Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Pożegnalne spojrzenie - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Seria:
Data wydania:
5 maja 2021
Ebook
19,99 zł
Audiobook
24,99 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Pożegnalne spojrzenie - ebook

Kolejna książka z serii Rossa Macdonalda, uchodzącej za swoistą klasykę amerykańskiego kryminału. Główny bohater, detektyw Lew Archer, prowadzi skomplikowane śledztwa, rozwiązując kolejne makabryczne intrygi i wdając się przy tym w niejedną niebezpieczną potyczkę z przestępcami.

Tragiczna rodzinna przeszłość. II wojna światowa. Miłość matki.

Wszystko to wraca, gdy pewnego dnia w rezydencji Larry’ego Chalmersa ginie pamiątkowa szkatułka, a wraz z nią listy jego rodzicielki. Detektyw Lew Archer próbuje zbadać sprawę. Z pozoru niewinna kradzież otwiera przed nim prawdę o mrocznej tragedii wiążącej ze sobą dwie rodziny.

Wszystko komplikuje się jeszcze bardziej, gdy na jaw wychodzi fakt, że syn Chalmersa ma na swoim koncie dużo poważniejszą zbrodnię, niż kradzież szkatułki…

Ross Macdonald, właśc. Kenneth Millar, to amerykański pisarz, autor powieści kryminalnych. Najważniejszą w jego dorobku jest seria o detektywie Archerze. Pisarz debiutował w 1949 roku, od razu zyskując sobie czytelnicze zainteresowanie. Jest autorem nie tylko powieści, ale także zbiorów opowiadań. Wiele jego książek jak „Ruchomy cel” czy „Człowiek pogrzebany” doczekało się ekranizacji.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-87-26-26294-0
Rozmiar pliku: 542 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ 1

Niejaki John Truttwell, prawnik, kazał na siebie czekać. Dzięki temu jego kancelaria miała czas, żeby delikatnie wziąć mnie w obroty. Fotel, w którym siedziałem, obity był miękką zieloną skórą. Na wszystkich ścianach, niczym subtelne reklamy regionu, wisiały płótna olejne przedstawiające miejscowe pejzaże, zarówno lądowe, jak morskie.

Młoda recepcjonistka o różowych włosach odwróciła się do mnie od centralki telefonicznej. Grube czarne kreski wokół jej oczu powodowały, że wyglądała jak więzień patrzący zza krat.

- Bardzo mi przykro, że pan Truttwell tak się spóźnia. To przez tę jego córeczkę – powiedziała. Zabrzmiało to cokolwiek niejasno. – Powinien przestać się wtrącać w jej sprawy, niech się dziewczyna uczy na własnych błędach. Tak jak ja.

- O...?

- Właściwie to jestem modelką. Tu załapałam się w zastępstwie, tylko dlatego, że drugi mąż puścił mnie kantem. Czy pan naprawdę jest detektywem?

Przyznałem, że i owszem.

- Mąż jest fotografem. Dużo bym dała, żeby się dowiedzieć, z kim... gdzie teraz mieszka.

- Niech pani da sobie z nim spokój. Nie warto.

- Może i ma pan rację. Jako fotograf jest do bani. Najlepsi jurorzy mówili mi, że na jego zdjęciach wyglądam dużo gorzej niż w rzeczywistości.

Ta dziewczyna potrzebuje zmiłowania, pomyślałem. W otwartych drzwiach stanął wysoki mężczyzna pod sześćdziesiątkę. Barczysty, elegancko ubrany, był niewątpliwie przystojny i świetnie zdawał sobie z tego sprawę. Miał starannie zaczesane gęste siwe włosy; z równą starannością przybrał stosowną minę.

- Pan Archer? Jestem John Truttwell. – Bez szczególnego entuzjazmu uścisnął mi dłoń i poprowadził korytarzem do swojego gabinetu. – Należą się panu podziękowania za to, że tak szybko zechciał się pan pofatygować z Los Angeles, no i przepraszam, że kazałem na siebie czekać. Niby jestem już prawie na emeryturze, a tymczasem nigdy nie miałem takiego urwania głowy jak teraz.

Truttwell nie był tak niepozbierany, jak można by sądzić po tym, co mówi. Potok słów nie przeszkadzał mu zlustrować mnie bacznie smutnymi zimnymi oczami. Przepuścił mnie przodem do gabinetu i wskazał mi fotel z brązowej skóry po drugiej stronie biurka.

Przez zaciągnięte ciężkimi zasłonami okna wpadało nieco słońca, ale oświetlenie pokoju było sztuczne. W tej rozproszonej bieli Truttwell także wyglądał sztucznie, niczym precyzyjnie wyrzeźbiona figura woskowa, do której podłączono dźwięk. Na półce ponad jego prawym ramieniem stała oprawiona w ramkę fotografia młodej jasnookiej blondynki, zapewne jego córki.

- Przez telefon wspominał pan, że chodzi o pana Lawrence’a Chalmersa i jego żonę.

- Istotnie.

- Na czym polega ich kłopot?

- Przejdę do tego za chwilę – rzekł Truttwell. – Na wstępie jednak chciałbym jasno postawić jedną rzecz: Larry i Irene Chalmersowie są moimi przyjaciółmi. Mieszkamy naprzeciwko siebie przy Pacific Street. Znam Larry’ego od zawsze, tak samo jak znali się nasi rodzice. Jako prawnik wyniosłem wiele korzyści z nauk jego ojca, sędziego. A moja świętej pamięci żona była serdeczną przyjaciółką matki Larry’ego.

Truttwell był wyraźnie dumny z tych koneksji, na swój nieco nierzeczywisty sposób. Jego lewa ręka powędrowała do skroni; przeciągnął nią po włosach delikatnie, jak gdyby muskał palcami spadek. Pod wpływem wspomnień z przeszłości jego oczy i głos nabrały sennego wyrazu.

- Zmierzam do tego, że Chalmersowie to niezwykle wartościowi ludzie – podjął. – Bardzo mi drodzy. Dlatego chciałbym, żeby obchodził się pan z nimi niezwykle delikatnie.

Atmosfera gabinetu przesycona była presją towarzyskich zależności. Spróbowałem ją rozładować.

- Jak z antykami? – rzuciłem.

- Z grubsza tak, chociaż oni wcale nie są starzy. Ja każde z nich traktuję jak dzieło sztuki, tym samym nie muszą być użyteczni. – Prawnik zamilkł, a po chwili odezwał się znowu, jakby nagle coś przyszło mu do głowy: - Nie da się ukryć, że od końca wojny Larry niczego specjalnego nie dokonał. Ma się rozumieć, zbił majątek, ale nawet to dostał na srebrnej tacy. Matka zostawiła mu w spadku ładną sumkę, a hossa na giełdzie pomnożyła ją w grube miliony.

Z głosu Truttwella przebijała nutka zazdrości, świadcząca o tym, że jego uczucia do małżeństwa Chalmersów są niejednoznaczne i nie do końca podszyte nabożną czcią. Pozwoliłem sobie zareagować na ten dokuczliwy podtekst.

- Domyślam się, że powinienem być pod wrażeniem?

Truttwell spojrzał na mnie wstrząśnięty, jak gdybym wydał jakiś nieprzyzwoity dźwięk albo zdradził się z tym, że takowy usłyszałem.

- Widzę, że nie wyraziłem się dostatecznie jasno. Dziadek Larry’ego Chalmersa walczył w wojnie secesyjnej, a następnie osiedlił się w Kalifornii i poślubił hiszpańską dziedziczkę ziemskich włości. Larry także był bohaterem wojennym, ale nie lubi o tym mówić. W naszym błyskawicznie powstałym społeczeństwie czyni to z niego niemal arystokratę. – Wsłuchał się w brzmienie ostatniego zdania, jak gdyby wypowiadał je nie po raz pierwszy.

- A pani Chalmers?

- Nikt nie nazwałby Irene arystokratką. Ale to diablo piękna kobieta! – dorzucił z nieoczekiwanym żarem. – Czyli ma wszystko to, co kobieta mieć powinna.

- Wciąż jednak nie wyjaśnił mi pan, na czym polega ich kłopot.

- Po części dlatego, że i dla mnie sprawa nie jest całkiem jasna. –

Truttwell wziął z biurka arkusz żółtego papieru kancelaryjnego i zmarszczył brwi, wczytując się w bazgroły na kartce. – Mam nadzieję, że z kimś obcym będą rozmawiać swobodniej. Irene przedstawiła mi sytuację w ten sposób, że kiedy wyjechali na długi weekend do Palm Springs, ktoś włamał się do ich domu. Dziwne to było włamanie. Według niej zabrano tylko jedną wartościową rzecz... starą złotą szkatułkę, którą trzymali w sejfie w gabinecie. Widziałem ten sejf, sędzia Chalmers kazał go zamontować jeszcze w latach dwudziestych, i nie ulega wątpliwości, że trudno byłoby się do niego dobrać.

- Czy państwo Chalmers zawiadomili policję?

- Nie, i nie mają takiego zamiaru.

- Czy zatrudniają służbę?

- Mają hiszpańskiego służącego, który mieszka osobno. Ale on pracuje u nich od ponad dwudziestu lat. Poza tym to właśnie on ich zawiózł do Palm Springs. – Zamilkł i pokręcił siwą głową. – A jednak wygląda to na robotę kogoś z kręgu domowników, nie sądzi pan?

- Podejrzewa pan tego służącego?

- Wolałbym nie zdradzać panu, kogo czy co podejrzewam. Lepiej się będzie panu pracowało, jeżeli nie będzie pan do nikogo z góry uprzedzony. O ile znam Irene i Larry’ego, są to ludzie niezwykle skryci i nie będę udawał, że rozumiem ich styl życia.

- Czy mają dzieci?

- Jednego syna, Nicholasa – odparł bezbarwnym tonem.

- Ile ma lat?

- Dwadzieścia trzy albo cztery. W tym miesiącu kończy studia na uniwersytecie.

- W styczniu?

- Tak. Nick na pierwszym roku opuścił jeden semestr. Bez słowa porzucił studia i na kilka miesięcy jakby zapadł się pod ziemię.

- A czy teraz sprawia rodzicom kłopoty?

- Moim zdaniem to za mocno powiedziane.

- Czy możliwe, że to on dokonał włamania?

Truttwell nie kwapił się z odpowiedzią. Sądząc po tym, jak zmieniał się wyraz jego oczu, rozważał w duchu rozmaite warianty odpowiedzi, nie wiedząc, czy wejść w rolę prokuratora, czy obrońcy.

- Nick byłby do tego zdolny – oświadczył w końcu. – Tyle że on nie miał powodu kraść matce złotej szkatułki.

- Mnie przychodzi do głowy nawet kilka powodów. Czy interesuje się kobietami?

- Owszem – odparł prawnik sztywno. - Tak się składa, że jest zaręczony z moją córką, Betty.

- Przepraszam.

- Nie ma za co. Skąd mógł pan wiedzieć? Proszę jednak uważać, co pan mówi Chalmersom. Przywykli do spokojnego życia, a ta nieszczęsna historia bardzo ich zdenerwowała. Swój drogocenny dom traktują z takim namaszczeniem, że włamanie odebrali jak profanację świątyni.

Gwałtownie zmiął żółtą kartkę i cisnął ją do kosza na śmieci. Ów niecierpliwy gest budził podejrzenie, że Truttwell chętnie by się uwolnił od Chalmersów i ich problemów, w tym także od synalka.ROZDZIAŁ 2

Pacific Street, niczym czyściec, pięła się stromo od biednej dolnej części miasta do położonych na wzgórzu pięknych starych rezydencji. Dom Chalmersów, utrzymany w stylu ni to kalifornijskim, ni to hiszpańskiej hacjendy, miał pewnie z pięćdziesiąt albo i sześćdziesiąt lat, a mimo to w porannym słońcu jego ściany lśniły nieskazitelną bielą.

Przeszedłem przez otoczony murem dziedziniec i zastukałem do osadzonych w żelaznej futrynie drzwi. Otworzył mi ubrany w ciemny strój służący, którego twarz idealnie komponowałaby się w hiszpańskim klasztorze, zapytał mnie o nazwisko i kazał zaczekać w holu. Było to olbrzymie, wysokie na dwa piętra pomieszczenie, w którym najpierw poczułem się malutki, a potem, jakby na przekór otoczeniu, duży i pewny siebie.

Miałem stamtąd widok na wielką białą pieczarę salonu. Na ścianach wisiały jaskrawe nowoczesne obrazy. Wejścia broniła wysoka do ramion czarna brama z kutego żelaza; w rezultacie poczułem się tam jak w muzeum.

Wrażenie to w pewnym stopniu rozproszyła ciemnowłosa kobieta, która wyszła mi na powitanie z ogrodu. Niosła sekator i jasnoczerwoną różę odmiany olé. Sekator odłożyła w holu na stół, lecz zatrzymała kwiat, idealnie pasujący odcieniem do barwy jej ust.

W jej promiennym uśmiechu wyczuwało się niepokój.

- Nie wiem czemu, spodziewałam się, że będzie pan starszy. - Nie wyglądam na swoje lata.

- Ale ja prosiłam Johna Truttwella, żeby sprowadził mi szefa agencji.

- Moja agencja jest jednoosobowa. Czasem dobieram sobie innych detektywów, jeśli zachodzi taka potrzeba.

Zmarszczyła brwi.

- Wygląda mi to na jakiś szemrany interes. Agencja Pinkertona to zupełnie co innego.

- Nie prowadzę wielkiej firmy, jeżeli o to pani chodzi.

- Wcale nie. Tylko że potrzeba mi kogoś dobrego, naprawdę dobrego. Czy ma pan doświadczenie w kontaktach z... no... – wolną ręką wskazała najpierw na siebie, a potem na otoczenie – ludźmi z mojej sfery?

- Za słabo panią znam, żeby odpowiedzieć na to pytanie. - Rozmawiamy o panu, nie o mnie.

- Zakładam, że polecając mnie państwu, pan Truttwell wyjaśnił, że mam doświadczenie.

- Ja chyba też mam prawo zadawać pytania, nie sądzi pan? Powiedziała to tonem nieznoszącym sprzeciwu, a jednocześnie niepewnym. Tonem pięknej kobiety, która wżeniła się w pieniądze i pozycję towarzyską i która ani przez chwilę nie zapomina, jak łatwo może wszystko stracić.

- Proszę, niech więc pani pyta.

Podchwyciła mój wzrok i spojrzała mi głęboko w oczy, jakby próbowała czytać w moich myślach. Czarne oczy patrzyły na mnie badawczo, choć same były nieprzeniknione.

- Chcę wiedzieć tylko jedno. Gdyby udało się panu odzyskać tę florencką szkatułkę... zakładam, że John Truttwell powiedział panu o złotej szkatułce?

- Wspomniał, że zginęła.

Kiwnęła głową.

- Powiedzmy, że uda się ją panu odnaleźć i odkryć, kto ją zabrał, czy na tym sprawa się skończy? Chodzi mi o to, czy nie zawiadomi pan władz i nie opowie o wszystkim?

- Nie. Chyba że policja już o tym wie.

- Nie. Nie wie, i nigdy się nie dowie – odparła. – Nie chcę, żeby ta sprawa wyszła na światło dzienne. Nawet Johnowi Truttwellowi nie chciałam mówić o szkatułce, ale wyciągnął to ze mnie. Inna sprawa, że jemu akurat ufam. A przynajmniej tak mi się wydaje.

- Natomiast mnie pani nie ufa, tak? Uśmiechnąłem się, a ona postanowiła jakoś zareagować. Poklepała mnie po policzku czerwoną różą i upuściła ją na kamienną posadzkę, jak gdyby kwiat spełnił już swoje zadanie.

- Przejdźmy do gabinetu. Tam będziemy mogli porozmawiać bez przeszkód.

Zaprowadziła mnie krótkimi schodami do bogato rzeźbionych dębowych drzwi. Zanim zdążyła je za nami zamknąć, dostrzegłem, jak służący w holu sprząta po niej najpierw sekator, a potem różę.

Gabinet był skromny; pochyły biały sufit podtrzymywały ciemne belki. Jedyne małe okienko, okratowane od zewnątrz, sprawiało wrażenie, jakbyśmy byli w więziennej celi. Całą jedną ścianę zajmował regał pełen starych prawniczych książek, tak jakby więzień próbował wyczytać w nich, jak by tu się wydostać na wolność.

Na przeciwległej ścianie wisiało wielkie olejne płótno. Zapewne przedstawiało dawne Pacific Point, uchwycone w prymitywnej perspektywie: w porcie, u podstawy cypla, stał siedemnastowieczny żaglowiec, obok przechadzali się po plaży nadzy brązowi Indianie, a nad ich głowami hiszpańscy żołnierze maszerowali po niebie niczym armia.

Pani Chalmers wskazała mi obity cielęcą skórą fotel obrotowy, stojący przed biurkiem z żaluzjowym zamknięciem.

- Te meble nie pasują do pozostałych – oznajmiła, jak gdyby miało to jakiekolwiek znaczenie. – Ale przy tym biurku pracował mój teść, a fotela, w którym pani siedzi, używał podczas rozpraw w sądzie. Był sędzią.

- Pan Truttwell mówił mi o tym.

- Tak, John Truttwell dobrze go znał. Ja go nie poznałam. Umarł dawno temu, kiedy Lawrence był jeszcze małym chłopcem. Ale mąż do tej pory otacza ojca nabożną czcią.

- Nie mogę się doczekać chwili, kiedy poznam pani męża. Czy jest w domu?

- Niestety nie. Pojechał do lekarza. Ta historia z włamaniem okropnie go zdenerwowała. – Po czym dorzuciła: - Zresztą i tak nie chcę, żeby pan z nim rozmawiał.

- Czy on wie, że tu jestem?

Odsunęła się ode mnie i pochyliła nad długim rozkładanym stołem z czarnego dębu. Ze srebrnego pudełka wyjęła papierosa i przypaliła go stołową zapalniczką od kompletu. Zaciągała się głęboko, tak że między nami zawisła chmura sinego dymu.

- Lawrence uważał, że wynajęcie prywatnego detektywa nie jest dobrym pomysłem. Mimo to postanowiłam skontaktować się z panem.

- Jakie miał zastrzeżenia?

- Mąż ceni sobie prywatność. A ta skradziona szkatułka... no cóż, jego matka dostała ją w prezencie od wielbiciela. Wiem o tym, chociaż nie powinnam. – Posłała mi nieszczery uśmiech. – W dodatku przechowywała w nim listy od niego.

- Od tego wielbiciela?

- Od mojego męża. Podczas wojny Larry bardzo często do niej pisał, a ona przechowywała te listy w szkatułce. Oczywiście, one także zniknęły... inna sprawa, że nie mają żadnej wartości, chyba że dla Larry’ego.

- A czy szkatułka jest cenna?

- Tak sądzę. Jest złota i niezwykle kunsztowna. Wykonano ją we Florencji, w okresie renesansu. – Przy ostatnim słowie zacięła się, ale jakoś przez nie przebrnęła. – Na wieczku ma obrazek przedstawiający parę kochanków.

- Była ubezpieczona?

Pokręciła głową i skrzyżowała nogi.

- Nie wydawało się to konieczne. Prawie nigdy nie wyjmowaliśmy jej z sejfu. Nie przyszło nam do głowy, że ktoś mógłby się do niego włamać.

Poprosiłem, żeby pozwoliła mi go obejrzeć. Pani Chalmers zdjęła prymitywny obraz przedstawiający Indian i hiszpańskich żołnierzy i zobaczyłem głęboko osadzony w ścianie wielki walec. Pokręciła tarczą kilka razy i otworzyła drzwiczki. Zaglądając jej przez ramię, ujrzałem sejf o średnicy mniej więcej szesnastocalowego działa i równie pusty.

- A gdzie pani trzyma biżuterię?

- Mam jej niewiele, nie interesują mnie błyskotki. Trzymam ją w kasetce w sypialni. Ale wzięłam ją ze sobą do Palm Springs. Złotą szkatułkę skradziono właśnie wtedy, kiedy tam byliśmy.

- Kiedy konkretnie zniknęła?

- Niech no pomyślę... Dziś mamy wtorek. Schowałam ją do sejfu w czwartek wieczorem. Następnego dnia rano wyjechaliśmy na pustynię. Niewątpliwie skradziono ją po naszym wyjeździe, czyli nie wcześniej niż cztery dni temu. Wczoraj w nocy, po powrocie, zajrzałam do sejfu i szkatułki nie było.

- A można wiedzieć, w jakim celu zaglądała tam pani wczoraj wieczorem?

- Nie wiem. Naprawdę nie wiem – powtórzyła. Zabrzmiało to jak wierutne kłamstwo.

- Czy przychodziło pani na myśl, że ktoś może ją ukraść? - Nie, z pewnością nie.

- A służący?

- Emilio jej nie zabrał. Ręczę za niego głową.

- Czy oprócz szkatułki zginęło coś jeszcze?

Zastanowiła się nad odpowiedzią.

- Nie sądzę. Oczywiście jeśli nie liczyć listów, tych słynnych listów.

- Były ważne?

- Jak mówiłam, ważne były dla mojego męża. I oczywiście dla jego matki. Ale ona od dawna nie żyje, umarła zaraz po wojnie. Ja jej nie poznałam. – Powiedziała to ze smutkiem, jakby miała za złe losowi, że pozbawił ją matczynego błogosławieństwa.

- Więc po co włamywacz je zabrał?

- Proszę mnie o to nie pytać. Pewnie je wziął razem ze szkatułką. – Skrzywiła się. – Jeśli je pan odnajdzie, niech pan się nie fatyguje i ich nie zwraca. I tak je słyszałam, w nich jest, a przynajmniej w większości.

- Słyszała pani? Jak to?

- Mąż często czytał je na głos Nickowi.

- A gdzie jest teraz pani syn?

- Dlaczego pan pyta?

- Chciałbym z nim pomówić.

- Nie wolno panu. – Znowu zmarszczyła brwi. Pomyślałem, że pod tą piękną maską kryje się zepsuta dziewczyna, niczym oszust kulący się w posągu boga. – Szkoda, że John Truttwell nie przysłał mi kogoś innego. Kogokolwiek, byle nie pana.

- A co jest ze mną nie tak?

- Zadaje pan za dużo pytań. Wtyka pan nos w sprawy mojej rodziny, a ja i tak już powiedziałam panu więcej, niż powinnam.

- Mnie może pani zaufać. – Natychmiast pożałowałem tych słów. - Doprawdy?

- Inni mi zaufali. – W swoim głosie dosłyszałem żałosny ton handlarza, który za wszelką cenę usiłuje coś sprzedać. Zależało mi, żeby być przy tej kobiecie, żeby zajmować się jej przedziwną błahą sprawą; ten rodzaj urody powodował, że chciało się zgłębić jej historię.

– Poza tym pan Truttwell z pewnością poradził pani, żeby niczego przede mną nie ukrywać. Kiedy zatrudnia mnie prawnik, konstytucja gwarantuje mi prawo do odmowy zeznań tak samo jak jemu.

- Co to konkretnie oznacza?

- To znaczy, że nikt nie może mnie zmusić do wyjawienia tego, co odkryłem. Nawet ława przysięgłych nie może mnie ukarać za obrazę sądu.

- Rozumiem. – Wytrąciła mnie z równowagi do tego stopnia, że wystawiłem się na sprzedaż, a teraz w pewnym sensie mogła mnie kupić, i to niekoniecznie za pieniądze. – Coś panu powiem, jeżeli obieca pan to zachować wyłącznie dla siebie; nawet John Truttwell nie może się o tym dowiedzieć. To chyba nie było zwyczajne włamanie.

- Podejrzewa pani kogoś z domowników? Na sejfie nie ma śladów włamania.

- Lawrence też zwrócił na to uwagę. Właśnie dlatego nie chciał, żeby pana angażować. Nie chciał nawet, żebym poinformowała Johna Truttwella.

- A kto jego zdaniem ukradł szkatułkę?

- Nie mówił. Obawiam się jednak, że podejrzewa Nicka.

- Czy pani syn wpadał już w tarapaty?

- Nie tego rodzaju. – Zniżyła głos tak, że z trudem ją usłyszałem, i zgarbiła się, jak gdyby ciężar myśli o synu był ponad jej siły.

- A na czym polegały?

- Miał tak zwane problemy emocjonalne. Nagle, bez żadnego powodu, wypiął się na Lawrence’a i na mnie. Kiedy miał dziewiętnaście lat, uciekł z domu. Agenci Pinkertona szukali go miesiącami. Kosztowało nas to tysiące dolarów.

- I gdzie się podziewał?

- Włóczył się po całym kraju i pracował. Nawiasem mówiąc, jego psychiatra uznał, że w sumie wyszło mu to na dobre. Potem już solidnie przykładał się do nauki. A nawet znalazł sobie dziewczynę. – Mówiła to z dumą czy też nadzieją, ale w jej oczach czaił się smutek.

- A więc pani zdaniem to nie on zabrał szkatułkę?

- Nie, nie on. – Zadarła brodę. – Gdybym tak uważała, nie byłoby pana tutaj.

- Czy potrafiłby otworzyć sejf?

- Wątpię. Nie podaliśmy mu kombinacji do zamka. - Zauważyłem, że pani zna ją na pamięć. Czy macie państwo zapisany ten numer?

- Tak.

Otworzyła dolną prawą szufladę biurka, wysunęła ją całkiem i odwróciła do góry dnem, wysypując na blat stos żółtych wyciągów bankowych. Od spodu była przylepiona taśmą karteczka z wystukanym na maszynie szeregiem cyfr. Taśma pożółkła i popękała ze starości, a kartka tak się wytarła, że cyfry były prawie nie do odczytania.

- Nietrudno ją znaleźć – zauważyłem. – Czy pani syn potrzebuje pieniędzy?

- Nie wyobrażam sobie na co. Miesięcznie dajemu mu sześćset, siedemset dolarów, a nawet więcej, jeśli akurat potrzebuje.

- Wspomniała pani o jakiejś dziewczynie.

- Jest zaręczony z Betty Truttwell, a ona z całą pewnością nie dybie na bogatego męża.

- Może w jego życiu jest jeszcze inna dziewczyna albo kobieta? - Nie. – Ale odpowiedziała powoli, z wahaniem.

- Czy on ma osobisty stosunek do tej szkatułki?

- Nick? – Zmarszczyła gładkie czoło, jak gdyby moje pytanie ją zaskoczyło. – Prawdę mówiąc, interesował się nią, kiedy był jeszcze mały. Pozwalałam, żeby bawił się nią razem z Betty. Udawaliśmy... to znaczy oni udawali, że to puszka Pandory. Wie pan, taka magiczna skrzynka.

Roześmiała się krótko. Pogrążyła się cała w marzeniach o przeszłości. Nagle jej oczy znów zmieniły wyraz, zdradzając myśli, w których zaciętość mieszała się z popłochem.

- Może nie powinnam tak się upierać przy swoim – odezwała się niepewnie. – Ale nie mogę uwierzyć, że to Nick ukradł szkatułkę. Zazwyczaj był z nami szczery.

- A pytała go pani, czy ją zabrał?

- Nie. Nie widzieliśmy się z nim od powrotu z pustyni. Nick ma własne mieszkanie obok uniwersytetu i właśnie podchodzi do końcowych egzaminów.

- Chciałbym z nim pomówić, choćby po to, żeby usłyszeć tak albo nie. Skoro jest w kręgu podejrzanych...

- Tylko niech mu pan nie mówi, że ojciec go podejrzewa. Przez ostatnie dwa lata stosunki między nimi układały się tak wspaniale, że za nic nie chciałabym ich popsuć.

Obiecałem, że będę taktowny. Bez dalszych nacisków z mojej strony dała mi numer telefonu Nicka Chalmersa i jego adres na terenie kampusu. Zapisała mi to na kartce dziecinnym, niewprawnym charakterem pisma. Potem rzuciła okiem na zegarek.

- Zeszło nam dłużej, niż myślałam. Mąż zaraz wróci do domu na lunch.

Była zarumieniona, jej oczy błyszczały, jak gdyby dobiegła końca potajemna randka. Pośpiesznie wyprowadziła mnie do holu, gdzie służący w ciemnym ubraniu stał z nieprzeniknioną miną, w pełnej szacunku pozie. Otworzył drzwi frontowe, a pani Chalmers nieomal wypchnęła mnie na dwór.

Przed domem wysiadał właśnie z czarnego rolls-royce’a mężczyzna w średnim wieku, ubrany w świetnie skrojony tweedowy garnitur. Przemaszerował przez dziedziniec z precyzją wojskowego, jakby o każdym jego kroku, każdym ruchu ręki decydował osobny rozkaz, który przyszedł z góry. Ze szczupłej opalonej twarzy spoglądały niewinne jasnoniebieskie oczy. Pod nimi widniał konwencjonalny, starannie przycięty brązowy wąs.

Chalmers zlustrował mnie pozbawionym wyrazu spojrzeniem.

- Irene, co tu się dzieje? – zapytał.

- Nic. To znaczy... – Odetchnęła głęboko. – Pan jest z ubezpieczeń. Przyszedł w sprawie włamania.

- Wezwałaś go?

- Tak. – Zerknęła na mnie zawstydzona. Łgała w żywe oczy i chciała, żebym wziął w tym udział.

- Postąpiłaś bardzo głupio – orzekł jej mąż. – O ile mi wiadomo, florencka szkatułka nie była ubezpieczona.

Gdy na mnie spojrzał, w jego uprzejmym wzroku malowało się pytanie.

- Nie – przyznałem drewnianym głosem.

Byłem zły na tę kobietę. Popsuła nasze wzajemne stosunki i prawdopodobnie uniemożliwiła mi nawiązanie poprawnych relacji w przyszłości z jej mężem.

- Wobec tego nie zatrzymujemy pana – zwrócił się do mnie Chalmers. – Przepraszam za gafę mojej żony. Przykro mi, że fatygował się pan na próżno.

Ruszył w moim kierunku, cierpliwie uśmiechając się pod wąsem. Odsunąłem się na bok. Mijając mnie w głębokim wejściu, uważał, żebyśmy się przypadkiem nie otarli. Byłem przecież tylko zwykłym śmiertelnikiem, a to mogło być zaraźliwe.ROZDZIAŁ 3

Po drodze na uniwersytet zatrzymałem się na stacji benzynowej i z umieszczonej na zewnątrz budki telefonicznej zadzwoniłem do Nicka. Usłyszałem dziewczęcy głos:

- Mieszkanie Nicholasa Chalmersa.

- Czy pan Chalmers jest w domu?

- Niestety nie – odparła tonem zawodowej telefonistki. – Ja tylko odbieram i przekazuję mu wiadomości.

- Jak mogę się z nim skontaktować? To pilne.

- Nie wiem, gdzie jest teraz. – W jej głos wkradła się zupełnie nieprofesjonalna nuta niepokoju. – Czy to ma coś wspólnego z tym, że nie podszedł do egzaminów?

- Całkiem niewykluczone – odparłem w taki sposób, by nie zamykać sobie żadnej furtki. – Jest pani przyjaciółką Nicka?

- Tak. No przecież że nie telefonistką. Jestem jego narzeczoną. - Czy mam przyjemność z panną Truttwell?

- My się znamy?

- Jeszcze nie. Jest pani teraz w mieszkaniu Nicka?

- Tak. A pan jest doradcą prawnym?

- Z grubsza rzecz biorąc. Nazywam się Archer. Panno Truttwell, czy mogłaby pani tam na mnie zaczekać? A jeśli zjawi się Nick, niech go pani poprosi, żeby także zaczekał.

Obiecała mi to.

- Zrobię wszystko, żeby mu pomóc. – Jej słowa dowodziły, że chłopakowi przyda się wszelka możliwa pomoc.

Uniwersytet mieścił się na płaskowyżu kilka mil za miastem, na tyłach lotniska. Z oddali niepełny owal nowych budynków wydawał się tak starożytny i tajemniczy jak Stonehenge. Był trzeci tydzień stycznia, więc przypuszczałem, że właśnie trwa zimowa sesja egzaminacyjna. Studenci, których napotkałem, objeżdżając kampus, sprawiali wrażenie przejętych i zaaferowanych.

Bywałem tu wcześniej, ale ostatni raz ładne kilka lat temu. Przez ten czas liczba studentów zwielokrotniła się, a na terenie miasteczka uniwersyteckiego wyrosło całe osiedle. Po Los Angeles jazda przez miasto, gdzie wszyscy ludzie są młodzi, była niesamowitym przeżyciem.

Nick mieszkał w czteropiętrowym budynku o nazwie Cambridge Arms. Wjechałem samoobsługową windą na ostatnie piętro i znalazłem jego mieszkanie, oznaczone numerem 51.

Dziewczyna otworzyła drzwi, zanim zdążyłem zapukać. Widząc, że to tylko ja, zatrzepotała rzęsami. Miała proste jasnożółte włosy, muskające na ramionach ciemny żakiet, który nosiła do spodni. Wyglądała na jakieś dwadzieścia lat.

- Nick się nie zjawił? – spytałem.

- Niestety nie. Pan Archer?

- Tak.

Obrzuciła mnie szybkim, badawczym spojrzeniem, a ja uświadomiłem sobie, że jest starsza, niż myślałem.

- Czy pan naprawdę jest doradcą prawnym, panie Archer? - Mówiłem, że z grubsza rzecz biorąc. Zajmuję się doradztwem od lat, jako amator.

- A czym pan się zajmuje zawodowo?

W jej głosie nie wyczuwałem niechęci. Ale oczy dziewczyny zdradzały, że jest szczera, wrażliwa i łatwo ją urazić. Nie chciałem do tego doprowadzić. Od dawna nie spotkałem kogoś równie miłego.

- Boję się, że jeśli pani powiem, nie zechce pani ze mną rozmawiać.

- Pan jest z policji, tak?

- Kiedyś byłem policjantem. Teraz jestem prywatnym detektywem.

- Wobec tego miał pan rację. Nie mamy o czym rozmawiać. Zaczęła zdradzać objawy paniki, miała rozszerzone oczy i nozdrza. Jej twarz błyszczała, a może raczej lśniła.

- Czy to rodzice Nicka przysłali pana, żeby pan ze mną pomówił?

- Skąd taki pomysł? Kto by się spodziewał, że pani tu będzie?

Ale skoro już rozmawiamy, wejdźmy może do środka.

Po chwili wahania odsunęła się i wpuściła mnie do mieszkania. Pokój dzienny umeblowany był kosztownie, ale bez polotu. Zupełnie jakby Chalmersowie kupili synowi meble, nie pytając go o zdanie.

Pokój sprawiał takie wrażenie, jakby Nick się przed nim chował. Na ścianach nie wisiał ani jeden obraz. Jedynym osobistym akcentem były stojące na typowym regale książki, głównie podręczniki z zakresu polityki, prawa, psychologii i psychiatrii.

Odwróciłem się do dziewczyny.

- Nick nie afiszuje się z tym, że tu mieszka – zauważyłem. - Faktycznie. To bardzo skryty ni to mężczyzna, ni chłopiec. - To w końcu chłopiec czy mężczyzna?

- Chyba właśnie próbuje się zdecydować, kim naprawdę jest. - Ile on ma właściwie lat, proszę pani?

- W zeszłym miesiącu skończył dwadzieścia trzy... czternastego grudnia. Robi dyplom pół roku po terminie, bo kilka lat temu stracił jeden semestr. A raczej zrobi, jeżeli dopuszczą go jeszcze do sesji. Ma cztery egzaminy, a jak dotąd nie podszedł do trzech.

- Dlaczego?

- Nie dlatego, że się nie uczył. Jest wyjątkowo zdolny, naprawdę – powiedziała takim tonem, jakby się spodziewała, że zaprzeczę. – Z nauk politycznych, które są jego przedmiotem kierunkowym, jest rewelacyjny, a w przyszłym roku wybiera się na prawo. – Jej głos brzmiał trochę nierealnie, jak gdyby opowiadała o własnych marzeniach albo próbowała na nowo rozbudzić w sobie nadzieję.

- Więc w czym problem?

- Jak to mówią, problemy życiowe. – Zrobiła krok w moim kierunku, stanęła z opuszczonymi rękami i zwróciła do mnie otwarte dłonie. – Ni stąd, ni zowąd przestało mu zależeć.

- Na pani?

- Gdyby tylko o to chodziło, jakoś bym to przeżyła. Ale on odciął się od wszystkiego. Kilka dni temu jego życie kompletnie się zmieniło.

- Narkotyki?

- Nie, nie sądzę. Nick wie, jakie to niebezpieczne. - Niebezpieczeństwo bywa pociągające.

- Wiem... rozumiem, co pan ma na myśli.

- Czy rozmawiał z panią o tym?

Przez chwilę nie kojarzyła, o czym mówię.

- O czym?

- O zmianie, jaka nastąpiła w jego życiu w ciągu ostatnich kilku dni.

- Właściwie nie. Widzi pan, w grę wchodzi inna kobieta. Starsza.

– Zazdrość po prostu ją zżerała.

- Czy on upadł na głowę?

Chciałem powiedzieć jej komplement, ona jednak potraktowała to dosłownie.

- Wiem. Robi rzeczy, których z pewnością by nie robił, gdyby był całkiem zdrowy na umyśle.

- Proszę mi opowiedzieć, co takiego wyrabia.

Popatrzyła na mnie; jak dotąd było to najdłuższe spojrzenie, jakim mnie obrzuciła.

- Nie mogę. Przecież ja pana wcale nie znam.

- Ale zna mnie pani ojciec.

- Naprawdę?

- Jeśli mi pani nie wierzy, proszę do niego zadzwonić.

Jej wzrok powędrował do aparatu telefonicznego stojącego na małym stoliku przy kanapie, po czym wrócił i spoczął na mojej twarzy.

- Wobec tego pracuje pan dla Chalmersów. Są klientami ojca. Nic na to nie powiedziałem.

- W jakim celu rodzice Nicka pana wynajęli?

- Bez komentarza. Tracimy tylko czas. Obojgu nam zależy na tym, żeby Nick znowu stał się sobą. Musimy sobie pomagać.

- A jak mogłabym pomóc?

Poczułem, że do niej trafiam.

- Widać, że ma pani ochotę przed kimś się wygadać. Proszę mi powiedzieć, w co on się wpakował.

Do tej pory stałem jak nieproszony gość. Teraz usiadłem na kanapie. Dziewczyna podeszła ostrożnie i przysiadła na oparciu, z dala ode mnie.

- Jeśli panu powiem, nie powtórzy pan jego rodzicom?

- Nie. Ma pani coś przeciwko nim?

- Właściwie nie. To mili ludzie, znam ich od urodzenia jako naszych przyjaciół i sąsiadów. Ale pan Chalmers jest dla Nicka zbyt surowy... wie pan, oni są tacy różni. Na przykład Nick ma bardzo krytyczny stosunek do wojny, co jego ojciec uważa za brak patriotyzmu. Sam walczył podczas ostatniej wojny, został odznaczony, i pewnie dlatego jest taki nieugięty w swoich przekonaniach.

- Co robił na wojnie?

- Był pilotem w marynarce wojennej, miał wtedy mniej lat niż Nick teraz. Uważa syna za skrajnego anarchistę. – Przerwała. – Ale to nieprawda. Przyznaję, że kiedyś Nick był dość radykalny... kilka lat temu, zanim poważnie wziął się do nauki. Aż do zeszłego tygodnia tak świetnie mu szło. I nagle wszystko szlag trafił.

Czekałem. Ostrożnie niczym ptak zsunęła się z oparcia kanapy i klapnęła obok mnie. Skrzywiła się i zacisnęła powieki, powstrzymując łzy. Po chwili kontynuowała:

- Myślę, że źródłem wszystkiego jest ta kobieta. Wiem, jak to o mnie świadczy. Ale jak mam nie być zazdrosna? Nick rzucił mnie jak gorący kartofel i związał się z kobietą w takim wieku, że mogłaby być jego matką. W dodatku to mężatka.

- Skąd pani o tym wie?

- Przedstawił mi ją, jako panią Trask. Jestem prawie pewna, że ona nie jest stąd... w książce telefonicznej nie ma żadnych Trasków.

- Przedstawił was sobie?

- Zmusiłam go do tego. Zobaczyłam ich razem w restauracji Lido. Podeszłam do ich stolika i stałam, dopóki Nick nie przedstawił mnie jej i jeszcze jakiemuś mężczyźnie. Tamten nazywa się Sidney Harrow. Jest z San Diego, zajmuje się odzyskiwaniem długów.

- Powiedział pani o tym?

- Niezupełnie. Sama to odkryłam.

- Widzę, że z pani jest odkrywca jak się patrzy.

- I owszem – przytaknęła. – To prawda. Chociaż w zasadzie nie wtykam nosa w nie swoje sprawy. – Uśmiechnęła się do mnie półgębkiem. – Ale czasami sytuacja człowieka do tego zmusza. Dlatego kiedy pan Harrow nie patrzył, zwinęłam mu kwit parkingowy, który leżał na stole obok jego talerza. Wyszłam z restauracji i namówiłam parkingowego, żeby pokazał mi jego samochód. To stary gruchot, kabriolet z wyrwaną tylną szybą. Dalej już poszło łatwo. Spisałam nazwisko i adres z dowodu rejestracyjnego na tablicy rozdzielczej i zadzwoniłam pod ten adres, do San Diego. Okazało się, że mieści się tam agencja odzyskiwania długów. Powiedzieli mi, że Harrow jest na wakacjach. Akurat!

- Skąd pani wie, że nie przyjechał tu na wakacje?

- Jeszcze nie skończyłam. – Po raz pierwszy okazała zniecierpliwienie, pochłonięta swoją opowieścią. – Spotkałam ich w restauracji w czwartek w południe. A w piątek wieczorem znowu zobaczyłam ten kabriolet. Stał przed domem Chalmersów. Mieszkamy przy tej samej ulicy, prawie naprzeciwko siebie, i z okna pracowni mam widok na ich dom. Żeby się upewnić, czy to na pewno samochód Harrowa, wyszłam na dwór i sprawdziłam rejestrację. To było w piątek, około dziewiątej wieczorem.

Rzecz jasna, to był jego samochód. Harrow prawdopodobnie usłyszał, jak zamykam drzwiczki, bo wybiegł z domu Chalmersów jak szalony i spytał, co ja tam robię. Na to ja zapytałam, co on tu robi. Wtedy uderzył mnie w twarz i zaczął wykręcać mi rękę. Widocznie narobiłam hałasu, bo Nick wybiegł z domu i znokautował Harrowa. A potem Harrow wyciągnął z samochodu rewolwer i przez chwilę myślałam, że strzeli do Nicka. Obaj mieli przedziwne miny, jakby za chwilę mieli umrzeć. Jak gdyby chcieli się pozabijać.

Znałem to pożegnalne spojrzenie. Widywałem je podczas wojny, a i po wojnie o wiele za często.

- Ale wtedy z domu wyszła ta kobieta i ich powstrzymała – mówiła dalej dziewczyna. – Kazała Harrowowi wsiąść do samochodu. Sama też wsiadła i odjechali. Nick powiedział, że bardzo mu przykro, ale teraz nie może ze mną rozmawiać. Wrócił do domu i zamknął drzwi na klucz.

- Skąd pani wie, że na klucz?

- Bo próbowałam je otworzyć. Jego rodzice wyjechali do Palm Springs, a on był okropnie zdenerwowany. Niech pan mnie nie pyta dlaczego. Ja w ogóle nic z tego nie rozumiem, poza tym, że ta kobieta go omotała.

- Jest pani pewna?

- Zna pan ten typ? Tleniona blondyna, szminka rozmazana na wielkich czerwonych ustach i jad w oczach. Nie pojmuję, jak Nick mógł na nią polecieć.

- Dlaczego przypuszcza pani, że na nią leci?

- Bo ona mówi do niego w taki sposób, jakby był jej własnością – odparła, nie patrząc na mnie, odwrócona półbokiem.

- Mówiła pani ojcu o tej kobiecie?

Pokręciła głową.

- On wie, że nie układa nam się z Nickiem. Ale nie mogę mu powiedzieć, o co chodzi. To by stawiało Nicka w bardzo złym świetle.

- A pani chce wyjść za niego za mąż?

- Czekam na to od dawna. – Usiadła twarzą do mnie. Czułem, że jej zimny upór napiera na mnie jak woda na tamę. – Zamierzam wyjść za Nicka bez względu na to, czy się to ojcu podoba, czy nie. Ale oczywiście wolałabym mieć jego zgodę.

- A on ma coś przeciwko Nickowi?

Mina jej zrzedła.

- Ojciec będzie miał coś przeciwko każdemu mężczyźnie, którego będę chciała poślubić. Moja matka zginęła w czterdziestym piątym roku. Była młodsza niż ja obecnie – dorzuciła z lekkim zdziwieniem. – Ojciec nie ożenił się powtórnie, ze względu na mnie. A ja żałuję, że właśnie ze względu na mnie tego nie zrobił.

Mówiła z naciskiem, dobitnie, jak młoda kobieta, która wiele wycierpiała.

- Ile ma pani lat, Betty?

- Dwadzieścia pięć.

- Kiedy ostatnio widziała pani Nicka?

- W piątek wieczorem, przed jego domem.

- I od tej pory czeka tu pani na niego?

- Nie przez cały czas. Tata zamartwiłby się na śmierć, gdybym nie wróciła na noc do domu. Nawiasem mówiąc, odkąd zaczęłam tu czekać, Nick nie spał w swoim łóżku.

- Czyli od kiedy?

- Od soboty po południu. – Po czym dodała z taką miną, jakby miała zwymiotować: - Jeśli woli sypiać z tamtą, to trudno.

W tym momencie zadzwonił telefon. Betty wstała szybko i odebrała. Przez chwilę słuchała, po czym powiedziała ponuro:

- Ja tylko przyjmuję wiadomości dla pana Chalmersa... Nie, nie wiem, gdzie jest... Pan Chalmers nie udziela mi takich informacji.

Znowu zamilkła. Siedząc na kanapie, słyszałem dobiegający ze słuchawki wzburzony kobiecy głos, ale nie rozumiałem, co mówi. Betty powtórzyła jej słowa:

- Pan Chalmers ma się trzymać z dala od hotelu Montevista Inn.

Rozumiem. Mąż panią śledził. Czy to też mam mu powtórzyć...? Dobrze.

Odłożyła słuchawkę tak delikatnie, jakby była wypełniona materiałem wybuchowym. Ze wzburzenia rumieniec wypełzł jej na szyję i krew nabiegła do twarzy.

- Dzwoniła pani Trask.

- Tak myślałem. Domyślam się, że jest teraz w Montevista Inn.

- Tak. Jej mąż również.

- Może ich tam odwiedzę?

Nagle zerwała się na nogi.

- Wracam do domu. Nie będę tu czekała ani chwili dłużej. To poniżające.

Razem zjechaliśmy windą. W intymności, jaką zapewniał brak windziarza, dziewczyna powiedziała:

- Zdradziłam panu wszystkie swoje tajemnice. Jak pan to robi, że ludzie się panu zwierzają?

- Nic nie robię. Wszyscy lubią mówić o tym, co ich boli. Czasami pomaga to ukoić ból.

- Tak, chyba ma pan rację.

- Czy mogę pani zadać jeszcze jedno bolesne pytanie? - Dzisiaj już nic mnie nie zaskoczy.

- Jak zginęła pani matka?

- Przejechał ją samochód, dokładnie przed naszym domem na Pacific Street.

- Kto prowadził?

- Nie wiadomo, a w każdym razie ja nie wiem. Byłam wtedy malutka.

- Kierowca zbiegł z miejsca wypadku?

Pokiwała głową. Na parterze drzwi się rozsunęły i intymny nastrój prysł. Razem wyszliśmy na parking. Patrzyłem, jak Betty odjeżdża czerwonym dwuosobowym samochodem i skręcając w ulicę, pali gumę.ROZDZIAŁ 4

Montevista leży nad samym morzem, tuż na południe od Pacific Point. Wówczas była to dzielnica willowa o wiejskim charakterze, dla tych, którzy lubią lasy i których stać na to, by mieszkać wszędzie, gdzie zechcą.

Po zjeździe z autostrady skręciłem na porośnięte dębami wzgórze, do Montevista Inn. Z hotelowego parkingu dachy położonych niżej domów wyglądały, jak gdyby pływały w morzu zieleni. Spytałem młodego człowieka w recepcji o panią Trask. Skierował mnie do domku numer siedem, po drugiej stronie basenu.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: