Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Próba sił - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
22 stycznia 2020
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Próba sił - ebook

W sennym do tej pory miasteczku Tensas zaczynają dziać się niepokojące rzeczy. Zbliża się Boże Narodzenie, ale atmosfera daleka jest od świątecznego nastroju. Tajemnicze samobójstwo jednego z mieszkańców, dziwne zachowanie pastora podczas pogrzebu, widmowe postacie, które pojawiają się znikąd – wszystko to pogłębia atmosferę grozy. I jeszcze pewna latarnia, która jest niemym świadkiem wydarzeń...

Losy Katie, Stephena i ich córki splotą się z czwórką nieznajomych osób, z którymi wspólnie będą musieli się zmierzyć z siłami, o istnieniu których nie mieli pojęcia. Stawką jest życie Amy, muszą więc zrobić wszystko, by pomyślnie przejść próbę, na jaką wkrótce zostaną wystawieni...

Groza lubi małe miasteczka, a Tomson o tym wie. Wie od Kinga i paru innych kolegów po piórze. Jego powieść stanowi odpowiedź na to, co nazywamy apetytem na strach.
Biblia horroru
bibliahorroru.ga

T.S. TOMSON – urodzony 10.04.1988 roku w Bielsku-Białej. Od wczesnych lat miłośnik horrorów, szczególnie twórczości Stephena Kinga i Dean’a Koontz’a.

„Próba Sił” to jego debiut literacki.

Kategoria: Horror i thriller
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8147-738-3
Rozmiar pliku: 2,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PROLOG

Luizjana, 16 grudnia 2015

Tensas przypominało małe miasteczko w kryształowej kuli, posypywane śniegiem, ilekroć ktoś wprawił ją w ruch.

W tym roku zima była wyjątkowo śnieżna, co stanowiło nie lada problem dla jego mieszkańców, gdyż pługi, od lat nieużywane, spełniały bardziej wymogi formalne aniżeli praktyczne potrzeby.

Miasteczko było wyjątkowo ciche, tak za dnia, jak i nocą. Tutejsza społeczność żyła w zgodzie i względnym pokoju (nie licząc barowych bójek, które jak niepisana reguła wszechświata nakazuje, muszą się czasem zdarzyć).

Oprócz barów, gdzie znudzeni mieszkańcy przesiadywali wieczorami przy piwie, rozsiewając nowe plotki, znajdowało się tu parę sklepików, kościół, komisariat pod wodzą szeryfa Malloneya, (piastującego ten urząd nieprzerwanie od ośmiu lat), dwie szkoły, mały szpital oraz jeden motel, w którym przejezdni mogli się zatrzymać, choć Bóg jeden wie po co i ten sam Bóg świadkiem, że nie było ich dotąd zbyt wielu.

Święta Bożego Narodzenia dostarczały tu od zawsze impulsu, który pobudzał do życia mieszkańców, pompując w ich serca radość i ekscytację. Już w pierwszych dniach grudnia dawało się odczuć rosnący entuzjazm, szczególnie u dzieci (to następna reguła wszechświata, prawda?), a większość domowych, jak i sklepowych szyb zdobiły miniaturowe choinki stojące na parapetach, otoczone migającymi lampkami, które dotrzymywały kroku Migotce, wyjątkowej latarni, usadowionej przy głównej ulicy – Lane Street.

Migotka była dobrze znana mieszkańcom, choć nikt nie potrafił wyjaśnić jej fenomenu. Latarnie postawiono już w latach trzydziestych i do dzisiaj bezbłędnie oświetlają schludne i nienagannie czyste chodniki, lecz od zawsze żarówka Migotki świeci przez chwilę, by po jakimś czasie mrugnąć parę razy i zgasnąć, powtarzając ten cykl do rana, jakby nadawała tylko sobie znany sygnał, niczym latarnia morska. Dawniej w mieszkańcach wzbudzało to skrajną irytację i niejednokrotnie służby naprawcze próbowały walczyć z kapryśną latarnią, jednak od ponad czterdziestu lat – zawsze na próżno. Coś fascynującego i uroczego było w tym „miejskim cudzie” (jak to określała pani Willis, znana była małżonka bardziej znanego z niewyjaśnionych, jak dotąd, tajemnic męża), toteż mieszkańcy dali sobie spokój i na swój sposób polubili ten fenomen.

Gdy słońce kończyło swą zmianę, latarnie oświetlały ulice, kładąc długie cienie na przydrożne domy i trawniki, tak jak w tym właśnie momencie. Mróz raz po raz przecinał ostry wiatr, uderzając w szyby domów i porywając płatki śniegu do tańca. Na zegarach mieszkańców wkrótce wybije północ.

Sygnał Migotki rozświetlał skromny, drewniany dom pani Rose, gdyż latarnia usadowiona była dokładnie naprzeciwko niego. Podczas gdy nadawała swój szyfr, Rose, tak jak reszta jej sąsiadów, spała już głębokim snem.

Gdyby ktoś z nich wyjrzał teraz przez okno, to może dostrzegłby coś dziwnego. Jedni uznaliby to za halucynacje, inni mogliby pomyśleć, że ktoś zwariował.

Jednak tej nocy nikt niczego dziwnego nie dostrzegł, bo zobaczyć to mieli wkrótce tylko nieliczni.I BIEL OKRYTA CZERNIĄ

ROZDZIAŁ 1

Nadchodził zmierzch, a z nim podmuchy mroźnego wiatru. Okna domów zaczynały rozjaśniać pierwsze światła lamp, głównie w pokojach jadalnianych i kuchniach, gdzie rodziny zasiadały do kolacji po ciężkim dniu pracy. W jednym z szeregu domów stojących w miarę równych odstępach wszystkie światła były o tej porze zgaszone od kilkunastu lat. Mieszkała tu Rose Abrams, matka i współzałożycielka jedynego już kościoła w miasteczku, obecnie wdowa.

Rose uwielbiała spokój swojej okolicy. Uwielbiała też swój mały ganek, który zrobił wiele lat temu jej mąż. Lubiła tu czytać gazety, palić papierosy i wspominać godzinami. Nawet w zimie (pomimo licznych protestów jej córki, Katie) wkładała kurtkę, strzepywała śnieg z fotela i siadała na chwilę przy filiżance herbaty, pogrążając się w zadumie. Albo raczej w nieprzerwanej żałobie, jak często sądziła. Lubiła tu być, gdyż tutaj najmocniej czuła jego aurę.

Czasami do niego mówiła, jakby wciąż czytał swoje ukochane powieści z nieodłączną fajką, na swoim ulubionym fotelu, i chociaż tak często kłócili się o to, że pali niczym smok (a upór jego był niesamowity i często doprowadzał ją do szału), oddałaby większą część serca, by znowu tu był, chociaż na chwilę, uśmiechnął się do niej i powiedział jak setki tysięcy razy: „Nie przeszkadzaj mi teraz, Rosie”. Wiedział, że się wścieknie, ale zanim wrócił do czytania, zawsze mrugał do niej, uśmiechając się tajemniczo spod kopcącej się, aromatycznej fajki.

Odkąd się pobrali, zawsze zdrabniał jej imię, co było słodkie i przyjemnie kontrastowało z jego poważną osobowością. Czuła się przy nim bezpiecznie. Był staromodny, ale ona kochała tę jego szarmanckość. Kochała jego perfumy (zawsze ten sam rodzaj), dbałość o detale, pedantyzm i wiele innych, z pozoru błahych cech.

Wspominała często ich pierwszy taniec (na jej balu maturalnym), pierwszy pocałunek (po jej balu maturalnym na mostku w parku Queensbridge, ach, co to był za pocałunek!).

Charlie był chłopakiem z ubogiej rodziny, zamkniętym w sobie. I gdy na balu podszedł do niej (już wtedy swoim dostojnym krokiem) i zapytał, czy z nim zatańczy, nie potrafiła ukryć zdumienia. Zgodziła się, chociaż ze wstydem ukryła fakt, że po prostu nie chciała być nieuprzejma. W szkole nie zwracała na niego uwagi, lecz podczas tego tańca, nieśmiały, cichy Charlie oczarował ją, jakby rzucił na nią jakiś urok, którego nie potrafiła pojąć. Oczarowała ją także jego odwaga, gdy po tańcu, ot tak, po prostu pocałował ją w usta. Niedługo potem pobrali się i szybko zdecydowali się na potomstwo. Wtedy pojawiły się pierwsze trudności.

Długo starali się o dziecko, w pewnym momencie porzucając wszelkie nadzieje. Pewnego dnia wydarzył się jednak cud. Bóg spojrzał na nich łaskawym okiem. Pamiętała ten upalny dzień, który ogrzewał całą Luizjanę. Był to dzień jej urodzin, dwudziesty szósty sierpnia. Kończyła trzydzieści pięć lat i mijał sześćdziesiąty siódmy dzień od jej ostatniego krwawienia. Gdy doktor zapytał ją, którą wiadomość woli, dobrą czy bardzo dobrą, okazało się, że obie były cudowne.

Pierwsza brzmiała, że jest przy nadziei, druga – że to będzie prawdopodobnie córka, której pragnęli. Gdy wychodziła ze szpitala, stopy niosły ją niemal w powietrzu po wtedy słabo jeszcze zaludnionym miasteczku. Pamiętała wszechobecny pot, wymieszany z łzami, gdy dopadła Charlesa, który akurat impregnował bale drewna do budowy kościoła. Nie potrafiła wydobyć słów z radości, lecz nie musiała. On już wiedział. Klęknął, całując ją w brzuch. Tkwili tak, stojąc na ogromnym polu, w którym powstawał ich drugi dom.

Byli szczęśliwi do czasu, gdy Bóg dokonał transakcji, nie pytając Rose o jej warunki. W zamian za ich córkę, Katie, zabrał Charliego. Nie pamiętała samego wypadku. Wiedziała tylko, że zawinił nie Charles, a ciężarówka, pędząca z dwukrotnie większą prędkością, niż była dozwolona. Uderzyła prosto w nich. Cena była wyższa, niż się spodziewała, gdyż oprócz męża Bóg zabrał jej także czucie w nogach, oznajmiając to przez tego samego doktora, który sprowadził na świat ich córkę. Co za ironia losu, pomyślała.

Kolejną ironią było to, iż Charles w cierpieniu odchodził ze świata w tym samym miejscu, w którym ich córka do niego weszła. Nie zdążył jej przywitać ani pożegnać.

Po tym zdarzeniu Rose nie prosiła już Boga o nic więcej. Uznała go za kiepskiego partnera do interesów. Jednak miała Katie, która po skończeniu dwudziestu lat obdarowała Rosę wnuczką, Amy.

Od tamtej pory ta dwójka była jej całym światem. Kochała je mocno i żyła ich problemami często bardziej niż one same. Oczywiście nigdy nie była nachalna i potrafiła zachować powściągliwość. Męża Katie, Stephena, szybko pokochała jak syna i całym sercem wspierała go w prawie wszystkich jego działaniach. Zresztą widziała w jego oczach dobro, odkąd pierwszy raz go zobaczyła na rodzinnym obiedzie. Gdyby istniał Bóg, byłby świadkiem, że potrafiła czytać ludziom z oczu. On również ją pokochał, z czasem coraz mocniej, niczym swą rodzoną matkę, której nigdy nie miał.

Rozmyślając tak o przeszłości, dokończyła papierosa, wrzuciła niedopałek do słoika przy drzwiach i udała się pod schody, gdzie zamontowany był specjalny mechanizm, który transportował ją z wózkiem na górę. Gdy już wjechała na piętro, skierowała się do sypialni. Podjechała do łóżka, na które musiała się wczołgiwać, i położyła się.

Nie pamiętała, kiedy ostatnio przespała więcej niż pięć godzin w ciągu doby. Była dopiero za kwadrans siódma. Postanowiła na chwilę zamknąć oczy.

• • •

W tym śnie miała sprawne nogi i szła przez centrum Dashville. Był upalny dzień, po drugiej stronie ulicy zamiast sklepu Duckeya stał namiot, a odgłosy dobiegające ze środka przekonały ją, że to cyrk. Nagle jakiś niski chłopiec chwycił jej dłoń i kazał iść szybkim krokiem w stronę namiotu. Był niezwykle podekscytowany.

– Musisz to zobaczyć Rose, musisz!

– Co takiego? – odparła.

– Chodź, on zaraz zacznie. Zaraz będzie przedstawienie! – krzyczał rozentuzjazmowany chłopak.

– Kto zacznie? – spytała, lecz zanim zdążyła dokończyć, znalazła się w wewnątrz. Tylko że namiot przybrał rozmiar ogromnej hali po brzegi wypełnionej ludźmi. Chłopak mocno ciągnął ją za rękę, przedzierali się przez podekscytowany tłum schodami w dół i gdyby to nie był sen, zastanowiłaby się, jakim cudem schodzą coraz niżej w głąb. Ludzie skandowali, by zacząć przedstawienie, krzyczeli. Łatwo było się domyśleć, iż spektakl się opóźnia. Było parno i duszno, Rose czuła zapach potu mężczyzn, kobiet oraz dzieci. Wszyscy byli mokrzy, w namiocie musiało być ponad pięćdziesiąt stopni.

Przedarli się przez gęsty tłum pod samą arenę. Nagle zgasły światła i tylko jasny, szeroki promień padał na środek sceny, która wyglądała jak w teatrze. Gdzieś zagrała perkusja, wybijając szybkie, rytmiczne wejście i zza kotary wyłonił się mężczyzna. Wszedł wolnym, teatralnym krokiem. Był niski i krępy, odziany w czarny smoking. Na głowie miał wysoki kapelusz, a dłonie zdobiły mu białe rękawiczki. W jednej z nich trzymał mikrofon.

Na trybunach zapadła cisza, wszyscy usiedli na swoich miejscach. Rose też zajęła jedno z nich i wtedy spostrzegła, że młody chłopak gdzieś zniknął.

– Witam was, moi drodzy – powiedział cicho do mikrofonu mężczyzna w smokingu, po czym nagle jego szept przeszedł w ekscytację i krzyk: – CZY JESTEŚCIE GOTOWI NA PRZEDSTAWIENIE?!

Tłum zawrzał.

– TAK! – Zgodnie skandowali ludzie –ktoś krzyknął z głębi trybun:

– CHCEMY PRZEDSTAWIENIA! – krzyczały dzieci, niektóre płacząc z nerwów, ekscytacji i niecierpliwości.

– Dobrze. – Mężczyzna uniósł dłoń, by gestem uciszyć publiczność, i ta jak na komendę umilkła. –Dobrze. Zatem zacznijmy. Niech moja dzielna trupa wprowadzi naszego bohatera!

Zza kotary wyłoniły się dwie czarnoskóre kobiety w białych maskach, na których wymalowany był sztuczny uśmiech. Jedna z nich ciągnęła wózek, na którym siedziała jakaś postać, ale chociaż Rose była najbliżej sceny, nie potrafiła dostrzec szczegółów. Nie była pewna, ale chyba widziała łańcuchy krępujące ręce i nogi tego człowieka. Zobaczyła, że wózek był przeznaczony dla inwalidów. Odruchowo spojrzała w dół, dostrzegając ze zdziwieniem, że znowu ma władzę w nogach. Druga kobieta wniosła skrzynię przykrytą czarną chustą. Widząc to, tłum ponownie ożył. Ludzie zaczęli gwizdać, niektórzy rzucali w scenę butami i puszkami po piwie. Zewsząd dobiegały przekleństwa, pełne wściekłości i nienawiści. Rose nie wiedziała, o co tutaj chodzi, ale poczuła dreszcz strachu.

Mężczyzna ponownie, jednak z lekkim rozbawieniem, uciszył ludzi ruchem dłoni w powietrzu. Rose zaczęła dostrzegać więcej szczegółów. Na wózku inwalidzkim siedział najprawdopodobniej mężczyzna, nieruchomo, z odchyloną do tyłu głową.

– Bracia i siostry! Ten mężczyzna chce wyzbyć się swoich grzechów! Chce wejść do królestwa niebieskiego, by mógł dostąpić miejsca obok Pana. Czy powiecie: alleluja?

– Alleluja! – odparł radośnie tłum.

Rose dostrzegła teraz, że prowadzący to przedstawienie mężczyzna ma na sobie czarną, błyszczącą sutannę zamiast garnituru, w którym był wcześniej. Czarnoskóre kobiety natomiast miały suknie zamiast spódniczek, lecz maski się nie zmieniły, były upiorne i nie pasowały do pięknych, białych sukni. Dostrzegła także, że tłum nie był już tak rozjuszony jak wcześniej. Większość ludzi trzymała w górze ręce z otwartymi dłońmi. Wielu miało przymrużone oczy i nuciło jakąś melodię. Byli w transie. Rose czuła, że jako jedyna tutaj ma trzeźwy umysł.

– Bracia, siostry! Dajmy temu człowiekowi wolność, dajmy mu ukojenie! –Kaznodzieja chodził po scenie w tę i z powrotem, był pobudzony, a jednocześnie skupiony na tym, co robi. – Niech członki jego wolne będą od grzechu! Zaprawdę powiadam wam, lepiej wejść bez nich do królestwa niebieskiego niż z nimi być wrzuconym do piekła, czyż nie? Ten mężczyzna obraził Pana! – Tak! – krzyknął ktoś z oddali, a kilka głosów wnet mu zawtórowało.

– Poznajmy go! – Kaznodzieja energicznym ruchem wskazał na postać na wózku. Poznajmy jego oblicze!

Jedna z kobiet szybkim ruchem ściągnęła mężczyźnie worek z głowy i Rose poczuła, jak zamiera jej serce. To był Charles. Jej Charlie. Jej mąż. Zobaczyła, jak druga kobieta bierze wiadro z wodą i wylewa mu ją na twarz. Ocknął się, krztusząc wodą.

– Charles! – krzyknęła Rose, wyrywając się, ale kobieta obok chwyciła mocno jej rękę, zaciskając dłonie.

Rose jęknęła z bólu. Mężczyzna z drugiej strony gwałtownie chwycił ją w ten sam sposób. Nie mogła się wyrwać. W międzyczasie mimochodem zauważyła, że znowu mają po dwadzieścia kilka lat. Nie pamiętała go już takim. Był silny i młody, a teraz także przerażony. Śmiertelnie przerażony.

– Moi kochani, ten człowiek naszedł mnie dzisiaj, gdy w świetle promieni, w Domu Pana zażywałem oczyszczającej kąpieli. Oczyszczała mnie z brudu i grzechów tego świata. Mężczyzna ten zobaczył to i zapragnął tego samego. Dlatego właśnie jest z nami tutaj! Powiedział mi: „Ojcze pragnę być czysty!” – wykrzyczał do mikrofonu kaznodzieja.

Po krótkiej pauzie, powiedział cicho, prawie szeptem: Czy powiecie: alleluja?

– Alleluja! – wybuchnął tłum.

Rose spostrzegła, że to już nie była hala, a pełnowymiarowy stadion i setki tysięcy osób. Tłum wiwatował coraz głośniej.

Po chwili zapadła cisza. Rose dyszała mocno, jej czoło było zlane potem. Serce biło w piersi, jakby miało zaraz wybuchnąć. Chciała krzyczeć, lecz nie mogła, głos uwiązł jej w gardle.

– Bracia i siostry, ten człowiek, ta istota niedoskonała chce zbliżyć się do Pana. Jeśli chce mu spojrzeć jeszcze kiedykolwiek w oczy, musi sam oczyścić się z grzechu!

Nagle jedna z kobiet zdjęła swoją maskę i założyła ją mężczyźnie na wózku. Przerażoną twarz zakryła maska z wielkim uśmiechem i wąskimi oczami. Twarz kobiety bez maski była smutna i jakby nieobecna. Jej ruchy wyuczone i mechaniczne, jakby nie czuła nic. Zdjęła z drugiego wózka chustę i w górę wzbiło się stado czarnych ptaków. Po chwili zorientowała się, że to kruki.

– Jesteśmy świadkami narodzin nowego człowieka, alleluja!

Tłum wtórował kaznodziei.

– Niech nastanie czystość! – wykrzyczał kaznodzieja.

– Czys-tość! Czys-tość! Czys-tość! – skandował rytmicznie tłum.

Rose próbowała się wydostać, ale trzymali ją mocno, odzyskała głos, krzyczała, ile sił w płucach, ale nie była w stanie przekrzyczeć tłumu.

–Charles!! Zostawcie go! – Po policzkach lały się jej łzy.

Kaznodzieja zaczął wymawiać jakieś dziwne słowa i ptaki zaczęły otaczać Charlesa. Mężczyzna w sutannie wykonywał ruchy rękami w lewo i prawo, wciąż coś przy tym mówiąc. Był odwrócony do widzów plecami. Nagle ptaki, jeden po drugim obległy Charlesa Był skrępowany i wymachując energicznie głową, bezskutecznie próbował je odpędzić. Kaznodzieja wciąż mówił, gdy nagle wykonał błyskawiczny ruch ręką i wtedy kruki zaczęły rozszarpywać swoją ofiarę. Dzioby kąsały raz po raz szyję, czoło, policzki i wkrótce oczy. Rose szarpała się, krzycząc razem ze swoim mężem. Tylko kruki były ciche, zbyt zajęte swoją pracą. Twarz Charlesa była już nie do poznania, naznaczona wieloma ranami, ociekała krwią. Kaznodzieja wciąż wyrzucał z siebie potok dziwnych słów, machając przy tym rękoma, jakby odprawiał rytuał. Zachowywał się jak dyrygent, lecz nie dyrygował orkiestrą, tylko ptakami. Sterował każdym z nich z osobna, jakby nimi był.

Nagle Rose spostrzegła, że wszyscy ludzie wokół mają takie same maski z takim samym, absurdalnym, sztucznym uśmiechem. Teraz wszyscy patrzyli na nią. Charles już się nie ruszał. Kruki odleciały. Jego głowa zwisała bezwładnie, a z oczodołów skapywała krew. Rose chciała zamknąć oczy, ale nie mogła. Ludzie nadal śpiewali i cieszyli się, byli już jednak spokojniejsi. Dostali to, po co przyszli. Trwali w ekstazie. Wpatrywali się w nią, śpiewając coraz głośniej.

Po chwili tłum zaczął skandować: Ro-sie! Ro-sie! Wpierw nieliczni, po chwili wszyscy. Spojrzała na scenę. Charles leżał na wózku, martwy. Mężczyzna w sutannie teraz wpatrywał się w nią i krzyczał:

– Czy moja Rosie była dzisiaj grzeczna?

– Ro-sie! Ro-sie! RO-SIE! –Dźwięk był ogłuszający. Maski, krew, ogromny hałas.

Ruszyła pędem na oślep w gąszcz tłumu i odnalazła drzwi.

Biegła przez ciemny hol, aż zobaczyła ogromne wrota. Pchnęła je z całych sił, wpadając do środka. Zobaczyła, że znajduje się w jakiejś katedrze, wyglądem przypominającej jej kościół.

Pierwsze, co dostrzegła, to ogromny, złoty krzyż, a pod nim niewyraźny, zamazany kontur człowieka. Pomyślała wpierw, że to Charles, jednak mężczyzna był niższy, poza tym podświadomie czuła, że to nie on.

– Kim jesteś? – spytała rozpaczliwie.

Chciała podejść do niego, ale upadła, tracąc kompletnie czucie w nogach. Przypominała syrenę wyrzuconą na brzeg. Odruchowo poszukała wózka, ale go nie odnalazła. Opierając się bezsilnie na rękach, próbowała spojrzeć na mężczyznę w oddali, ale dostrzegła tylko dolną połowę jego oblicza. Jej uwagę zwróciły buty – eleganckie i idealnie wypolerowane, widoczne z oddali. Wszystkie hałasy ucichły, cisza była niemal namacalna i złowroga jak ten, który stał w oddali przed nią. Usłyszała, jak w końcu rusza w jej stronę spokojnym krokiem. Lśniące, gustowne buty stukały o zimną posadzkę z marmurowych płyt, położonych na całej powierzchni tego mrocznego miejsca. Był coraz bliżej, choć szedł bardzo powoli.

Stuk… stuk… stuk. Bliżej i bliżej. Wszystko wokół było zamazane i niewyraźne, było niesamowicie gorąco. Widziała tylko sylwetkę mężczyzny odzianego w czarne spodnie i płaszcz.

Gdy wydawało się, że zaraz nadepnie na jej dłonie, stanął. Echo ostatniego stuknięcia zakończyło swe rozbrzmiewanie wśród starych, zakurzonych obrazów zdobiących surowe mury katedry, ustępując znów miejsca ciszy. Zdyszana i lepka od potu, oddychała ciężko, patrząc na jego buty. Zamknęła oczy. Nie odważyła się spojrzeć w górę. Nie chciała znów patrzeć w te ciemne, puste oczy, które widywała w swoich snach, jednak zrobiła to. Podniosła głowę do góry, a jej włosy zawisły w powietrzu, podczas gdy jej pełne przerażenia i strachu oczy napotkały jego spojrzenie.

Patrzyli na siebie i po chwili dostrzegła, jak mężczyzna otwiera powoli usta, nienaturalnie szeroko, a z ich głębi zaczyna wydobywać się niski pisk, przechodzący w potężny ryk. Powietrze zaczęło drgać, hałas był przeraźliwy i przeszedł w jazgot. Uszy Rose zaczęły krwawić z bólu, który otworzył jej usta, jednak nie była w stanie wydać z nich nawet jęknięcia. Czuła, jak umiera. Po chwili mężczyzna zaczął łamać swoje kości w rękach i nogach. Tak samo złamał szczękę, co sprawiło, że jego twarz została nienaturalnie zniekształcona. Wśród jego ryku słyszała tylko głuche trzaski kości. Zacisnęła powieki.

Pragnęła umrzeć tak bardzo jak nigdy dotąd.

• • •

Nastała całkowita cisza i ciemność. Bolały ją oczy. Czuła, jak zaciska je do granic możliwości. Musiało to trwać dłuższą chwilę. W końcu zrozumiała, że się obudziła.

Znowu śniła o Nim. Nie umiała go nazwać ani opisać. Zawsze był niewyraźny i nigdy się jej nie przedstawił. Po raz pierwszy pojawił się w jej w snach około dwóch miesięcy temu, od tej pory śniła prawie codziennie. Obudziła się zdyszana i lepka od potu. Odsunęła kołdrę od siebie, budzik elektryczny wskazywał za kwadrans dwunastą. Wciąż była wstrząśnięta, dygotała z zimna. A może ze strachu. Najprawdopodobniej z powodu obu naraz.

Zaczęła płakać. To były łzy, które od dawna czekały na uwolnienie. Łzy samotności, pustki i przygnębienia. Łzy tęsknoty i bezsilności. Sny powracały coraz częściej i coraz bardziej mieszały się z rzeczywistością. Potrzebowała pomocy. Nie wierzyła w psychologów i ich bełkot. Wierzyła, że mechanik naprawi samochód, lekarz wyleczy grypę, ale nie w to, że człowiek naprawi czyjś umysł. Nie chciała też uciekać w farmakologię. Więc tylko płakała zgięta w pół z twarzą ukrytą w dłoniach.

Aż nagle coś mocno uderzyło w szybę.

Rose sięgnęła po kule, dźwignęła się na nich, po czym usiadła na swoim wózku. Deski parkietowe delikatnie zaskrzypiały pod ciężarem jej kruchego ciała. Powoli podjechała do okna i wyjrzała na ulicę. Przetarła zaparowaną szybę rękawem. To, co zobaczyła, wprawiło ją w osłupienie. Na początku pomyślała, że ma omamy, toteż sięgnęła po okulary leżące na kredensie, zrzucając przy tym niechcący wazon z kwiatami. Nie przejęła się tym. Po części dlatego, że wciąż nie wiedziała, czy to aby nie kolejny sen. Założyła okulary i jeszcze raz wyjrzała przez okno.

Z okna jej sypialni na pierwszym piętrze widać było dokładnie całą Lane Street biegnącą wzdłuż miasta na północ. Na środku tej drogi, na wprost jej okna, stała dziewczynka. Na oko Rose miała może osiem do dziesięciu lat. Stała tak na ośnieżonej drodze i po prostu patrzyła na nią. Odziana była w białą sukienkę sięgającą do kostek. Miała lśniące czarne włosy prawie do pasa i ciemną karnację, mocno kontrastującą z bielą sukni. Twarz była poważna, a oczy przenikliwie patrzyły na Rose, która myślała, że wciąż śni. Na zewnątrz hulał wiatr, było poniżej dziesięciu stopni na minusie. Dziewczynka nawet nie drgnęła. Rose odczuwała pewien dziwny spokój, patrząc na to dziwne zjawisko.

Po chwili dziewczynka lekko uniosła rękę i palcem wskazującym zaczęła coś kreślić powoli w powietrzu. Rose zauważyła, że szepcze przy tym coś do siebie, lekko się przy tym uśmiechając. Gdy skończyła, odwróciła się powoli. Długie włosy spływały jej na ramiona. Dziewczynka lekko rozłożyła ręce, rozstawiając luźno dłonie. Zaczęła iść powoli przed siebie z lekko pochyloną głową. I wtedy zdarzyło się coś, czego Rose nigdy nie zdoła wytłumaczyć.

Dziewczynka szła dokładnie środkiem ulicy, między stojącymi po obu stronach latarniami. Nagle dwie z nich zgasły w wyniku spięcia, zatapiając w mroku tę część Lane Street. To samo stało się z kolejnymi latarniami, kiedy je mijała. I następnymi. Gdy tak odchodziła powoli, Rose poczuła ukłucie tęsknoty. Chciała coś powiedzieć, ale głos uwiązł jej w gardle, nie mogła się ruszyć.

Patrzyła bezsilnie, jak dziewczynka odchodzi w dal, zabierając ze sobą światła latarni.

• • •

Drżącą ręką ściągnęła okulary i odłożyła na kredens. Podjechała do łóżka i weszła na nie, delikatnie się chwiejąc. Była spokojniejsza, chociaż wiedziała, że po raz kolejny musi zmierzyć się z nocą, która mogła mieć wobec niej różne plany. Leżała tak, patrząc w sufit, i zastanawiała się, czy zwariowała do reszty.

Nagle pokój rozświetlił oślepiający blask. Popatrzyła w okno. To Migotka się zapaliła, prawdopodobnie razem z resztą innych lamp. Jednak nie to wprawiło ją w osłupienie. Lampy świeciły tak mocno, że wyglądało, jakby na zewnątrz był słoneczny dzień. Zobaczyła też na szybie napis. Wcześniej go nie dostrzegła, gdyż stała zbyt blisko. Napis był jakby wyrysowany palcem. Teraz wiedziała, co dziewczynka kreśliła w powietrzu.

Na szybie napisane było dużymi literami:

– NIE BÓJ SIĘ.

ROZDZIAŁ 2

Vernon, 16 grudnia 2010

Była już zmęczona, ale to miał być ostatni klient, Tony jej to obiecał. Nie zawsze dotrzymywał obietnic, Tony był niesłowny. Tony był skurwysynem, ale był także jej szefem. Był też jej wybawcą i ostatnią deską ratunku.

Taksówka przywiozła ją na miejsce dokładnie o 21.45. Znajdowała się przed hotelem Marriott w centrum. Dała taksówkarzowi napiwek, po czym wysiadła. Nie bywała często w tych rejonach, ale zawsze podziwiała to sporych rozmiarów miasto. Nawet o tak późnej godzinie ulice były zatłoczone, przepełnione dźwiękami silników i klaksonów samochodów, a w powietrzu czuło się świąteczną atmosferę.

Piesi niespiesznym krokiem przechadzali się pasażami sklepowymi naprzeciwko hotelu. Można było dostrzec przekrój całego społeczeństwa. Naćpani nastolatkowie, zakochane i niezakochane pary, ubodzy, zamożni, biznesmeni, maklerzy… Niczym jedna wielka, miejska mieszanina farb na płótnie.

Śnieg prószył z wolna, a Sam miała na sobie tylko żakiet, toteż czym prędzej wyrwała się z zadumy i przekroczyła próg hotelu. Poczuła zazdrość. Święta były urokliwe, dopóki ktoś na ciebie czekał w domu. Ona nie miała tego komfortu.

Otwarcie wielkich, masywnych drzwi wymagało nie lada wysiłku, tym bardziej dla Samanthy, która była drobnej budowy. Gdy jej się to już udało, szła po eleganckim, czerwonym dywanie. Stanęła naprzeciwko recepcji, za którą stała pogodna, elegancko ubrana kobieta.

– Dobry wieczór, witamy w hotelu Marriott. – Uśmiechnęła się szeroko, choć była to wymuszona uprzejmość.

Samantha doskonale znała wymuszone uśmiechy.

– Czym mogę służyć? – zapytała recepcjonistka.

– Dobry wieczór, rezerwacja na mojego męża, nazwisko Stroker – odparła Sam.

– Proszę chwilę poczekać.

Recepcjonistka wystukała nazwisko, po czym spytała:

– Pan Martin Stroker? Pokój o podwyższonym standardzie, dwuosobowy?

– Dokładnie – odparła Sam.

– Dobrze, poproszę dokument tożsamości.

Sam podała go recepcjonistce, która wprawnymi palcami wystukiwała coś na klawiaturze. Zaczęła rozglądać się po przestronnym holu. Widziała już wiele hoteli, ale ten szczególnie wyróżniał się na ich tle. Z zamyślenia wyrwała ją recepcjonistka:

– Wszystko załatwione, Panno Mori.

No tak. Przecież w prawie jazdy miała swoje prawdziwe nazwisko. Recepcjonistka zachowała pozory, chociaż wiedziała, że Sam kłamie i wręczyła z szerokim uśmiechem kartę chipową oraz poinstruowała dokładnie, jak dostać się do pokoju, by nie zabłądzić w tym wielkim budynku.

Trafiła bez problemu, po drodze podziwiając każdy metr kwadratowy hotelu.

– I oto jest, pokój numer 354 – powiedziała cicho do siebie, po czym wsunęła kartę do czytnika, w odpowiedzi słysząc szczęk otwieranych drzwi. Po prawej stronie na wysokości barku zobaczyła kolejny otwór na kartę, który uruchamiał instalację elektryczną. Włożyła ją i po chwili zapaliło się światło, ukazując przestronny salon apartamentu.

Pokój zrobił na niej jeszcze większe wrażenie niż hotelowy hol. Wszystko było idealnie czyste. Na wielkim łóżku w sypialni zobaczyła wręcz symetrycznie ułożone ręczniki. Czuła zapach lawendy i świeżej pościeli.

Była 19.10 i według planu miała jeszcze około dwudziestu minut. Wzięła szybki prysznic, uważając na włosy i twarz, po czym podeszła do umywalki. Chwyciła ręcznik i patrząc w lustro, zaczęła się wycierać. Po chwili zastygła, przyglądając się sobie.

Miała piękne, opalone ciało i gładką skórę, szczupłe nogi, idealny brzuch, w którym tkwił diamentowy kolczyk. Lśniące, kasztanowe włosy opadały jej na krągłe, niewielkie, choć równie idealne piersi. Stała tak, patrząc sobie głęboko w oczy i zastanawiała się, kim jest. Czy wciąż jest sobą. Czy wciąż jest człowiekiem? Czy pomagało jej okłamywanie się? Sama już nie wiedziała, co myśleć. Zadzwonił jej telefon, na którym wyświetlił się napis: „szef”.

– Mam nadzieję, że to nie będzie jakiś dupek? – spytała bez ogródek.

– Wiesz, że dobieram ci klientów z klasą – odparł sarkastycznie. –Jesteś już w pokoju?

– Tak. Czekam. Kiedy się zobaczymy? Chciałabym porozmawiać, Tony, i nie chcę tego dłużej odwlekać.

– Spokojnie. Wkrótce. A tymczasem bądź grzeczna. To ważny klient.

Usłyszała krótki sygnał, który oznaczał koniec rozmowy. Całkiem w jego stylu.

– No dobra, Sammy – powiedziała do lustra. – Już niedługo. Już niedługo.

Odwiesiła ręcznik, założyła ekskluzywną bieliznę oraz szlafrok. Spięła włosy, pomalowała usta i wyszła z łazienki. Podeszła do okna. Roztaczała się z niego piękna panorama miasta, pokrytego dziś białym puchem. Mimo całego tego komfortu cieszyła się, że spędzi tutaj tylko godzinę. Modliła się o niewybrednego klienta, który szybko załatwi sprawę, co pozwoli jej co prędzej wrócić do mieszkania, otworzyć wino i delektować się ciszą. Włączy też płytę winylową ze starymi kawałkami Sinatry i poukłada sobie w głowie resztę życia. Dzisiaj kupi najdroższe wino, jakie tylko będzie w sklepie. Tak postanowiła, patrząc na ogrom światełek, które widziane z tej wysokości, niczym małe świetliki zdobiły miasto.

Gdy tak rozmyślała, usłyszała dźwięk otwieranego zamka. Punktualnie. Wyszła mu na spotkanie.

Pierwsze, co rzuciło się jej w oczy, to jego wymiary. Musiał ważyć dobre sto kilo przy wzroście 185 cm. Pod garniturem rysowały się potężne ramiona. Był zadbany, wysportowany i bardzo przystojny. Sam domyślała się, że nie ma problemu z kobietami, toteż zastanawiała się, co on tu w ogóle robi.

– Cześć – powiedziała, uśmiechając się.

Mężczyzna przyglądał się jej przez chwilę, jakby taksował towar, chcąc ocenić, czy stan faktyczny zgadza się z zamówieniem.

– Jesteś czysta?

Początkowo Sam nie załapała, o co chodziło, pomyślała o narkotykach.

– Tak – odpowiedziała od razu. Co nie było do końca zgodne z prawdą

Przyglądał się jej przez dłuższą chwilę. Znała ten typ. Byli to ludzie z kasą, którzy nie lubili najmniejszego sprzeciwu. Mieli dostać to, czego chcą, i wszystko powinno być wykonywane według ich woli.

– Dobrze. To nie potrwa długo – powiedział, po czym zdjął płaszcz. Mięśnie uwydatniły się jeszcze bardziej spod obcisłej koszuli.

Sam zastanawiała się, co nie potrwa długo. Miała nadzieję, że chodzi o ich spotkanie. „Nie potrwa długo”. Tak, na pewno chodzi o spotkanie.

Nie wiedziała, jak bardzo się myliła.

Wyszedł z łazienki po niecałych dziesięciu minutach, przepasany tylko białym ręcznikiem.

– Nazywam się Natalie – powiedziała, siadając na łóżku. Próbowała jakoś rozluźnić atmosferę. Poły szlafroka odsłoniły jej gładkie udo. – A jak tobie na imię?

– To chyba i tak nieważne, bo twoje jest fałszywe, prawda? – Stanął nad nią, patrząc z góry. – Poza tym nie przyszedłem tutaj rozmawiać. – Dotknął jej włosów, bardzo nieśmiało, i zaczął gładzić ją po głowie.

Spojrzała na niego i poczuła dziwny strach. Oczy zdradzały napięcie.

Wstała, ignorując jego dotyk, i podeszła do lustra, ściągając szlafrok. Była już w samej czarnej, idealnie dopasowanej bieliźnie.

– Tysiąc dolarów za godzinę, ale to chyba wiesz, prawda? – Zmieniła ton na bardziej ostry i zaraz tego pożałowała.

Mężczyzna podszedł do niej energicznym krokiem. Sam się cofnęła, ale skończyła się jej przestrzeń. Przyparł ją do ściany i uderzył mocno dłonią w twarz. Zachwiała się i świat zaczął jej wirować przed oczyma.

–Masz tupet, dziwko. Naprawdę masz tupet – odezwał się mężczyzna. Dostrzegła w jego spojrzeniu lekką satysfakcję. Jakby to skarcenie przyniosło mu ulgę. Bardziej od uderzenia zszokowała ją ta nagła zmiana nastroju. Płynne przejście od uprzejmości do brutalnego, agresywnego zachowania. Poczuła jeszcze większy lęk.

– Tu się z Tonym zgadzam, za to mogę zapłacić. – Zaśmiał się w dziwny sposób, taksując jej ciało z góry na dół. – Podobno mogą cię deportować. To prawda?

Sam dłonią zasłoniła twarz, odruchowo broniąc się przed kolejnym uderzeniem. Nie podobało jej się to pytanie. Skąd wie? Czy Tony mu o tym mówił? Złamał swoją obietnicę? Nie chciała w to wierzyć. Czuła, że wpatruje się w nią i jego oddech staje się coraz szybszy.

– Odejdź, proszę – szepnęła. – Nic nie powiem Tony’emu, tylko mnie zostaw.

Mężczyzna cofnął się i patrzył na nią przez chwilę. Wydawało jej się, że to zadziałało.

– Uklęknij – powiedział stanowczo.

– Proszę, ja…

– UKLĘKNIJ, TY GŁUPIA DZIWKO!

Ponownie zdzielił ją w twarz, tym razem odczuła to mocniej, zachwiała się.

Uklękła. Po części dlatego, że cios był tak mocny i nogi odmówiły jej posłuszeństwa, ale przede wszystkim zdała sobie sprawę, że jest już zdana na niego i ślepy los.

• • •

Obudziła się, gdy zegar na ścianie wskazywał 23.30. Po drugiej godzinie od spotkania co chwilę traciła przytomność, po czym ją odzyskiwała, by za chwilę znowu stracić. W trzeciej godzinie nie pamiętała nic.

Samo otwarcie powiek kosztowało ją wiele wysiłku i bólu. Ten ból akurat nie był fizyczny. Leżała tak na podłodze z otwartymi oczyma i patrzyła na ramę łóżka. Minęło dobrych paręnaście minut, gdy doszła do siebie.

Spróbowała się podnieść. Nie potrafiła wstać, nogi uginały się pod nią. Każdy jej mięsień protestował. Ból rozsadzał jej głowę. Czuła pieczenie na twarzy.

Po chwili udało się jej wstać i utrzymać równowagę. Założyła ręcznik na nagie, obolałe ciało. Spróbowała przejść krok w stronę łazienki, znowu upadła. Odpoczęła chwilę, po czym znów wstała.

Dopełzła do drzwi łazienki. W ustach czuła cierpki smak krwi, splunęła nią do umywalki. Spojrzała w lustro. Krew nabiegła jej do oczu, rozcięte wargi były napuchnięte i traciła ostrość widzenia.

Przyjrzała się i zobaczyła to, czego nie chciała. Twarz miała rozciętą od oka w dół policzka. Jeszcze raz wypluła krew, czuła w płucach coś ciężkiego i to coś bulgotało przy każdym oddechu. Złamane żebra, pomyślała. Nie mogła się całkiem wyprostować. Dotarła po chwili do kabiny prysznicowej, odkręciła kurek z zimną wodą i zapominając o szlafroku, weszła do kabiny. Musiała zmyć z siebie cały brud. Woda cuciła ją silnym, lodowatym strumieniem.

Siedziała z podkulonymi nogami, twarzą do płytek, a krew wpijała się w szlafrok, kapiąc na podest prysznica. Czas się zatrzymał. Nie płakała. Ani jedna łza nie poleciała z jej oczu, gdy ją upokarzał, bił i gwałcił. Pamięta, że krzyczała w poduszkę, ale tylko przez pierwszy kwadrans.

Zakręciła kurek. Opanowała już drżenie nóg. Ostatnie zmazy rozrzedzonej z wodą krwi spłynęły w odmęty kanałów, wirując delikatnie wokół odpływu prysznica. Wstała i delikatnie otarła ciało ręcznikiem, ale każdy dotyk był bolesny, jakby była poparzona. Jej ciało, jeszcze trzy godziny temu bez skazy, zdobiło teraz paręnaście sinych okręgów.

Ubrała się z wielkim trudem. Zobaczyła banknoty na szafce przy łóżku. Dostrzegła, że było ich więcej, niż powinno. Podeszła do nich i w milczeniu, jak zahipnotyzowana, wbiła w nie wzrok, po czym włożyła do torebki.

Wyszła z pokoju wolnym krokiem, starając się utrzymać równowagę oraz pozory normalności. Z całych sił próbowała być wyprostowana, ale nie mogła, płuca jej nie pozwalały. Za kontuarem wciąż siedziała młoda blond recepcjonistka. Sam położyła kartę na blacie i ukrywając twarz za kołnierzem płaszcza, udała się w stronę wyjścia.

Recepcjonistka spojrzała na nią zdezorientowana.

– Dobranoc i zapraszamy ponownie – powiedziała, lecz Sam nie słyszała już ostatnich słów.

Wyszła na zewnątrz. Mroźny wiatr uderzył w jej twarz.

Zachwiała się delikatnie i utykając, szła przed siebie. Zataczała się. Ludzie patrzyli na nią, ale nie zważała na to. Znów czuła cierpki smak krwi na języku. Sam wypluła wydzielinę na chodnik. Czuła się jak puszka, którą ktoś deptał wielokrotnie, po czym wyrzucił do śmieci.

Weszła w boczną alejkę i po paru krokach oparła się o mur. Zaczęła płakać. Po krótkiej chwili płacz przerodził się w szloch. Łkała, nie mogąc złapać powietrza. Osunęła się powoli po chłodnym murze. Popatrzyła w niebo, płatki śniegu spadały jej wprost na twarz. Na tę piękną twarz o idealnie zielonych oczach, za którymi szaleli chłopcy w dawnych latach, teraz tak mocno pokiereszowaną i napuchniętą. Było jej zimno, wiedziała, że będzie chora, ale nie dbała o to. Chłód pomagał, maskując prawdziwy ból i tylko to było ważne.

Patrzyła tak w niebo i gwiazdy, a do oczu napływały coraz to nowsze łzy, gdy nagle poczuła czyjąś obecność. Opuściła wzrok i zobaczyła dziewczynkę. Była bosa i Sam nie mogła uwierzyć w to, co widzi. Dziewczyna była piękna, jej ciemnozielone oczy wpatrywały się w nią z powagą.

– Kochanie, gdzie masz buty? I jakąś kurtkę? – spytała Sam, przecierając oczy, a każde słowo wymagało od niej wysiłku. –A w ogóle co ty tutaj robisz sama o tak późnej porze? – Próbowała udawać, że wszystko jest w porządku, nie chcąc przestraszyć małej.

Dziewczynka tylko wpatrywała się w nią. Nagle Samantha uświadomiła sobie, że ludzie przechodzą obok małej całkowicie obojętnie, nieznacznie ją omijając. Nikt nie zauważył paroletniej dziewczynki, bosej na mrozie, odzianej tylko w sukienkę? Sam miała wrażenie, że traci zmysły.

– Kochanie powiedz coś. Szukasz rodzi…

Nagle dziewczynka, wciąż taksując ją wzrokiem, zrobiła powolny, lecz zdecydowany krok naprzód i weszła między nogi Sam, która siedziała oparta o ścianę. Sam przestraszyła się, ale dziewczynka uklękła i delikatnie, z wyczuciem ujęła jej twarz w dłonie. Były ciepłe i delikatne.

Sam zamknęła oczy. Czuła, jak dłonie tej małej istoty dotykają jej włosów. Po chwili dziewczynka opuszkami palców, delikatnie dotknęła jej świeżych rozcięć oraz powiek, schodząc w dół przez szyję i między piersi. Fale ciepła i ulgi przechodziły przez ciało Sam. Nigdy nie doznała czegoś podobnego. Dłonie zatrzymały się na chwilę przy brzuchu. Sam czuła przechodzącą, dziwną energię. Jakby ta mała była jakimś elektronem. Otworzyła oczy i spojrzała na dziewczynkę. Ujrzała na jej twarzy dziwny wyraz zatroskania oraz… niezrozumienia? Samantha nie wiedziała, co myśleć, ale nadal czuła, jak jej ciało falowało ciepłem emitującym od głowy po stopy.

Dziewczynka powoli ujęła ją za dłonie. Sam jeszcze raz popatrzyła na nią. To samo skupienie na twarzy. Po chwili dziewczynka popatrzyła w niebo, mrużąc oczy, jednak nie przed spadającymi płatkami śniegu. Sam zrobiła to samo.

– Co tam widzisz? – spytała zdezorientowana. – Kim jesteś?

Dziewczynka, zamiast odpowiedzieć, zaczęła coś pisać na chodniku. Sam dostrzegła jakieś cyfry.

– Co to za cyfry? To numer telefonu? Mam tam zadzwonić? – spytała kompletnie zbita z tropu.

Gdy dziewczynka skończyła, wstała i ostatni raz spojrzała na Sam, która chciała się ruszyć, zatrzymać ją, lecz nie potrafiła.

Patrzyły na siebie tak przez chwilę, którą zakłócił dźwięk klaksonu. Sam odruchowo popatrzyła w tym kierunku. Dostrzegła taksówkarza, który przeklinał głośno przez uchyloną szybę, po czym z piskiem opon pojechał dalej. Sam znów spojrzała w kierunku dziewczynki, ale jej już nie było. Na chodniku zobaczyła tylko cyfry, które powoli przykrywał już świeży śnieg:

32 52 90 T.

Samantha dotknęła policzka i stwierdziła, że nie ma tam już żadnej rany.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: