Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Próba krwi i stali. Petrodor - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
25 września 2013
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Próba krwi i stali. Petrodor - ebook

Sasha, znakomita wojowniczka i księżniczka Lenayin, znalazła się daleko od domu. Przebywa w Petrodorze, portowym mieście pełnym ciemnych zaułków, bogactwa i zbrodni. Zamożne, wpływowe centrum handlowe jest kluczem do utrzymania pokoju między Lenayin i Bacosh. Sasha i Keslig starają się przejrzeć polityczne intrygi i znaleźć sposób, by zapobiec wojnie.

Kategoria: Fantasy
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7686-222-4
Rozmiar pliku: 1,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

JEDEN

Z dziobu łodzi Sasha dojrzała czerwono-białe spławiki kołyszące się na wodzie. Osłaniając dłonią oczy, odwróciła się.

– Są tutaj – oświadczyła Mariemu siedzącemu z tyłu, przy rumplu.

– Oczywiście, że tutaj są – odparł Mari. Był krępym, barczystym mężczyzną ogorzałym i zbrązowiałym od słońca o potężnych ramionach i wydatnym brzuszysku. Zamrugał teraz, spoglądając przez zmrużone powieki, nawykły do intensywnego światła. Sasha nadal nie rozumiała, jak udawało mu się odnaleźć spławiki. Pomijając leciutkie falowanie, morze było zwodniczo spokojne. Po prawej górzysta linia brzegowa Torovanu, postrzępiona skalistymi zatoczkami oraz cypelkami, lśniła zielenią i brązem. Niewysokie fale z pluskiem omywały podstawy skalnych klifów. Mari wydawał się po prostu wiedzieć, gdzie się znajduje, tu, pośród jednolitego przestworu, w ten sam sposób, w jaki lenayiński leśnik potrafił odnaleźć szlak pośród wzgórz i kniei.

Delikatna, wiejąca od morza bryza wypełniała żagiel, pchając łódź w kierunku spławików. Sasha naliczyła ich w tym zgrupowaniu dwanaście. Daleko po prawej dojrzała kolejne, te były jednakże zielono-brązowe, nie zaś czerwono-białe, należące do rodziny Velo.

– Sasho, spójrz w górę – rzucił siedzący przy maszcie Errollyn. – Alabastrogłowy albatros.

Sasha wpatrując się w błękitne niebo, zmrużyła oczy i dojrzała szybującego wysoko białego ptaka. Niewątpliwie albatros, oceniając po rozpiętości cienkich, niemal nieruchomych skrzydeł. Lecz alabastrogłowy? Najwyraźniej Serrini nie tylko widzieli lepiej w nocy, lecz także znacznie dalej za dnia.

Spojrzała na Errollyna – odchylił się, opierając o burtę i wyginając głowę; zafascynowany wpatrywał się w niebo. Nie widziała go wcześniej szczęśliwszego niż teraz; ocean był mu niemal równie obcy, jak jej, i rozkoszował się jego cudami. Miał na sobie starą zniszczoną koszulę oraz spodnie ze zwykłego płótna, ciemnoszare włosy opadały mu splątane na plecy. Ramiona, obnażone w ten niezwykle jak na porę roku ciepły dzień, pokrywały węzły mięśni svaalverdzkie-go szermierza. Jedynie nieliczni Serrini ubierali się równie nieformalnie. Errollyn wydawał się obecnie nieporównanie bardziej rozluźniony niż podczas oficjalnych spotkań czy też w liczniejszej kompanii. Sasha zdała sobie sprawę, że powinna przypatrywać się raczej albatrosowi i oderwała spojrzenie od Serrina… Wcześniej jednak posłała mu nieznaczny, dyskretny uśmiech.

– Zapomnijcie o tym przeklętym ptaku! – rzucił gwałtownie Mari. – Chłopcze, zwiń żagiel! Valenti, rusz swoją leniwą dupę!

Sasha ruszyła pomóc synowi Mariego, Valentiemu. Ostrożnie, starając się nie wprawić w kołysanie niewielkiej łodzi, złapała drugi z mijanych spławików, Valenti chwycił pierwszy. Pociągnęli, wybierając mokre liny dłoń za dłonią. Valenti z uśmiechem usiłował ją prześcignąć. Napiął obnażone muskuły, zmagając się z nasiąkniętym wodą ciężarem. Errollyn, pracujący po przeciwnej burcie, wyprzedził ich oboje, wyciągając ociekającą wodą plecioną klatkę. Sasha wydobyła swoją ponad powierzchnię w tej samej chwili co Valenti. Zajrzała do wnętrza zaokrąglonej plecionki, sprawdzając, czy jakakolwiek zdobycz wpadła przez umieszczony na wierzchu otwór.

Miała szczęście – w środku dojrzała parę splecionych w walce homarów. Wydobyła zdobycz, rozdzieliła i odłożyła do spoczywającej u stóp Mariego skrzynki, pełnej kłębiących się dziwacznych stworzeń. Valenti dołożył kolejnego skorupiaka. Sasha odwróciła się, spojrzała na Errollyna. Ostrożnie, by uniknąć potężnych szczypiec, wyjmował właśnie z pułapki monstrualnych rozmiarów kraba. Skorupiak był czerwony z białym podbrzuszem i niebieskimi pręgami na odnóżach.

– Doskonale! – wykrzyknął Mari. – Jeszcze jeden taki wielki, a Mariesa przyrządzi swoją crasada dosa! – Dziś wypadało Sadisi, urodziny Sadisa, miejscowego proroka, który przed ponad siedmiuset laty sprowadził verentynizm do Petrodo-ru. Wieczorem zaserwowane zostanie więcej owoców morza, niż Sasha widziała podczas całego spędzonego w Petrodorze miesiąca. Żołądek skręcił się jej na samą myśl. Może zdoła gdzieś zdobyć gruby, soczysty stek.

Errollyn spojrzał z zaciekawieniem na kraba, bezradnie przebierającego odnóżami i zaciskającego wyciągnięte w jego kierunku szczypce. Potem wrzucił go do skrzynki. Odwrócił się, by wydobyć z klatki drugiego, mniejszego. Sasha oraz Valenti sięgnęli do skrzyneczki po przynęty i nadziali je na skryte wewnątrz klatek haczyki. Potem ponownie wyrzucili pułapki za burtę.

– Za mały – stwierdził Errollyn, oglądając kraba.

– Nada się – odparł Mari. – Wrzuć go do środka.

– Zbyt mały, w dodatku to samica – odparł Errollyn, wskazując ubarwienie. – Wypuść ją, a złowisz znacznie więcej krabów w nadchodzących latach.

Na Marim nie zrobiło to żadnego wrażenia. – Potrzebujemy mięsa, wrzuć go do… – Errollyn wyrzucił kraba za burtę. Mari gniewnie przewrócił oczami. – Cholerny Serrin – wymamrotał, mijając skrzynki i niebezpiecznie kołysząc łodzią. – To jedynie przeklęty krab. Chcę go zjeść – ty chcesz się z nim kochać.

Przyciągnął spławik tyczką i sięgnął po linkę. Errollyn napotkał spojrzenie Sashy i wyszczerzył zęby, przeszywająco zielone oczy rozbłysły pod długą, zaniedbaną grzywką.

– Czy pośród Serrinów nie ma i takich, którzy nie spożywają żadnego mięsa? – zapytała Sasha, ruszając wzdłuż pokładu, by sięgnąć po kolejny spławik. Kołysanie z początku ją niepokoiło, teraz zaczynała do niego przywykać. Ponadto jej zmysł równowagi był, co oczywiste, doskonały.

– Tak – potwierdził Errollyn, ciskając klatkę z naszykowaną przynętą za burtę. Rozległ się plusk. – Ale to głupota.

Sasha roześmiała się, wybierając linę. Serrini nigdy nie odrzucali odmiennych opinii tak pospiesznie. Errollyn, jak na serrińskie standardy, posiadał niezwykłe poczucie humoru. Niemal buntownicze.

– Dlaczego nie jedzą mięsa? – zapytał Valenti, przeciskając się obok Sashy. Mijając dziewczynę, przesunął dłonią po jej talii. Podobna poufałość mogłaby kosztować lenayińskiego mężczyznę ramię, lecz petrodorczycy zachowywali się właśnie w taki sposób, co pomału zaczynała pojmować. Należało przywyknąć, biorąc poprawkę na ich intencje, miast wdawać się w niepotrzebne utarczki. Przynajmniej czasami.

– By uniknąć zabijania zwierząt – odparł Errollyn, ruszając po pokładzie śladem Valentiego.

Valenti odwrócił się ku niemu ze zmarszczonymi brwiami. – Ale ty kochasz zwierzęta! Dlaczego je zatem zjadasz?

– A dlaczego ty je zjadasz? – odparł Errollyn.

Valenti uśmiechnął się szeroko. – Zwariowałeś? Są smaczne! Nie zamierzam współczuć jakiemuś krabowi!

– No i masz odpowiedź – powiedział Errollyn, także z uśmiechem.

– Kraby nie współczują mniejszym stworzonkom, którymi się żywią – wtrąciła się Sasha, wciągając na pokład odcinek ociekającej wodą liny długości rozpostartych rąk. Wyciąganie klatek spod wody stanowiło ciężką pracę, bolały ją ramiona oraz barki. Dysponowała jednakże siłą, której dorównać mogła zaledwie garstka spośród ludzkich kobiet. Odciski od miecza pokrywające dłonie zapobiegały otarciom od sznura. – Dlaczego my mielibyśmy współczuć krabom?

– Skąd wiesz, że kraby nie współczują zjadanym ofiarom? – zapytał ją Errollyn. – Może tak czynią. Może odmawiają krótką modlitwę, błagając swych bogów o wybaczenie.

– Szukasz dziury w całym – oznajmiła Sasha.

– Rhillian bez przerwy mi to powtarza – odparł z uśmiechem Errollyn, wybierając linę. Był szybszy od każdego ze swych towarzyszy na łodzi – nie tylko silny, lecz także zręczny, o doskonałym zmyśle równowagi. Gdy patrzyła na niego, każda praca wydawała się lekka.

– Wytłumacz nam swój punkt widzenia, ma’she das serrinim – droczyła się Sasha, wypowiadając serriński zwrot zwyczajowo rozpoczynający debatę. – Jak płynie twoja prawda?

Errollyn zrobił minę. – To okropny przekład.

– Nie potrafię ująć tego lepiej po torovańsku.

– Wydaje mi się – powiedział Errollyn, układając wybraną linę w zgrabny stos na dnie łodzi – że ciężko jest płynąć pod prąd. Życie karmi się innym życiem. Wszyscy stanowimy wytwór natury, będąc w tym rozumieniu zwierzętami. Usiłuję zgłębić samego siebie. Jesteśmy, kim jesteśmy i potrzebujemy, czego potrzebujemy. Ja potrzebuję mięsa. Żadne inne stworzenie nie czuje potrzeby, by za to przepraszać, ja również nie zamierzam.

– To wprost cudowne – wtrącił się Mari, gestykulując zamaszyście – niemal mam ochotę zaśpiewać. Gdybyście pracowali z równym zapałem, z jakim mielicie ozorami, stalibyśmy już po kolana w przyszłym obiedzie.

Słońce przemierzało horyzont i do czasu, gdy sprawdzili wszystkie pułapki rodziny Velo, nastało już późne popołudnie. Wiatr ucichł i kiedy Mari zwijał żagiel, Valenti osadził w dulkach wiosła. Sasha oświadczyła zdecydowanie, że powinna zasiąść przy jednym z nich, co spotkało się ze zdecydowaną odmową oburzonego podobną perspektywą, młodego, opalonego na brązowo Valentiego. Sasha ponownie usiadła zatem na dziobie, by nie wdawać się w dalsze spory na pokładzie tak niewielkiej łódki otoczonej głęboką tonią.

Rodzina Velo była wystarczająco sceptycznie nastawiona do samego pomysłu uczestnictwa Sashy w połowach. Wybrała pracę fizyczną, zamiast dołączyć do pozostałych nasi-kethańskich niewiast, które poszerzały wiedzę dotyczącą ziół oraz medycyny lub uczyły biedne dzieci z doków. Kolejny raz zdołała obrazić niemal wszystkich – kobiety, bo lekceważyła ich ważne zajęcia, mężczyzn, bo demonstrowała wszystkim wokół, iż ich praca jest tak nieskomplikowana, że może wykonać ją nawet kobieta. Prawdę mówiąc, ostatnimi dniami dbała o to coraz mniej i mniej. Ludzie zaakceptują ją taką, jaka jest, albo nie. W ten sposób będzie przynajmniej wiedziała, kim są jej przyjaciele.

Niewielka łódź cięła fale pchana pociągnięciami wioseł, zdając ślizgać się po powierzchni. Morze szumiało uspokajająco. Toń lśniła niczym szkło, Sasha czuła na ramionach ciepło nieruchomego powietrza. Potarła bezwiednie lewy biceps, tatuaż nadal swędział.

Z prawej strony, na otwartym przestworze Morza Sharaalskiego potężny okręt także poruszał się wyłącznie dzięki wioślarzom, żagle zwisały opuszczone w nadziei na powrót bryzy. Sashy wydawało się, że dostrzega dalej kolejny statek, będący zaledwie odległą smugą masztów i olinowania pośród rozedrganego powietrza.

Przed nimi Przylądek Alasterski wcinał się w morze, wyznaczając wysunięty najdalej na południe punkt petrodorskie go portu. Za cyplem, pośród głębokich wód zatoki, cumowały na kotwicach liczne statki. Niewątpliwie tego wieczoru żeglarze pragnący nacieszyć się Sadisi zasypią swych kapitanów prośbami o przepustki na ląd.

Minąwszy przylądek, niewielka łódź powoli kierowała się w stronę portu. Petrodor okalał zatokę niczym widownia gigantycznego amfiteatru. Wzniesione z piaskowca oraz cegieł budynki tłoczyły się, wspinając na zbocza zbitą masą zabudowań, pośród której ciężko dostrzec było, gdzie kończą się jedne, a zaczynają kolejne. Drogi lawirujące ciasno zabudowanymi stokami były ledwie widoczne. Sasha wiedziała jednakże, że tam są… wraz z labiryntem alejek, nagromadzeniem niewysokich schodków, tylnych furtek i wijących się ścieżek, znanych wyłącznie mieszkańcom najbliższej okolicy oraz szemranym typom przemierzającym je pod osłoną mroku.

Nawet teraz, ze słynnym petrodorskim zboczem tonącym w głębokim cieniu, gdy słońce skryło się za jego grzbietem, dostrzegalne detale panoramy wprawiały Sashę w zdumienie. Gdzieniegdzie spośród stłoczonych zabudowań przebijały większe budowle – tu dworek, nieco dalej forteca, niegdyś stojąca samotnie, obecnie wchłonięta przez rozrastające się miasto, jeszcze gdzie indziej verentyjska świątynia o wznoszących się ku niebu wieżycach. Zbocze było nierówne – miejscami łagodne, w innych poprzecinane klifami lub też nakrapiane piaskowcem, lśniącym o porankach, gdy promienie wschodzącego słońca oświetlały skały.

Mniej więcej w jednej trzeciej drogi do Przylądka Alasterskiego mieszczącą miasto nieckę rozdzielała grań. Na zwieńczeniu wznosił się kilkupiętrowy dworek otoczony wysokim murem. Klify z obu stron opadały wprost ku masie stłoczonych poniżej zabudowań. Skalną formację nazywano Kłem, dworek zaś Domem Maerlerów, którego to określenia nie należało mylić w torovańskim z „rodziną Maerlerów” oznaczającą ród. Torovański, w mierze, w jakiej znała go Sasha, okazywał się nieco niejasny w kwestii zwrotów dotyczących władzy – Kessligh nazywał ową niejasność „mgłą niedomówień”. Rodzina Maerlerów, jeden z dwu wielkich petrodorskich domów, przewodziła koalicji sprzymierzonych rodów, często określanej przez miejscowych Południowym Stogiem. Torovańskie słowo „stóg” oznaczało także „sprzymierzeńca”. przynajmniej tak zrozumiała to Sasha.

Dla odmiany Północnemu Stogowi przewodził ród Steinerów, którego rezydencja była gorzej widoczna z zatoki, ginąc na tle linii innych północnych wielkich dworów. Nie przypadkiem, jak twierdziło wielu, północne rezydencje zdawały się wspanialsze od południowych. Podczas gdy ród Maerlerów z ponurą determinacją trzymał się swych rodzinnych ziem i dawnych szlaków handlowych, Steinerowie od zawsze stawiali na rozwój. Ich ulubioną metodą ekspansji okazała się verentyjska wiara.

Nie było również dziełem przypadku, domyśliła się Sasha, iż biegnąca północną granią skalista ścieżka wiodła wprost na Cypel Besendiski, na którym wysoko ponad żółte klify wznosiła się Świątynia Porsadaska, największa verentyjska budowla w całym Torovanie. Cztery wieżyce o zwieńczonych gwiazdami szpicach mierzyły w niebo, kontrastując ze stromizną zbocza poniżej. Cała ta wspaniała konstrukcja, skąpana w promieniach późno popołudniowego słońca, lśniła bielą, choć reszta miasta zdążyła zatonąć już w cieniu. Stanowiąca punkt orientacyjny dla przypływających okrętów oraz wieżę strażniczą, strzegącą położonego poniżej miasta, świątynia przypominała wszystkim, gdzie biło prawdziwe źródło petrodorskiej władzy.

Niewielka rybacka łódka zbliżyła się do burty jednego z zacumowanych statków.

Valenti wyraźnie zaczynał się męczyć, jego pociągnięcia wiosłami straciły miarowość i niezakłócony rytm wiosłującego bez wysiłku Errollyna groził ściągnięciem łódki na sterburtę.

– Opuszczasz głowę – zwróciła uwagę młodzianowi Sasha. – Nie zginaj pleców, niech siła płynie ramionami. – Valenti wymruczał coś pod nosem, usiłując przyjąć sugerowaną pozę.

– Daj chłopakowi spokój – odezwał się spod steru jego ojciec. – Wiosłowanie nie przypomina szermierki, dziewczyno. To trudniejsze, niż się wydaje.

– Musisz mieć rację – odparła Sasha. – Ponieważ wygląda na dziecinnie łatwe. – Errollyn roześmiał się, nie przestając wiosłować. Podczas gdy wielu Serrinów uznawało podobne ludzkie sprzeczki za niepokojące, Errollyn wydawał się nimi rozbawiony.

– Nie wytrzymałabyś pięćdziesięciu pociągnięć – rzucił przez zaciśnięte zęby Valenti.

– Skąd możesz to wiedzieć, skoro nigdy nie pozwalacie mi spróbować? Boisz się, że mogę okazać się lepsza od ciebie.

– Dobra! – krzyknął zirytowany Valenti. Przestał wiosłować i uniósł się z ławeczki. Errollyn, przyglądając się rozbawiony, także wyjął wiosło z wody. – Spróbuj, mała księżniczko!

Sasha uśmiechnęła się triumfalnie. Prześlizgnęła się obok młodzieńca, który, choć ledwie siedemnastoletni, przerastał ją o pół głowy. Zajęła miejsce i naciągnęła na dłonie parę skórzanych treningowych rękawiczek, dotąd zatkniętych z tyłu za pasem.

– Miękkie dłonie – skomentował Errollyn.

Sasha parsknęła.

– Zawdzięczam odciski całym latom ćwiczeń. Nie chcę nowych w niewłaściwych miejscach. – Ujęła wiosło, zaparła się stopami o żebrowanie kadłuba i zaczęła wiosłować. Z początku szło jej niezręcznie. Obserwując Errollyna, zgrała własne pociągnięcia z ruchami Serrina, wykorzystując raczej siłę ciała zamiast ciągnąć wyłącznie ramionami, gdy pióro znajdowało się pod wodą. Łódź szybko nabrała prędkości. Wiosło zaczęło poruszać się w wodzie płynniej, kolejne pociągnięcia wymagały coraz mniejszego wysiłku.

Wiosłowanie zaczęło sprawiać jej przyjemność. Zmuszało do wykorzystania tych wszystkich mięśni, których lubiła używać. Każde popychające łódź pociągnięcie stanowiło dziwne doznanie… Przypomniała sobie wówczas jak dawno temu, będąc jeszcze dzieckiem, odbierała w ten sam sposób wrażenia towarzyszące konnej przejażdżce. Mari spoglądał na nią ze swego miejsca przy sterze, marszcząc z wyraźną dezaprobatą brwi. Lubiła Torovańczyków. ale, na dobre duchy, wierzyli w szereg nonsensów. Valenti, który rozsiadł się obecnie na dziobie, znajdował się całkowicie poza zasięgiem jej wzroku.

Zaczęła śpiewać rytmiczną pieśń goeren-yai w ojczystym lenayskim. Nauczyła się tej piosenki jako dziewczynka, w swoim nowym domu pośród wzgórz ponad Baerlyn, w lenayińskiej prowincji Valhanan. Mężczyźni nucili ją, rąbiąc drewno. Baerlyńscy goeren-yai, długowłosi, z warkoczykami, upierścienieni i wytatuowani zgodnie z antyczną lenayińską tradycją. Mężczyźni, którzy, gdy dorosła, zostali jej przyjaciółmi i zaimponowali jej swą szczerością, odwagą oraz radosnym podejściem do życia.

Melodia dobrze komponowała się z rytmem pociągnięć wiosłem i Errollyn, wsłuchawszy się przez chwilę, dołączył swój głos, wyśpiewując refren. Wiosłując i śpiewając, wspólnie współtworzyli niewielki kawałeczek Lenayin na łodzi, pośród rozległej toni zatoki nizinnego Petrodoru.

Nie przestawali śpiewać, wiosłując powoli w kierunku rybackiej przystani. Niewielki port składał się z drewnianego molo, biegnącego równolegle do głównego doku, otoczonego skupiskiem powiązanych ze sobą łodzi. Mari skierował łajbę ku pozostałym rodzinnym łódkom. Kadłuby stuknęły o siebie. Rzucono sznury i Sasha odłożyła wiosło. Mari z Valentim przeskoczyli na sąsiedni pokład i zabezpieczyli łódź. Sasha sięgnęła do schowka pod dziobem i wydobyła miecz, nadal przytroczony do bandoliery. Przełożyła ją ponad ramieniem. Potem odszukała swoje noże, zatykając jeden za pas, drugi kryjąc w cholewie buta. Errollyn postąpił podobnie. Żaden nasi-keth ani Serrin nie spacerował po Pe-trodorze nieuzbrojony… a już na pewno nie ostatnimi czasy.

Nadeszła pora, by po pokładach sąsiednich łodzi przenieść skrzynki pełne kłębiącej się, pełzającej i zaciskającej kleszcze zawartości pod wiodącą na nabrzeże drabinkę. Sasha przeniosła skrzynkę z przynętą, balansując zręcznie na kołyszących się pod stopami pokładach. Valenti ruszył ku niej, gotów przejąć ciężar. Sasha zarzuciła skrzynkę na ramię i chwytając szczebelki jedną ręką, wspięła się po drabince.

Na molo Mari pochłonięty był rozmową z nieznanym Sashy rybakiem. Oboje zerknęli na zdobycz. Szorstkie, praktyczne maniery świadczyły, iż konwersacja tyczyła się interesów. Sasha wykorzystała sposobność, by pokręcić bolącym ramieniem i rozejrzeć się wokół.

Znajdowała się na Południowym Molo, rybacy oraz drobni kupcy zarezerwowali tu sobie kawałek doków. Na deskach pomostu, brudnych i w wielu miejscach przegniłych, walały się rybie łuski oraz strzępki lin. Naprzeciw kamienne nabrzeże wypełniał chaos portowego życia. Tłum zainteresowanych kłębił się pośród straganów. Sprzedawcy oferowali każdy towar, jaki tylko można było sobie wyobrazić, a także wiele innych, które nigdy nie przyszłyby do głowy nabywcom, dopóki ich nie ujrzeli. Kobiety oraz mężczyźni rozstępowali się, przepuszczając konnych lub ciągnięte przez woły wozy, wyładowane skrzynkami i beczkami. Czasami ładunek eskortowali uzbrojeni strażnicy w kolorowych liberiach wielkich rodów. Krzyki naganiaczy oraz domokrążców współzawodniczyły z dźwiękami wydawanymi przez rozmaite zwierzęta i sprzeczkami wszechobecnych białych mew, paciorkowatymi oczami wypatrujących okruchów. Powietrze przesycone było chaotyczną mieszaniną aromatów szykowanych potraw, obcych przypraw, starego drewna, zepsutych ryb oraz soli.

Ponad nabrzeżem wznosiły się kamienne bądź ceglane fasady budynków, pokryte łuszczącym się tynkiem. Liczne, nieduże okienka zasłonięto zniszczonymi okiennicami. Dalej, Petrodorski Stok pomału zaczynał piąć się w górę. Z bliska cała ta kupa kruszących się cegieł oraz kamieni wywierała znacznie mniejsze wrażenie. Jedynie skala zabudowy nadal zadziwiała.

Na północy doki rozszerzały się; wzdłuż większego, lepiej utrzymanego molo sterczały liczne maszty wielkich okrętów. Sasha zdołała dostrzec ich może tuzin, zacumowanych w taki sposób, by dzioby przeplatały się z rufami, oszczędzając miejsce. Żeglarze pchali niewielkie wózki bądź ładowali powiązane skrzynie bezpośrednio na czekające wozy. Na nabrzeżu piętrzyły się wielkie stosy złożonego ładunku, pilnowanego przez uzbrojonych strażników. Pozostałą przestrzeń wypełniały konie oraz ciągnięte przez woły wozy. Piesi przemykali wokół, przeciskając się pośród przeszkód, ścigani przez wszechobecnych naganiaczy, żebraków i okazjonalnie zabłąkane psy. Sumując, wszystko to składało się na najbardziej spektakularną scenę zamieszania, jaką Sasha kiedykolwiek widziała. Żyła pośród owego chaosu od niemal miesiąca, niemniej nadal nie przestawał jej zaskakiwać.

– Przebyłaś daleką drogę z Lenayin – powiedział nad jej ramieniem Errollyn. Niemal podskoczyła, nie dosłyszała go, kiedy się zbliżał. W jakiś sposób, jeśli chodziło o Errollyna, ostrzegawcze instynkty Sashy wydawały się przytłumione. Uśmiechnęła się do niego.

– Daleko stąd także do Saalshenu – odparła.

– Las re’han as’e baen – odrzekł, wzruszając ramionami. Świat jest rozległy, powiedziane w saalsi. Choć zazwyczaj niezwykle bezceremonialny jak na Serrina, Errollyn potrafił czasami wyrażać się równie nieprecyzyjnie i niejasno jak wszyscy przedstawiciele tej rasy. Pochylił się z dłonią na ramieniu Sashy, by po lenaysku wyszeptać jej wprost do ucha: – Dom jest tam gdzie ty.

Potem ruszył pomóc Mariemu ze skrzynkami, pozostawiając Sashę, aby to sobie rozważyła. Pomyślała, że jeśli lenayiński czy torovański mężczyzna dotknąłby jej w podobnie intymny sposób, miałaby ochotę rozwalić mu czaszkę. Z Serrinami było inaczej, zwłaszcza z Errollynem. Jeśli chodziło o mężczyzn jej własnej rasy, długie doświadczenie nauczyło ją strzec osobistej przestrzeni. Errollyn zwyczajnie nie myślał w podobny sposób… a raczej myślał, gdyż wszelkie relacje serrińskich mężczyzn z ludzkimi kobietami wynikały z podobnego zainteresowania… Jednakże w jego zachowaniu nadal było coś odmiennego. Nie lekceważącego. Nie…

– Och, na piekła – wyszeptała, ruszając, by chwycić pozostałą skrzynkę z plonem ich połowu i otrząsnąć się z niepewności. Valenti, emanując zimną wrogością, wyprzedził ją i złapał ostatnią skrzynkę. – Hej! – Zignorował ją. – Och, daj spokój, chyba nie jesteś na mnie zły?

Valenti sztywno taszczył ciężar. Sasha ujęła skrzyneczkę z przynętami i dołączyła do Errollyna. – Jesteś urodzoną dyplomatką – zauważył Errollyn, spoglądając za oddalającym się młodzieńcem.

– Och, do diabła – wymruczała Sasha. Potem dodała głośniej: – Valenti! Posłuchaj, nie mów mi, że nie jestem w czymś dobra, jeśli doskonale wiem, że świetnie sobie poradzę! Valenti!

– Daj chłopakowi spokój – powiedział Mari, również taszczący skrzynkę. – Zdeptałaś jego męską dumę, w końcu to jednak przeboleje.

– A co z kobiecą dumą? – rzuciła gwałtownie Sasha. Mari potrząsnął głową i westchnął.

– Nie sądzisz, że może księżniczka mogłaby czasami pozwolić sobie zapomnieć na chwilę o dumie? – zasugerował Errollyn.

Sasha zmarszczyła brwi. – Co masz na myśli?

– Nawet twoja siostra Alythia nie założyłaby całej swej biżuterii, spotykając się z biednymi dziewczętami z doków, odzianymi w sukienki uszyte z worków.

– Dlaczego zawsze gadasz zagadkami? – naskoczyła na niego Sasha. – Poza tym, w niczym nie przypominam mojej siostry! Nie jesteśmy ani trochę podobne.

– Skoro tak twierdzisz, jestem pewien, iż musi to być prawdą.

Święto Sadisi wymiotło doki z kupców, a wraz z nimi zniknęły stragany. Miejsce handlarzy zajęli świętujący. Wzdłuż nabrzeża zapłonęły liczne ogniska. Płomienie oświetliły fasady budynków, odbijając się w ciemnej, falującej wodzie. Dla starszych uczestników obchodów przygotowano krzesła oraz odwrócone skrzynki, niemniej większość zgromadzonych stała – jedli, pili, rozmawiali, śpiewali i tańczyli. Całe tysiące. Sasha z trudem potrafiła uwierzyć własnym oczom, uszom oraz powonieniu.

Ognisko, przy którym siedziała, rozpalono w pobliżu domu rodziny Velo, jednego z wielu odrapanych budynków stłoczonych wzdłuż wiodącej do doków bocznej dróżki, zwanej przez miejscowych Aleją Sieci. Wokół płomieni zebrały się wszystkie mieszkające w okolicy rodziny, twardzi mężczyźni oraz kobiety, w zgrzebnych ubraniach, parający się głównie rybołówstwem. Dookoła wielkiego centralnego ogniska zasiadała ich może setka. Kolejna zebrała się nieopodal, wokół mniejszych ognisk. Crasada dosa parowała z wielkich okrągłych kociołków. Potrawa składała się z rozmaitych owoców morza w pomidorowym sosie, przybranych najróżniejszymi ozdobnikami.

Sasha stała z cynowym talerzykiem w dłoni, zajadając się parującym homarem i wycierając nadmiar sosu pajdą chleba. Nieopodal niewysoka blond włosa Aisha krzątała się wokół ognia, doglądając małży w wielkim parującym kociołku. Nieznany Sashy młodzieniec zbliżył się do Aishy i zaoferował Serrince łyk wina ze swego kubka. Żona Mariego, Mariesa, przegoniła go z zagniewaną miną, lecz Aisha jedynie się roześmiała. Zebrani wokół ognia Mari wraz z przyjaciółmi zaintonowali pełną pasji balladę.

Na wodzie długa linia cumujących statków jarzyła się światłami, odbijającymi się w ciemnej zatoce. W mroku, ponad pokładami, majaczyły zarysy takielunków. Z serrińskiego okrętu od czasu do czasu tryskały ku niebu wstęgi fajerwerków, wywołując pełne zachwytu krzyki goniących wzdłuż falochronu dzieci. Daleko, po północnej stronie zatoki, odbijając blask ognisk rozpalonych na Cyplu Besendiskim lśniły białe wieżyce Świątyni Porsadaskiej. W jej wnętrzu księża odprawiali nabożeństwo ku czci świętego Sadisa. Poniżej świętował Petrodor.

Nowy gość, za którego plecami podążało kilkoro towarzyszy, prześlizgiwał się pośród tłumu. Mężczyźni wytrzeszczali oczy porażeni urodą przybyłej. Szczupła, dorównująca wzrostem większości mężów, poruszała się z gracją pomimo tłoku, odpowiadając na pozdrowienia uśmiechem. W blasku płomieni białe włosy nowo przybyłej, splecione w pojedynczy opadający na plecy warkocz, lśniły niczym skrzący się na górskim stoku śnieg. Jej oczy błyszczały szmaragdową zielenią, przeskakując z osoby na osobę i spoglądając przenikliwie z przeszywającą, niemal zwierzęcą intensywnością, typową dla Serrinów.

Rhillian.

Objęła na powitanie Aishę, a jej wzrok spoczął na Sashy.

– Dobry wieczór. – Rhillian pozdrowiła Sashę z uśmiechem. – Lub szczęśliwego Sadisi, którykolwiek zwrot jest właściwszy. – Wymieniły uściski.

– Czyż widok nie jest niewiarygodny? – odezwała się Sasha, obejmując gestem trwające w świetle ognisk zamieszanie.

– Uważasz ten widok za niewiarygodny? – Entuzjazm Rhillian sprawiał, że wydawała się jeszcze bardziej olśniewająca – jej oczy płonęły zielenią, idealnie równe zęby zalśniły doskonałą bielą. – Przed chwilą wróciłam z oglądania Hartu, dotarł właśnie na Pochylnię. Nigdy nie widziałam niczego równie zwariowanego.

– Mari opowiadał mi o Harcie! Bardzo chciałabym go zobaczyć.

– Potrwa całą noc. Dlaczego nie miałybyśmy udać się na górę i popatrzeć, kiedy skończysz się już posilać? Hart podąży w dół Korkociągiem, gdy minie już Pochylnię. To całkiem niedaleko… Nie potrafię wyobrazić sobie, jak powstrzymują te wozy przed wypadnięciem z trasy i wyrżnięciem w czyjś dom.

– Przyszłaś spotkać się z Kesslighiem? – zapytała Sasha, przeżuwając kęs chleba.

– Nie, z tobą – odpowiedziała spokojnie Rhillian. Uśmiechnęła się. – Wydajesz się zaskoczona.

Sasha z irytacją wzruszyła ramionami. – Wszystko jest tak upolitycznione ostatnimi czasy. Nie sądziłam, że ty oraz Kessligh zakończyliście już wasze sprawy.

– Jeszcze nie. – Rhillian podkradła kawałek homara z talerzyka Sashy. – Lecz nawet Biała Śmierć z Petrodoru musi się czasem zrelaksować – w jej głosie zabrzmiała nieco twardsza nuta. Sasha wiedziała, że właśnie tak nazywali ją bogaci mężczyźni z najznaczniejszych petrodorskich rodów. „Biała

Śmierć z Petrodoru”. W ludzkich oczach Rhillian była najpotężniejszym Serrinem w mieście. W oczach Serrinów. Cóż Serrini nie postrzegali świata w podobnie nieskomplikowany, hierarchiczny sposób. Rhillian zgromadziła jednakże wiele ra-’shi, serrińskiego odpowiednika szacunku oraz wiarygodności, w całym Saalshenie. Serrini nie mieli króla czy królowej ani czegokolwiek, co można by określić „władzą” w ludzkim rozumieniu tego słowa. Kessligh powiedział, iż Rhillian jest zapewne jednym z dziesięciu najbardziej wpływowych Serrinów w całej Rhodii. Stanowiło to najprecyzyjniejsze wyjaśnienie statusu Rhillian, jakie Sasha potrafiła odszukać w pamięci.

Przystojny młodzian wsunął się pomiędzy Rhillian a dymiący kociołek owoców morza. – Proszę, o moja najpiękniejsza pani! – zadeklamował. – Nie mogę wpuścić cię do naszych doków, nie dając zakosztować naszej gościnności! Musisz przyjąć poczęstunek!

Rhillian przyjrzała mu się, z gracją przekrzywiając głowę i racząc podkradzioną Sashy krewetką. Młodzieniec zdawał się zahipnotyzowany – ledwie drgnął przeszyty spojrzeniem zielonych oczu. – Dziękuję, ale już jadłam – odpowiedziała mu.

– Napój, napój dla pięknej pani! – rzucił, rozglądając się za kimkolwiek, kto miałby dzban wina. Po chwili wcisnął w dłoń Rhillian pospiesznie napełniony kubek. Sasha uśmiechnęła się, obserwując niedowierzanie Serrinki.

– Kim jest ten chłopak? – zapytała Rhillian, gdy młodzieniec odsunął się, by zaczepić kilka innych atrakcyjnych kobiet. Sasha dopiła własne wino. Przytrzymała kubek Rhillian, by Serrinka mogła coś zjeść.

– Wydaje mi się, że to jeden z Malrinich – powiedziała. – W najbliższej okolicy mieszka co najmniej trzydzieści rodzin. Nadal ich poznaję.

– Petrodor jest tak zatłoczony – ponuro zgodziła się Rhillian, sięgając po kolejną krewetkę. Jej głos zdawał się nieznacznie napięty, gdy na wpół krzyczała, aby przebić się poprzez harmider. – Nie jestem zobowiązana iść z nim teraz do łóżka, prawda?

Sasha parsknęła śmiechem. – To zależy już wyłącznie od ciebie. Jestem pewna, że nie miałby nic przeciw.

– Nawet ja muszę wyznaczyć pewną granicę, jak sądzę.

Sasha przyjrzała się Rhillian z rozbawieniem. – Wiesz, wcale nie przypominasz osoby, którą wyobrażałam sobie na podstawie zasłyszanych opowieści.

Rhillian uniosła brwi. – Jak to?

– Biała Śmierć z Petrodoru – droczyła się Sasha. – Errollyn niezwykle cię szanuje, a on nie poważa prawie nikogo… – Rhillian wyszczerzyła zęby w uśmiechu – zaś arcybiskup moczy się w łoże, jeśli akurat mu się przyśnisz. Nawet Kessligh nie rozstawia cię po kątach. Nie jesteś jednak dwukrotnie wyższa i nie ziejesz ogniem. Muszę stwierdzić, iż czuję się rozczarowana.

– To dobrze – odpowiedziała Rhillian z pełnymi ustami. Nawet z sosem ściekającym po policzku i kapiącym na palce zdołała zachować dostojną i elegancką pozę. Przypomina kota, pomyślała Sasha. Słyszała, jak opisywano w ten sposób inne osoby. Rhillian była pierwszą, do której owo porównanie naprawdę pasowało. – Pozwól, że zdradzę ci mały sekret, jeśli chodzi o Errollyna.

– Tak?

Rhillian oblizała sok z palców. – Jest szalony.

Sasha roześmiała się. – Wasza dwójka jest niemożliwa! Nie możecie po prostu zawrzeć rozejmu?

– Nie, poważnie – nalegała Rhillian w sposób, w którym nie było nic poważnego. – Myślałam o tym. Wszystkie te filozoficzne terminy saalsi, wszystkie owe odcienie znaczeń i określeń, na które zawsze narzekasz…

– Nie narzekam.

– …nie oddają Errollynowi sprawiedliwości – dokończyła Rhillian. – Jest po prostu skończonym nicponiem. – Zdołała utrzymać poważną minę przez kilka uderzeń serca, zanim wraz z Sashą wybuchnęła śmiechem.

Errollyn, do czego doszła Sasha, był inny. Du’janah, jak go zwali. Sasha nadal nie do końca pojmowała znaczenie tego określenia. Wszyscy Serrini wydawali się żywić do Errollyna ciepłe uczucia, które odwzajemniał, co nie stanowiło niczego niezwykłego pośród Serrinów. A pomimo tego od reszty własnej rasy zdawał się dzielić go trudny do sprecyzowania dystans. Wszyscy służący interesom Saalshenu poza granicami kraju – talmaad – byli bezpośredni i jak na zawiłe standardy saalsheńskich Serrinów wysławiali się wprost, lecz Errollyn był jeszcze bardziej otwarty. Czasami, pomyślała Sasha, wydawał lepiej czuć się pośród ludzi niż w towarzystwie innych Serrinów. I czasami odnosiła wrażenie, iż niektórzy Serrini, wliczając Rhillian, zdawali się tym… zaniepokojeni.

Sasha była aż nazbyt świadoma, że jej nowi serrińscy przyjaciele, pomimo całej ich obcości, czuli się w Petrodo-rze znacznie bardziej w domu niż ona. Przebywała w mieście zaledwie od tygodni. Rhillian mieszkała w Petrodorze od trzech lat. Errollyn, choć młodszy i mniej doświadczony, także spędzał w mieście już drugi rok. Interesy handlowe Saalshenu w Petrodorze były rozległe, zaś ich korzenie sięgały głęboko. Mówiono, że Serrini posiadali tu swoją placówkę od ponad trzech wieków. Przed dwustu laty, po inwazji na Saalshen dokonanej przez bacoshańskiego króla Leyvaana, Serrini zaangażowali się w handel. Saalshen liczył na nowe sojusze z ludźmi zamieszkującymi odleglejsze z rhodijskich ziem. Petrodor, w owym czasie prosta rybacka osada, rozrósł się, zyskując nieoczekiwane bogactwo, rozmiary oraz wpływy. Jednakże, pomimo wszystkiego, co Ser-rini uczynili dla miasta, jego mieszkańcy nie zawsze byli za to wdzięczni.

Kilku lisańskich żeglarzy wolno kroczyło pośród tłumu, uważając, by nikogo nie dotknąć. Czarne włosy zapuścili długie, twarze mieli szerokie, oczy skośne. Do pasów przytroczyli miecze o zakrzywionych ostrzach i nawet ich bezrękawniki, pełniące funkcje bielizny, uszyte zostały z lekkiej skóry, tak by pasowały do skórzanych spodni i butów. Mijając Sashę oraz Rhillian, gapili się otwarcie, bynajmniej nie przyjacielsko czy z zaciekawieniem.

Rhillian uśmiechnęła się do Lisańczyków. Skinęła głową, pozdrawiając ich po lisańsku… Rhillian, według serrińskich standardów daleko było do lingwistki. Władała zaledwie pięcioma językami, pomijając dialekty saalsi. Pośród talmaadu stanowiło to niemal upośledzenie. Lisańczycy odpowiedzieli niewyrażającymi niczego spojrzeniami, kontynuując swoją wędrówkę.

– Szpiedzy? – zasugerowała Sasha, przyglądając się, jak odchodzą.

– Z całą pewnością. Rody wiedzą, iż ich kamrateria nie zostałaby tutaj, na dole, mile powitana. Płacą zatem Lisańczykom, aby włóczyli się pośród tłumu, wiedząc, że miejscowi nie mogą sprzeciwiać się obecności marynarzy w dokach. Nie ma wielu rzeczy, których Lisańczycy nie podjęliby się w zamian za złoto.

– Widzę, iż cieszysz się niezwykłą popularnością – skomentowała Sasha.

– Och, w równym stopniu przyszli tutaj przyjrzeć się tobie, jak i mnie – odparła radośnie Rhillian. Sashy się to nie spodobało. – Uma Kessligha Cronenverdta, bohatera Lenayin, który powrócił do Petrodoru wspomóc Nasi-Keth. Wielkie rody od zawsze nienawidziły Nasi-Kethu, co najmniej w równym stopniu jak Serrinów, a możliwe, że mocniej. Spodziewali się walki z demonicznymi Serrinami, lecz ludzie łączący siły z piekielnym pomiotem… cóż za niewyobrażalne wiarołomstwo.

– W porządku – odpowiedziała Sasha. – Przywykłam, że bogaci verentyjczycy mnie nienawidzą. Czuję się dzięki temu jak w domu. – Biegnąca dziewczynka odbiła się od nogi Sashy, zachwiała i pobiegła dalej, nie zwracając uwagi na przeszkodę. Smarkulę gonił kolejny dzieciak. – Hej! – zawołała za nimi Sasha, część wina Rhillian zmoczyła mankiet jej koszuli. – To była moja noga, jeśli tego nie zauważyłaś! – Niemniej czuła się raczej rozbawiona niż rozzłoszczona. Sama w podobnym wieku zachowywała się znacznie gorzej.

– Ludzkie dzieci także nie widzą w ciemności – zauważyła Rhillian. W zielonych oczach mignął obcy błysk, gdy w źrenicach odbił się blask płomieni.

– Jak dotąd dobrze wpasowywałam się pośród zwykłych ludzi – zauważyła Sasha, strząsając z rękawa kropelki wina i przyglądając się plamie. – Poprowadziłam pierwszą od wieku lenayińską rebelię i Udalyńczycy ogłosili mnie swą zbawczynią. A teraz spójrz tylko, jakich upokorzeń doświadczam.

– Upokorzenia przypominają nam, czym naprawdę jest życie – odparła Rhillian. – Nawet najwięksi królowie zmuszeni są znosić niewielkie przykrości. I mogą stać się one przyczyną ich upadku.

– Jedynie Serrin może odnaleźć w plamie z wina natchnienie do głębokich przemyśleń.

Rhillian odpowiedziała uśmiechem. Odebrała od Sashy kubek. Pociągnęła łyk wina i zapatrzyła się na północ. – Spójrz tylko na Świątynię Porsadaską. – Białe ściany oraz wieżyce zdawały się migotać ponad czarną tonią. Pośród konturów statków, w wodach zatoki dawało się dostrzec ich rozmyte odbicie. – Taka piękna budowla. Niemal wystarcza, aby ktoś z jej powodu mógł zapragnąć zostać verentyjczykiem.

– Jest bardzo ładna – zgodziła się kwaśno Sasha. – Ja jednak nie posunęłabym się w swych twierdzeniach aż tak daleko.CZTERY

Jaryd Nyvar krążył, napinając lewą rękę i ściskając w dłoniach rękojeść ćwiczebnego miecza. Naprzeciw niego krążył Teriyan Tremel z włosami splecionymi w liczne opadające na plecy warkocze. Powietrze wypełniały nawoływania i okrzyki. Rozległ się trzask drewnianych mieczy, a po nim głuchy odgłos ciosu dochodzącego celu. Jaryd ledwie słyszał owe hałasy, obserwując stopy oraz tors Teriyana, jak dawno, dawno temu w posiadłości rodu Nyvarów nauczył go stary porucznik Asheld.

Teriyan zaatakował, zwodniczym ruchem skracając dystans i tnąc gwałtownie z prawej. Jaryd sparował i odskoczył do tyłu. Zbił kolejne cięcie i niemal dosięgnął Teriyana, gdy wyższy mężczyzna usiłował zejść w bok z linii ataku. Teriyan wyszczerzył zęby, ociekając potem i kręcąc mieczem młynka. Skinął z aprobatą głową. Oblicze Jaryda pozostało niewzruszone.

Teriyan zaatakował jeszcze dwukrotnie, za każdym razem Jaryd unikał ciosów, a podczas ostatniego ataku sam trafił Teriyana w bark. Lewe ramię pulsowało w miejscu, w którym złamał je przed niemal dwoma miesiącami, niemniej pod łupkami oraz drewnianym ochraniaczem wydawało się silne. Teriyan, dedukował Jaryd, preferował natarcie z prawą stopą w przodzie, po skracającym dystans półkroku. Poprzedzał on większość jego ataków. Gdy przymierzył się do kolejnego, Jaryd sparował i wymierzył cięcie w lewo, w miejsce, gdzie zmiana zasłony z wysokiej na niską nastręczała najwięcej kłopotów. i napotkał pewną zastawę, poprzedzającą silną ripostę w tors.

Upadł ciężko na ziemię, w złamanej ręce odezwał się ból. Teriyan uśmiechnął się ponownie, stojąc nad leżącym Jary-dem i kręcąc mieczem młynka. – Niezła próba, młodzieńcze. Nie myśl, że ten półkrok nie był też oczywisty dla tuzinów wcześniejszych przeciwników. – Jaryd zignorował wyciągniętą dłoń i podniósł się o własnych siłach.

– Kontynuujmy – powiedział lodowato, przyjmując pozycję. Teriyan wzruszył ramionami i poszedł za jego przykładem. Dwie wymiany później kolejne mocne cięcie Jary-da napotkało zdecydowaną zastawę poprzedzającą zabójczą kontrę.

– Nazbyt się odsłaniasz – skomentował, potrząsając głową Teriyan, gdy Jaryd ponownie podnosił się z ziemi. – Dążenie do zabójczego ciosu jest złym rozwiązaniem, jeśli w trakcie tego procesu zostajesz zabity. Nie musisz aż tak ryzykować.

– Każda walka oznacza ryzyko – odparł Jaryd, ocierając pot z czoła i otrzepując spodnie z kurzu. – Dalej. – Przedramię pulsowało. Zjawił się na wieczornym treningu jako pierwszy i zamierzał odejść ostatni. Stanowiło to stały wzór, odkąd przed półtora miesiącem przybył do Baerlyn, małego lenayińskiego miasteczka. Wówczas zmuszony był ograniczyć się jedynie do podstawowych ćwiczeń, nabierania siły i doskonalenia techniki. Dopiero teraz przedramię wydobrzało na tyle, aby mógł się zmierzyć ze starszyzną miasteczka. Lecz po tak długiej przerwie w sparingach zardzewiał gorzej niż farmerska kosa.

W ciągu kolejnych dwudziestu wymian czterokrotnie został powalony na ziemię. Za każdym razem otrzepywał odzienie z pyłu i ponownie przyjmował pozycję. Słońce znikało już za krawędzią doliny. Sala treningowa, otaczające ją trawiaste pastwiska oraz długi, wijący się szereg zaniedbanych drewnianych zabudowań, skryły się w cieniu.

– Wystarczy – oświadczył w końcu Teriyan. Pozostałe tachadarskie kręgi były puste, na zewnętrznym dziedzińcu panowała cisza. – Czeka mnie jutro ciężki dzień, a ty powinieneś wracać przed zmrokiem.

– Nie boję się ciemności – odparł Jaryd. – Jeszcze raz.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: