Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Prawda - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 grudnia 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Prawda - ebook

Zaskakująco uniwersalne, szokująco intymne i szczere do bólu wyznania, w których światowej sławy ekspert od uwodzenia stawia czoło największemu wyzwaniu swojego życia: jak stworzyć trwały związek.

Neil Strauss zasłynął jako autor „Gry”, napisanej ze swadą i z przymrużeniem oka „instruktażowej” relacji o tym, jak z lękliwego i chuderlawego ciamajdy przeobraził się w pewnego siebie i roztaczającego aurę sukcesu samozwańczego „sztukmistrza” o imieniu Style. Gra przyczyniła się do powstania międzynarodowej „społeczności uwodzicieli”, a jego nazwisko było powtarzane – z nabożną czcią lub pogardą – przez singli i singielki na całym świecie.

Styl życia Straussa zaprowadził go w ślepy zaułek. Po podbojach przychodzi seria nieudanych związków, a autor trafia na terapię dla erotomanów. Ta książka to szczera do bólu relacja z kryzysu życiowego, w który autor wpakował się na własne życzenie.

Próba naprawienia błędów zmusiła Straussa do powrotu w zakamarki przeszłości i konfrontacji nie tylko z moralnym wymiarem życia uwodziciela Podczas swojej wędrówki zaczął kwestionować wszystko, co myślał o sobie i o tym, jak żyją mężczyźni i kobiety – czy razem, czy osobno. Po czym powrócił z ukrytą prawdą o związkach i zaangażowaniu, równie odkrywczą i przełomową jak jego rewelacje na temat uwodzenia z Gry.

Neil Strauss nigdy już nie będzie tą samą osobą.

Po lekturze jego wciągającej bez reszty, tyleż zjadliwej, co szczerej książki, podobny los może spotkać czytelnika.

Neil Strauss jest autorem bestsellerowych książek: Gra, Zasady gry, Emergency i Everyone Loves You When You’re Dead. Jest też współautorem: Jak kochać się jak gwiazda porno (z Jenną Jameson), Brudu (z Mötley Crüe), Don’t Try This at Home (z Dave’em Navarro) i Trudnej drogi z piekła (z Marilynem Mansonem). Jego felietony ukazują się w „Rolling Stone”. Mieszka w Los Angeles.

Kategoria: Psychologia
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8031-746-8
Rozmiar pliku: 6,0 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Każda rodzina ma trupa w szafie.

Może wiecie o tym trupie. Może nawet to wy nim jesteście. A może myślicie, że wasza rodzina jest inna, że jest wyjątkowa, że należycie do tych szczęściarzy z idealnymi rodzicami i bez mrocznych tajemnic. W takim razie nie otworzyliście jeszcze właściwej szafy.

Przez większość życia ja też byłem przekonany, że jestem z tych normalnych. Ale potem natknąłem się na właściwą szafę.

To było w pokoju ojca. Drzwi szafy były białe, wzdłuż krawędzi schodziła farba, na mosiężnej gałce widniał ślad dużej dłoni mojego ojca. Ośmielony nadzieją na znalezienie pornografii, przekręciłem gałkę, nakrywając dłonią ślad taty.

Byłem nastoletnim prawiczkiem, rodziców nie było w domu, a ja łaknąłem kobiecej nagości, której tak rozpaczliwie mi wtedy brakowało. Już wcześniej znalazłem w stercie czasopism ojca „Playboya” i „Penthouse’a”, z czego wywnioskowałem, że gdzieś w zakamarkach jego pokoju kryła się bardziej zaawansowana forma pornografii: dynamiczna. Prawdziwa.

W głębi jego szafy, pod rzędami prawie zbielałych od wielu lat prania niebieskich koszul frakowych z monogramami na kieszeniach znalazłem trzy brązowe torby na zakupy z taśmami wideo. Usiadłem na podłodze i pieczołowicie zbadałem każdą z nich, uważając, żeby odłożyć je na miejsce w odwrotnej kolejności, niż je wyciągałem.

Na żadnej z kaset nie było informacji, że to pornografia, ale wiedziałem, że ojciec nie byłby na tyle głupi, mając na względzie obecność matki. Odłożyłem więc wszystkie nieoznaczone taśmy. Ponieważ nigdy nie miałem własnego telewizora, zaniosłem nagrania do salonu, gdzie stał mały telewizor i odtwarzacz wideo, stare prezenty od pewnego starego wuja.

Czułem się, jakbym miał zaraz wybuchnąć.

Włożyłem pierwszą kasetę i z rozczarowaniem zobaczyłem koncert jazzowy Dizzy’ego Gillespiego nagrany z kanału PBS. Przewinąłem taśmę do przodu, licząc na to, że to tylko kamuflaż poprzedzający scenę seksu ponętnych blondynek. Ale potem był nagrany odcinek Newhart, a potem Masterpiece Theatre. Nie nadawało się to ani trochę do onanizmu.

Na następnej taśmie była Filadelfijska opowieść, po niej mecz tenisa, a potem tylko szum.

Włożyłem do odtwarzacza trzecią kasetę i patrzyłem, jak zagłębia się powoli w urządzeniu. Nacisnąłem przycisk „Play” i jak tylko zobaczyłem, co tam jest nagrane, moje podniecenie natychmiast się ulotniło, zmartwiałem, a wizerunek ojca jako potulnego, pasywnego biznesmena zmienił się na zawsze.

Zobaczyłem rzeczy, o których istnieniu nawet mi się nie śniło.

I nagle, zupełnie jakbym niechcący rozsunął kurtynę w teatrze i zerknął za kulisy, zrozumiałem, że prawda o mojej rodzinie bardzo różniła się od tego, co na pokaz.

– Obiecaj, że nikomu o tym nie powiesz, nawet bratu ani ojcu – poleciła mi matka, kiedy zapytałem ją o swoje znalezisko.

– Obiecuję – uspokoiłem ją.

I nigdy nie powiedziałem nikomu o tym, czego dowiedziałem się owego dnia o sekretnym życiu ojca.

Przynajmniej dopóki sekret nie zamienił się w kwas, który przeżarł moje związki. Dopóki nie przepalił mojego systemu wartości i nie zostawił mnie sam na sam z pogardą. Dopóki nie trafiłem przez niego do ośrodka psychiatrycznego, gdzie powiedziano mi, że w imię zdrowia psychicznego, wolności i szczęścia muszę złamać daną obietnicę i zdradzić, co było na taśmie.

Tym samym stanąłem przed problemem: jak daleko posunąć się, żeby chronić rodziców? Co jest lepsze: zdradzić swoje istnienie czy ludzi za nie odpowiedzialnych?

To decyzja, którą w pewnej chwili musi podjąć każdy.

Większość wybiera źle.

*

Może wasz ojciec prowadzi podwójne życie. Może prowadzi je wasza matka. Może jedno z nich ukrywa homoseksualizm albo przebieranki, albo romans, albo wizyty u prostytutek, albo chodzenie na striptiz, albo oglądanie pornografii w internecie, albo brak miłości. Może ukrywają to oboje. Może to nie wasi rodzice, ale wy albo bliska wam osoba. Ale gdzieś jest zawsze trup. I ten trup ma członek. I rozjebie wam życie.1

W moim rzędzie po drugiej stronie samolotu siedzi szczupła brunetka. Może mieć od siedemnastu do dwudziestu trzech lat. I ma to coś: oczy podkreślone ciemną kreską, sztuczne rzęsy, mały okrągły tatuaż na dole pleców, różowe słuchawki i nadąsaną miną dziewczyny, która jest wściekła na tatusia, ale będzie się dymać z każdym gruboskórnym podobnym do niego dupkiem.

Obok mnie siedzi kobieta w średnim wieku w dużych podróbkach markowych okularów słonecznych i letniej sukience na ramiączkach, która odsłania mlecznobiały dekolt. Po dwudziestu minutach rozmowy, przy zręcznym ułożeniu rozdawanego w samolocie koca, mógłbym włożyć tam rękę.

Przede mną siedzi szczupła ruda dziewczyna ze zrytą twarzą. Prawdopodobnie alkoholiczka. Nie w moim typie, ale brałbym.

Mam w głowie mapę. I na tej mapie każdą dość ładną, choćby nieznacznie atrakcyjną kobietę oznacza mała dioda. Zanim samolot wzniósł się na wysokość przelotową, zacząłem już obmyślać sposoby podejścia każdej z nich, w myślach je rozebrałem, wyobraziłem sobie, jak robią laskę, i jeszcze tego samego wieczoru zerżnąłem je w toalecie albo w wynajętym samochodzie, albo w ich sypialni.

To jest to: ostatni raz, kiedy wolno mi pożądać, ostatni raz, kiedy mogę choćby pomyśleć o przespaniu się z nową kobietą. Mój umysł szaleje. Podoba mi się każda. Nie żeby wcześniej było inaczej, ale tym razem ból sięga głęboko – mojego jestestwa, mojej tożsamości, mojego sensu egzystencji.

Nie mam ze sobą nic: ani komputera, ani telefonu, żadnego gadżetu. Tam, dokąd się wybieram, są zabronione. To wyzwalające uczucie być sam na sam z myślami – z których większość krąży wokół dylematu, czy zagadać wspomnianą wyżej, być może nieletnią dziewczynę po mojej prawej stronie, czy siedzącego przede mną rudzielca z dziobatą twarzą.

Kiedy samolot zatrzymuje się przy terminalu, jakiś mężczyzna w okularach wstaje i idzie między rzędami. Uważnie mierzy wzrokiem brunetkę. Nie startuje do niej; za długo się jej przygląda. Rejestruje jej obraz, zapamiętując go na potem, kiedy będzie mógł z niego skorzystać.

Zastanawiam się, po co się na to zdecydowałem. To w końcu normalne zachowanie mężczyzny. Ten facet jest pewnie jeszcze gorszy ode mnie.

Kiedy idę terminalem, wyciągam z kieszeni złożoną kartkę. „Kierowca będzie czekał zaraz za punktem kontroli bezpieczeństwa. Będzie miał tabliczkę z literą D, żeby nie zdradzić, dokąd się wybieracie”.

Nagle jakiś dwudziestolatek – ponad metr osiemdziesiąt, umięśniony, z kwadratową szczęką, prawie zupełne przeciwieństwo tego, co widzę, kiedy patrzę w lustro – zamiera tuż przede mną. Otwierają mu się usta, jakby zobaczył ducha. Wiem, co się teraz stanie, i chcę się go pozbyć. To nie jest mój kierowca.

– Mój Boże, czy pan jest…

Z jakiegoś względu nie jest w stanie dokończyć zdania. Czekam, aż się wysłowi, ale nic się nie dzieje.

– Tak – wyjaśniam.

Cisza.

– No to… miło było pana poznać. Muszę iść, przyjaciel na mnie czeka. – Kurwa, to kłamstwo. Przyrzekłem sobie, że przestanę kłamać. Czasami kłamstwa przychodzą na język dużo łatwiej niż prawda.

– Przeczytałem pana książkę – mówi.

– Dopiero teraz? – pytam nie wiadomo po co. Nie wychodzi mi odchodzenie od ludzi, którzy się mną interesują. Dlatego tu jestem. I przez kłamstwa.

– Nie, trzy lata temu.

– To świetnie. – Nie sprawia wrażenia kogoś, komu potrzebne były moje rady.

– Dzięki panu poznałem żonę. To panu wszystko zawdzięczam.

– To świetnie – powtarzam. Rozważam perspektywę poślubienia jakiejś kobiety, spędzenia z nią reszty życia, zakazu rżnięcia innych kobiet, to, jak żona się starzeje, traci zainteresowanie seksem, a ja nadal nie mogę rżnąć innych kobiet. I kolejne słowa wypowiadam odruchowo: – Jest pan szczęśliwy?

– Pewnie, bardzo – mówi. – Serio. Przeczytałem Grę, kiedy służyłem w Iraku, i naprawdę mi pomogła.

– Chcecie mieć dzieci? – Nie jestem pewien, co robię. Chyba staram się go przestraszyć. Chcę zmusić go do okazania lęku, wahania albo zwątpienia, żeby udowodnić sobie, że nie zwariowałem.

– Żona właśnie ma urodzić naszego syna – wyjaśnia. – Lecę do niej do domu.

Jego odpowiedź trafia w czuły punkt: w moje poczucie własnej wartości. Otóż ja nie jestem w stanie utrzymać związku i założyć rodziny, a ten koleś przeczytał jakąś książkę, którą napisałem o podrywaniu, i trzy lata później jego życie układa się idealnie.

Przepraszam go i odchodzę, a on na pewno myśli, że jestem dużo niższy, niż mnie sobie wyobrażał.

Po przejściu kontroli bezpieczeństwa widzę mężczyznę z siwymi włosami i tabliczką z literą D. Musi widzieć wysiadających z samolotu najróżniejszych ludzi, albo na wpół martwych, albo wymęczonych, albo starających się udawać, że są zupełnie normalni, tak jak robię to ja.

Czuję się jak oszust. Dla niektórych pobyt w tym zamkniętym szpitalu psychiatrycznym to kwestia życia i śmierci. Inaczej zapiją się albo zaćpają na śmierć.

A ja tylko zdradziłem swoją dziewczynę.

2

Los Angeles, sześć miesięcy wcześniej

Mówi się, że kiedy się kogoś pozna i to jest miłość od pierwszego wejrzenia, to trzeba wiać gdzie pieprz rośnie. To znaczy, że problemy jednej osoby pasują do problemów tej drugiej. Zranione wewnętrzne dziecko mężczyzny rozpoznało zranione wewnętrzne dziecko kobiety i oboje mają nadzieję, że uleczy je ten sam żar, który je sparzył.

W baśniach miłość spada jak piorun. W prawdziwym świecie piorun spala. Może nawet zabić.

Moja dziewczyna siedzi na podłodze pensjonatu, w którym mieszkamy, i pakuje się, żeby pojechać ze mną dziś do Chicago. Ma urodziny. Przedstawię ją rodzicom.

Patrzę na nią i podziwiam ją pod każdym względem, czy to wyglądu, czy osobowości.

– Skarbie, jestem podekscytowana – mówi Ingrid. Jest dla mnie uosobieniem szczęścia, kiedy wyciąga mnie każdego ranka z mrocznego świata solipsyzmu. Urodziła się w Meksyku, ale ma ojca Niemca; jakimś cudem trafiła do Ameryki i wygląda jak drobna blondynka z Rosji. Tym samym stanowi ucieleśnienie wszystkich żywiołów: intensywności ognia, siły ziemi, figlarności wody i delikatności powietrza.

– Wiem. Ja też.

Staram się wymazać z pamięci poprzednią noc. Nie ma po niej nigdzie żadnego śladu – zadbałem o to. Wziąłem prysznic. Sprawdziłem wnętrze samochodu. Przeszukałem każdą część swojego ubrania, wypatrując włosów. Tylko sumienia nie jestem w stanie wyczyścić.

– Wziąć te buty?

– To tylko pięć dni. Ilu potrzebujesz par?

Czasami irytuje mnie, jak długo się szykuje, masa ubrań, które zabiera nawet na krótkie wyjazdy, fakt, że przez jej wysokie obcasy możemy przejść najwyżej kilka przecznic, kiedy wychodzimy na miasto. Ale w głębi duszy kocham jej kobiecość. Jestem flejtuchem, a ona dodaje mi wdzięku. Kiedy zeszłego wieczoru powiedziałem jej, że idę na spotkanie z Marilynem Mansonem, muzykiem, z którym napisałem książkę, w sprawie nowego projektu, spojrzałem w jej orzechowozielone oczy i ujrzałem w nich miłość, szczęście, niewinność, pokój.

Jednak i tak zrobiłem to, co zrobiłem.

– Jak było wczoraj w nocy? – pyta, zmagając się z suwakiem swojej torby.

– Byłem trochę sfrustrowany. Nie zrobiliśmy za wiele. – To na pewno.

Kiedy Ingrid kładzie zdecydowanym ruchem małą dłoń na przeładowanej torbie i przyciąga do siebie dwa rzędy zębów suwaka, mimowolnie myślę o dwóch odrębnych życiach złączonych na siłę – i o tym, że gdy choć jeden element się przesunie, wszystko zacznie się sypać.

– Ojej, skarbie, jak chcesz, to w samolocie możesz się przespać u mnie na kolanach.

Ingrid odreagowuje związek swojej matki ze zdradzającym ją ojcem. Ja odreagowuję tajne życie seksualne swojego taty. Odtwarzamy wzorzec przekazywany przez pokolenia kłamliwych, dwulicowych dupków i naiwnych biedaczek, które im zaufały.

– Dzięki – odpowiadam. – Kocham cię. – Przynajmniej tak mi się wydaje. Ale czy można naprawdę kochać kobietę, jeżeli właśnie przerżnęło się jej koleżankę na przykościelnym parkingu, a teraz, sześć godzin później, na ten temat się kłamie? Mój umysł jest tak zaćmiony poczuciem winy, że sam już nie wiem. Ale wątpię.

*

Nadchodzi taka chwila w życiu mężczyzny, kiedy rozgląda się i dociera do niego, że wszystko zepsuł. Tak głęboko się wkopał, że nie dość, że nie jest się w stanie wydostać, to jeszcze nie wie nawet, w którą stronę idzie się do góry.

Ja wyłożyłem się – i zawsze się wykładałem – na związkach. Nie tylko dlatego, że zdradziłem Ingrid, ale ponieważ kolejna historia jak z bajki zbliża się do krawędzi nieszczęśliwego zakończenia.

Ostatnia bajka skończyła się tym, że moja była zamknęła się w swoim mieszkaniu z rewolwerem i wrzeszczała, że rozbryzga sobie mózg na ścianie, a ja mam nie przychodzić na jej pogrzeb.

Ale ta bajka jest inna. Ingrid nie jest chora psychicznie, nie jest zazdrosna, nie wtrąca się w moje sprawy, nigdy mnie nie zdradziła, jest zdolna i niezależna, w ciągu dnia pracuje w agencji nieruchomości, a w nocy projektuje kostiumy kąpielowe. Tym razem wszystko rujnuję sam.

To dlatego, że jestem królem niezdecydowania.

Kiedy jestem sam, chcę być w związku. Kiedy jestem w związku, tęsknię za niezależnością. A najgorsze, że kiedy związek się kończy, a moja zdobywczyni/kochanka w końcu daje sobie ze mną spokój, wszystkiego żałuję i nie wiem, czego chcę.

Ponieważ przeszedłem już ten cykl wiele razy, zdaję sobie sprawę, że czeka mnie samotna starość: bez żony, dzieci i rodziny. Po mojej śmierci minie wiele tygodni, zanim fetor będzie na tyle silny, żeby zwrócić czyjąś uwagę. A całe zgromadzone przeze mnie badziewie pójdzie na śmietnik, żeby ktoś mógł zająć przestrzeń, której ja nie wykorzystałem. Nie zostaną po mnie nawet długi.

Ale czy jest jakieś inne wyjście?

Większość ludzi po ślubie wcale nie jest szczęśliwsza. Pewnego dnia przyszedł do mnie Orlando Bloom, aktor, którego profil mojego autorstwa ukazał się kiedyś w „Rolling Stone”. Był wtedy mężem jednej z najpiękniejszych i najbogatszych kobiet świata, supermodelki Victoria’s Secret Mirandy Kerr, której zazdrościli mu wszyscy mężczyźni świata. I co powiedział najpierw? „Nie wiem, czy małżeństwo jest tego warte. Nie wiem, po co ludzie to robią. Oczywiście chcę romansować i z kimś być, ale moim zdaniem to nie działa”.

Innym moim znajomym po ślubach idzie niewiele lepiej. Niektórzy wydają się nawet zadowoleni, ale wystarczy ich trochę przycisnąć, żeby przyznali się do frustracji. Niektórzy radzą sobie, zdradzając partnerów, drudzy trzymają się rozpaczliwie związku, wielu poddaje się swojemu losowi, a kilkoro wypiera rzeczywistość. Nawet ci nieliczni, którzy są szczęśliwi w małżeństwach, przyciśnięci przyznają się do przynajmniej jednego skoku w bok.

Spodziewamy się, że miłość będzie trwała wiecznie. Jednak nawet połowa małżeństw, i jeszcze więcej powtórnych małżeństw, kończy się rozwodem. Wśród ludzi, którzy są w małżeństwach, zaledwie trzydzieści osiem procent przyznaje się do szczęścia. A dziewięćdziesiąt procent par zauważa obniżenie satysfakcji w małżeństwie po narodzinach pierwszego dziecka. A skoro już o tym mowa, ojcem ponad trzech procent dzieci nie jest mąż matki.

Niestety, sytuacja staje się coraz gorsza. Dzięki technice mamy teraz więcej możliwości poznawania ludzi i umawiania się na randki niż w jakiejkolwiek innej epoce w dziejach ludzkości; niezliczone rzesze zdesperowanych mężczyzn i kobiet są na odległość kliknięcia lub ruchu dłonią na ekranie telefonu, przez co wierność – czy nawet zaangażowanie – jest coraz większym wyzwaniem. Z niedawnej ankiety przeprowadzonej przez Pew Research wynika, że na dziesięcioro ludzi czworo jest przekonanych, że małżeństwo to przestarzała instytucja.

Być może problem nie tkwi zatem we mnie. Może próbowałem dostosować się do staroświeckiej i nienaturalnej normy społecznej, która nie spełnia – i nigdy nie spełniała – potrzeb ani mężczyzn, ani kobiet.

Stoję więc tutaj, pakując się do Chicago, zmieszany i targany poczuciem winy, jedną nogą w najlepszym związku, w jakim kiedykolwiek byłem, a drugą już poza nim, i się zastanawiam, czy to jest w ogóle naturalne, żeby przez całe życie dochować wierności jednej osobie. A jeżeli tak, jak sprawić, żeby z czasem nie ulotniły się namiętność i romantyzm? Czy może są jakieś alternatywne rozwiązania, które uszczęśliwią ludzi bardziej niż monogamia?

Kilka lat temu napisałem książkę zatytułowaną Gra o tajnej społeczności „sztukmistrzów”, do której wstąpiłem z samotności w poszukiwaniu odpowiedzi na najważniejsze trapiące mnie wówczas pytanie: dlaczego nigdy nie podobam się kobietom, które podobają się mnie?

Na stronach tej książki spróbuję rozwiązać dużo trudniejszy dylemat życiowy: co zrobić, kiedy się już którejś spodobam.

Odpowiedzi na to pytanie, tak jak miłości, nie będzie po drodze z logiką. Nieoczekiwanie konsekwencje mojej niewierności zaprowadzą mnie do komun wolnej miłości, współczesnych haremów, naukowców, swingersów, seksualnych anorektyczek, kapłanek, klubów BDSM, byłych aktorów dziecięcych, znachorów, morderców i, co będzie z tego wszystkiego najbardziej przerażające, mojej własnej matki. Podczas tej podróży zakwestionuję i przenicuję wszystko, co wydawało mi się, że wiem o związkach – i o sobie.

Jeżeli chcielibyście skorzystać z tej odysei, zwróćcie uwagę na wyrazy i idee, które najbardziej was ekscytują – lub odpychają. Za każdą odruchową reakcją kryje się jakaś historia, opowieść o tym, kim jesteście i w co wierzycie. Ponieważ zdecydowanie za często rzeczy, którym najbardziej się opieramy, są właśnie tym, czego nam trzeba. A rzeczy, których najbardziej boimy się pozbyć, to właśnie te, które musimy odrzucić.

Przynajmniej tak będzie w moim przypadku.

To historia odkrycia, że każda prawda, której się rozpaczliwie trzymałem, w imię której walczyłem, dymałem, nawet kochałem, okazała się fałszywa.

Adekwatnie do sytuacji, opowieść rozpoczyna się we współczesnej wersji zakładu dla obłąkanych, z którego niedługo będę uciekał wbrew zaleceniom lekarzy…

3

Włochaty mężczyzna w zielonym stroju pielęgniarza bierze mój bagaż, naciąga na potężne dłonie gumowe rękawiczki i zaczyna szukać kontrabandy.

– Nie można tu mieć książek.

Do tej pory byłem tylko w jednym miejscu, gdzie konfiskuje się książki – w Korei Północnej. Zabieranie książek to taktyka dyktatorów i wszystkich, którzy chcą odebrać ludziom zdolność samodzielnego myślenia. Nawet w więzieniu można mieć książki.

Tłumaczę sobie jednak, że to jest moja kara. Mam tu zostać przeszkolony, nauczyć się być przyzwoitym człowiekiem. Skrzywdziłem wielu ludzi. Zasłużyłem na to, żeby trafić do tego szpitala, tego więzienia, tego zakładu dla obłąkanych, tego ośrodka rekonwalescencji dla słabych mężczyzn i kobiet, którzy nie potrafią mówić „nie”.

Leczy się tu wszystkie uzależnienia: od alkoholu, narkotyków, seksu, jedzenia, nawet ćwiczeń. Wszystko w dużych ilościach może być szkodliwe. Nawet miłość.

Tutejszą specjalizacją jest uzależnienie od miłości.

Ale ja nie jestem nałogowcem miłości. Szkoda. Wtedy mógłbym liczyć na większą akceptację społeczną. W niebie musi być specjalne miejsce dla nałogowców miłości, obok całej reszty męczenników.

Pielęgniarz wkłada moje cążki do paznokci, pincetę, maszynkę do golenia i żyletki do szarej koperty.

– Będę musiał to zabrać.

– Czy mogę się najpierw ogolić? Rano nie zdążyłem.

– Nowo przybyli nie mogą korzystać z żyletek podczas trzydniowej obserwacji, żeby uniemożliwić podjęcie próby samobójczej. Potem potrzebne jest zezwolenie psychiatry.

– Jak można popełnić samobójstwo za pomocą cążków do paznokci? – Nie umiem podporządkowywać się zasadom. To kolejny powód, dla którego tu jestem. – Przy moich nie ma nawet pilnika.

Pielęgniarz nie odpowiada.

Większości problemów nie da się rozwiązać za pomocą reguł, tak samo jak nie da się tego zrobić za pomocą nakazów. Są zbyt sztywne. Łamią się. Zdrowy rozsądek nie jest sztywny. A tu, gdzie jestem, wyraźnie go brakuje.

– Gdybym chciał się zabić, to skorzystałbym z paska. A jego nie zabraliście.

Mówię to z uśmiechem, żeby pokazać, że się nie złoszczę. Chcę mu tylko uzmysłowić, że ten system nie działa. Pielęgniarz mierzy mnie wzrokiem, nic nie mówi, potem zapisuje coś w moich aktach. Nie ma szans, żebym dostał maszynkę z powrotem.

– Proszę za mną – poleca jakaś kobieta w zielonym stroju; chuda jak szczapa i muskularna, z rozczochranymi blond włosami i poparzoną słońcem skórą. Przedstawia się jako pielęgniarka i prowadzi mnie do mojego pokoju.

Wkłada mi rękaw do pomiaru ciśnienia.

– Przez następne trzy dni musimy przeprowadzać podstawowe pomiary cztery razy dziennie – wyjaśnia. Ma mętny wzrok, mówi mechanicznie. Robi to codziennie, przez cały dzień.

– Dlaczego? – pytam. Za dużo pytań. Widzę, że nie lubią tu pytań. Ale ja tylko staram się zrozumieć. To nie tak powinno wyglądać. Kiedy odwiedzałem na odwyku pewnego gitarzystę z zespołu rockowego, z którym pisałem książkę, to jego miejsce pobytu przypominało skrzyżowanie ekskluzywnego ośrodka rekreacyjno-sportowego z młodzieżowym obozem, w którym zostaje się na noc.

– Wielu pacjentów ma objawy głodu i musimy dopilnować, żeby nic im się nie stało – wyjaśnia. Słucha mojego tętna i informuje mnie, że mam wysokie ciśnienie.

Mam ochotę jej odpowiedzieć: oczywiście, że jest kurewsko wysokie. Nigdy w życiu nie czułem się tak nieswojo. Zabieracie mi wszystko i traktujecie mnie, jakbym miał zaraz wykitować. Celibat mnie nie zabije.

Ale się nie odzywam. I poddaję się. Jak wytrawny łgarz.

Dostaję od niej pager, który mam mieć zawsze przy sobie, na wypadek gdyby mnie wezwano do gabinetu pielęgniarskiego. Potem podtyka mi pod nos jeden za drugim szereg formularzy – prawa pacjenta, prywatność, odpowiedzialność i zasady. Kolejne, kurwa, zasady. Jeden paragraf zabrania mi uprawiać seks z pacjentami, pielęgniarkami i pracownikami kliniki. Następny mówi, że pacjenci nie mogą nosić bikini, bezrękawników ani szortów – i muszą być zawsze w staniku.

– Czyli muszę włożyć stanik? – żartuję, raz jeszcze usiłując bezskutecznie wykazać idiotyzm ich reguł.

– To trochę głupie – przyznaje pielęgniarka – ale mamy tu erotomanów.

Słowa wymykają jej się z ust z pogardą i strachem, jakby ci erotomani nie byli zwykłymi pacjentami, tylko odrażającymi zboczeńcami, których trzeba się wystrzegać. I nagle dociera do mnie, że jestem dużo gorszy od alkoholików i narkomanów: oni rujnują tylko własne ciała. Ja krzywdzę ciała innych ludzi. Jestem najgorszy z najgorszych. Inni pacjenci nie znajdą na odwyku narkotyków, ale moje pokusy tu są. Są wszędzie. A każda osoba, która zbliży się do mnie na tyle, żebym mógł z nią flirtować, musi być czujna, żebym jej nie wykorzystał.

– Czy miewasz myśli samobójcze? – pyta pielęgniarka.

– Nie.

Odhacza jakiś punkt w komputerze i pojawia się formularz z nagłówkiem: „Obietnica: nie popełnię samobójstwa”.

Podsuwa mi mały tablet z rysikiem i prosi o podpis.

– A co zrobicie, jeżeli się jednak zabiję? Wyrzucicie mnie stąd za kłamstwo?

Pielęgniarka nie odpowiada, ale widzę, jak wbija sobie paznokieć palca wskazującego w kciuk. Chyba działam jej na nerwy. To przez te pytania. Kurewskie pytania. Nie lubią tu pytań. To dlatego, że pytania mają moc: właściwie postawione pytanie może obnażyć wady systemu.

Ale ja podpisuję. I poddaję się. Jak wytrawny łgarz.

Pielęgniarka przegląda moje akta na komputerze, widzi coś, co wyraźnie ją zaskakuje, po czym odwraca monitor ode mnie i szybko wpisuje kilka wyrazów. Jestem tu dopiero od dwudziestu minut, jak na siebie całkiem nieźle się zachowując, i już popadłem w niełaskę. Co mi nie przeszkadza, bo jak na razie nienawidzę całego tego procesu. Tu nie chodzi o moje wyleczenie. Chodzi o to, żeby żaden prawnik nie dobrał im się do tyłka i żeby mogli powiedzieć rodzinie pacjenta: „Cóż, obiecał, że się nie powiesi. Proszę spojrzeć, tu mamy jego podpis, więc to nie nasza wina, że nas oszukał”.

– Czy miewasz myśli o morderstwie? – pyta pielęgniarka.

– Nie. – I w tej samej chwili mam ochotę kogoś zamordować. To tak, jakby powiedzieć: „Proszę nie myśleć o różowym słoniu”.

Przechodzi do kolejnego pytania.

– Dlaczego się tu znalazłeś?

– Za zdradę.

Pielęgniarka nie komentuje. Rozważam to słowo. Brzmi słabo. Jestem w jebanym wariatkowie, bo nie umiałem odmówić nowej partnerce seksualnej. Dodaję więc inny powód:

– I żeby dowiedzieć się, jak powinien wyglądać zdrowy związek.

Myślę o Ingrid, której złamałem serce, której przyjaciele grozili mi śmiercią, która nie zrobiła nigdy nic złego i zawsze mnie kochała.

Pielęgniarka podnosi głowę i spogląda mi w oczy. To pierwszy raz, kiedy nasze spojrzenia się spotykają. Widzę, jak łagodnieje. Nie jestem już zboczeńcem. Powiedziałem magiczne słowo na Z: „związek”.

Jej wargi wilgotnieją i się rozchylają; jej nastawienie się zmieniło. Ona naprawdę chce mi pomóc.

– Rzecz jasna – mówi – pierwszym krokiem jest znaleźć partnerkę, która sama nie ma problemów.

– Już ją znalazłem – wzdycham. – Jest zupełnie normalna. Dlatego uświadomiłem sobie, że problem tkwi we mnie.

Pielęgniarka uśmiecha się ze współczuciem i dalej przegląda moje papiery. Pytam ją, czy jej zdaniem naprawdę jestem erotomanem.

– Nie jestem specjalistką od uzależnień – zastrzega. – Ale jeżeli ktoś zdradza partnerkę, odwiedza strony pornograficzne albo się onanizuje, to mamy do czynienia z erotomanią.

Otwiera szufladę, wyciąga czerwoną kwadratową kartkę i pisze na niej czarnym flamastrem moje imię i inicjał nazwiska. Potem wkłada ją do małej plastikowej koszulki i przeciąga przez nią długi kawałek białego sznurka. W życiu nie widziałem brzydszego naszyjnika.

– Jesteś w grupie czerwonej dwa – wyjaśnia. – Przez cały czas masz obowiązek nosić swoją plakietkę.

– Dlaczego „czerwona dwa”?

– Plakietki są oznaczane kolorami. Czerwony to barwa erotomanów. A grupa czerwona dwa ma terapię z – przerywa i przez chwilę uśmiecha się niezręcznie – Joan.

Nie wiem, czy jej mina wyraża lęk czy litość, ale z jakiegoś względu na dźwięk tego imienia przechodzą mnie ciarki.

Potem pielęgniarka podnosi z podłogi duży plakat i kładzie go na biurku przodem do mnie. Jest na nim osiem wielkich wyrazów:

RADOŚĆ

BÓL

MIŁOŚĆ

GNIEW

NAMIĘTNOŚĆ

STRACH

POCZUCIE WINY

WSTYD

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

------------------------------------------------------------------------

1 Amerykańska marka luksusowej bielizny (przyp. tłum.).

2 Źródła tych i innych faktów z książki można znaleźć na stronie www.neilstrauss.com/thetruth.

3 BDSM – skrótowiec od słów: bondage (związanie), discipline (dyscyplina), domination (dominacja), submission (poddanie), sadism (sadyzm), masochism (masochizm) oznaczający międzyludzkie relacje seksualne (przyp. tłum.).O autorze

Neil Strauss urodził się. Obecnie żyje. Pewnego dnia umrze. Jego strona www.neilstrauss.com go przeżyje. Wie to, bo zarezerwował domenę na dziewięćdziesąt dziewięć lat. To była okazja z tych, które trafiają się raz w życiu.

À propos, w nagrodę za przeczytanie książki i dotarcie do ostatniej strony pod adresem www.neilstrauss/goodtimes możecie ściągnąć usunięte rozdziały i przeczytać obfitującą w mrożące krew w żyłach szczegóły opowieść o tym, jak w komunie miłości prawie doszło do mordu.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: