Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Praktyki na Starym Mieście w Lublinie. Czyli jak to jest na archeologii. - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
12 listopada 2012
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
14,90

Praktyki na Starym Mieście w Lublinie. Czyli jak to jest na archeologii. - ebook


Tomasz Zackiewicz - Autor niezwykle poczytnych za granicą książek o tematyce archeologiczno-historycznej oraz artykułów naukowych, szczególnie popularnych w Niemczech. Jego anglojęzyczne publikacje stanowią cenny materiał edukacyjny zarówno dla naukowców jak i pasjonatów i cieszą się niesłabnącą popularnością. Przykładowe tytuły to:

My Tips for Men About Women, For Men Only
LABOUR CAMP FOR IMMIGRANTS IN GREAT BRITAIN -- A True Story
The Publishing Experiment
Robert M. Fletcher's Scams, Part One
Robert M. Fletcher's Scams, Part Two
Robert M. Fletcher's Scams, Part Three
Robert M. Fletcher's Scams, Part Four
Stephen Bathory's Financial Contribution to War Expenses (1576 - 1586)
The Duke of Masovians, The Federation (Slavic Stories)

W swojej obecnej książce Autor opisuje praktyki archeologiczne, które odbywał w trakcie studiów w Polsce, w mieście Lublinie. Czytelnik, nie tylko ten zainteresowany archeologią, odnajdzie w niej wiele interesujących przygód młodego studenta, ale przede wszystkim refleksje i spostrzeżenia dotyczące historii i archeologii.

Jak sam Tomasz Zackiewicz pisze: „Mówiąc o studiach mamy na myśli wiele skojarzeń, z których niewiele wiąże się z nauką, czyli tym, co powinno przede wszystkim robić się w tym czasie. Bowiem jak zwykle praktyka nie idzie w parze z teorią. Zwłaszcza, gdy ma się do czynienia z nieokiełzaną młodością, której to rosną skrzydła. I chciałoby się pofrunąć ku swojemu przeznaczeniu, aby wyrwać się z wyświechtanej codzienności.”

Kategoria: Dla młodzieży
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-63548-19-3
Rozmiar pliku: 3,0 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Lato 1997

Wstęp

Mówiąc o studiach mamy na myśli wiele skojarzeń, z których niewiele wiąże się z nauką, czyli tym, co powinno przede wszystkim robić się w tym czasie. Bowiem jak zwykle praktyka nie idzie w parze z teorią. Zwłaszcza, gdy ma się do czynienia z nieokiełzaną młodością, której to rosną skrzydła. I chciało by się pofrunąć ku swojemu przeznaczeniu, aby wyrwać się z wyświechtanej codzienności. Ja nie miałem żadnych skojarzeń – po prostu kolejny etap w moim nudnym życiu. Ponieważ traktowałem swoje istnienie na tym świecie jako takie cykle do przejścia. Najpierw moim celem była dobra szkoła średnia, potem zdana matura, a teraz to musiałem dostać się na jakieś studia. Wtedy jeszcze „jakieś”, bowiem nie było jeszcze takiej durnej mody, że popularny jest teraz kierunek taki a taki. Nie, wtedy jeszcze było normalnie i studiowało się dla przyjemności a nie dla kasy. Chociaż nawet dzisiaj i dobry kierunek nie zapewnia pracy.
A pierwszych symptomów tego wesołego życia studenckiego doświadczyłem jeszcze przed zdaniem egzaminu na studia, a po złożeniu papierów. Był u mnie listonosz z pewną niespodzianką z samego Lublina. Czym prędzej otworzyłem przesyłkę, obawiając się, że przy składaniu papierów o czymś zapomniałem.A tu takie coś! Zwykłe pisemko na powitanie. Przed moimi oczami leżał na stole miesięcznik Samorządu Studentów UMCS nr 7 (18), wydanie specjalne dla kandydatów z lipca 1997 roku zwane „CIA” czyli „Centrum Informacji Akademickiej” z jakimiś tam bzdetami, które mnie w ogóle nie obchodziły. Na okładce jakiś zarośnięty facet (najprawdopodobniej student) w jednym ręku trzymał plastikowe wiaderko z pustymi butelkami, a w drugiej prezentował flaszkę denaturatu. Pełną! Kiedy na to patrzyłem, nie wiedziałem jeszcze, że obrazek ten był przedsmakiem tego, co miało mnie czekać na lubelskiej ziemi. Ale w tym czasie potraktowałem to jako dobry żart. No i ten niezapomniany napis:

„ Głowa do góry!

Będzie lepiej niż myślicie! ”

Ale przecież ja wiedziałem, że będzie dobrze, w końcu dla mnie innego wyjścia nie było. Dla mnie to był skok w przyszłość ku moim marzeniom. Jakkolwiek nie było u mnie specjalnego entuzjazmu, tylko zwykłe „Jestem studentem!”. To oto zdanie padło z moich ust, kiedy zobaczyłem siebie w czołówce najlepszych po zdaniu egzaminów wstępnych. Tak, byłem siódmy po trudnym egzaminie z geografii, historii i wiedzy o społeczeństwie. Na na stu jeden kandydatów było piętnaście miejsc. Żadnych kursów przygotowawczych, specjalnego douczania i innych tego typu pierdół, które służą jedynie wyciągnięciu kasy od przyszłych studentów, a raczej – jeleni. I to było super, bo była wolność wyboru, a nie jakiś pieprzony przymus, czy jakaś tam jebana moda.

W ogólniaku byłem raczej przeciętniakiem, skupionym na przeżyciu w szkole, bo po prostu miałem tego wszystkiego dość. Te cztery lata to ciągnęły się jak flaki z olejem i odliczałem dni do końca tego czegoś. Tak bardzo chciałem zmienić swoje życie, a nie mogłem zrobić tego bez zdania matury i dostania się na studia. No i wreszcie się udało. Mimo straszliwej powodzi zwanej powodzią tysiąclecia w naszym kraju z początku lipca 1997 roku i obaw co do niemożności dotarcia do Lublina z powodu podmycia torów przez nieokiełzane rzeki południa Polski, dopiąłem swego.

– Gratuluję, jesteś na archeologii! – usłyszałem za sobą dobrze mi znajomy głos, którego słyszałem przez ostatnie cztery lata.

Przypomniałem sobie, że w to lipcowe popołudnie w Lublinie nie byłem sam. Stało tu kilka osób, ale tylko jedna była dla mnie ważna. Ważna, bo znana; reszta to obcy. Byłem tu po prostu z kolegą z ogólniaka. Obaj zdecydowaliśmy się na ten karkołomny czyn zdawania do Lublina na archeologię. A dlaczego do Lublina? Odpowiedź była zaskakująco prosta – bo było najłatwiej i tak się nam akurat podobało. Nie tam żaden owczy pęd, bo dużo ludzi to wybiera, bo wielka po tym kasa, bo prestiż, bo polska gospodarka tego potrzebuje (mamy jeszcze jakąś gospodarkę w tym kraju, bo wtedy ciągle była?). Nie, te wszystkie dzisiejsze powody dla studiowania nie miały wtedy znaczenia. Ważne było coś innego – tak jakoś zwyczajnie wyszło. I tyle.

Chciałem dostać się na studia dzienne i się dostałem. Dla mnie to wystarczyło. Nie to, żebym nie był ambitny, ale moje marzenia traktowały etap studiowania po macoszemu, bo to była dla mnie normalka. Musiałem po prostu gdzieś studiować. Trzeba jakiegoś tam mgra mieć przed imieniem i nazwiskiem. Studiowało się, co chciało lub na co udało się dostać. I właśnie dostałem się na archeologię do Lublina!

– Może i tak – stwierdziłem ciągle bez entuzjazmu.

Naprawdę mi to wisiało, czy się dostałem, czy nie. Mogłem zdawać w każdej chwili na coś innego. Byle tylko mnie przyjęli.

– Dobrze wypadłeś – komentował mój kolega.

Dopiero teraz wyczułem tę nutkę zazdrości. No cóż, może i się dostałem na tą przeklętą archeologię, ale on nie! I to był problem – dla niego... Ale dla mnie też! To oznaczało, że będę tu sam. Przecież Lublin był daleko od domu, a ja tu nikogo nie znałem. Zero znajomych, zero rodziny. I to było spore miasto. Do licha, po co mi to wszystko?! Tak wtedy myślałem i dlatego wcale nie skakałem z radości.

Potem, kiedy było już po wszystkim, siedzieliśmy w przydworcowym barze przy zamówionym piwku. Mieliśmy wracać do domu pociągiem, który miał nadjechać lada chwila. I obaj byliśmy smutni: kolega, bo się nie dostał, a ja – bo nigdy nie byłem tak daleko od domu samotnie. Na szczęście potem humory nam się poprawiły, ponieważ poznaliśmy fajną dziewczynę, która zaraz nas rozweseliła.

Jednak jak się potem okazało, mieliśmy tylko przez nią tęgie kłopoty z pijanymi poborowymi jadącymi do jednostki w Braniewie. W skrócie powiem tylko, że musiałem bić się z siedmioma nawalonymi i wściekłymi z powodu powrotu do wojska żołdakami na korytarzu w pociągu. Ja w zasadzie nie stosowałem przemocy, bo to domena intelektualnych niedorozwojów, ale wtedy to się trzaskałem aż miło. Na szczęście tylko moje ubranie ucierpiało, a ja i mój kolega dotarliśmy do naszej ukochanej Suwalszczyzny cali i zdrowi.Praktyka archeologiczna

Otrzymałem oficjalne powiadomienie, że zostałem studentem archeologii UMCS. Tak, to brzmiało naprawdę dumnie. Ale je dumny nie byłem, zaciekawiony raczej. Nie musiałem czekać do października na początek moich studiów, bowiem ku mojemu zaskoczeniu jeszcze w lipcu dostałem zaproszenie na praktyki archeologiczne. Tak, musiałem zjawić się w Lublinie jeszcze w wakacjew celu odbycia praktyk. I miałem tam spędzić prawie cały sierpień.

Ucieszyło mnie to i zasmuciło. To była dla mnie nowość i długo wyczekiwana możliwość wyrwania się ze swego środowiska wiejskich kołków, które to miało na mnie niezbyt dobry wpływ. Totalnie chamiałem. Broniłem się przed staniem się jednym z nich jak tylko mogłem, ale oczywiście proces zwioszczenia następował. I teraz dostałem szansę, aby to odwrócić. Liczyłem na uzdrowicielski kontakt z kujonami, który by mnie zmienił na lepsze. Dlatego te praktyki były czymś dobrym. Ale z drugiej strony ich nie chciałem. Najzwyczajniej w świecie nie chciało mi się jechać taki szmat drogi w wakacje. Zwyczajnie się rozleniwiłem otoczony myślami o tym, że już nie muszę chodzić do szkoły.

Ale przecież oto rozpoczynał się nowy etap w moim życiu, ciekawszy niż pozostałe, jakie do tej pory przeżyłem. Dostałem się na dzienne studia do dużego miasta i oto wzywali mnie już na praktyki. O ludzie, będę na prawdziwych archeologicznych wykopaliskach! Teraz dopiero zaczęło do mnie docierać, iż rzeczywiście byłem studentem archeologii w Lublinie. Naprawdę tam się dostałem i mogłem być z tego dumny. Od razu stanęły mi przed oczami sceny z filmu serii Indiana Jones, którego bardzo lubiłem za młodu. Jeszcze wtedy wierzyłem w świat i w jego dobro, byłem optymistą (a może po prostu naiwniakiem?). I jak przypominałem sobie sceny z tej zabójczej roli Harrisona Forda, to wtedy moja wyobraźnia zaczęła pracować na maksa. Widziałem siebie jako bohatera, uczestnika egzotycznych wypraw z bronią (i biczem?) w towarzystwie uroczej damy, ślicznej arystokratki, z którą to razem poszukiwaliśmy zaginionych cywilizacji i drogocennych skarbów. Ach, te amerykańskie filmy! Robiły tylko wodę z mózgu ludziom wychowanym w czasach PRL-u. Ale w tym czasie tego jeszcze nie wiedziałem. Tak, ja jako Indiana Jones i jeszcze jakaś ślicznotka. W sam raz dla zakompleksionego młodego chłopaka z prowincji Polski B. Pewnie dlatego padło na archeologię, a nie na przykład na prawo, ekonomię, architekturę, czy jeszcze inny akademicki gniot. Moje życie nie było zbyt udane i dlatego moją wątła męskość zapragnęła sukcesów. Pragnąłem być jak ten Indiana Jones, który nie bał się żadnych przeciwności losu, żadnych złych ludzi, którzy to nastawali na jego życie; który zawsze wychodził cało z opresji i który przede wszystkim żył ciekawie.

I oto przede mną otworzyły się wrota do zmiany swego życia. A ja chciałem je zmienić. Jak cholera! I żyć jak Indy. Dlatego ekscytowałem się tym sierpniem. Starałem się przygotować do niego psychicznie jak najlepiej. Aby wykorzystać tę szansę, jaka stała przede mną, jak najlepiej. Teraz albo nigdy. Tak daleka podróż do całkowicie mi obcego miasta to stres, ale spakowałem torbę i wio! Byłem już na dworcu kolejowym w Suwałkach, pogrążony w bladym świetle (oszczędności, proszę państwa!) przydworcowych lamp. To nie była zbyt bezpieczna okolica, dlatego podróżni zwykle nie szli tu piechotą, a korzystali z taksówek, które brali spod dworca PKS. Ja tam przyszedłem piechotą; zawsze tak robiłem. I to nie było spowodowane tym, że ze mnie był taki twardziel, ale po prostu nie chciałem sobie głowy zawracać jakimiś tam taksówkami. Samotnie rzucałem się w nieznane, jak ten filmowy Indiana Jones.

Było ciemno, bo pociąg relacji Suwałki – Łódź Fabryczna był po jedenastej w nocy. I chociaż trwało lato, to jednak jasno nie było. W ręku miałem kupiony bilet do Warszawy, a w głowie pełno różnych pytań, na które jeszcze nie mogłem znaleźć odpowiedzi. W tym pustym budynku dworcowym siedziałem z tą swoją podróżną torbą i myślałem. Myślałem nad swoim życiem. Byłem w sumie już dorosłym facetem, a ciągle nie miałem jasno wyklarowanej przyszłości. Nie chciałem o tym myśleć, gdyż to chyba było jeszcze za wcześnie jak na mnie. I oto stwierdziłem, że moje dotychczasowe życie było bez celu. Niby gdzieś tam dążyłem, ale nie byłem pewien konkretnie gdzie.

Jeszcze nie było tak źle ze mną jak z wieloma młodymi dzisiaj, którzy to stają na rozstaju dróg i nie wiedzą, gdzie iść. I ta niewiadoma często doprowadza ich do psychicznej destrukcji, która za kolei prowadzi do destrukcji fizycznej, w tym śmierci. Stąd tyle dzisiaj samobójstw. Nie, byłem daleko od tego stanu, gdzie jest tylko równia pochyła. Ja zwyczajnie byłem osobą ambitną i chciałem od losu więcej, zdecydowanie więcej niż miałem. A miałem marzenia, śmiałe marzenia, które jednak trudno było zrealizować i wszystko, co na mnie czekało, to tylko gorycz porażki. Dostawałem od życia baty od dzieciństwa, bo ja zawsze byłem buntownikiem, chadzającym własnymi ścieżkami i odrzucającym jakąkolwiek kontrolę innych osób.

Siedząc w tej słabo oświetlonej dworcowej poczekalni z jednym pijanym facetem, w przyćmionej przestrzeni, gdy ciemności panowały na zewnątrz, mając dużo czasu do odjazdu, czułem straszliwy smutek. Poczucie życiowej klęski było silne, ale nie odbierało mi chęci do istnienia. Wiedziałem, że zwyczajnie muszę wziąć się w garść i ruszyć ku swojemu przeznaczeniu, aby wreszcie coś zmienić w swoim życiu. Musiałem odciąć się od swojej niezbyt dobrej przeszłości, która ciążyła mi jak ołowiany ciężar zaczepiony do nogi pływaka. I byłem zdecydowany na radykalne kroki. To był doskonały czas na to. Jakkolwiek nie miałem pojęcia, nawet w swoich najśmielszych planach, jak bardzo miały być to radykalne kroki. Bowiem czasami bywa tak, że rzeczywistość nas zaskakuje i jest lepsza jazda, niż to mogłoby się wydawać.

Podróż minęła zaskakująco spokojnie, chociaż podobno trasa kolejowa Suwałki – Warszawa jest najniebezpieczniejszą ze wszystkich tras Polski. Nikt mnie nie zgwałcił i nie zabił... Uff! A ja miałem pod ręką potężną myśliwską kosę, jaką jeszcze nabyłem w normalnych czasach, kiedy to nasi bracia Słowianie przyjeżdżali do nas bez przeszkód zza wschodniej granicy na drobny handelek. Bardzo byłem do niej przywiązany, a miałem ją tak na wszelki wypadek. Uciąłbym nią łeb napastnikowi, gdyby taki napatoczył mi się pod nogi. Miałem opory przed zrobieniem komukolwiek krzywdy, bo tak mnie wychowano, lecz zdawałem sobie sprawę, że może przyjść chwila próby, że będzie przede mną prosty wybór – albo on albo ja. Jak to śpiewał Andrzej Cierniewski, tylko trochę w innym znaczeniu.

W Warszawie jak zwykle tłoczno, a ja z tą przeklętą torbą podróżną – która właściwie nie była podróżną, bowiem była tak zrobiona, że tylko przeszkadzała – czułem się jak kaleka. Kosztowało mnie to wiele wysiłku, chociaż słaby nie byłem, ale w końcu trafiłem na peron, skąd miał jechać pociąg do Lublina. I tutaj jakąś godzinkę miałem przesiedzieć. Z tą torbą nie zamierzałem nigdzie się ruszać. A więc tkwiłem tu najpierw samotnie, a potem w tłumie potencjalnych pasażerów. W pociągu było tłoczno, ponieważ to środek wakacji, a więc masa wyjazdów. Stałem oczywiście na korytarzu, ale mi to w sumie wisiało. Mimo nieprzespanej nocy mogłem postać, ponieważ byłem młody. Dla mnie to był nowy świat, dlatego z wielką ciekawością podziwiałem krajobrazy przesuwające się za otwartym oknem wagonu.

Z wielką uwagą patrzyłem na te krajobrazy, tak odmienne od naszej Suwalszczyzny. I te wszystkie owocowe pola z porzeczkami i te z tyczkami do chmielu. Byłem pod niemałym wrażeniem tego owocowego zagłębia Polski.…Dęblin – Puławy – Nałęczów... Lublin!

Patrzyłem na te wąwozy i pagórki, na tle których mozolnie wysuwało się miasto. Te blokowiska zatopione w pięknej zieleni. Tak charakterystyczny widok dla Lublina i okolic. To była miłość od pierwszego wejrzenia. Stoimy. Dla mnie to cel podróży, więc wysiadłem. Szukałem przejścia do miasta. Z tą moją cholerną torbą! I oczywiście wszedłem tam gdzie nie powinienem, dlatego musiałem zawrócić i ponowić próbę. I się udało. W Lublinie załapałem się na miejski środek transportu „na szelkach”, czyli trolejbus i wysiadłem na chybił-trafił, ponieważ miasta nie znałem. Do miasteczka akademickiego był jeszcze kawałek. Byłem na Alejach Racławickich i waliłem prosto na UMCS wchodząc w ślepą ulicę Idziego Radziszewskiego. I już znalazłem się w miasteczku akademickim. Z informacji mi przysłanej wiedziałem, że muszę szukać Zakładu Archeologii (dzisiaj Instytut) na Wydziale Humanistycznym. Idąc wpadłem na naszą Maryśkę, czyli pomnik Marii Curie-Skłodowskiej, stojącej przed szacownym i ogromnym budynkiem rektoratu. Naprawdę byłem pod wrażeniem. Ale co innego przykuło moją uwagę. Przecierałem oczy ze zdumienia – na budynku rektoratu był napis następującej treści:

„NAUKA W SŁUŻBIE LUDU”

Patrząc na to aż zaniemówiłem. To było hasło rodem z PRL! Oczywiście miało ono swój sens i przesłanie, ale naprawdę poczułem się jak w filmie „Czterdziestolatek” lub „Alternatywy 4”. Tego to się tu nie spodziewałem. Mieliśmy 1997 rok, czyli jakieś osiem lat wspaniałej demokracji, wolności, swobód, kapitalizmu i innych jednorożców, o których wszyscy słyszeli, ale nikt nie widział na własne oczy. W tym czasie jeszcze gówno nie wypłynęło, a więc wszyscy wierzyli w Zbawiciela z Wąsami z Gdańska skaczącego przez płotki i jego Wielkiego Protektora z „pobożnego” Watykanu. A tu taki tekst! I to jeszcze takimi literami. Wtedy to zacząłem wierzyć w pewne takie teorie zwane spiskowymi, gdzie podobno „modląca się i pracująca Ameryka” dogadała się „nieludzką ziemią” na Wschodzie za plecami Narodu. No bo jak to wszystko wyjaśnić? Tylko tak. Podzielili się naszą Ojczyzną i tyle. Stałem i patrzyłem jakbym rzeczywiście zobaczył jednorożca, i to jeszcze różowego, żeby nie powiedzieć czerwonego. Już wtedy powinienem był mieć jakieś przemyślenia, że ten uniwerek mnie zaskoczy i odmieni całe moje życie. Ale ja zbyt byłem wtedy przestraszony i zahukany, także zmęczony i znużony, aby mieć jakiekolwiek przemyślenia. Marzyłem tylko, aby załatwić wszelkie formalności i wreszcie gdzieś spocząć po długiej podróży. Rzucić się na jakieś łóżko i spać, spać, spać... I jeszcze ta cholerna torba, którą musiał zaprojektować jakiś kompletny świr!

Świadomość bliskości celu podróży dodała mi sił do dalszej walki ze swoimi słabościami, tymi duchowymi i fizycznymi. Nie czekając zbyt długo przeciąłem parczek i już z daleka wypatrywałem czerwonych tablic z białymi napisami informującymi o nazwie wydziałów i kierunków (starałem się już nie zwracać uwagi na ten kontrowersyjny napis rodem z minionej epoki). Chodziłem i szukałem, a nogi właziły mi w dupę. Czułem się o dziesięć centymetrów niższy, a może więcej jak w tej komedii z Leslie’m Nielsenem, kiedy to hamował nogami, aby zatrzymać jakiś tam pędzący pojazd. Modliłem się o to, aby Wydział Humanistyczny nie był czasem gdzieś daleko stąd, bo bym chyba nie dał rady. Na szczęście tak nie było. Zauważyłem odpowiednią czerwoną tablicę niedaleko w niskim budynku. „Wydział Humanistyczny, Zakład Archeologii” – mogłem odczytać. Byłem zdumiony, bo to chyba było tu, gdzie widniały wyniki egzaminów. Tak, to było tu. Stałem zaskoczony, bowiem wtedy wszystko wydawało się inne. I nawet nie zauważyłem tego napisu na budynku rektoratu. Jak to się stało, nie wiem, na pewno ten napis tam był. I to pewnie od czasów otwarcia UMCS, bo to miał być taki prztyczek dla KUL ze strony peerelowskich władz. Jakkolwiek ja naprawdę go wtedy nie dostrzegłem, chociaż trudno go było nie dostrzec. Ale ja wtedy trafiłem tu z innej strony i byłem zbyt zestresowany, aby patrzeć po budynkach. No a teraz to już inna bajka... Zjawiłem się pod właściwym adresem, więc wszedłem do budynku szukając Zakładu Archeologii. Miałem tu się zgłosić po przyjeździe. Szukałem możliwości zaaklimatyzowania się w nowym dla mnie miejscu. Wszystko było dla mnie takie obce. Okazało się, że ta cała archeologia znajdowała się w piwnicy. Doskonałe warunki, bowiem archeolodzy żyli w ziemi, a więc otoczenie było wyborne. Widziałem tu białe drzwi z odpowiednimi napisami. Odstawiłem tę cholerną torbę na bok, ponieważ wiedziałem, że i tak nikt jej mi nie ukradnie. Kto by spróbował, potem żałowałby tego strasznie. Nie życzyłem tego nawet największemu mojemu wrogowi, ponieważ to coś mogło odebrać chęć do życia.

Patrzyłem po drzwiach. Wybrałem jedne z nich i po prostu zapukałem. I potem wszedłem. Nieproszony. – Dzień dobry... Ja na praktyki – powiedziałem nieśmiało.Zaraz zza półki wyskoczył dziwny staruszek, wysoki, szczupły, ze szczęściem wypisanym na pomarszczonym obliczu ozdobionym szacowną siwizną. Już wtedy wiedziałem, że to gruba ryba, ale nie miałem pojęcia, że to szef Zakładu Archeologii. Dopiero potem do tego doszedłem drogą dedukcji. – A, dzień dobry! – wykrzyknął ten starszy mężczyzna. I w kilku krokach znalazł się przy mnie. Podziwiałem jego zręczność i gibkość młodzieńca. Gdy on poruszał się jak pantera, ja stałem jak biblijny słup soli. Byłem potwornie wykończony daleką podróżą.– Pan na praktyki? – spytał jakby sam do siebie.– Na praktyki... – ciągle mówiłem nieśmiało, bo ta cała sytuacja mnie przerastała.– A to czeka pan. I po tych słowach otworzył drzwi i zawołał jakąś panią. Wskazał mnie i wyjaśnił:– Ten pan przyjechał na praktyki archeologiczne.

Ta zmierzyła mnie od stóp do głowy i machnęła ręką, abym szedł za nią. I poszedłem. Weszliśmy w następne drzwi po drugiej stronie korytarza. Tam była sala, w której na co dzień w roku akademickim prowadzono zajęcia ze studentami. Teraz trwały jeszcze wakacje, zatem wszystkie stoły zostały zsunięto w jedną płaszczyznę. A na tych stołach... Ludzkie kości!!!Tak, miałem przed sobą mnóstwo tego, co zostaje po człowieku po śmierci. Nigdy w życiu nie widziałem jeszcze oryginalnych ludzkich kości. Patrzyłem na ten pożółkły, a czasami poczerniały materiał do badań i byłem w lekkim szoku. To tym miałem tu się zajmować? – pytałem siebie. Obawiałem się reakcji właścicieli tych gnatów, ponieważ mogli się zdenerwować, kiedy będę dotykał tych szczątków. Ja bym się wkurzył, żeby ktoś mnie macał w taki sposób.– Ten pan na praktyki – wyjaśniła pani, która mnie tu przyprowadziła, drugiej pani, którą zastaliśmy przy kościach.Ta druga spojrzała na mnie i zapytała:– Godność pana?– Tomasz Zackiewicz... – wybąkałem.– Aha! Tak, uda się pan do Domu Studenckiego „Grześ”, gdzie pan został zakwaterowany. Langiewicza 24. Znajdzie pan?– Znajdę.– Praktyki odbędzie pan w Lublinie na Starym Mieście.

Można powiedzieć, że ucieszyłem się, że nie wyślą mnie od razu do Egiptu pod piramidy. Zupełnie nie byłem jeszcze gotowy na egzotyczne wojaże, bo padałem z nóg. Wizja Indiany Jonesa mogła jeszcze poczekać do spełnienia. Skarby i ślicznotki nie uciekną mi.– Dobrze – powiedziałem.– Och, może pan pracować tutaj – rzekł szef Zakładu, mając na myśli wszystkie te kości.Uśmiechnąłem się i odparłem:– Wolę Stare Miasto.Powiedziałem „do widzenia” i opuściłem salę. Ale ze mną wyszedł też szef Zakładu i zaproponował:– Może pan się czegoś napije?To był gorący sierpień i po podróży byłem spragniony. Dlatego przyjąłem tę propozycję z wielką ochotą.– Wystarczy wody. Niech pan nie robi sobie kłopotu.– Wooody? – zdziwił się i popatrzył tak jakoś dziwnie na mnie. – Ja myślałem o czym mocniejszym.Mój wzrok spoczął na rozmówcy.– O czymś mocniejszym? – zapytałem.Zupełnie nie wiedziałem, co też ten facet ma na myśli.– No.. wódeczka – wyjaśnił.Aż mnie zatkało. To była dopiero gościnność! Nie zdążyłem tu się nawet zadomowić, a szef Zakładu od razu chciał mnie częstować... wódką! Wódką! Byłem w strasznym szoku. Naukowiec w randze profesora wyskakuje mi tu z flachą na dzień dobry. Na pewno musiałem wtedy mieć bardzo głupią minę. Wyjaśnił mi, że archeolog musi pić. Potraktowałem to jako dobry żart i grzecznie odmówiłem. Jeszcze brakowało, żebym tu się schlał i z tą cholerną torbą ruszył na poszukiwania swego miejsca zakwaterowania. Najlepiej na czworaka. Dobrze że ta pani pomogła mi się połapać w tym wszystkim i wysłała mnie do konkretnego akademika, pod konkretny adres, bowiem w tej chwili mogłem po prostu się zmyć. Uciekałem od profesora uzbrojonego we flaszkę.
Po kilku minutach byłem już na zewnątrz i mogłem odetchnąć z ulgą. Cały spocony, z powodu ciężkiej torby i wrażenia. Ale byłem dobrej myśli. Zawsze myślałem, że naukowcy to banda sztywniaków, a tu takie zaskoczenie. Pomyślałem, że będzie mi tu dobrze. I chociaż ja nigdy wódki nie piłem, to jednak podobało mi się takie podejście na luzie. Przemknąłem przez taki mały parczek i oto znalazłem się przed pokaźnym Hotelem Asystenta, który był takim specjalnym akademikiem dla asystentów, jak sama nazwa wskazywała. Zwany był przez studentów „Mądralem”. Nigdy tam nie byłem, ale z tego, co potem słyszałem, mieszkania tam mogły być kilkupokojowe i z niezłym wyposażeniem. Prawie jak mieszkanie w bloku. Ale to tylko takie obiegowe opinie, bo rzeczywistości nie było tam tak różowo.

Tam na prawo miałem oczywiście kawałek ulicy Józefa Sowińskiego. Moim celem była uliczka Mariana Langiewicza, przy której stały akademiki, takie typowe dla zwykłych studentów. Szedłem przez miasteczko i podziwiałem te socrealistyczne bloczki. Szukałem miejsca mego zakwaterowania. Wtem zobaczyłem przed sobą blok, który stał naprzeciw mnie. To był DS „Grześ”. Nigdy nie mieszkałem w żadnym akademiku, ani tego typu instytucji. Raz, kiedy jeszcze byłem w ogólniaku, do jednego zaszedłem z kolegą, który miał tam kumpla na politechnice w Białymstoku. Pamiętam, że w portierni było straszliwe babsko, które darło ryja i za Chiny Ludowe nie chciało zgodzić się na odwiedziny. Jej agresja zdumiała mnie i zastanowiła. Ta baba to był istny potwór, rozlazły worek tłuszczu z rozpadającą się trwałą.

A jej wzrok mroził krew w żyłach. Istny pitbull po walce. W końcu mój kumpel ją przekonał i zgodziła się na krótką wizytę. Ale postawiła warunek – ja musiałem zostać na dole. Przystaliśmy na to i kolega pobiegł do swego kumpla, a ja włóczyłem się po holu. I jak ruszyłem się z miejsca, gdzie przestała mnie widzieć, zaraz rozdarła na mnie ryja. Wrzeszczała, żebym był cały czas na jej widoku. Co to za piekło! Teraz wchodząc do akademika miałem ten obraz przed oczami i naprawdę odczuwałem realny strach. A nuż tam siedzi jakieś wredne babsko, które na dzień dobry przypuści na mnie frontalny atak. Musiałem tu być, bo byłem tu zakwaterowany, zatem przygotowałem się do totalnej obrony.

Wszedłem i spojrzałem ze strachem. Rzeczywiście – tam siedziała baba. Nogi mi się pode mną ugięły, bowiem sądziłem, że facet będzie łaskawszy. Ale nie, musiała być akurat baba!– Dzień dobry... – zacząłem cienko. – Ja... Ale ta kobieta w portierni do mnie... uśmiechnęła się i powiedziała miłym głosem:– Dzień dobry, panu. O co chodzi?

Postawiłem oczy na nią i dopiero po chwili wyjaśniłem:– Zakwaterowano mnie tu. Mam praktyki archeologiczne.– Nazwisko pana.– Tomasz Zackiewicz.Sprawdziła na liście.– Jest pan! Oczywiście, że jest pan tu zakwaterowany.Wzięła z szafki klucze i podała mi je.– Dziękuję – powiedziałem.

I ruszyłem po schodach na górę. Do wyboru była jeszcze winda, bowiem ten budynek był siedmiopiętrowy, ale ja zawsze starałem się używać schodów. To dla mego zdrowia, a nie to, że miałem klaustrofobię. Wybrałem schody nawet mimo potwornego zmęczenia i... tej okropnej torby, z którą tu przybyłem. Szedłem w górę i na każdym piętrze sprawdzałem numerację drzwi. Bałem się przegapić, bowiem z racji tego, że mieliśmy wakacje, nie było tu tłoku i przydzielono mi pokój gdzieś w połowie wysokości budynku. Odnalazłem go bez trudu. Postawiłem torbę i otworzyłem drzwi kluczem. Wszedłem do środka. Moim oczom ukazało się niezbyt duże pomieszczenie z czterema wersalkami i wielkim stołem, przy którym oczywiście stały cztery krzesła – po jednym dla każdego lokatora. Nad każdą wersalką wisiały szafki. Po obu stronach wejścia były po dwie szafy na ubrania. Z boku był kącik sanitarny z umywalką. Zobaczyłem go dopiero jak zamknąłem drzwi i z tą nieszczęsną torbą wszedłem dalej.

Kiedy zaszedłem, jeszcze nikogo nie było i dlatego to ja miałem klucz. Byłem pierwszy, chociaż podobno miało być tu jeszcze dwóch z archeologii. To mieli być moi nowi kumple. Trochę byłem ich ciekaw, bowiem byłem otwarty na nowe znajomości z terenu całej Polski. Z ulgą zrzuciłem torbę i wybrałem sobie łóżko. Te przy oknie od strony kącika z umywalką. To było zdecydowanie najlepsze miejsce do spania. Położyłem się i z uciechą patrzyłem w sufit. Byłem taki zmęczony, cholernie znużony i wszystkie mięśnie bolały mi jak diabli. Czułem jak wszystko, co złe, powoli od chodzi, a moje ciało zaznaje błogiego spokoju. Wreszcie!

Miałem dobry humor, bowiem było lepiej niż myślałem. Moje czarne wizje się nie ziściły. W końcu bycie studentem to wspaniała rzecz. Było naprawdę fajnie i wreszcie poczułem się jak ktoś. Bo ja byłem ktoś, tylko jeszcze wtedy o tym nie wiedziałem, a musiałem jeszcze dopiero o tym się przekonać. Leżałem tak długo, bardzo długo. W akademiku panowała cisza. Przewidywałem, że w roku akademickim jest zdecydowanie głośniej. Ale pewnie nie za głośno, ponieważ trzeba się pilnie uczyć, aby nie wylecieć na zbity ryj. Zamierzałem pozwiedzać budynek, lecz nie miałem sił i zwyczajnie mi się nie chciało. Było mi tak dobrze na tej wersalce. To był komunistyczny mebel, jak pewnie całe to wyposażenie, ale naprawdę niczego więcej mi nie było trzeba. PRL dał wiele dobrych rzeczy, których tak zwana „wolna Polska” nie była w stanie zafundować, bo jej było na to nie stać. Taka prawda. I dlatego może zostawiono ten napis na budynku rektoratu. Zostawiono, bo nikt nie miał pomysłu na lepszy i pewnie nie było stać na taki wydatek, by go zmienić. Kapitalizm...

Było tak cicho, że zasnąłem, w ubraniu, tak jak się położyłem. Tylko buty miałem zdjęte, aby nogi odeszły od tego ciągłego chodzenia. Zbudził mnie dopiero pełen pęcherz. Musiałem wstać i udać się do łazienki. Wychodząc z niej, zamknąłem drzwi. I prawdopodobnie przeciąg to sprawił, iż uderzyły silniej niż w zasadzie powinny. I to przetoczyło się echem po korytarzu. I wtedy otworzyły się drzwi jakiegoś pokoju i wyszedł z niego jakiś facet. Wyglądał jak discopolowiec, taki z tych wczesnych, z początku lat dziewięćdziesiątych. Miał wąsy i goły tors, był po trzydziestce. Napiął przy mnie swoją klatę, bo był tam trochę przypakowany i wywalił do mnie znienacka:– Nie trzaskaj drzwiami. Co ty sobie myślisz?

Zrobił taką przy tym minę, jak gdyby chciał mnie pobić za zakłócanie swego pokoju. Ja nic mu nie odpowiedziałem, bowiem nie chciałem go prowokować. Jeszcze bym naprawdę dostał od gościa w czapę na dzień dobry. Stanąłem tylko i obserwowałem jak szedł korytarzem bujając się na boki, jakby był właścicielem tego budynku. Poszedł do łazienki i zamykając drzwi... też trzasnął!Zakończenie

– Suuuwaaałki!!! – huknęło.

Obaj podskoczyliśmy jak oparzeni i otworzyliśmy oczy. W panice rozejrzeliśmy się wokół i oto naszym oczom ukazał się stary budek dworca PKP w Suwałkach. Brzydki, zrujnowany, ceglany, ale swój. Oryginalny budynek z końca XIX wieku. Widząc go odetchnęliśmy z ulgą – po około miesiącu znowu byliśmy w domu. I nikt nam nie poderżnął gardeł. Ani nawet nie okradł.

– Lubię te mury – oświadczyłem z zadowoleniem.

– Ja też.

Chwyciliśmy nasze toboły i ruszyliśmy korytarzem wagonu do drzwi. Po chwili już byliśmy na zewnątrz. Jak tylko wyszliśmy, dostaliśmy niezbyt przyjaznym wiaterkiem i jakoś zrobiło się chłodno.

– Brrr! Tak, to Suwałki – powiedziałem trzęsąc się.

– No tak, jest różnica z Lublinem – potwierdził Zbyszek.

I ruszyliśmy, ale Zbyszek nie szedł w stronę budynku, a ciągnął w kierunku torowiska. Nie wiedziałem, co zamierza zrobić. Może chciał po prostu odcedzić kartofle gdzieś w pobliskich krzakach.

– Gdzie ty, do licha idziesz, Giętki? – zapytałem.

– Jak to kurwa gdzie? Na PKS.

Ta odpowiedź mnie zaskoczyła.

– Ale... – zacząłem.

– Nie marudź, idziemy przez torowisko.

– Ale sokiści!

– A idź w chuj, ty cykorze. Dupy nawet nie wysadzają. Nic nam nie zrobią.

No i ruszyliśmy. Przeskakiwaliśmy nad torami. Strasznie się bałem, żeby mi nie wcięło nogi w jakąś zwrotnicę albo coś podobnego, ale jakoś dobrnęliśmy na drugi koniec. Pod górkę i już prawie byliśmy na terenie PKS.

– No i widzisz, nic się nie stało – rzekł Zbyszek.

– Nic – potwierdziłem. – Ale i tak wolę okrężną drogę.

Sprawdziliśmy, kiedy mamy autobusy do swoich wiosek. Zbyszek odjeżdżał pierwszy. Miał farta, bo moja trasa była zdecydowanie bardziej uczęszczana i to ja powinienem był wyjechać z Suwałk pierwszy. Czekaliśmy jakieś pół godziny i był autobus Giętkiego. Podał mi rękę i powiedział:

– Do zobaczenia za miesiąc.

– Trzymaj się! Tylko nie pij za dużo.

Zaczął się śmiać.

– Bez obaw!

Zbyszek był już w autobusie. Machnąłem mu ręką i zaraz potem ze swoją przeklętą torbą podróżną udałem się na swój przystanek. U mnie nie było tak wesoło. Ponad godzinę czekania. Miałem przynajmniej czas, żeby przemyśleć wszystko. Tak na spokojnie, w samotności. Nie spodziewałem się takiej żulerki po szacownym uniwersytecie, ale byłem szczęśliwy, że tego zaznałem. Już wiedziałem, że studia odmienią moje życie. Ale to był tylko początek mojej przygody z Grodem Złotorogiego Srebrnego Kozła, bo najlepsze jeszcze było przede mną.

3 października 2012
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: