Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Próba Ognia - ebook

Wydawnictwo:
Seria:
s-f
Data wydania:
28 października 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Próba Ognia - ebook

Kontynuacja Ognia krzyżowego.

Ludzkość zaczęła zasiedlać obce światy. Jednak Jake Holman i jego grupa osadników z zaskoczeniem odkryli na planetarnej kolonii nazwanej Zielnikiem świadome obce życie. Szybko znaleźli się w krzyżowym ogniu obejmującej całą galaktykę wojny między dwoma odmiennymi rasami: agresywnymi, wojowniczymi humanoidami zwanymi Zwierzakami oraz pasywnymi, roślinopodobnymi stworzeniami zwanymi Badylami.

W tę nieprzewidywalną walkę włącza się Próba Ognia, okręt z Ziemi, którego wojskowy personel jest gotowy stanąć w obronie kolonii. Czy jednak ci żołnierze rzeczywiście mają tylko szlachetne intencje? Czy militaryzacja Zielnika okaże się naprawdę korzystna dla kolonistów?

Każda powieść Nancy Kress to niesamowita dawka oryginalnych pomysłów, które pobudzą waszą wyobraźnię. Przeczytajcie koniecznie! Robert J. Szmidt.

Sequel Ognia krzyżowego w pomysłowy sposób zestawia odmienne kultury i systemy polityczne, a życzliwe przedstawienie punktów widzenia mniejszości przynosi mnóstwo materiału do przemyśleń. „Publishers Weekly”

Kress jest jednakowo sprawna w kwestii nauk ścisłych, kontaktów z obcymi, kolonizacji planet i prowadzenia akcji, a także w łączeniu tych czterech elementów z niesamowitym, być może wyjątkowym talentem. Lektura obowiązkowa dla miłośników SF. „Booklist”

Kontynuacja powieści Ogień krzyżowy analizuje przyjęte ludzkie osądy na temat tego, co jest słuszne lub błędne, dobre lub złe, przyjazne lub wrogie. Dzięki emocjonalnej głębi i wyrazistym postaciom ta książka jest ważną pozycją większości kolekcji SF. „Library Journal”

Ten sequel Ognia krzyżowego, w którym ziemscy koloniści usilnie poszukują swojego miejsca w ogromnym kosmosie, wraca do etycznych i moralnych dylematów pierwszego tomu. To ekscytująca powieść SF, która zaprowadzi czytelnika na niezbadane tereny. „Romantic Times”

Kategoria: Science Fiction
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8062-869-4
Rozmiar pliku: 2,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PROLOG
GŁĘBOKI KOSMOS

Podróżowali przez dwa miesiące, i podróżowali przez dziewiętnaście lat. Każdy zakątek statku, który nie był ich ani nawet nie został zbudowany przez ich gatunek, oboje znali tak jak wzajemnie swoją skórę: każdy pieprzyk, każdą wnękę, każdy włos, każde obce urządzenie, którego działania nie rozumieli. W „nocy”, co stanowiło koncept umowny, gdyż nie nauczyli się nigdy kontrolować oświetlenia na statku, leżeli w swoich objęciach i szeptali, jakby w promieniu całych lat świetlnych był ktoś, kto mógłby ich podsłuchać.

– Nic ci nie jest, Lucy? – zapytał Karim Madżub.

– Oczywiście, że nie – odpowiedziała szeptem, starając się wyrugować z głosu rozdrażnienie. Oboje uważali, że to ona jest tą słabszą. Czasami nie znosiła tego.

– Chciałbym wiedzieć na pewno, jak długo jeszcze.

– Zdawało mi się, że to obliczyłeś.

– Tak, ale nie mogę być pewny. Wiesz o tym – odparł z nutką wyrzutu.

Nauczono go, bardzo pośpiesznie, jak pilotować statek i skierować go w pożądanym kierunku. Sam doszedł do tego, jak obsługiwać potężną broń znajdującą się na pokładzie. Jednak komputer był zbyt skomplikowany, zbyt obcy. Poruszali się z przyśpieszeniem ponad sto g, ale wciąż nie wiedział, ile ponad tę wartość ani jak daleko było do celu podróży.

Lucy nie przeprosiła go.

– Zobaczę jeszcze raz, co z więźniami.

– Nic im nie jest – powiedział, nie dlatego, że to sprawdził, ale dlatego, że ich stan się nie zmieniał. Kiedyś to byli wojowniczy, groźni, zaawansowani technicznie Obcy. To był ich statek. Teraz siedzieli biernie w zamkniętych pomieszczeniach, jedząc, kiedy przyniesiono im pożywienie, dbając o siebie jedynie w znikomym stopniu i śniąc nie wiadomo jakie sny w swoich zainfekowanych wirusami mózgach.

– Idę sprawdzić – powiedziała Lucy.

Wytoczyła się spod niego i wstała, drobna postać w grubym stroju; sterowanie klimatem było kolejnym problemem, którego Karim nie rozgryzł. Zwierzaki pochodziły najwyraźniej z chłodnej planety. Lucy poszła w stronę pomieszczenia więziennego, głośno tupiąc wysokimi butami o metalową podłogę.

Beztrosko otworzyła drzwi. Na początku ona i Karim byli tak ostrożni, że stawiali tarcze pola siłowego za każdym razem, kiedy wchodzili między Zwierzaki. Te jednak ledwie ich zauważały. Teraz stała na progu otwartych drzwi, nie mając żadnej osłony.

Większość Zwierzaków zdawała się spać, chociaż trudno było odróżnić ich sen od jawy.

– Medytują – mówił Karim.

– Modlą się – określił to na Zielniku doktor William Shipley.

Jake Holman, przywódca Zielnika, był bardziej dosadny:

– Zostali zamienieni w stworzenia najbliższe poruszającym się roślinom.

Jednak dwa Zwierzaki w rogu były aktywne, ponownie się parzyły. Wszystkie robiły to często, odkąd zostały zainfekowane. Były bardzo atrakcyjne dla przedstawicieli swojej rasy i łatwo przenosiły wirusa. O to chodziło.

Lucy sprawdziła, czy koryto na wodę jest napełnione i czyste. Jeden Zwierzak podniósł wolno głowę i zdawało się, że dostrzega naprawdę Lucy, której serce zamarło w piersi. Obcy byli bardzo silni, mieli potężnie umięśnione nogi i jeszcze mocarniejsze ogony, a zęby niezwykle ostre i szpiczaste... Ale Zwierzak gapił się tylko na nią, nie mrugając, po czym schylił ponownie głowę, zatopiony w niekończącej się, milczącej kontemplacji.

Lucy zamknęła drzwi. Karim szedł do niej krótkim korytarzem. Wiedziała, zanim zauważyła jego podniecenie; wiedziała, bo podłoga pod jej stopami zaczęła zmieniać kształt.

Przechwycony statek Obcych wykorzystywał napęd McAndrew. Tak nazwali go ludzie na cześć geniusza naukowego, Arthura Mortona McAndrew, który pierwszy przedstawił jego założenia teoretyczne. Ludzie nie skonstruowali nigdy statku z takim napędem; nie mieli ani odpowiednich materiałów, ani wiedzy. Zwierzaki zbudowały swoje statki w oparciu o tę samą zasadę, którą była idealna równowaga między przyśpieszeniem a grawitacją.

Statek składał się z dysku z supergęstej materii; wystawał z niego długi pręt, wzdłuż którego przesuwały się kabiny mieszkalne. Gdy pojazd przyśpieszał, pomieszczenia załogi przysuwały się do dysku, zwiększając równoważące akcelerację przyciąganie grawitacyjne, wywierane na znajdujące się w środku istoty żywe. Wewnątrz statku Lucy i Karim doświadczali stałego przyśpieszenia o wartości 1,6 g, co stanowiło przypuszczalnie wartość przyciągania na ojczystej planecie Zwierzaków. Jednak w celu zbilansowania tych sił w różnych punktach wewnątrz statku w czasie przyśpieszania i opóźniania podłoga musiała się zakrzywiać, a kwatery mieszkalne przesuwać w górę lub dół pręta. To właśnie działo się teraz. Przyśpieszenie działające na ciało Lucy pozostało niezmienne, a ona sama nie doznawała innych wrażeń ponad to, że stoi prosto. Ale wzrok jej nie mylił.

– Hamujemy – wyszeptała do Karima.

– Tak. Gwałtownie.

– Widzisz planetę?

Wiedziała, że to głupie pytanie, już w chwili, gdy je zadała. Statek czerpał energię z aktywności kwantowej próżni. Poruszał się w szalejącym obłoku plazmy, który blokował wszelkie zewnętrzne sygnały do momentu zatrzymania się pojazdu.

– Na wizji jeszcze nic. Ale już niedługo. – Karim wziął głęboki wdech, podniósł rękę i pozwolił jej opaść bezcelowo.

Już niedługo. Niedługo przybędą na obcą planetę, i to nie taką, która należy do Zwierzaków, ale do trzeciej wolnej rasy w tej części galaktyki. Do gatunku dużo bardziej obcego ludziom niż Zwierzaki. Do rasy, której spuścizna stanowiła dla ludzi jedyną realną szansę na ochronienie przez nich Zielnika.

Umysł Karima nawiedził nagły obraz, nieproszony i niepożądany. Wspomnienie dziadka w ich dawnym, pięknym, ziemskim ogrodzie w Isfahanie, recytującego małemu Karimowi Koran. Karim bał się dziadka. W ciemnych oczach starca płonęły namiętność i wiara: „Każda dusza posmakuje śmierci. Wypróbowujemy was złem i dobrem na zasadzie próby. I do nas powrócicie”.

– Chodź, Lucy – powiedział Karim. – Wracajmy na mostek. Musimy być gotowi do lądowania.1
MIRA CITY

Świętowanie ogarnęło całe miasto, niebawem miały się zacząć przemówienia, a nikt nie był w stanie znaleźć Alex.

Typowe, pomyślała marudnie Siddalee Brown, przeciskając się przez tłum w parku. Absolutnie nie powinna być w tym miejscu. Powinna robić coś innego – przypuszczalnie pożytecznego – gdzieś indziej, ale nie tutaj. Nie tu, gdzie musi się znajdować Alexandra Cutler, a Siddalee Brown powinna była tego dopilnować. Typowe!

– Widziałeś Alex? – zwróciła się do Salaha Hadidżeha.

Salah, ubrany w jakąś fantastyczną, zwiewną, białą szatę – z Arabami nigdy nie było nic wiadomo, mogli się pokazać na imprezie we wszystkim z wyjątkiem konwencjonalnego stroju – tylko się roześmiał.

– Alex? Widziałem ją dziesięć minut temu, w Mauzoleum. Nawaloną jak robal kadziowy.

Zaśmiał się ponownie, zachwiał i wzniósł w stronę Siddalee kieliszek.

Hm! Alex nie piła. Natomiast Salah z pewnością tak, chociaż Arabowie powinni się przecież trzymać z daleka od alkoholu. To wbrew ich religii, jak słyszała Siddalee. Nie, żeby ją to obchodziło, ale to był kolejny przejaw wszystkiego tego, co było nie tak ze współczesną młodzieżą. Poza tym informacja pochodząca od Salaha była bezużyteczna, gdyż Alex nie było w Mauzoleum, które Siddalee dopiero co skończyła bardzo dokładnie przeszukiwać i nie znalazła nikogo, kto by widział jej szefową. A Siddalee nie zamierzała z pewnością przetrząsać tego budynku ponownie.

Gdzie zatem iść? Siddalee gryzła wydatną dolną wargę, omiatając wzrokiem park. Zaciskała coraz mocniej usta, aż w końcu żuła ich śluzówkę.

Impreza, w opinii Siddalee, wymknęła się spod kontroli. Praktycznie wszystkie stoły dostępne w Mira City zostały przyniesione do parku z okazji pięćdziesiątej rocznicy pierwszego lądowania na Zielniku. Wcześniej Siddalee zauważyła dzbanki nowego alkoholu, Niebieskiego Lwa, warzonego przez młodziaki, które były właścicielami Korporacji Chu. Już samo to było wystarczająco złe – pięćdziesiąta rocznica powinna być uroczystością poważną, jak uważała Siddalee, ale w tej chwili nawet nie dało się dostrzec stołów. Świętujący stali na nich, siedzieli wokół nich i przypuszczalnie leżeli pod nimi – kotłujący się tłum ludzi, z których przynajmniej połowa wydawała się być pijana. Ładne grządki genomodyfikowanych kwiatów były zdeptane. Chińskie dzieciaki detonowały te okropne rzeczy, które nazywały petardami, a mieszana grupa Arabów i Cutlerów śpiewała głośno tę poniżającą piosenkę, którą Siddalee słyszała teraz zewsząd:

Jesteśmy na Zielniku na dobre,

ale czy to jest dobre,

skąd mam wiedzieć, skoro wszystko,

co znam na pewno,

to tyyyyyyyyyyyyyy...

Siddalee nie słyszała nigdy dotąd o celebrowaniu podobnej głupoty – jakby się wszyscy nie nauczyli „wiedzieć” choćby tyle dzięki życiu na Zielniku! Na dodatek piosenka miała wpadającą w ucho melodię... Co za strata. Co gorsza, wśród Arabów i Cutlerów wypatrzyła kilkoro nastolatków, o których wiedziała na pewno, że są Nowymi Kwakrami. Kwakrzy! Zachowujący się w ten sposób! Ich rodzice z pewnością o tym nie wiedzieli.

Przynajmniej Kwakrzy nosili skromne szare kombinezony, a to więcej, niż można było powiedzieć o innych młodziakach. Sposób ubierania się na Zielniku ograniczał się do dwóch możliwości – do kombinezonów wzorowanych na tych noszonych przez uczestników pierwszego lądowania (niektóre z nich nawet rzeczywiście nosili niegdyś pierwsi osadnicy; threadmore był w zasadzie niezniszczalny) albo do bardziej popularnych „zawojów”, które powstały na Zielniku. Te były po prostu jaskrawą tkaniną z włókna holcum, pociętą na kawałki o rozmaitych kształtach, owiniętych wokół ciała w postaci układu, który właścicielowi wydawał się interesujący, od obszernego po skąpy. W zimne noce zawoje noszono na piankach termicznych, okrywających wszystko z wyjątkiem twarzy i dłoni. Dni były na tyle ciepłe, że większość ludzi nosiła zawoje na gołych ciałach. Jako przejaw mody było to tanie, a także zmuszało do ostrej rywalizacji, przynoszącej wiele pochwał pomysłowym elegantom – chociaż nie ze strony Siddalee.

Na przeciwległym końcu parku, przed ogromnym budynkiem rządowym, nazywanym powszechnie Mauzoleum, wzniesiono ponad głowami tłumu tymczasową platformę dla mówców. Siddalee ujrzała Jake’a Holmana w fotelu na kółkach, pchanym w górę rampy przez muskularnego Araba, odzianego w jedną z tych śmiesznie powiewających szat. Jeśli ktoś wiedział, gdzie jest Alex, to ewentualnie tylko pan Holman.

– Auu! – krzyknęła dziewczyna, obok której Siddalee się przepchnęła, wychlustując trochę Niebieskiego Lwa z jej dzbanka, tak że jasnobłękitny, pieniący się płyn splamił przód jej kombinezonu. – Uważaj, jak chodzisz, gównozwierzu!

To była najgorsza zniewaga na Zielniku. Siddalee stanęła jak wryta, popatrzyła na dziewczynę i uświadomiła sobie, że ją zna. Star Chu; pracowały razem przy projekcie rezerwuaru. Star obcięła krótko swoje czarne, błyszczące, proste włosy, na lewym policzku miała te głupie fałszywe tatuaże fałszywych Czejenów, garść malutkich gwiazdek, a na ustach nową czerwoną szminkę, którą Korporacja Chu wypuściła niedawno na rynek wraz z napojami alkoholowymi. Jednak Star nie była złą osobą. Poznała Siddalee i się zaczerwieniła.

– Och, przepraszam, Siddalee, przestraszyłaś mnie po prostu.

– Widziałaś Alex Cutler?

Coś dziwnego przemknęło w oczach Star, ale pokręciła głową.

– Nie. Przykro mi.

– Dzięki.

Siddalee odeszła, ponownie żując dolną wargę. Star nie wyglądała na pijaną, a przynajmniej nie bełkotała, kiedy wypowiadała się po angielsku z silnym akcentem. Dzięki pracy przy projekcie zbiornika Siddalee wiedziała, że Star jest inteligentna i pomysłowa – równie inteligentna jak sama Siddalee, a to oznaczało, że bardzo. Dlaczego więc pragnęła się nosić i zachowywać jak jakaś malowana rozrywkowa lala, a nie odpowiedzialna obywatelka Mira City, którą w istocie była?

– Jesteś purytanką, Siddalee – mówiła jej nieraz Alex. – Wiesz, że oni są tylko dziesięć lat młodsi od ciebie i zasadniczo tacy sami.

Jednak Siddalee nie czuła się zbliżona wiekiem do Star, Salaha i ich towarzystwa, nie wiedziała, co to znaczy „purytanka”, ani nie zamierzała tego sprawdzać w bazie danych. Stara wiedza, przypuszczalnie. Bezużyteczna. Gdyby nie pan Holman, Alex nie znałaby w ogóle tego słowa.

Gdzie jest Alex?

Siddalee przedarła się w spokojniejsze miejsce w pobliżu muru Mauzoleum. Tutaj Nowi Kwakrzy siedzieli godnie wokół stołów, rozmawiając cicho i starając się ignorować hałaśliwą wesołość za swoimi plecami. Na uboczu siedziała grupa zakwefionych Arabek. Pod zasłonami, jak wiedziała Siddalee, kryły się głównie pomarszczone, łagodne twarze; nowe pokolenia Arabek nie zasłaniały twarzy, a niektóre poddały się nawet zabiegom genetycznym, które miały sprawić, że nigdy nie będą miały zmarszczek, w przeciwieństwie do ich matek i babek. Siddalee pochwalała to. Nie rozumiała nigdy ostrego arabskiego rozdziału płci i cieszyła się, że zjawisko to tak bardzo słabnie na Zielniku. Była to przynajmniej jedna dobra rzecz związana z jej pokoleniem.

Dotarła do rampy prowadzącej na platformę mówców i wspięła się po niej. Nikt nie próbował jej zatrzymać. Na górze burmistrz Aszraf Szanti sprzeczał się nieśmiało z technikiem gmerającym przy głośnikach. Za nimi stała najdziwniejsza grupa ludzi, jaką Siddalee kiedykolwiek widziała.

Spodziewała się oczywiście zobaczyć przedstawiciela Nowych Kwakrów, statecznego w szarym kombinezonie, który czekał na swoją kolej, żeby wygłosić krótką mowę upamiętniającą pierwsze lądowanie. Spodziewała się także przywódcy Chińczyków z dysydenckiego miasta Nadzieja Niebios, chociaż burmistrz Szanti upewnił się dopiero wczoraj, że ten wichrzyciel (a tacy byli wszyscy w Nadziei Niebios, nie próbujcie powiedzieć Siddalee nic innego!) pokaże się na uroczystości. Siddalee spodziewała się nawet wodza Czejenów. Trzymał się z boku; nieprawdopodobna postać w jakiejś zwierzęcej skórze ozdobionej piórami i paciorkami, z tatuażem na mocno opalonym policzku. Nie wiedział, jak bardzo szkodzi tyle słońca? Czy Czejenowie zażywali w ogóle suplementy genetyczne, regenerujące skórę?

Jednak zdecydowanie najdziwniejszą postacią była kobieta, która przykucnęła obok fotela na kółkach Jake’a Holmana, na samym końcu platformy. Siddalee spojrzała na nią, a potem spojrzała ponownie i pomyślała: To niemożliwe.

Alex opowiadała jej o Nan Frayne historie zasłyszane od pana Holmana i swojej zmarłej ciotki, Gail Cutler, którzy należeli do pierwszych osadników. Siddalee wierzyła w te opowieści jedynie połowicznie. Czasami wątpiła nawet w istnienie samej Nan Frayne. Czy ta osoba mogła być...

– Siddalee! – zawołał pan Holman drżącym, starczym głosem. – Podejdź tutaj. Chcę, żebyś kogoś poznała. To jest Nan Frayne.

Siddalee podeszła ostrożnie. Nan Frayne nie podniosła się ani nie wyciągnęła ręki. Spojrzała na nią tak nieskrywanie ponurym wzrokiem, że Siddalee poczuła się oburzona – co takiego zrobiła, żeby sobie zasłużyć na podobną antypatię? Nic. Nan Frayne była stara, miała może sześćdziesiątkę, ale wyglądała jeszcze starzej z powodu skóry, która była bardzo pomarszczona, opalona i plamiasta. Na tle tej cery bladoszare oczy wydawały się wstrząsająco jasne. Miała siwe, bardzo krótko ostrzyżone włosy, a jej żylaste ciało okrywał czysty kombinezon, nowy i zbyt obszerny.

– Witaj – odezwała się grzecznie Siddalee (Alex nalegała na stosowanie zasad bon tonu), ale Nan Frayne nie była na tyle uprzejma, żeby jej odpowiedzieć. – Panie Holman, wie pan, gdzie mogę znaleźć Alex?

Przez jego twarz przemknął dziwny wyraz, przypominający błysk, który mignął w oczach Star Chu. Działo się tutaj coś, o czym Siddalee nie miała pojęcia. Pan Holman jednak tylko zapytał:

– Czy Alex nie miała wygłosić mowy?

Oczywiście, że Alex miała wygłosić mowę – była menag-o. Pan Holman wiedział o tym. Niemniej Siddalee powściągnęła irytację. Bez względu na upieranie się Alex przy uprzejmości, pan Holman zasługiwał na wielki szacunek. Był człowiekiem, który pięćdziesiąt lat temu zorganizował wyprawę kolonizacyjną na Zielnik, prezesem Mira City w czasach, gdy miasto było korporacją, a także dowodził grupą, która niegdyś odparła atak Zwierzaków. Ponadto był stary, miał ponad osiemdziesiąt lat, zarówno ziemskich, jak i zielnikowych, i Siddalee Brown nie miała zamiaru mu odburknąć.

– Tak, proszę pana, miała przemawiać tuż po panu i... cholera, burmistrz już zaczyna!

Technik uporał się z głośnikami, które, jak większość nieistotnych urządzeń, rozpadały się na Zielniku. Potem musiał zejść z podium, gdyż zaczął przemawiać burmistrz Szanti, a na platformie pozostali jedynie ci, którzy mieli prawo tam być, oraz Siddalee Brown.

– Nie martw się o Alex – powiedział szybko pan Holman. – Zjawi się albo nie. Usiądź sobie gdzieś i się wyluzuj, Siddalee.

Jakby była w stanie to zrobić, kiedy jej szefowa ponownie nawala! Czerwieniąc się mocno, Siddalee przebiegła po platformie, potem w dół rampy, i skryła się w anonimowości tłumu.

– ...przez pół wieku – mówił burmistrz Szanti swoim pozbawionym akcentu angielskim. Tłum ucichł i Siddalee usłyszała tylko mechaniczne głosy translatorów, tłumaczących to na arabski, chiński i hiszpański, czego potrzebowali niektórzy starsi ludzie. Wszyscy urodzeni na Zielniku uczyli się oczywiście w szkole angielskiego, nawet Arabki z medyny. Tak stanowiło prawo. – ...ciężkie próby i triumfy, których nikt nie mógł przewidzieć, ale...

Gdzie jest Alex? Powinna przemawiać jako trzecia z kolei, po burmistrzu i panu Holmanie. Cóż, Siddalee zrobiła wszystko, co było w jej mocy. Marszcząc brwi, opadła ciężko na trawę. Nagły powiew przyniósł woń kwiatów księżycowych; mocny zapach idący do głowy. Prawdopodobnie z roślin zmiażdżonych pod którymś ze stołów, pomyślała gniewnie Siddalee. Tygodnie zajmie przywrócenie pięknemu parkowi Mira City poprzedniego wyglądu. Gdzieś na lewo od niej eksplodowały kolejne wkurzające „petardy”, po czym nastąpił wybuch pijackiego śmiechu.

Nikt z obecnych na platformie nie zareagował na to. Poza tym, jak zauważyła nagle Siddalee, nie było już tam Nan Frayne. Siddalee nie słyszała ani nie widziała, żeby kobieta zeszła za nią po rampie, niemniej Nan zniknęła, równie niezauważalna jak pachnący słodko wiatr.

Po przeciwnej stronie Mira City Alexandra Cutler biegła opustoszałymi ulicami w stronę laboratoriów genetycznych.

O mój Boże, ależ była bez formy! Strach utrzymywał ją w ruchu, aż zdyszana zgięła się na chwilę wpół, z dłońmi opartymi na kolanach – nadal szczupła kobieta w średnim wieku, której brakowało kondycji. Albo brakowało jej kondycji do „tego”, chociaż na „to” nikt na Zielniku nie powinien być przygotowany. „To” w ogóle nie powinno się zdarzyć.

Proszę, niech to nie będzie prawda.

Oddech dudnił jej w uszach nienaturalnie głośno. Gdy tylko odzyskała siły, wyprostowała się i podjęła bieg.

Przed nią wyłoniły się w końcu budynki laboratoriów, bezokienne struktury z pianodlewu, z których wiele było wystarczająco dużych, żeby mogły się w nich znajdować podciśnieniowe, bezpieczne laboratoria i rabaty uprawowe, osłonięte plastikowymi daszkami. Obok laboratoriów rósł zagajnik dziewiczych drzew Zielnika, wysokich, smukłych, o liściach fioletowych od odpowiednika ziemskiej, fotosyntezującej bakterii Rhodomicrobia. Chociaż laboratoria stały na obrzeżach Mira City, niedaleko miejsca, w którym rzeka zakręcała gwałtownie na zachód, to dla Alex były zawsze centrum miasta. To tutaj rodzimą faunę i florę Zielnika przystosowywano genetycznie w taki sposób, żeby sprostać dwóm, nie zawsze zgodnym, celom: ochronie rodzimego ekosystemu oraz możliwości korzystania z zasobów przyrody przez ludzi, którzy pochodzili z innej planety. Bez laboratoriów mogliby przeżyć na Zielniku, ale kolonia by się nie rozwinęła. Jako menag-o, zarządzająca Ośrodkiem Przydzielania Zasobów Technologicznych, Alex przyznała największą jak dotąd pulę środków laboratoriom genetycznym. Zbyt dużą, mówili niektórzy. Niech im będzie. Laboratoria stanowiły klucz.

A ktoś miał dość arogancji, głupoty i po prostu złego smaku – dla Alex były to niemal synonimy – żeby zagrozić laboratoriom.

Ta poważna, ładna Chinka, Star Chu, ostrzegła Alex zaledwie kilka minut temu:

– Alex... obawiam się, że mogą być kłopoty przy laboratoriach genetycznych. Niebawem. Teraz. Nie mogę powiedzieć nic więcej, ale uważam, że powinnaś to sprawdzić. Weź ze sobą strażników.

Potem Star odwróciła się i zniknęła płynnie w tłumie, zanim Alex wypytała ją, czy zdołała zrobić coś więcej, niż tylko tępo zauważyć, że sama Star wyglądała jak ucieleśnienie tego, co nazwała delikatnie „kłopotem”: ciężko pracująca współwłaścicielka jednej z korporacji Zielnika, która mimo to miała na policzku fałszywy czejeński tatuaż, piła Niebieskiego Lwa i bąbelki, i okazywała rozgoryczenie równie jawnie, jak obnosiła czerwoną szminkę. A jednak ostrzegła Alex.

Jej ojciec powiedział kiedyś, że uważa, iż Arabowie spowodują w przyszłości kłopoty. „Z czasem Arabowie mogą uznać życie na Zielniku za prawdziwy szok kulturowy. Kontrast między ich tradycjami a sposobem ewoluowania pionierskiego społeczeństwa może doprowadzić do powstania wśród nich prawdziwego rozłamu, nawet wybuchu przemocy. Uważaj szczególnie na ich młodzież, Alex”. Jednak Arabowie zaadaptowali się bezproblemowo, rozwijając coś w rodzaju częściowo zsekularyzowanego, na wpół zasymilowanego islamu, który satysfakcjonował wszystkich, natomiast to młodzi Chińczycy się podzielili, burzyli i buntowali. I bądź tu mądry.

Budynki laboratoriów wydawały się ciche; szpetnie praktyczny szereg połączonych ze sobą pianodlewowych sześcianów. Alex, która nie miała czasu, żeby zaczekać na strażników, zbliżyła się ostrożnie. Stojące otworem frontowe drzwi budynku D wisiały pod zwariowanym kątem na połowie zawiasów. Ktoś je wywalił laserem.

Alex pamiętała czasy, gdy na Zielniku nikt nie zamykał drzwi na klucz.

Wyjęła komunikator z kieszeni utworzonej przez jej czerwono-zielony zawój, zawiązany misternie na krzyż, żeby nie tamował jej ruchów. Guy Davenport, szef ochrony Mira City, zgłosił się natychmiast.

– Mówi Alex – wydyszała. – Jestem przy laboratoriach genetycznych, których drzwi zostały wyłamane. Mogą być kłopoty.

– Nie wchodź tam – powiedział Guy. – Oddział zaraz tam będzie. Słyszysz mnie, Alex? Nie wchodź...

Rozłączyła się i weszła do budynku.

W korytarzu było chłodno i mroczno, co stanowiło ostry kontrast w porównaniu ze słońcem na zewnątrz. W środku nie było lobby; to był budynek ściśle użytkowy. Alex mijała zamknięte drzwi, niektóre z napisami „Wstęp wzbroniony”. Te na końcu korytarza, prowadzące do laboratoriów zwierzęcych, stały otworem. W środku rozległ się huk, a powietrze przeszył nagły krzyk.

Pognała naprzód.

– Przestańcie! Co tam robicie? Mój Boże, nie możecie... – I zamarła w miejscu.

Po przeciwnych stronach pomieszczenia stały dwie grupki młodych Chińczyków. Otaczały ich klatki, a połowę wrzawy czyniły dwa lwy, jedyne niebezpieczne dla ludzi drapieżniki na Zielniku. Mieszkające na drzewach, miały smukłe kocie ciała, ale z mackowatymi przednimi łapami i potężnym chwytnym ogonem, którym się owijały wokół gałęzi. Ich futra, jak wiele innych okazów przyrody na Zielniku, były fioletowoniebieskie. Alex wiedziała, że genetycy próbowali zmienić genom lwów, żeby uczynić je mniej agresywnymi, nie zakłócając przy tym łańcucha pokarmowego na Zielniku, ale jak dotąd to się nie udało.

Samica eksperymentalnej pary hodowlanej ryczała w swojej klatce. Samiec stał na środku pomieszczenia i obnażał kły, zwrócony w stronę kilkorga nieuzbrojonych dzieciaków stłoczonych pod boczną ścianą.

– Spadaj stąd, Alexandro Cutler – odezwał się członek drugiej grupy. Ci stali obok drzwi, przez które Alex dopiero co wpadła do środka, a ich przywódca był uzbrojony w pistolet laserowy, którego nie powinien był móc zdobyć.

Zmusiła się do zachowania spokoju.

– Ty jesteś Yat-Shing Wong, co?

– Wong Yat-Shing – prychnął chłopak. – W Nadziei Niebios odzyskaliśmy prawdziwą, chińską formę nazwisk.

Nadzieja Niebios. W Alex zamarło serce. Nadzieja Niebios to było dysydenckie miasto, leżące ponad piętnaście kilometrów w dół rzeki od Mira City, a między Chińczykami z Nadziei Niebios i Mira toczyła się jakaś wojna młodzieżowych gangów. Alex nie potrafiła sobie wyobrazić nic bardziej głupiego czy niebezpiecznego. Lew ryknął cicho.

– Panie Wong, nie chce pan, żeby to zwierzę skrzywdziło kogokolwiek.

Wong tylko się uśmiechnął.

– On się zbliża, pani Cutler! – powiedziała dziewczyna w krótkim czerwonym zawoju, chociaż lew się nie ruszył.

Alex rozważyła szanse na rozbrojenie Wonga i zastrzelenie zwierzęcia; nie były duże.

– Zachowaj spokój! – zawołała do dziewczyny. – Yat-Shing, nie chcesz zostać oskarżony o morderstwo. Wiem, że nie.

Od pięćdziesięciu lat na Zielniku nie doszło do morderstwa.

Wong prychnął.

– Nie masz pojęcia o tym, czego chcemy w Nadziei Niebios.

Lew spiął się do skoku.

Dziewczyna w czerwonym zawoju krzyknęła. Troje z jej grupy próbowało uciec ku drzwiom; jedno się potknęło i jak długie runęło przed lwem na twarz. Alex sięgnęła po broń Wonga, a ten z łatwością odepchnął ją na bok. Kiedy się przewracała, w jej odrętwiałym mózgu odcisnęły się obrazy, a każdy z nadzwyczajną ostrością i jasnością:

Dziewczyny w czerwonym zawoju, zasłaniającej twarz rękami o długich, szczupłych dłoniach, z pierścionkami na obu małych palcach.

Leżącego chłopaka, podnoszącego głowę z podłogi w chwili, gdy lew leciał nad nim w kierunku dziewczyny; wzroku chłopaka oszołomionego widokiem brzucha bestii.

Włóczni lecącej łukiem i trafiającej w skoku lwa, który zadygotał w powietrzu i spadł tuż przed dziewczyną, powalony przez drzewce, które przeszyło miękką tkankę prawego organu powonienia i mózg.

Włócznia?

Alex podniosła się wolno i obróciła głowę. Jeśli się spodziewała zobaczyć cokolwiek, jeśli przyszło jej coś do głowy, to byłby to wojownik czejeński. Czejenowie przebywali w Mira City w związku z uroczystościami. Czejenowie, ci romantycy z południa, odtwarzający prymitywny styl życia z poprzedniej planety, posługiwali się włóczniami. Czejen mógł – o tak, to miało sens – zawędrować tutaj przypadkowo i cisnąć włócznią w lwa, wypuszczonego celowo na wolność w głębi laboratorium genetycznego...

W drzwiach stał Zwierzak, Obcy ponaddwumetrowej postury, podpierając się miotającym się ogonem i trzymając w mackowatej kończynie drugą włócznię.

W pomieszczeniu zapadła kompletna cisza; milczała nawet ocalona dziewczyna. Przypuszczalnie połowa młodych w tej sali nie wierzyła nawet w istnienie Zwierzaków. Ich populacja, nie bardziej rodzima dla Zielnika niż ludzie, była niewielka, a historia całkowicie nieprawdopodobna. Niemal nikt z mieszkańców Mira City nie widział nigdy żadnego z nich na oczy. Prymitywne Zwierzaki zamieszkiwały daleko na południu, na tym samym subkontynencie co ich wrogowie, Czejenowie, i o niezliczone lata świetlne od ich przemierzających przestrzeń kosmiczną kuzynów, którzy przyrzekli zniszczyć ludzkość.

Alex poderwała się na równe nogi i ponownie sięgnęła po broń Wonga, zanim ten zdołałby zastrzelić Zwierzaka. Spóźniła się. Obok Zwierzaka stała Nan Frayne, ściskając pistolet młodego Chińczyka, którego ramiona krępowała boleśnie za plecami rzemienna pętla na końcu kija, trzymanego swobodnie przez nią w drugiej ręce.

– Nan...

– Byłam przy oddziale bezpieczeństwa, kiedy się z nimi skomunikowano – wyjaśniła stara kobieta. „Stara” nie było właściwym słowem; nie. Nan Frayne wyglądała staro w taki sposób, w jaki wiekowo wyglądają głazy – zerodowane, silne, przez które nie chce się zostać zmiażdżonym. – Potrzebujesz lepszych strażników, Alex.

Właśnie w tej chwili dwóch z nich wbiegło przez drzwi; zdyszani mężczyźni w średnim wieku, podobnie jak Alex, ale dużo bardziej otyli, z wyciągniętą bronią, choć wyglądający na bezradnych.

– Ochrona jest w porządku – stwierdziła gniewnie Alex, co było głupie, gdyż w oczywisty sposób nie była to prawda. Już podczas dwóch wcześniejszych spotkań z Nan Frayne Alex czuła się jak idiotka.

– Mogłam dać się nabrać – powiedziała Nan. – Ustawka gangów?

Alex nie wiedziała, co to znaczy. Nan należała do pierwszej fali kolonistów używających określeń, które wyszły już z obiegu, gdyż nie były potrzebne. Alex nie odpowiedziała. Nan zwróciła się cicho w warkotliwym języku do Zwierzaka, który coś jej odpowiedział. Dzieciaki gapiły się na Obcego. Ochroniarze zaczęli zawracać głowę Alex. Yat-Shing Wong albo Wong Yat-Shing zaczął:

– Jeśli się wam wydaje, że...

Ale Nan szarpnęła kij, na którego końcu go trzymała, przez co spętany krzyknął z bólu. W tym harmiderze Nan odwróciła się do Alex i powiedziała, jakby tego hałasu w ogóle nie było:

– I tak cię szukałam. Wasz burmistrz chce się z tobą widzieć. Dostał wiadomość. Do Zielnika zbliża się statek kosmiczny.

Alex otworzyła usta, z których nie wydobyło się ani jedno słowo. Od trzydziestu dziewięciu lat do Zielnika nie zbliżył się żaden statek. Były tylko dwie możliwości, do kogo mógł należeć.

– Czy to...? – wydukała w końcu.

– Nie wiem, czy to Karim Madżub, czy wróg. Lepiej to sprawdź. Ja mam ważniejsze rzeczy do roboty.

Chwilę później Alex uświadomiła sobie, że dzierży kij pętający wściekłego Wonga, a Nan i Zwierzak zniknęli za drzwiami.

Ciąg dalszy w wersji pełnej
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: