Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Przekłady z poetów obcych. Część 1 - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Przekłady z poetów obcych. Część 1 - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 301 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PRZED­MO­WA.

Zbiór ni­niej­szy sta­no­wi Część III mo­ich prac wier­szo­wa­nych. Dwie czę­ści po­przed­nie za­wie­ra­ły rze­czy ory­gi­nal­ne; w czę­ści, któ­ra obec­nie na świat wy­cho­dzi – znaj­du­ją się wy­łącz­nie prze­kła­dy z po­etów ob­cych. Po­szu­ki­wa­łem tu w twór­czo­ści ob­cej ge­niu­sza no­wo­żyt­ne­go i no­wo­żyt­ne­go ide­ału; na jed­nych pi­sa­rzach za­trzy­mu­ję się dłu­żej, na dru­gich – kró­cej. O nie­któ­rych uło­ży­łem ob­szer­niej­sze stu­dya np. o Sul­ly Pru­dhom­me'ie, któ­re­go na­to­miast utwo­rów czy­tel­nik znaj­dzie tu nie­wie­le.

Książ­ka ta sta­no­wi jak­by an­to­lo­gię po­ezyi współ­cze­snej – z ma­łym wy­jąt­kiem nie­któ­rych pi­sa­rzy daw­niej­szych. Oprócz jed­ne­go wier­sza Wik­to­ra Hugo – mamy tu cały sze­reg po­etów z fran­cu­skie­go Par­na­su ( Le­con­te de Li­sle, Ba­nvil­le, Gau­tier, Bi­che­pin i t… d.) i sym­bo­li­stów (Mal­lar­mé, Ver­la­ine i t… d.). Da­lej idą po­eci an­giel­scy, po więk­szej czę­ści w po­je­dyn­czych uryw­kach; naj­ob­fi­ciej wy­stę­pu­je Ed­gar Al­lan Poe, oraz dwaj przed­sta­wi­cie­le es­te­ty­zmu, Swin­bur­ne i Ros­set­ti.

Osob­ny dział sta­no­wią po­eci wę­gier­scy: prócz au­to­rów mniej­sze­go zna­cze­nia – zja­wia się tu zna­ny po­wszech­nie San­dor Pe­töfi; głów­nie jed­nak zwra­cam uwa­gę czy­tel­ni­ków na ar­cy­dzie­ła epic­ko – bal­la­do­we Jana Ara­ny'a. Dział ostat­ni po­cho­dzi z młod­szych lat au­to­ra, kie­dy ten z wiel­kiem za­mi­ło­wa­niem a nie­ma­ła stra­tą cza­su, uczył się co­raz to in­nych ję­zy­ków: tu nie­ma au­to­rów ści­śle współ­cze­snych, owszem sami daw­niej­si.

Na koń­cu książ­ki po­da­łem al­fa­be­tycz­ny spis po­etów, w zbio­rze za­miesz­czo­nych – krót­ką wzmian­ką opa­trzyw­szy każ­de na­zwi­sko.

A.L.PIEŚŃ AWAN­TUR­NI­KÓW MOR­SKICH Z XVI WIE­KU.

Gdy­śmy Otran­to opusz­cza­li –

Trzy­dzie­stu nas wy­jeż­dża­ło –

Gdy­śmy na Ka­dyks po­wra­ca­li

Dzie­się­ciu po­zo­sta­ło.

Tom z Duw­ru pierw­szy z dro­gi za­wró­cił,

Chcąc w głę­bi Etny siar­czy­stej

Uj­rzeć sza­ta­na, do­kąd go zrzu­ci­łAr­cha­nioł Mi­chał prze­czy­sty.

Wi­dzieć go moż­na, gdy głąb' jej skłó­cił –

Pie­kiel­ny wy­buch ogni­sty.

Gdy­śmy Otran­to opusz­cza­li… etc.

Po­tem w Ga­ecie bied­ne­go Gras­si

Ella z ro­zu­mu ob­dar­ła;

Gem­ma w Ka­la­bryi, gdzie gę­ste lasy,

Na ło­nie Jana się wspar­ła.

Świę­ty Sa­kra­ment za­mknął na­wia­sy,

Któ­re im mi­łość otwar­ła.

Gdy­śmy Otran­to opusz­cza­li… etc.

A w Ne­apo­lu Ebda prze­che­rę

Nam po­wie­szo­no – Gre­czy­na.

W Ca­pri los Alfa pchnął na ga­le­rę,

Że skradł jed­ne­go ce­ki­na.

Na Mal­cie Ofan wszedł w mni­chów sfe­rę,

Bep po­szedł na ar­le­ki­na.

Gdy­śmy Otran­to opusz­cza­li… etc.

An­drea z pięk­nej Lom­bar­dyi kra­ju

Tur­cy nam w bi­twie za­bra­li;

Ten mi­mo­wo­li wszedł do Se­ra­ju,

A cho­ciaż nie był ze sta­li,

Na wie­ki w cno­ty po­zo­stał raju –

Zmniej­szo­ny o parę cali.

Gdy­śmy Otran­to opusz­cza­li… etc.

I znów nam uszło trzech, któ­rych du­sza

Nie czci ni kró­la ni Boga –

Od wo­dza Niem­ców – Eu­ge­niu­sza

Szli do Fran­cu­za, ich wro­ga –

Ni ich Tu­ry­nu pięk­ność nie wzru­sza,

Ani im Ge­nua dro­ga!

Gdy­śmy Otran­to opusz­cza­li… etc.

A pod Li­vor­no po­śród od­mę­tów

Pi­rac­kich naw ku nam rota

Wali: czter­na­ście było okrę­tów

I ga­ler sześć – lecz ho­ło­ta!

Bo wnet na od­głos na­szych try­den­tów

Ucie­kła Spi­no­li flo­ta.

Gdy­śmy Otran­to opusz­cza­li… etc.

A w No­tre Da­nie de la Gar­de

Wspa­nia­ły­śmy bój wi­dzie­li:

Luc­ca Dia­vo­lo uwiódł Ed­gar­dę,

Żonę Tan­kre­da An­ge­li:

Więc anioł dy­abła za rogi twar­de

Strą­cił do mor­skiej to­pie­li…

Gdy­śmy Otran­to opusz­cza­li… etc.

W Pal­mie się ośmiu rzu­ca w go­ni­twy

By zna­leźć ślad po Pe­sca­rze:

Nie było po nieb… żad­nej mo­dli­twy,

Łzą nie za­la­ły się twa­rze,

A wnet w Al­gie­ryi wrzał ogień bi­twy,

Mi­ło­ści kwiat w Gi­bral­ta­rze.

Gdy­śmy Otran­to opusz­cza­li… etc.

Wzię­li­śmy za­tem mia­sto w dzie­się­ciu

I na­wet wład­cę, a po­tem

Pa­no­wie wy­spy, w ma­łem po­ję­ciu,

Co po­cząć z ta­kim kło­po­tem –

I port i wy­spę zwra­ca­my księ­ciu

Wraz z klu­czem mia­sta wrót zło­tym!

Gdy­śmy Otran­to opusz­cza­li… etc.

Z mych to­wa­rzy­szy gran­dów Ka­sty­lii –

Po­ro­bił ksią­że Be­ato –

(Ci po­je­cha­li wnet do Se­wi­li,

By się po­że­nić bo­ga­to).

Mnie chciał swą cór­kę dać, lecz w tej chwi­li

Jam rzekł mu: dzię­ki ci za to!

Gdy­śmy Otran­to opusz­cza­li… etc.

Mam tam, gdzie w zim­ne noce fal tłu­my

Ry­czą w wza­jem­nym na­tło­ku –

Dziew­czę z uśmie­chem szczę­ścia i dumy

Mi­łość w jej czar­nem lśni oku –

Co­dzień śląc pie­śni nad mor­skie szu­my,

Cze­ka mię ona o zmro­ku!

Gdy­śmy Otran­to opusz­cza­li… etc.

Mam czar­no­oką Stel­lę w Fie­so­ne,

Go dni me ra­jem oto­czy:

Niech wi­cher bu­rzy nur­ty spie­nio­ne

Ja do niej wró­cę ocho­czy.

Ksią­że, ma cór­ka two­ja ko­ro­nę,

Lecz Stel­la ma pięk­ne oczy!…

Gdy­śmy Otran­to opusz­cza­li,

Trzy­dzie­stu nas wy­jeż­dża­ło,

Gdy­śmy na Ka­dyks po­wra­ca­li,

Dzie­się­ciu po­zo­sta­ło!PO­EMAT

Ury­wek.

W trzy­dzie­stym roku, w cza­sie pró­by dłu­go wiecz­nej

Poj­ma­ny do nie­wo­li na zie­mię As­su­ra,

To­gor­ma, maż Wi­dzą­cy, syn Elma, wnuk Tura,

Miał taki sen, gdy usnął, wśród trzci­ny nad­rzecz­nej,

W go­dzi­nie, gdy pod słoń­cem bie­le­je na­tu­ra.

Od kie­dy strze­lec Jah­web, co śmier­tel­ne cio­sy

Mie­rzy w sil­nych, ich… cia­łem kar­miąc sę­pów sta­da.

Od­dał lud swój w nie­wo­lę As­sy­ryi – gro­ma­da

Cała, go­ląc na czasz­ce i twa­rzy swe wło­sy –

Głu­cho mil­cząc, bez­myśl­nie pod jarz­mem upa­da.

Ugię­ci pod cię­ża­rem tych nędz usta­wicz­nych,

Zgłod­nia­li i spra­gnie­ni, spo­glą­da­li w stra­chu

Na ru­iny swych gro­dów i świą­ty­ni gma­chu,

A jak su­ro­we mię­so na jat­kach pu­blicz­nych,

Wi­sia­ły ich ksią­żę­ta na szu­bie­nic haku.

Sto­pa nie­obrze­za­nych gnio­tła kark i du­cha

Wa­lecz­nych. W proch upa­dły, spu­sto­sza­ły mury

Świa­ty­ni, gdzie swe mo­dły śpie­wa­ły pra­szcz­my,

I dzie­wi­ce pła­ka­ły pod bi­czem eu­nu­cha,

A z nie­bios pa­trzał Jah­weh – nie­my i po­nu­ry.

Więc w dzień ów, zo­sta­wi wszy przy pra­bab­kach si­wych,

Na swych ma­tach skó­rza­nych uśpio­ne dzie­ci­ny

I prze­cud­ne nie­wia­sty smut­nej swej dru­ży­ny,

Syn Ela­ma, od młyń­skich tru­dów uciąż­li­wych,

Znu­żo­ny, nad Kho­ba­rem legł usnąć śród trzci­ny.

Na pa­stwi­skach pro­mień­mi ob­la­ne­go łanu,

W cie­niu palm spo­czy­wa­ły byki i ru­ma­ki

I wiel­błą­dy dwu­garb­ne, a przy nich stra­ża­ki,

Co przy­by­li z chal­dej­skiej zie­mi i z Ira­nu.

To­gor­ma, mąż Wi­dzą­cy, miał sen. Oto taki:

Oto był wie­czór cza­sów ta­jem­ni­czych świa­ta,

Wów­czas, gdy od po­łu­dnia słońc do zórz pół­no­cy,

W przy­ro­dzie roz­kwi­ta­ły peł­ne świe­żej mocy:

Ska­ła, kwiat, zwierz i pta­ków gro­ma­da skrzy­dla­ta,

I gdy Bóg wśród swych istot od­dy­chał wszech­mo­cy.

Więc był to wie­czór cza­sów. Nad wzgó­rza­mi chmu­ry,

Wzno­sząc się nad ki­pią­cej mor­skiej ka­dzi łono,

Zwie­sza­ły się na nie­bie, jako ołów bury;

To znów, po­rwa­ne wi­rem sza­lo­nej wi­chu­ry,

Z hu­kiem się w bły­ska­wi­cę wią­żą nie­skoń­czo­na.

Na za­chód ja­kieś zeze oko pur­pu­ro­we

Po­grą­ża­ło się zwol­na w zło­te mo­rza pia­ny,

A na wschód Gel­boe-hor spa­dzi­sty, odzia­ny

Od pod­nó­ża do szczy­tu w swe bla­ski su­ro­we,

Pło­nął, jak stos ża­łob­ny – jesz­cze krwią ob­la­ny.

A w od­da­li, w od­da­li szu­mią pu­styń pia­chy,

Kędy wyją sza­ka­le i gdzie ry­czą osły, kędy na­raz po­twór jaki wiel­ko­ro­sły

Zgrzy­tem kłów lo­do­wa­te sie­je wo­kół stra­chy

I la­mie sta­re pal­my, co zie­lo­no ro­sły.

Lecz pod Gel­boe horu pa­sma szczy­tem świe­żym,

W gę­stej mgle, go­re­ją­cej od tych pło­wych woni,

Któ­re roz­le­wa niedź­wiedź i król puszcz­nych bło­ni,

Lew, ry­czą­cy jak wi­cher na mo­rzu bez­ścież­nem –

Sły­chać było nie­zna­ny szu­ra – w po­mro­ku toni.

I wi­dział mąż ów zda­la, jak ro­sła brze­mien­na

Że­la­zem – ścia­na gro­du, a po­nad nią wie­że –

I pa­ła­ce mie­dzia­ne, nie­zdo­by­te leże,

Ul ogrom­ny, o wnę­trzu strasz­li­wem, Ge­hen­na,

Gdzie dni daw­nych miesz­ka­li ol­brzy­mi ry­ce­rze.

A ci scho­dzi­li z szczy­tu gór i z rów­nin dali –

Z głę­bi la­sów i pu­styń wie­czy­stych bez wio­sny,

Nie­złom­niej­si nad ce­dry i wy­żsi nad so­sny –

Zmę­cze­ni, zla­ni po­tem, cięż­ko od­dy­cha­li,

A każ­dy w gru­bych ustach cier­piał głód nie­zno­śny.

A na bar­kach każ­de­go le­żał lew krwio­żer­ny,

Ko­sma­ty niedź­wiedź, albo je­leń wie­lo­ro­gi,

A ol­brzy­mie nie­wia­sty ich przez le­śne dro­gi,

Nio­sąc w dzba­nach ka­mien­nych krysz­tał wódz cy­ster­ny

Szły, z na­gie­mi ra­mio­ny, wol­no sta­wiąc nogi.

Szły, rzu­ca­jąc przed sie­bie swe dum­ne spoj­rze­nie,

I stą­pa­ły pół na­gie i zwin­ne – z po­go­dą,

Co była strasz­na swo­ją siłą i swo­bo­dą;

I bia­łe swo­je sto­py na mech i ka­mie­nie

Z jed­na­ko­wym spo­ko­jem po ko­lei wio­dą.

Wia­try, peł­ne sza­cun­ku, w ich war­ko­czy splo­tach,

Drżąc po ich mar­mu­ro­wych kar­kach się błą­ka­ły,

A ścia­ny krwi ko­lo­rem ma­lo­wa­nej ska­ły,

Niby wiel­kie zwier­cia­dła, wi­szą­ce w ciem­no­tach,

Szkar­ła­ta­mi wie­czo­ru grzbiet im ob­le­wa­ły.

Osły z Kha­mo­su – kro­wy z cięż­kie­mi wy­mio­ny,

Czar­ne ko­zły i byki zbłą­ka­ne – sze­re­giem

Szły – i, bite drą­ga­mi – wart­kim spie­szą bie­giem,

I łyd­ki wiel­błą­dzi­cy gryzł kun­del spie­nio­ny –

I wro­ta skrzy­pią za­wias po­rdze­wia­łych ście­giem.

Śmie­chy, gwar, od­głos dzi­kich pie­śni co­raz żyw­szy,

Po­mie­sza­ny z ża­ło­snem gna­nych stad be­cze­niem.

Niby huk skał pod fali burz­li­wem wstrzą­śnie­niem

Szły aż do wież, gdzie, na krzyż ręce za­ło­żyw­szy,

Sta­li star­cy, skó­rza­nem po­kry­ci odzie­niem.

Wi­dzia­dła, któ­rym bro­da całe pier­si bie­li

I srebr­ną pia­ną błęd­nie na ra­mio­na bie­ży,

Nie­ru­cho­mi od twar­dych, skó­rza­nych koł­nie­rzy,

I któ­rzy z szczy­tu mu­rów dum­nie się pa­trze­łi

Na swój lud, co ma w oczach głąb' mórz bez ru­bie­ży!

I póź­niej kie­dy wszyst­ko: tłum i szum i pyły

Zni­kły za wa­łem gro­du ol­brzy­mów strasz­li­wym,

Mro­ki nocy z cze­lu­ści swo­ich wy­ło­ni­ły

Głu­chej gro­zy i stra­chu lo­do­wa­te siły –

Roz­la­ne wśród tu­ma­nów w wes­tchnie­niu chra­pli­wem.

I Wi­dzą­cy czuł, jak mu sta­je włos na gło­wie,

Gdy uj­rzał, jak się z mro­ków ta zgro­za wy­chy­li

I po­znał w swo­im du­chu, że tu po­sta­wi­li

Przed laty gród mę­czar­ni wy­klę­ci przod­ko­wie,

Że tu jest grób Ka­ina na zie­mi He­vi­li.

Tu sta­nął on skrwa­wio­ną sto­pą, zla­ną ku­rzem

I krwa­wem pa­trząc okiem, błęd­nej rzekł ro­dzi­nie:

"Grób mi zbu­duj­cie! Ży­cia mego czas wnet mi­nie.

Złóż­cie mię swo­bod­ne­go pod ka­mien­nem wzgó­rzem,

Tu­łacz chce spać. Dość znio­słem bó­lów! Umrę ni­nie!

Zie­mie, nie­zna­ne lu­dziom, dzi­kich gór pie­cza­ry,

Wy­ście wi­dzia­ły, ja­kem tu­łał się po świe­cie

Bez­u­stan­nie. Tu sta­ję i pa­dam. Na grzbie­cie

Po­łóż­cie mnie w mo­gi­le, twa­rzą w nie­bios gwa­ry

O! wy mo­jej mi­ło­ści i roz­pa­czy dzie­ci!

Nie­chaj słoń­ce spo­glą­da i nie­chaj deszcz myje

Pięt­no, co mi nie­na­wiść wy­ry­ła nad czo­łem,

Cia­ło moje przed głod­nym sę­pem i so­ko­łem

Uchro­ni się. Mych pu­stych oczu mrok nie wyje;

Bo­jaź­li­wi za­milk­ną nad mej śmier­ci do­łem.

Ale niech jęki wi­chrów, niech gro­za ka­tu­szy

Czu­wań noc­nych, niech gło­du ból, niech błą­kań żwi­ry,

Niech ża­ło­by wczo­raj­sze i dzi­siej­sze kiry,

Nie­chaj ago­nia świa­tła na­peł­nia me uszy

I hu­czy w mo­jem ser­cu, jak po­to­ku wiry!"

A więc tak uczy­ni­li. Orły ule­cia­ły

Z miej­sca, gdzie ten strasz­li­wy czyn był do­ko­na­ny;.

Pra­dziad usnął w mo­gi­le, la­ta­mi zła­ma­ny,

We­dług woli zwró­co­ny twa­rzą na upa­ły

Sło­necz­ne, na la­zu­ry i ni burz or­ka­ny.

Eno­chio, twier­dzo mę­żów strasz­li­wych gro­ma­dy,

Pie­cza­ro gwał­tow­ni­ków, nie­zwal­czo­nych gro­dzie,

Ty, coś nig­dy nie zna­ła – w roz­pa­czy ni gło­dzie –

Stra­chu, ani wy­rzu­tów! drżał syn Elma bla­dy,

Kie­dyś sta­nę­ła przed nim w zmar­łych wie­ków lo­dzie!

Wi­dział twe wiel­kie scho­dy, a na nich ogni­ste

Po­chod­nie, co się wiją w noc­nych wia­trów pyle,

Sły­szał ryki niedź­wie­dzi i lwów, któ­re sile

Twych łań­cu­chów ule­gły. Wi­dział prze­zro­czy­ste

Fale twych wód, gdzie czar­ne ję­czą kro­ko­dy­le.

I ze wszech stron w tym groź­nym, że­la­znym po­two­rze

Śpią­cych z otwar­tem okiem do­cho­dzi­ły tchnie­nia,

I tyl­ko tu i owdzie, śród mro­ków mil­cze­nia,

Ja­kieś wid­ma ża­łob­ne opusz­cza­ły łoże,

By słu­chać ta­jem­ni­czych szme­rów nocy cie­nia!

Lecz oto z łona mro­ków roz­dar­tych, od dzi­kiej

Gra­ni­cy puszcz, co hu­czą wrzaw­li­wym cy­klo­nem,

Ja­kiś jeź­dziec strasz­li­wy na ru­ma­ku wro­nym,

Z za­ci­śnię­te­mi pię­ść­mi, z gro­bo­we­mi krzy­ki

Bie­gi przez góry i doły w ga­lo­pie sza­lo­nym!

A jego ja­sne wło­sy w splo­tach jak rze­mie­nie

Ula­ty­wa­ły z szu­mem, a koń biegł z ten­ten­tem..

A za nimi z chra­pli­wym i dłu­gim la­men­tem

Bie­gło tłu­mem ol­brzy­mim roz­licz­ne stwo­rze­nie,

Któ­re żyje na zie­mi i nad fir­ma­men­tem.

Orły i lwy dra­pież­ne, psy i ga­dzin mro­wie,

Głod­ne sępy, niedź­wie­dzie, wil­ki i wil­czy­ce

I be­he­mo­ty gru­be, jako twierdz wie­ży­ce

Bie­gły i prze­kli­na­ły w swej ry­czą­cej mo­wie,

Eno­chu, twą po­nu­rą i strasz­ną sto­li­cę.

Ale syny Anio­łów spa­ły w ci­szy głu­chej

A wiel­ki ry­cerz wo­łał: sta­nąw­szy na mu­rze,

"Bia­da to­bie Eno­chio! bia­dać, py­chy wzgó­rze!

Gro­dzie tego, co bun­ty kno­wał od pie­lu­chy,

I któ­re­go przed cza­sem prze­klął Bóg w la­zu­rze!

Mo­gi­ło prze­klę­te­go! Dzień po­msty nad­cho­dzi,

Mo­rze hu­czy i wyje, a po­wierzch­nia fali

Wnet wy­żej po­nad góry na ptac­two się zwa­li:

Za­gła­da osta­tecz­na strasz­li­wa się ro­dzi

I siedm pie­czę­ci nie­bios pio­ru­na­mi pali.

I dzi­ka pusz­cza mó­wić bę­dzie: "Czem się sta­ła

Eno­chia, po­dob­na Gel­boe ka­mien­nej?

Sęp i kruk mó­wić będą, w swej mo­wie ple­mien­nej,

"Gdzie twier­dza, co tu nie­gdyś strach na­okół sia­ła,

Gród ol­brzy­mi, o ścia­nie że­la­zem brze­mien­nej?

Zgi­nie­cie – bra­to­bój­cy prze­klę­ci sy­no­wie!

Ani pyłu, ni ko­ści z was nie po­zo­sta­nie – Oto już nie­cier­pli­we za­wy­ły ot­chła­nie

Nad po­ko­le­niem tego, co w my­śli i sło­wie

Nie chciał przed twą po­tę­gą uklęk­nąć, o Pa­nie!

() Ka­inie, Ka­inie! ty w noc bez­pro­mien­ną,

Jesz­cze w ło­nie twej mat­ki na wie­ki prze­klę­ty.

Bia­da ci! Do­tąd słoń­ce pije krwi od­mę­ty,

Co roz­la­ła twa ręka ma­czu­gą ka­mien­na,

I wiecz­nie pić je bę­dzie z trum­ny twej za­mknię­tej.

Ty, nad któ­re­go ci­chym snem kró­lu­je py­cha,

Nędz­ne cia­ło! Ty, du­chu, po­mście dany wiecz­nej,

Któ­ryś nie znał na­dziei ni wia­ry sło­necz­nej,

Bia­da ci! Pies szczę­śliw­szy, co za mia­stem zdy­cha,

W strasz­li­wej ci twej zbrod­ni doj­rzeć dał Przed­wiecz­ny!"

"Wów­czas pod ciem­nym szczy­tem twier­dzy bun­tow­ni­czej,

Pod­no­sząc czo­ło, tu­łów, i pier­si i ra­mię

Po­śród prze­kleństw i obelg; zwol­na wstał w swej ja­mie

Ol­brzym, co go zro­dzi­ła na ten świat go­ry­czy

Ta, przez któ­rą zgi­nę­ły syny twe, Ada­mie!

Sta­nął, wy­pro­sto­wa­ny w po­ście­li gra­nit­nej,

Gdzie mi­nę­ły już nad nim sze­ścio­wiecz­ne lata,

Jak usnął, by się wię­cej nie zbu­dzić dla świa­ta

I spoj­rzał w gę­ste mro­ki pusz­czy sta­ro­żyt­nej

I na pier­siach spo­czę­ła jego pięść ko­sma­ta.

Lice było po­kry­te bro­dą osi­wia­łą,

Lecz pod gę­ste­mi brwia­mi błysz­cza­ło mu oko,

Jed­ną marą za­ję­te, otwar­te sze­ro­ko

I w ho­ry­zont od wie­ków w wiek na wstecz pa­trza­ło,

Sta­jąc du­chem przed świa­ta mło­dzień­czą epo­ką.

To­gor­ma wi­dział wów­czas, jak syny Eno­cha

Zbie­gły się nie­zli­czo­ne, jak mro­wie w wzbu­rze­niu

Na wie­że i na mury w jed­nem oka mgnie­niu,

Aby spoj­rzeć na dzia­da, któ­ry po­wstał z pro­cha

I stał w gro­bie i ma­rzył w głę­bo­kiem mil­cze­niu.

A be­stye wciąż ry­cza­ły w nie­na­wi­ści dzi­kiej,

A ru­mak, z noz­drzy krwa­wym bu­cha­jąc pło­mie­niem –

Ła­mał pal­my jak sła­be trzci­ny nad stru­mie­niem,

A wiel­ki ry­cerz, straż­nik Ge­hen­ny, swe krzy­ki

Gro­bo­we – łą­czył z be­styi stu­gwar­nem ry­cze­niem.

Ale po­tęż­ny czło­wiek nad swej trum­ny zło­mem

Wy­cią­gnął sę­ko­wa­te ra­mię swe – i oto

Uszy be­styi ry­czą­cych na­peł­nił głu­cho­tą,

I mó­wił gło­sem wol­nym, wiel­kim niby gro­mem,

Któ­ry wi­chry z ech w echa w dzi­kie pusz­cze mio­tą……BHA­GA­VAT.

Wiel­ka Rze­ka przez lasy, w drzew ty­sią­ce stroj­na.

Ku je­zio­rom bez gra­nic fale swe spo­koj­ne

To­czy, wspa­nia­ła, niby lo­tos nie­ba, czy­sty,

Co ży­cie całe wle­wa w je­den hymn wie­czy­sty;

Krysz­tał nie­po­ka­la­ny, ja­sny i prze­zro­czy,

Jak nie­win­ność co zdo­bi mło­dych dzie­wic oczy!

Bło­go­sła­wio­ne Sury, co cier­pie­nia śmie­rzą,

Bia­ło­skrzy­dłe ła­bę­dzie sine fale śnie­żą.

Strze­gąc wód rze­ki świę­tej, du­chów pier­wo­świa­ta,

Błę­kit­nej cza­ry, z któ­rej pije Bha­ga­va­ta.

Pod chłod­nym cie­niem ju­jub, po­gię­tych w pa­łą­ki,

Trzej mę­dr­cy w ci­chej gę­stwi trzcin nad­rzecz­nej łąki,

Pa­trza­jąc w ne­au­fa­rów ol­brzy­mie kie­li­chy,

W roz­my­ślań po­grą­ży­li się roz­ko­szy ci­chej.

Na trzci­nach bam­bu­so­wych, w sen za­padł­szy miły,

Zło­to­gło­we pta­szę­ta w słoń­ca bla­sku lśni­ły,

Nie zwa­ża­jąc na żą­dła skrzą­cych się pe­re­łek,

Mu­szek, któ­re ką­sa­ły szkar­łat ich skrzy­de­łek.

Wło­sem czar­nym i szorst­kim odzian, król niedź­wie­dzi

W dzi­kiem mru­cze­niu, wiecz­nie sier­dzi się i bie­dzi

I łyka miód i zja­da owo­ce ba­na­nów.

Mał­py się ko­ły­sa­ły na ga­łę­ziach lia­nów.

W wil­got­nem le­go­wi­sku, pod­wi­nąw­szy nogi,

Z wy­smu­kłym grzbie­tem w prę­gi – śpi ty­grys zło­wro­gi;

Prze­dzie­ra­jąc się mię­dzy li­lio­wą gę­stwi­ną,

Jako pnie drzew cię­żar­ne, kro­ko­dy­le pły­ną.

Cza­sa­mi słoń my­śli­ciel, król la­sów dzie­wi­czych,

Prze­cho­dzi i na ścież­kach zni­ka ta­jem­ni­czych;

Po­si­wia­ły współ­cze­śnik ple­mion za­gi­nio­nych,

Z me­lan­cho­lią wspo­mi­na o wie­kach mi­nio­nych.

Na każ­dy szum uważ­na ga­ze­la trwoż­li­wa

Wy­ska­ku­je i na­raz w mo­rze trzci­ny wpły­wa.

Pod po­kry­ciem no­pa­lów ska­czą an­ty­lo­py.

A w czar­nym cie­niu gę­stwin, z na pię­te­mi sto­py,

Z czuj­nem okiem, ner­wo­wa, drżą­ca, chy­tra, ci­cha,

Mło­dej krwi ich spra­gnio­na pan­te­ra wciąż czy­ha.

Na drze­wach zwi­sły gady o ol­brzy­miem cie­le;

Spi­ral­ną, dziw­ną li­nią suną du­si­cie­le.

A nad kwia­tów ko­bier­cem, wie­lo­barw­nie wdzięcz­nym

Na­peł­nia­jąc po­wie­trze swo­im lo­tem dźwięcz­nym,

W gę­stych ro­jach wy­bie­głe śród la­sów zie­le­ni,

Drga­ją psz­czo­ły, pro­mien­ne od słoń­ca pro­mie­ni.

Tak to ży­cie ol­brzy­miem, bo­skiem tęt­nem biło,

Iskrzy­ło się, wzdy­cha­ło, śpie­wa­ło, ma­rzy­ło.

Ziar­na, co już roz­kwi­tły lub szły do roz­kwi­tu,

Spusz­cza­ły i wzno­si­ły ży­zne łono bytu.

Lecz ci­szą nie­czyn­no­ści nad­ludz­kiej owia­ni,

Dłu­giem ży­ciem zgnę­bie­ni, mil­cze­li bra­ma­ni

Po­grą­że­ni w su­ro­we my­śli swych głę­bi­ny

Za­miesz­ka­li sa­mot­ne świę­tej Rze­ki trzci­ny;

Znu­że­ni miast czło­wie­czych wrza­wą i próż­no­ścią,

W nie­zna­nym świe­cie poją się du­cha ra­do­ścią.

Z tego, co dano wszyst­kim, lep­szą część wy­bio­rą.

I w wnę­trzu du­szy myśl swą utkwi­li z po­ko­rą.

W koń­cu, kie­dy dzień spły­wał w nie­bo­skło­nu cie­nie,
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: