczestniczenie w bezmyślnym przerzucaniu kanałów sprawiało, że czułam, jak ulatuje ze mnie życie. Pomimo wszelkich zachęt nie robił nic, aby szukać nowej pracy – no bo dlaczego oboje mamy cierpieć? Można przecież pracować na zmianę!
Marianne z agencji została zaproszona na zapoznawczą wycieczkę do nowego kurortu w Grecji i poprosiła, żebym wpadła na moussakę w dzień poprzedzający jej wyjazd i oglądanie Shirley Valentine na wideo. Była oburzona, że nigdy nie widziałam tego filmu. Biedaczka nie spodziewała się po mnie takiej reakcji. Ta miła komedia wstrząsnęła mną bardziej niż jakikolwiek horror – to wszystko mogło się naprawdę wydarzyć, no i się zdarza – kobiety się zakochują, wychodzą za mąż, rodzą dzieci i gubią siebie. I spędzają resztę życia na poszukiwaniu, jak mówią słowa przewodniej piosenki, dziewczyny, która kiedyś była mną.
Oglądając film, poczułam przebłysk przyszłości, sygnał ostrzegawczy – w wieku dwudziestu lat mogłam już coś powiedzieć o domowych udrękach i – to właśnie to? – rozczarowaniu. Czy za dwadzieścia lat będę gadać do ściany i nosić podomkę z poliestru? Wyślę tysiące ludzi na egzotyczne przygody, a nie zrobię jednej cholernej rzeczy ze swoim życiem? Wróciłam do domu oszołomiona. Ricky, nie odwracając wzroku od ekranu, rzucił, że potrzebuje piątaka na lunch. Powiedziałam, że nie byłam w bankomacie i mam w portfelu tylko drobne. Zaczął się wściekać, bo jak mogę być tak bezmyślna, a on ma głodować? Wtedy dotarło do mnie, że moje życie może potoczyć się trochę gorzej niż Shirley, bo jej mąż przynajmniej miał pracę.
Kiedy następnego dnia weszłam do biura, moją pierwszą myślą było, żeby gnać za Marianne na Mykonos. Ale przeżyłam już wcześniej okropne wakacje w Grecji i nawet gdyby te okazały się fantastyczne, i tak uratowałyby mnie tylko na dwa tygodnie. Potrzebowałam radykalnej zmiany. Czegoś, co nie pozwoliłoby mi wycofać się w chwili tęsknoty za pocałunkami Ricky’ego, właśnie one wpędziły mnie w ten kram. I wtedy do biura weszła para, żeby zarezerwować miejsca na statku wycieczkowym.
Wypływali na rejsy co roku przez ostatnie dziesięć lat, zaprzyjaźnili się z pracownikami każdego departamentu, łącznie z tym, który organizował i sprzedawał wycieczki w portach, do których zawijał statek – Shore Excursions.
Moja praca miała z tym wprawdzie coś wspólnego, ale to, o czym mówili, było całkowitym przeciwieństwem mojej ówczesnej egzystencji i lata świetlne od przedmieść, na których żyłam.
– To nie tylko praca – powiedział mężczyzna. – To całkowita zmiana stylu życia.
Podczas pobytu na statku nie trzeba gotować, sprzątać czy dojeżdżać. Nie musiałabym zawracać sobie głowy praniem i odpowiadać za cudze żołądki – jeśli facet chce się napić herbaty o szóstej, idzie do bufetu. Wydawało się to zbyt dobre, żeby mogło być prawdziwe. Bez stania na przystanku autobusowym z wrzynającymi się w dłonie rączkami plastikowych siatek z zakupami. Bez torturowania się patrzeniem na plakaty przedstawiające egzotyczne miejsca – mogłabym sączyć karaibską wodę kokosową, siedząc pod palmą, zwiedzać ruiny miast Majów, promować wyprawy nurkowe na Polinezji.
Brzmiało to o niebo lepiej niż grzebanie się żywcem z marudnym gnilcem kanapowym. Wypełniając podanie o pracę, przyrzekałam sobie, że nigdy więcej nie zbliżę się do granic stagnacji. Zdecydowałam nawet, że nie wyjdę za mąż, żeby mieć całkowitą pewność, że nigdy nie zostanę kurą domową. Moje życie miało być jednym nieustającym szczęśliwym rejsem. Chociaż w pojedynkę.
***
Pamiętam swój pierwszy dzień nowego etapu w życiu. Byłam wystraszona. Zamiast tłumaczenia sobie, że muszę wytrzymać tylko osiem godzin i będę mogła wrócić do domu, miałam przed sobą dzień pracy obejmujący osiem miesięcy. Ale za każdym razem, gdy dopadała mnie myśl o odejściu, przypominałam sobie, do czego bym wróciła. A kiedy jechałam do Anglii w ramach przerw w rejsach, już po dwóch tygodniach nie mogłam spokojnie usiedzieć. Jakbym dostała bilet do magicznego świata i nie mogła się doczekać, gdzie następnym razem zaniesie mnie wiatr.
Większości przyjaciół podobała się moja praca, ale również pamiętam, jak parę lat wcześniej wybieraliśmy dla każdego z nas piosenki do karaoke na przyjęciu gwiazdkowym i ktoś podał mi I’ve Never Been Me Charlene… Nie byłam do końca pewna, jak to odebrać.
W owym czasie nie bardzo mogłam zrozumieć rozczarowaną życiem piosenkarkę. Na co ona tak narzeka? Była w Nicei i na Wyspach Greckich, sączyła szampana na jachcie – to chyba niezłe życie? Przypominała mi trochę postać z Shirley Valentine graną przez Joannę Lumley – pamiętacie koleżankę z klasy Marjorie Majors, która została międzynarodową luksusową dziwką? Byłam w Georgii i Kalifornii bez uciekania się do prostytucji. Może nie rozbierali mnie królowie, ale też miałam swoją porcję międzynarodowych romansów i chociaż żaden z nich nie wypalił, uznałam je za wspaniałą edukację kulturową.
Tak czy inaczej, z przekazu Charlene wynikało, że zamieniłaby swoje pozornie wspaniałe, ale samotne życie na codzienną rzeczywistość z mężem i dzieckiem. Zastanawiałam się tylko, czy wybór tej piosenki miał jakiś podtekst, bo przyjaciółka, która podała mi kartkę z tekstem, była matką dwójki dzieci.
Dużo rozmyślałam o różnicach między nami. (Niezwykłe, jak ta piosenka niespodziewanie dopadała mnie w najdziwniejszych miejscach – supermarket na Barbados, dyskoteka w Anchorage). Ale wciąż nie mogłam się przekonać do kompromisu. Kim byś nie był, zawsze będzie prześladować cię uczucie, że czegoś ci brak. Nieprawda? Czy nie jest to cecha rodzaju ludzkiego? Inaczej niż Charlene, ja byłam sobą. Wiedziałam, kim jestem. Mniej lub więcej. Martwiło mnie tylko to, że zaczynało mi brakować świata do zwiedzania, bo właśnie to pchało mnie naprzód – dreszczyk związany z odkrywaniem nowych rzeczy.
Przynajmniej tak zawsze czułam. Jako mantry używałam „Ruszaj się!”, więc wciąż nie byłam pewna, czy decyzja powrotu na ten sam statek jest słuszna – miałam tylko nadzieję, że nie okaże się równią pochyłą. Czy zwalniałam bieg, kiedy to, czego naprawdę potrzebowałam, to kolejna zmiana? Ale jaka? Najbardziej radykalną rzeczą, jaką może zrobić człowiek będący w ciągłym ruchu, jest zatrzymać się! A tego raczej nie mogłam zrobić.
Za zaburzoną równowagę winiłam po części Alekosa. Kiedy zobaczyłam go po raz pierwszy, byłam tak zauroczona jak reszta obsługi na statku, ale potem rozniosła się wieść o jego reputacji: łamacz serc pierwszej wody. Wycofałam się więc, co nie jest łatwe, kiedy jest się mile połechtanym zainteresowaniem szaleńczo przystojnego faceta. Tkwiąc w swoim postanowieniu (w manierze „uciekaj i kryj się”), przypominałam sobie, jak okropnie czułam się po Norwegu – nie chciałam więcej tego przeżywać. Przynajmniej zostałam ostrzeżona.
Oczywiście intencje to jedno, ale niełatwo wyłączyć pragnienia. Nawet jeśli skreśliło się tę jedną osobę, nie przeszkadza to, leżąc w łóżku, myśleć o alternatywach… A jeślibym tak poznała kogoś miłego, kogoś, kogo zaaprobowałaby Jules? A gdybyśmy zamieszkali razem i znowu gnili na kanapie, czy byłoby to takie złe po tym, jak już liznęłam trochę świata?
Ale później jechałam na jakąś wycieczkę i ogarniał mnie zachwyt, gdy patrzyłam na wysokie na sześćdziesiąt metrów czoło lodowca połyskujące na niebiesko, więc myślałam: „Nie mogę zamienić tego wszystkiego na faceta”.
Byłam lekko poirytowana – oto ja ukrywam się w kabinie, kiedy powinnam popijać z przyjaciółmi pożegnalne martini. Postanowiłam poczekać jeszcze dwie minuty, żeby upewnić się, że poszedł, i dopiero wyjść. Może gdybym skończyła się pakować, czułabym przynajmniej, że zrobiłam coś bardziej konstruktywnego…
Otworzyłam walizkę i upchnęłam po bokach kilka par butów. Nie to, że brakowało mi miejsca – planując powrót na statek, nie musiałam zabierać do Anglii ciepłych swetrów i kurtek. Nie mogłam już doczekać się dnia, kiedy będę mogła wyjść na zewnątrz w samej koszulce. No, może nie w samej… Zadzwonił telefon.
– Selena? – To była Jules.
– Hej! – krzyknęłam. – Właśnie się pakuję!
Zachichotała, wiedząc, że to sygnał, żeby zacytować jeden z naszych ulubionych fragmentów z Gotowych na wszystko.
– Hej! Mówiłam, żebyś spakowała tylko najważniejsze rzeczy! – parodiowała Carlosa zwracającego się do swojej żony, Gabrielle. – Czy to jest boa?
Chwyciłam wyimaginowany szal z czarnych piór i powiedziałam nadąsana:
– Jeśli zabierasz mnie gdzieś, gdzie nie będę potrzebowała boa, to nie chcę tam jechać!
Uśmiałyśmy się setnie, a potem przeszłam do plotek – miałam ją zobaczyć już za dwa dni, ale i tak musiałam szybko streścić ostatni i ostateczny odcinek z Alekosem.
– Ha, to ty mówisz, że ostatni. Daję głowę, że będzie dziś wieczorem w barze i zastaniesz go pod drzwiami kabiny o drugiej nad ranem!
– Nie kracz! – jęknęłam, bojąc się, że nie będę w stanie wiecznie opierać się temu facetowi.
– Pewnie ucieszysz się, gdy już wyjedziesz – podsumowała Jules.
– A jeszcze bardziej się ucieszę, gdy cię zobaczę! Jaką flaszkę mam kupić na bezcłowym?
Cisza.
– Jules?
– Selena, naprawdę nie wiem, jak ci to powiedzieć…
– Powiedzieć mi co? Chyba nie rzuciłaś picia.
Cisza.
– Jules?
– Wychodzę za mąż!
Mój żołądek opadł w dół, aż do maszynowni.
– Za Doma?
Nie wiem, dlaczego o to zapytałam. Bo za kogo innego? Wyraźnie grałam na zwłokę.
– Tak! – wykrzyknęła. – To miała być ta wielka niespodzianka, ale potem znalazłam bilety na Mauritius.
– Bierzecie ślub na plaży? Na boso i tak dalej?
Wreszcie zaczęło to mieć sens. Jules będzie piękną panną młodą w bikini.
– Dom powiedział, że powinniśmy być nago, ale hotel się na to nie godzi.
– Psują całą zabawę!
– Nie ma sprawy. Odpłacą mi za to w spa. Już jestem umówiona na kilka zabiegów.
To jasne, że Jules kocha te modne mazidła i okładanie pięściami, ale zabrzmiała, jakby bardziej cieszyło ją spa niż ślub.
– To kiedy ten wielki dzień? – spytałam. – A może raczej wielkie wakacje?
– Wyjeżdżamy w niedzielę.
– W niedzielę niedzielę? Tę niedzielę? – Czyżby miała na myśli dzień, w którym miałam pojawić się na jej progu. – Czyli pojutrze?
– Trochę nagle, co? Dobrze, że udało mi się wziąć wolne na twój przyjazd.
– No tak. Cóż. Hm. – Usiadłam na łóżku, rozpłaszczając słomkowy kapelusz kowbojski. – Domyślam się, że jedziecie tylko we dwoje. Czy może dołącza do was rodzina?
Nagle poczułam się jak outsider – co przypomniało mi, jak krótko trwała nasza przyjaźń.
– Nie, tylko my dwoje. Hm… Mam nadzieję, że nie jesteś urażona?
– Nie bądź głupia – zniecierpliwiłam się. – Jestem po prostu zszokowana. To znaczy zaskoczona. – Skubałam brew, starając się znaleźć właściwą odpowiedź. – Chciałam powiedzieć, że jestem zachwycona! – Wydukałam wreszcie, żeby zaraz dodać: – Jeśli to jest to, czego chcesz?
Nie wspominała w ogóle o Domie w ostatniej korespondencji, ale pewnie to dobry znak – jak wynikało z mojego doświadczenia ludzie mają zwykle więcej do powiedzenia o swoich partnerach, kiedy są na nich źli i chcą tę złość rozładować. Pamiętam, jak wpadłam na dawnego kolegę w czasie poprzedniej podróży do Anglii i spytałam, jak mu się żyje, odkąd wprowadziła się do niego dziewczyna. On odpowiedział, że spokojnie. Według niego to była zaleta.
Postanowiłam ominąć rozterki emocjonalne i przejść prosto do sedna:
– Co zakładasz?
– Coś starego. Mam diamentowe kolczyki po babci, coś nowego – niesamowite białe cekinowe bikini, które jutro odbieram, a mama pożycza mi swoje okulary przeciwsłoneczne od Gucciego.
– A coś niebieskiego?
– Na pewno znajdę coś na miejscu.
Słuchałam, jak mówi o nabłyszczającym balsamie do ciała o kokosowym zapachu i welonie z powiewnego sarongu, próbując stłumić ogarniające mnie uczucie niepokoju.
Oczywiście byłam rozczarowana, że się z nią nie zobaczę i że nasze plany wzięły w łeb. Odczuwałam to jako afront ze strony Doma – Jules wzięła tydzień wolnego, żeby pobyć ze mną, a on przebił moje towarzystwo propozycją małżeństwa i zabiegów w spa. Poczułam się nagle zupełnie zbędna. Przynajmniej nie musiałam się martwić o mieszkanie, bo uprzejmie zaproponowała, że mogę się u niej zatrzymać podczas ich nieobecności. A kiedy wrócą? Czy on od razu się wprowadzi?
Wzdrygnęłam się. Dlaczego tak egoistycznie rozpatruję tylko to, co dotyczy mojego życia?! To przecież czas świętowania, a co ważniejsze, czas na zazdrość. Na pewno ta ostatnia trochę mnie zakłuła. I nie chodziło mi o samo małżeństwo, a o wspólnotę – bycie razem z przyjacielem czy kochankiem, podążanie przez życie z kimś u boku. Westchnęłam. To koniec pewnej epoki. Szkoda mi było tylko tego, że w przypadku Jules miał nas ominąć wieczór panieński. Gdy zobaczę ją następnym razem, będzie już czyjąś żoną.
– Oj, muszę kończyć – rzuciła nagle. – Zaczyna się poranna sesja pilates!
Odłożyłam telefon, odwróciłam głowę i wyjrzałam na zewnątrz, wpatrując się w skłębioną czarną otchłań. Następnego dnia miałam napięty harmonogram obejmujący autobus, samolot i kilka pociągów. Biorąc pod uwagę logistykę, wiedziałam, kiedy i dokąd zmierzam. Ale nigdy nie czułam się tak zagubiona pośrodku oceanu.