Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Przedsmak śmierci - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
19 listopada 2014
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Przedsmak śmierci - ebook

Stara panna, Emily Whartonn, i dziesięcioletni syn prostytutki, Darren Wilkes, para nietypowych przyjaciół, znajduje zwłoki w zakrystii londyńskiego kościoła. Dwa brutalne morderstwa stanowią kolejną zagadkę dla oryginalnego oficera policji Adama Dalgliesha. Ofiary pozornie nie mają ze sobą nic wspólnego, co bowiem może łączyć byłego premiera i… włóczęgę?

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-280-1663-7
Rozmiar pliku: 774 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Słowo od autorki

Jestem winna przeprosiny mieszkańcom Campden Hill Square za bezceremonialne naruszenie symetrii ich placu gmachem projektu sir Johna Soane’a, diecezji londyńskiej zaś za usytuowanie na brzegu Grand Union Canal – nadmiernej wobec jej pasterskich potrzeb – bazyliki sir Arthura Blomfielda wraz z towarzyszącą jej kampanilą. Pozostałe opisane w mojej książce miejsca należą do rzeczywistego Londynu. Tym mocniej zatem wypada podkreślić, że wszystkie przedstawione w tej powieści zdarzenia są zmyślone, a postacie – zarówno te żyjące, jak i zmarłe – to jedynie twory wyobraźni. Pragnęłabym jednocześnie wyrazić wdzięczność dyrektorowi i pracownikom stołecznego laboratorium kryminalistyki za pomoc, jaką mi chętnie służyli przy opracowywaniu kwestii związanych z ich dziedziną.

Niektórzy na to patrzeć umieją bez mdłości,

Jam nigdy takowej nie posiadł zdolności.

O krwi w żyłach, tchu w piersi myśl wygłoszę taką:

Dzięki nim do śmierci nabieramy smaku.

A.E. Housman1

Ciała zostały znalezione o ósmej czterdzieści pięć rano w środę 18 września przez Emily Wharton, sześćdziesięciopięcioletnią starą pannę z parafii św. Mateusza w Paddington w Londynie, i Darrena Wilkesa, lat dziesięć, nienależącego – o ile mu było wiadomo, gdyż mało się tym interesował – do żadnej konkretnej parafii. Niedobrana ta para przyjaciół opuściła mieszkanie panny Wharton przy Crowhurst Gardens tuż przed wpół do dziewiątej i udała się piechotą wzdłuż Grand Union Canal do oddalonego o pół mili kościoła św. Mateusza. Tam panna Wharton, jak to zwykła czynić w każdą środę i piątek, wyjęła uschnięte kwiaty ze stojącego przed figurą Matki Boskiej wazonu, zeskrobała zastygłą stearynę, usunęła ogarki świec z mosiężnych lichtarzy, odkurzyła dwa rzędy krzesełek w kaplicy Najświętszej Panny – wystarczającej do pomieszczenia gromadki wiernych, jakiej należało się spodziewać tego dnia na nabożeństwie porannym – i przygotowała świątynię na przybycie o dziewiątej dwadzieścia ojca Barnesa.

Darrena spotkała przed siedmioma miesiącami w drodze na jeden z takich właśnie dyżurów. Bawił się samotnie na ścieżce holowniczej – jeśli zajęcie tak bezcelowe jak ciskanie do kanału starych puszek po piwie można nazwać zabawą – a ona przystanęła, żeby się z nim przywitać. Musiał się wielce zdziwić, że osoba dorosła zagadnęła go nie po to, żeby zrugać albo zasypać pytaniami, i z tego zdziwienia, a może z innej przyczyny, powlókł się za nią, początkowo z tyłu, z ociąganiem, potem obiegając ją dokoła jak bezdomny psiak, aby w końcu podreptać u jej boku. Do kościoła św. Mateusza wkroczył już za nią z taką pewnością siebie, jakby razem wyszli tego ranka z domu.

Zaraz tamtego pierwszego dnia stało się dla panny Wharton oczywiste, że nigdy wcześniej nie był w kościele, ale ani wtedy, ani podczas późniejszych wizyt nie okazał najmniejszego zainteresowania przeznaczeniem tego przybytku. Z zadowoloną miną myszkował po zakrystii i pomieszczeniu dzwonnicy, gdy panna Wharton krzątała się wokół swoich zajęć, spoglądał krytycznie, jak układa w wazonie u stóp Najświętszej Panienki sześć żonkili z przybraniem, i z chłodną obojętnością wieku dziecięcego obserwował częste przyklęki starszej pani, biorąc najwyraźniej te nagłe przykucnięcia za kolejny objaw dziwacznych fanaberii osób dorosłych.

Spotkała go jednak na ścieżce holowniczej i w następnym, i w kolejnym tygodniu. A po trzeciej ich wspólnej wizycie w kościele niezapraszany wrócił z nią do domu i razem zasiedli do skromnego obiadu, złożonego z zupy pomidorowej z puszki i paluszków rybnych. Posiłek ten, niczym komunia święta, przypieczętował ich dziwną, niezadeklarowaną głośno przyjaźń. Panna Wharton uświadomiła sobie tymczasem, zarazem z uczuciem wdzięczności i lekkiego zaniepokojenia, że nie umiałaby się już obyć bez tego chłopca. W czasie ich wizyt u św. Mateusza znikał zawsze z kościoła w tajemniczy sposób – dosłownie jak zdmuchnięty – kiedy zaczynali się schodzić pierwsi wierni. Po nabożeństwie spotykała go wałęsającego się na ścieżce holowniczej. Dołączał do niej, jak gdyby w ogóle się nie rozstawali. Nie wspomniała o nim ojcu Barnesowi ani nikomu z parafian od św. Mateusza, chłopiec zaś, o ile się orientowała, nie powiedział o niej żadnej z osób zaludniających tajemniczy świat jego dzieciństwa. Wiedziała o nim – o jego rodzicach oraz życiu – równie mało jak przed ich pierwszym spotkaniem.

Zetknęli się przed siedmioma miesiącami, zimnego poranka w połowie lutego, kiedy krzaki oddzielające ścieżkę nad kanałem od pobliskiego osiedla domów komunalnych gęstwiły się plątaniną suchych cierni, na gałęziach jesionów czerniały pączki tak zwarte, iż wydawało się niepodobieństwem, by kiedykolwiek mogła wystrzelić z nich zieleń, a zwisające nad wodą cienkie bezlistne witki wierzby rysowały na powierzchni nurtu smukłe piórka. Lato odziewało się już brązami jesieni. Pannie Wharton, gdy brodząc w butwiejących liściach, przymykała oczy, zdawało się, że ponad zapach płynącej leniwie wody i mokrej ziemi wybija się nadal upajająca woń czerwcowych baldaszków czarnego bzu. To właśnie ich zapach w letnie poranki przypominał jej najmocniej ścieżki Shropshire, krainy jej dzieciństwa. Początek zimy zawsze napełniał ją lękiem, a budząc się tego ranka, odniosła wrażenie, że wyczuwa się już w powietrzu jej lodowaty powiew. Choć od tygodnia nie spadła ani kropla deszczu, ścieżka tonęła w śliskim, głuszącym kroki błocie. Szli w posępnej ciszy pod okapem z liści. Ucichły nawet trele wróblego świergotu. Biegnący wzdłuż kanału po prawej stronie rów wciąż kipiał jednak bujną zielonością lata, gąszcz traw obrastał dziurawe opony, wyrzucone na śmietnik materace i strzępy gnijących ubrań. Nadłamane i ociężałe gałęzie wierzb zwieszały wąskie liście nad powierzchnią zbyt oleistą i zastygłą, by mogła je wchłonąć.

Dochodziła za kwadrans dziewiąta, zbliżali się do kościoła. Przed nimi ział wlot jednego z niskich tuneli, pod którymi przeciskał się kanał. Darren, który ten odcinek drogi lubił najbardziej, wydał głośny okrzyk i wbiegł w mroczną czeluść, pohukując, żeby wzbudzić echo, i przeciągając po ceglanych ścianach palcami dłoni podobnych do bladych rozgwiazd. Panna Wharton pospieszyła za jego podskakującą sylwetką, z góry bojąc się chwili, gdy będzie musiała wejść pod łukiem sklepienia w tę budzącą klaustrofobiczny lęk, wilgotną cuchnącą ciemność, wypełnioną nienaturalnie głośnym chlupotem wody w cembrowanym łożysku i miarowym kapaniem kropel z niskiego pułapu. Przyspieszyła kroku i po kilku minutach jasny półokrąg na końcu tunelu rozszerzył się, oblewając ją ponownie blaskiem dnia. Podbiegł do niej dygoczący Darren.

– Jest bardzo zimno, chłopcze – powiedziała. – Czy nie powinieneś już wkładać kurtki?

Zgarbił chude ramiona i pokręcił głową. Zdumiewało ją, jak lekko chodzi ubrany i jak niewrażliwy jest na chłód. Odnosiła czasami wrażenie, że postanowił spędzić życie na wiecznym drżeniu. Ubierania się ciepło w chłodne jesienne poranki nie uważa się chyba za przejaw niemęskiej słabości? Poza tym tak mu było ładnie w tej kurtce. Odetchnęła z ulgą, gdy zobaczyła go w niej po raz pierwszy. Była jaskrawoniebieska w czerwone pasy, droga, najwidoczniej nowa, pocieszający znak, że matka Darrena, której panna Wharton nigdy dotąd nie spotkała i o której on nigdy nie mówił, stara się jednak dbać o swego syna.

W środy panna Wharton zazwyczaj zmieniała kwiaty. Tego ranka niosła ze sobą owinięty w bibułkę bukiecik kremowych róż i wiązankę drobnych białych chryzantem. Kwiaty miały mokre łodyżki, czuła przesiąkającą przez wełniane rękawiczki wilgoć. Pąki nie rozwinęły się jeszcze, oprócz jednego, który zaczynał się już otwierać, darząc pannę Wharton przelotnym wspomnieniem lata, a jednocześnie odświeżając pewną jej stałą troskę. Otóż Darren nieraz wręczał jej z rana bukiety dla kościoła. Dzisiejszy pochodził, jak oświadczył, ze straganu niejakiego wujka Franka w Brixton. Tylko czy to aby na pewno prawda? Albo ten wędzony łosoś, którego podarował jej na obiad w zeszły piątek? Powiedział, że dostał go od wujka Joego, który ma w Kilburn kawiarnię. Płaty mięsa, soczyste, wyborne, były jednak poprzekładane papierem woskowym, a biała tacka, na której leżały, do złudzenia przypominała tacki, które czasami pożerała zgłodniałym spojrzeniem u Marksa i Spencera, tyle że od tej oderwano metkę. Darren siedział naprzeciwko panny Wharton, przyglądając się, jak jadła. Gdy zaproponowała, by też się posilił, parsknął z niechęcią, mimo to nadal nie odrywał od niej wzroku przepełnionego napiętym, wręcz gniewnym zadowoleniem. Niczym matka – przeleciało jej przez myśl – która przygląda się, jak jej dziecko przełyka pierwsze kęsy po chorobie. Zjadła wszak łososia, a potem uznała, że byłoby czarną niewdzięcznością brać chłopca na spytki, mając jeszcze w ustach smak wybornej ryby. Prezenty od Darrena stawały się jednak coraz częstsze. Jeśli przyniesie kolejny, będą musieli odbyć poważną rozmowę.

Wtem Darren wrzasnął jak szalony, podbiegł, podskoczył do zwisającej gałęzi i zaczął się na niej huśtać, majtając chudymi nogami. Tenisówki na grubej podeszwie wydawały się obuwiem o wiele za ciężkim dla takich kościstych patyczków. Darren uwielbiał takie raptowne zrywy. To rzucał się naprzód biegiem i chował w krzakach, by po chwili wypaść znienacka na swą przyjaciółkę, to przeskakiwał kałuże, to myszkował w rowie w poszukiwaniu stłuczonych butelek i starych puszek, które następnie z dzikim zapamiętaniem ciskał do wody. Panna Wharton udawała przestrach, kiedy wyskakiwał z ukrycia, krzyczała, żeby uważał, gdy wdrapywał się na drzewo, by następnie zwisnąć uczepiony z gałęzi, udając, że biegnie po wodzie. Zwykle jednak te porywy żywotności ją cieszyły. Mniej w każdym razie martwiły niż apatia, w jaką zdarzało mu się często popadać. Patrząc teraz na jego roześmianą, małpeczkowatą buzię, gdy w gwałtownych przegibach huśtał się na gałęzi, zwisając to na jednej, to na drugiej ręce, co odsłaniało między marynarką a dżinsami kruche żebra, rysujące się wyraźnie pod bladą skórą, poczuła przypływ miłości silny jak cios prosto w serce. Wraz z tym doznaniem powrócił znajomy niepokój. Więc kiedy chłopiec zeskoczył na ziemię i stanął obok niej, zapytała:

– Darrenie, czy twoja mama na pewno nie ma nic przeciwko temu, że mi pomagasz w kościele?

– Nie ma, przecież mówiłem.

– Odwiedzasz mnie tak często. Bardzo mnie to oczywiście cieszy, ale czy jesteś pewien, że twojej mamie to się też podoba?

– Przecież już pani mówiłem. Wszystko gra.

– Czy nie byłoby jednak lepiej, gdybym ją odwiedziła, choćby po to, aby wiedziała, w czyim przebywasz towarzystwie?

– Ona wie. Zresztą jej i tak teraz nie ma. Wyjechała do Romford odwiedzić wujka Rona.

Jeszcze jeden wujek. Jak tu się wśród nich nie pogubić? Tymczasem świeży niepokój zepchnął na dalszy plan poprzednie.

– Więc kto się tobą zajmuje, chłopcze? Został ktoś w domu?

– Nikt. Do jej powrotu śpię u sąsiadki. Nic mi nie będzie.

– I nie musiałeś dzisiaj iść do szkoły?

– Przecież już mówiłem. Dzisiaj nie ma szkoły. Są ferie, nie rozumie pani? Ferie! Już mówiłem!

Jego głos wpadł w ton piskliwy, niemal histeryczny. Kiedy milczała, zrównał się z nią i dodał już spokojniej:

– W tym nowym supermarkecie na Notting Hill mają papier toaletowy po czterdzieści osiem pensów za dwie rolki. Jak pani chce, to wezmę dla pani trochę.

Ten chłopiec musi spędzać dużo czasu w supermarketach, pomyślała. Pewnie po drodze ze szkoły robi matce zakupy. Miał smykałkę do wypatrywania handlowych okazji, informował ją o przecenach, wyprzedażach.

– Zajdę tam sama, Darrenie. To istotnie atrakcyjna cena.

– No, ja myślę. Bardzo atrakcyjna. Jeszczem go nie widział poniżej pół funta za dwie sztuki.

Niemal przez całą drogę mieli przed oczami jej cel: spatynowaną miedzianą kopułę strzelistej wieży niezwykłej romańskiej bazyliki, zbudowanej w roku 1870 przez Arthura Blomfielda na brzegu tego leniwie płynącego miejskiego kanału z takim rozmachem, jakby ją stawiał nad Canale Grande w Wenecji. W czasie pierwszej wizyty u św. Mateusza, przed dziewięcioma laty, panna Wharton uznała za stosowne obejrzeć tę budowlę, skoro miał to być jej kościół parafialny, oferujący to, co nazywała plusami katolicyzmu. Potem zdecydowanie wyrzuciła ze świadomości architekturę świątyni wraz z tęsknotą za normańskimi łukami, rzeźbionymi ołtarzami i swojskimi wczesnoangielskimi wieżyczkami. Teraz miała wrażenie, że już do tych kształtów przywykła. Wciąż jednak niejakim zdumieniem przejmował ją widok ojca Barnesa, oprowadzającego kolejną grupkę turystów, miłośników architektury wiktoriańskiej, unoszących się nad pięknem baldachimu, rozpływających nad prerafaelickimi malowidłami na ośmiobocznej kazalnicy, rozstawiających statywy aparatów fotograficznych przed apsydą i głośno, tonem znawców porównujących ten kościół (czyż nawet znawcy nie powinni w kościele ściszać głosu?) z katedrą w Torcello pod Wenecją oraz innym podobnym dziełem Blomfielda, bazyliką w Oksfordzie.

I oto wyrosła przed nimi z dramatyczną jak zwykle nagłością. Przeszli przez turnikiet w ogrodzeniu kanału i znaleźli się na żwirowej ścieżce prowadzącej do drzwi południowej kruchty, do których panna Wharton miała klucz. Wchodziła przez nie do zakrystii, gdzie wieszała płaszcz, i dalej do kuchni, w której myła wazony, a następnie układała w nich świeże kwiaty. Gdy zbliżali się do kruchty, rzuciła okiem na klombik, który parający się ogrodnictwem parafianie usiłowali uprawiać – z większym optymizmem niż powodzeniem – na jałowej glebie obok ścieżki.

– Ach, spójrz, jakie piękne, Darrenie. Pierwsze dalie. Nie spodziewałam się, że zakwitną. Och, nie, nie zrywaj ich. Tak ślicznie wyglądają.

Schylił się, zanurzył rękę w trawie, usłyszawszy jednak jej protest, wyprostował się i wsunął brudną piąstkę do kieszeni.

– Nie chce ich pani dla NMP?

– Dla Najświętszej Panny mamy róże twojego wujka.

Jeśli to rzeczywiście róże od wujka! Zapytam go o to, postanowiła. Nie mogę przecież dłużej ofiarowywać Najświętszej Panience kradzionych kwiatów, jeżeli zostały skradzione. A jeśli nie zostały, a ja rzucę na niego podejrzenie? Zniszczę nasze wzajemne stosunki. Nie mogę go teraz stracić. Zresztą samym posądzeniem mogłabym podsunąć mu myśl o podobnym uczynku. Przypomniała sobie niemal zapomniane sformułowania: gorszenie maluczkich, poduszczanie do grzechu. Muszę się nad tym zastanowić, pomyślała. Ale nie teraz, jeszcze nie teraz.

Wygrzebała z torebki klucz na drewnianym kółku i próbowała wsunąć w zamek, ale nie chciał wejść. Zdziwiona, choć jeszcze nie zaniepokojona, nacisnęła klamkę. Ciężkie, drzwi uchyliły się. Zostały już otwarte kluczem, który tkwił w zamku po drugiej stronie. W korytarzu panowały cisza i ciemność. Dębowe drzwi do zakrystii po lewej stronie były na głucho zamknięte. Ojciec Barnes musiał już tam wejść. Dziwne, że zjawił się przed nią. Tylko czemu nie zostawił zapalonego światła w korytarzu? Gdy dłonią w rękawiczce szukała kontaktu, Darren prześliznął się obok niej i podbiegł do kutej żelaznej kraty, oddzielającej korytarz od nawy. Lubił zaraz po przyjściu zapalać świecę, przełożywszy przez kratę chude ramiona, żeby dosięgnąć świecznika i puszki na ofiarę. Panna Wharton dała mu już wcześniej, po drodze, zwyczajowe dziesięć pensów. Usłyszała cichy brzęk i przyglądała się, jak wtyka świecę w obsadę lichtarza i sięga po pudełko zapałek w mosiężnej obejmie.

To właśnie wtedy, w tamtej chwili przebiegł ją pierwszy dreszcz niepokoju. Ogarnęło ją nagle złe przeczucie. Wcześniejsze troski i niejasna obawa przeobraziły się w lęk. Zaleciał ją jakiś słaby zapach, obcy, a jednak dziwnie znajomy. Odniosła wrażenie, że ktoś tu niedawno był. Może sprawiły to otwarte drzwi wejściowe, ciemność w korytarzu, ale poczuła nagle, że stało się tu coś strasznego.

– Darren! – krzyknęła ostro.

Odwrócił się, spojrzał na nią i szybko podbiegł.

Lekko uchyliła, a potem jednym gwałtownym ruchem pchnęła drzwi. Oślepiło ją jaskrawe światło. Pod sufitem żarzyła się długa brzydka jarzeniówka, jej blask przyćmiewał nikłą poświatę z korytarza. Oczom panny Wharton ukazała się przerażająca scena.

Było ich dwóch. Domyśliła się od razu, że nie żyją, nie miała co do tego cienia wątpliwości. Pomieszczenie przypominało rzeźnię. Obaj mieli poderżnięte gardła, leżeli jak zaszlachtowane bydlęta w kałużach krwi. Panna Wharton odruchowo zasłoniła sobą Darrena. Zbyt późno. I on zdążył zobaczyć tę potworną scenę. Nawet nie krzyknął, poczuła jednak, jak zadrżał, i usłyszała jego cichy, żałosny jęk, podobny do skamlenia wystraszonego szczenięcia. Wypchnęła go z powrotem na korytarz, zamknęła drzwi i oparła się o nie plecami. Poczuła w ciele lodowaty chłód i usłyszała głośny łomot własnego serca. Miała wrażenie, że spęczniało w piersi, stało się wielkie i gorące, a jego bolesne bicie wstrząsało jej kruchą postacią, jakby zamierzało rozerwać ją na części. A ów zapach, nieokreślony w pierwszej chwili i nieuchwytny, ledwie smużka nieznanej woni w powietrzu, zdawał się teraz wdzierać do korytarza przenikliwym i odrażającym odorem śmierci.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: