Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Przekleństwo niepamięci - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2020
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Przekleństwo niepamięci - ebook

Zuzanna jest już bliska rozwikłania wszystkich zagadek nagromadzonych wokół Moreny od jej wybudowania aż do czasów współczesnych. Żeby dotrzeć do sedna tajemnicy, musi spotkać się z właścicielem sąsiedniej willi, a następnie udać się z babcią do Budapesztu, gdzie przed laty przepadł Giulio, pierwszy mąż Irminy. Wkrótce po ich powrocie, w Kornelinie pojawia się Paolo Vecchi ze swoim dziadkiem. Czyżby ten nikomu nieznany starzec dzierżył klucz do ujawnienia całego sekretu willi Morena?

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8177-329-4
Rozmiar pliku: 1,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

Nie sądziłam, że Wioleta tak mocno przeżyje wyjazd Paola. Myślała pewnie, że on naprawdę zamierza zabrać ją do Włoch, lecz gdy zorientowała się, że przed wyjazdem zaczął więcej uwagi i czasu poświęcać mnie, a nie jej, załamała się. A przecież tłumaczyłam dziewczynie, że między mną a Paolem nie ma żadnej historii sercowej i dawałam jednoznacznie do zrozumienia, że ma tu całkowicie wolną rękę. Wydawało się, że wszystko rozumie. Nic z tego. Niby rozsądna z niej babka, lecz jeśli chodzi o mężczyzn, czasami sprawia wrażenie zupełnie pogubionej

A ta ucieczka z Moreny tuż przed zaplanowanym odjazdem ich obojga do Włoch to już naprawdę dziecinada. Próbowałam jednak jakoś ją wytłumaczyć. Zwykła panika. Reakcja typu: jak nie, to nie. Ale cóż: mieć po jednej stronie prymitywnego, przeciętnego Irka, po drugiej zaś przystojnego i zarazem niegłupiego Paola, a te cechy znowu nie tak często chodzą parami – niejedna by się pogubiła. Szczególnie gdy ten bliższy, ten bardziej pożądany, okazuje się nieosiągalny.

Tylko tak sobie przy tym myślę: gdybym to ja była na jej miejscu, co bym powiedziała? Pewnie coś podobnego: ma po jednej stronie dalekiego i coraz bardziej obcego Marka, a po drugiej bliskiego, atrakcyjnego i pełnego uznania Paola, który na każdym kroku podkreśla – i przy niej, i przy mnie – jak bardzo jest dla niego ważna. Na którego powinna postawić? Wybór, przynajmniej dla niej, wydaje się oczywisty. Toteż w jej mniemaniu jesteśmy pewnie rywalkami, ale ona do tego nigdy, przenigdy, za żadne skarby się nie przyzna.

Gdyby miała powiedzieć coś takiego głośno, prędzej by się pochlastała. W przenośni oczywiście – tak tylko się mówi. A jak to się stało, że Wioleta postąpiła tak, jakby potraktowała to powiedzonko dosłownie? Nie mam pojęcia, w którym momencie i po jakich rozmyślaniach, albo może po telefonicznej rozmowie, sięgnęła po nożyczki. Straszne było zobaczyć ją kwadrans przed pierwszą w nocy w plamie krwi na podłodze. Faceci naprawdę nie są tego warci, żeby targać się z ich powodu na własne życie. Co prawda Wiola, jak szczerze zapewniała, nie miała ochoty na podróż na tamten świat, ale stało się, wylądowała na oddziale ratunkowym jako niedoszła samobójczyni. A my z babcią Irminą wzięłyśmy na siebie role ochotniczych ratowniczek.

Babcia miała dobry pomysł, żeby w ramach akcji ratowniczej wciągnąć Wioletę do naszej zszywanej na nowo rodziny. Kiedy wyszeptała mi na boku, gdy Wiola poszła do łazienki, że zaproponowała jej, jeszcze w szpitalu, by nazywała ją babcią, ogromnie się ucieszyłam. Wiem, że babcia chciała dać jej w ten sposób silne psychiczne wsparcie, ale i ja już od paru ładnych tygodni starałam się myśleć o Wiolecie jak o młodszej siostrze, za którą jestem jakoś odpowiedzialna. Niestety, z tą odpowiedzialnością nieszczególnie mi wychodziło, gdyż – jak na prawdziwą siostrę – kryła przede mną za dużo tajemnic. I tych dotyczących Paola, i tego, co się dzieje w domu rodzinnym. Coś tam raz bąknęła o swym strasznym ojczymie, o nieporozumieniach z siostrą rodzoną, ale z takich powodów pełnoletnie dziewczyny nie sięgają po ostre narzędzia, żeby się wykrwawić. Tu musiało chodzić o faceta, o zawód miłosny, o konflikt sercowy i Paolo świetnie do tego schematu pasował.

Sama oczywiście podobnego głupstwa bym nie zrobiła, ale w końcu jest między nami siedem lat różnicy. I siedem lat różnych doświadczeń. Z drugiej strony: czy na trzecim roku studiów, kiedy miałam tyle lat, co ona, byłam równie niemądra? Zaczęłam wtedy regularnie spotykać się z Markiem. Czy gdyby okazało się, że Marek ze mną jedynie miło spędza czas, a naprawdę poważnie myśli o mojej starszej koleżance, sięgnęłabym po nożyczki? Czy ja wiem? Zależy od sytuacji. Kiedy dziewczyna naprawdę nikogo nie ma, czuje się sama na świecie i nagle pojawia się facet, który wydaje się dla niej oparciem, ostatnią deską ratunku, i ten facet, ta życiowa opoka, zawodzi, co się wtedy czuje? Pewnie to, że się tonie. I co się wtedy robi? Rozpaczliwie woła o ratunek. To też pasuje do schematu – nie jesteś w stanie wyrazić swego krzyku słowami, sięgasz po tabletki albo jakiś ostre narzędzie.

Pół biedy, albo szczęście w nieszczęściu, jeśli są to fryzjerskie nożyczki, dostatecznie ostre, żeby równo przyciąć pęczek włosów, ale nie dość cienkie, by skutecznie przeciąć tętnicę. Pielęgniarka w szpitalu powiedziała mi to otwarcie: gdyby Wioleta posłużyła się żyletką na przykład i pociągnęła mocniej, jej stan byłby znacznie poważniejszy. A tak, nawet trudno uznać jej czyn za prawdziwa próbę samobójczą. Raczej za samookaleczenie w rezultacie głębokiego załamania psychicznego i poczucia, że jest się w sytuacji bez wyjścia.

Mimo przekonania, że nigdy więcej nie powtórzy tego numeru, w nocy znowu zajrzałam do jej pokoju. Zamierzałam niby o coś zapytać, w jakiejś sprawie się poradzić, lecz zastałam ją śpiącą w ubraniu, bez przykrycia, przy zapalonym świetle i rozmowy nie było. Pewnie zasnęła pogrążona w rozmyślaniach. Niech śpi, pomyślałam, rzucę tylko na nią jakiś koc, żeby nie przemarzła.

W piątkowy poranek, gdy wyprowadzałam samochód z garażu, po raz pierwszy, odkąd zamieszkałam w Morenie, straciłam dłuższą chwilę, by uważniej przyjrzeć się sąsiedniej posesji, nazwaną przez miejscową ludność willą Gargamela. To znaczy spoglądałam w jej kierunku niejeden raz, nawet setki razy, gdyby tak dokładnie policzyć, lecz przeważnie patrzyłam na nią jak na wywołujący uśmieszek wybryk architektury. Nigdy zaś jak na budzący niepokój straszny dwór, który nie wiadomo co skrywa. I właśnie tego dnia popatrzyłam na niego inaczej. Bo tak naprawdę Gargamel, ów pocieszny bohater z kreskówki, mieszkający w dziwacznym domu z wieżyczką, nie był wcale pocieszny –dysponował przecież potężnymi, budzącymi grozę mocami. I tylko konwencja filmowej zabawy sprawiała, że w konfrontacji ze sprytnymi smerfami zawsze wypadał żałośnie i śmiesznie. Kim był nasz korneliński Gargamel ukryty za przyciemnionymi szybami samochodu i żaluzjami swej willi, nikt nie wiedział. Z wyjątkiem oczywiście tego jego strażnika o imieniu Artur, który przyszedł zaprosić całą naszą trójkę do zamku swego pana na sobotni wieczór. I może paru innych osób, o istnieniu których nie miałyśmy pojęcia.

Tak myślę – może wśród tych paru jest Jerzy Gogołek? Grzebał przecież w papierach i dogrzebał się, że nasz rzekomy Gargamel to obywatel Szwajcarii o polskich korzeniach. Tyle przy mnie ujawnił, a ja dałabym głowę, że dowiedział się dużo więcej. Na przykład tego, jak się nazywa. Jego nazwisko wiele by wyjaśniło, jak sądzę. Z tym że sam Gogołek to też jedna wielka zagadka. Bardzo oszczędnie gospodaruje swoją wiedzą. Kiedy rozmawia, człowiek nie ma pojęcia, czy jest przesłuchiwany, edukowany, czy może po prostu podpuszczany, żeby bardziej się przed nim odkrył. On natomiast w tym czasie ani na krok nie wychodzi z cienia. Jego zagadkowa znajomość z moją mamą, o której sam mi powiedział, ciągle nie dawała mi spokoju.

Jeszcze doba plus kilka godzin i przynajmniej częściowo tajemnica naszego sąsiada miała zostać odsłonięta. Nie mogłam się tej chwili doczekać. Z tym że nikt nie złożył obietnicy, konkretnie nie złożył jej osiłek Artur, że czeka nas wyłącznie miłe zaskoczenie.

Nie zdziwiłabym się ani trochę, gdyby on sam nagle, gdy ja przypatrywałam się willi, pojawił się wczesnym rankiem pod parkanem wraz ze swoim psem. Lecz stałam tam i stałam, minęła minuta, może dwie, a nic takiego nie nastąpiło. Przymknęłam więc wrota garażu i wsiadłam do wozu. Gdy wyjechałam za bramę, zauważyłam znajomą postać, zamykającą furtkę posesji z naprzeciwka. Wyhamowałam. Weronika spojrzała na mnie, a ja machnęłam do niej ręką, dając znak, żeby wsiadła. Ona otworzyła drzwi.

– Hej! – powiedziałam. – Do pracy?

– Tak – odpowiedziała. – Dzień dobry. Z tym że ja na pociąg do Otwocka, a ty?

– Siadaj, podwiozę cię na stację – zachęciłam ją. – Bo ja do Warszawy.

Wsiadła i pociągnęła za klamkę, żeby zamknąć.

– Przecież teraz bliżej masz tą nową drogą – poinformowała mnie, wskazując kciukiem przeciwny kierunek. – I tłok tam mniejszy.

– Ach, nieważne – odrzekłam. – Co u ciebie? Dawno nie rozmawiałyśmy.

– Wpadłam kiedyś do was, ale cię nie było. Pani Irmina nie przekazała?

– Wspomniała, oczywiście. Mówisz o wiadomości od twojego byłego?

– Dokładnie o tym. Czeka na odpowiedź i niecierpliwi się. Ja przez grzeczność nie naciskam, bo wiem, że macie problemy, ale też bym chciała wiedzieć, na co się decydujecie, żeby jakoś ten czas zaplanować. Chyba mnie rozumiesz?

– A jaką mamy alternatywę? – zapytałam.

– Prostą. – Zanim odpowiedziała, roześmiała się. – Jechać albo nie jechać.

– A jeśli nie jechać, to co dalej? Jeśli pojawią się przeszkody, dajmy na to.

– Oj, nie żartuj, naprawdę. Tyle poszukiwań, tyle przygotowań. I tyle oczekiwań z waszej strony, jak mi się wydaje. I nic? – Weronika powiedziała to takim tonem, jakbym sprawiła jej jakiś zawód. – Zaangażowałam się w sprawę osobiście, powiem ci, bo zrozumiałam, że pani Irmina musi, po prostu musi poznać okoliczności śmierci swojego pierwszego męża i odnaleźć jego grób. Dla własnego spokoju. Moja mama też tak uważa. Pewnie nawet nie wiesz, jak w swoim czasie wszyscy w Kornelinie tę historię przeżywali. Kto miałby ci opowiedzieć? Sama pani Irmina niewiele o tym wie, bo jak się dowiedziała, że jej mąż zginął…

– Wiem, wiem – wtrąciłam.

– …wyjechała gdzieś daleko i bardzo długo tu nie zaglądała. Ja to oczywiście wiem od mamy. Zresztą, mama mówi, że Ludwigowie, tylko nie weź tego do siebie, proszę, że oni zawsze tak trochę izolowali się od sąsiadów. – Wbiła we mnie wzrok, oczekując, że może zaprzeczę albo się obruszę, ale przecież ja nie miałam o tym zielonego pojęcia. – Mówi, że też trochę z powodu Biernatów, którzy wtedy mieszkali w Morenie, a ludzie raczej za nimi nie przepadali.

– Mogę to sobie wyobrazić – powiedziałam. – Ale mówiliśmy o Giuliu. O moim biologicznym dziadku, jakbyś zapomniała.

– A, no tak. – Weronika uświadomiła sobie jeszcze i ten aspekt sprawy. – To bardzo ciekawe. Feri zamierza film o tym zrobić, chyba wspominałam ci, że telewizja kupiła pomysł.

– Feri to… – Zawiesiłam głos.

– Mój eks. Ferenc.

– Ach, tak, wymieniałaś już raz to imię. Widzę, że mimo rozwodu pozostajecie w dobrych stosunkach.

– A co nam pozostaje? Mamy się nienawidzić? – Weronika uważniej popatrzyła przez okno. – To raczej temat na zupełnie inne opowiadanie – powiedziała szybko. – Za mało mamy czasu na wyjaśnienia. Zaraz wysiadam, jak widzisz.

Zbliżałyśmy się już do stacji. Jechałam wolno, a teraz zwolniłam jeszcze bardziej, żeby nieco zyskać na czasie.

Wróciłam do tematu wyprawy do Budapesztu.

– A więc nie mamy praktycznie wyboru – stwierdziłam. – Musimy jechać tak czy inaczej. Pytanie tylko, kiedy.

– Ferenc nalega, żeby przed rocznicą węgierskiego powstania z pięćdziesiątego szóstego, czyli jeszcze w październiku, bo chciałby na czas zmontować swój film. Chyba znalazł coś interesującego, ale nie chce powiedzieć co, żeby moment zaskoczenia wypadł na filmie naturalnie. Tak sobie myślę, na ile go znam.

– Ty w ogóle znasz język węgierski?

– Piąte przez dziesiąte. Feri chyba lepiej zna polski, ale też bez rewelacji. Tyle, ile nauczył się przy mnie.

– To jak się porozumiewacie?

– Jak mówię, piąte przez dziesiąte. W razie czego mamy zawsze w zapasie hiszpański i angielski. Nie zapominaj, że poznaliśmy się na Erasmusie, w Barcelonie.

No tak, chwilowo o tym zapomniałam. Dłużej przeciągać dojazdu się nie dało. Musiałam się zatrzymać.

– I zabrałabyś synka do Budapesztu? – zapytałam jeszcze.

Westchnęła.

– Tu trafiłaś, niestety, w mój bolący punkt. – powiedziała. – To dla mnie największy problem. Sama nie wiem, co zrobić.

– Przepraszam, że się wymądrzam, ale czy dziecko nie powinno znać ojca?

– Zgadzam się. Tylko że łatwe to nie będzie. Słuchaj, zanim wysiądę: co tam z Wioletą? Bo słyszałam to i owo.

– Wiem, że słyszałaś. I to z najlepszego źródła, jak sądzę. – Ona ścisnęła już torebkę przed wyjściem, ale jeszcze spojrzała mi pytająco w oczy, wyjaśniłam więc: – Od naszej pani doktor, czy nie?

Uśmiechnęła się i kiwnęła głową. Otworzyła drzwi.

– Przed wami nic się nie ukryje – stwierdziła i podziękowała za podwiezienie. Potem dodała jeszcze: – Naprawdę musimy znaleźć czas na pogadanie.

– To wpadnij jutro przed południem – zaproponowałam. Z pośpiechu mówiłam coraz szybciej i głośniej. – Koniecznie przed, bo po południu wszystkie trzy wychodzimy.

– Zobaczę, ewentualnie wcześniej zadzwonię – powiedziała i wyszła z samochodu.

Mimo że pociąg jeszcze nie wjechał na peron, przejazd kolejowy był już zamknięty. Nie czekałam więc, aż podniosą szlabany, tylko pojechałam w kierunku Warszawy drogą biegnącą równolegle do torów od strony Wisły.2

Jakoś nie przyszło mi do głowy, żeby robić przed Pysiem tajemnicę z odkrycia dokonanego przez Wioletę pod okiem babci Irminy. Wydawało mi się, że jako najinteligentniejszy osobnik w moim otoczeniu, do tego obeznany z programami graficznymi, będzie w stanie rozgryźć to malowidło ścienne Berezyńskiego, cudem uratowane. Tak niewiele przecież brakowało, żeby lata temu zostało zamalowane zwykłą ścienną farbą albo wręcz skute wraz z tynkiem w czasie remontu. Kto je właściwie uratował? Gabrysia Gogołek-Pyszny czy jej ojciec? Tylko oni mogli w tej plątaninie plam i kresek odkryć rękę Berezyńskiego. Bo raczej nie Paolo. Wydawał się mocno zainteresowany obrazami olejnymi w stołowym, ale przecież on na malarstwie aż tak dobrze się nie zna. Kiedy o nie pytał, interesowała go głównie ich wartość rynkowa. Zresztą, kto to wie, na czym on się zna, a na czym nie. I czego naprawdę u nas szuka. Bo że swojej misji, jeśli taką miał, dotąd nie zakończył, mimo że wyjechał z Polski, było dla mnie oczywiste.

Pysio, gdy mu z rana w pracy wyjaśniłam, o co chodzi, podszedł do zadania z entuzjazmem, jakkolwiek dobrze skrywanym za jego zwykłą, codzienną maską osobnika pozbawionego emocji i całkowicie zdystansowanego do spraw tego świata.

– Jasne, nie ma sprawy! – rzekł w pierwszej chwili, po czym dodał chłodniej: – Prześlij, zobaczę, co da się zrobić.

– A znajdziesz czas? – upewniłam się. – Bo może…

– Nie przejmuj się – uspokoił mnie. – Ewa już nic mi nie daje do roboty. Przed moim odejściem nie opłaca im się, żebym coś zaczynał. A ty coś robisz?

– W zasadzie… – Zastanowiłam się. Po konferencji na temat ochrony budownictwa drewnianego w krajobrazie trwał stan zamieszania z zawieszeniem. Nikt nie wiedział, a przynajmniej głośno tego nie mówił, co będzie z naszym działem dalej. Ewa ciągle konferowała gdzieś na zewnątrz, o żadnych nowych tematach do analizy nie wspominała. – Jakieś drobiazgi, nic wielkiego – odrzekłam wymijająco.

– A widzisz. Wulkan przed erupcją – stwierdził Pysio.

– To znaczy? – Pytanie padło tylko po to, by Marcin Pyszny zechciał objaśnić swoją metaforę.

– Muszę tłumaczyć? – Oczywiście musiał. Nawet bez nalegania. – Z wierzchu pozorny spokój, kompletna flauta, a w głębi, tam, gdzie nas nie ma, gotuje się, bulgoce, kłębi, aż pewnego dnia… Paf! Ale mnie już tu, na szczęście, nie będzie. Ewakuuję się.

– Trochę szkoda – powiedziałam niepewnie, żeby nie zostać źle zrozumiana.

– Zapewniłem sobie miękkie lądowanie, wiesz doskonale. Wolałabyś, żebym razem z wami wyleciał w powietrze? – Fakt, rzecznik prasowy w resorcie kultury, to niezłe rozwiązanie na wypadek likwidacji działu. – Oczywiście, kiedy wulkan wybuchnie, ciebie ciśnienie wyniesie wysoko, obie was z Ewą wyniesie, ale pamiętaj…

– Wiem, tłumaczyłeś mi to sto razy.

– No. To nie będę się w powtarzał. – Oczywiście nie zamierzał wytrwać w tym postanowieniu, zaraz bowiem dodał: – Mimo wszystko powiem.

Nie powtórzył jednak po raz enty co mi tam, na górze, grozi, gdy mnie fala wyniesie, bo weszła Aga.

– Iza tu idzie – poinformowała od drzwi, po czym ciężko usiadła za swoim biurkiem.

Błyskawicznie zabrałam się za przesyłanie przez sieć plików ze zdjęciami: najpierw na swoje konto pocztowe, następnie na pocztę Pysia. Nie wykonałam jeszcze ostatniego kliknięcia, gdy Iza rzeczywiście wpadła jak bomba do naszego pokoju i zaraz przy drzwiach okręciła się wokół własnej osi.

– I jak? – zapytała. – Cześć wam wszystkim.

Miała na sobie chyba wszystko nowe, bo w takim stroju dotąd jej nie widziałam, Aga i Pysio pewnie też nie. Nowe i bez wątpienia drogie, markowe. Plisowana spódnica, bluzka z cienkiej, oblewającej tors bawełny, wełniany żakiet, a do tego kapelusz! No i nowa skórzana torebka, wszystko zaś świetnie zgrane, jakby wynajęła stylistę. A może po prostu nie doceniałam dotąd jej zmysłu estetycznego.

Na zdanie Pysia nie liczyła, pytanie skierowała wyłącznie do kobiet. Aga tylko uniosła brwi i zrobiła wielkie oczy – cała jej mina wyrażała niemy podziw, którego nie zamierzała ubierać w słowa. Głośne wyrażenie opinii przypadło więc mnie w udziale.

– Dla mnie bomba – powiedziałam i wysłałam pocztę.

– Bomba? – Izie było mało. – Dziewczyny! – powiedziała do nas, Pysia ledwo omiatając wzrokiem. – Wiecie, ile na to wydałam?

– Zdecydowanie przepłaciłaś – oznajmił Pysio, z którego strony zawsze mogła spodziewać się ataku.

– Nic z tego, kolego Pyszny – powiedziała Iza zdecydowanie. – Dziś twój cynizm mnie nie rusza. Wpadłam tu tylko towarzysko. Jestem na urlopie. Aż do końca, do rozwiązania umowy!

– Faktycznie – odparł Pysio flegmatycznie. – Na urlopowiczów mój cynizm nie działa. – Chyba już odebrał mojego maila. – Nic a nic.

– Yhyhy! – burknęła Iza i odwróciła się do niego plecami. – Znaczy do pracy już nie wracam. I co? Może być, jak na żonę dyplomaty?

– No, nie wiem – stwierdziła Aga. Szpila z jej strony też nie byłaby zaskoczeniem. – Nigdy nie byłam żoną dyplomaty. – Izabela otworzyła usta w oczekiwaniu na cios. – Ale tak w ogóle, po kobiecemu, powiem, że świetnie.

Iza pokazała dwa rzędy świeżo wybielonych zębów.

– Naprawdę tak uważasz? – dopytała z niedowierzaniem.

– Zdecydowanie – potwierdziła Aga, choć jej szczerość dalej budziła zastrzeżenia.

– To miłe z twojej strony – zaszczebiotała Iza.

– Nie każdy pracownik konsulatu ma status dyplomaty – odezwał się zaczepnie Pysio, wpatrzony w ekran.

Iza znowu stanęła przodem do niego.

– Lecz tymczasem mąż mój odebrał paszport dyplomatyczny – oznajmiła. – I co teraz, panie Mądraliński? – poczęstowała go ulubioną ripostą.

Pysio chyba właśnie otworzył plik graficzny, bo nagle stracił zapał do objaśniania zawiłości formalnych i prawnych w dyplomacji.

– Gratuluję w takim razie – powiedział bezbarwnie i umilkł.

– Aha. No tak. Brak argumentów – skomentowała Iza. – Tablica "CC" na samochodzie też chyba o czymś świadczy. Tak czy nie?

– Tak, tak… – mruknął Pysio, niezainteresowany już tematem.

Iza przeniosła spojrzenie na mnie i na Agę.

– Wpadłam tylko tak, pokazać się i w ogóle – powiedziała. – A może jakieś ploty usłyszę? – Nie usiadła, oparła się tylko elegancko o swoje biurko. – Jakieś zmiany się szykują?

Oho, co za pytanie! Dzięki swoim ustosunkowanym wujkom, nie mówiąc o mężu, Izabela mogła wiedzieć dużo więcej niż my, zatrudnieni na podrzędnych stanowiskach.

– Ty nam powiedz – rzekłam zachęcająco.

– Ja? A cóż ja mogę wiedzieć? – odparła kokieteryjnie. – Tyle co nic.

– Czyżby kolega małżonek został odcięty od informacji? – rzucił Pysio, wpatrzony w swój ekran.

– Co innego taki Filip na przykład – powiedziała Iza, kompletnie głucha na wtręt Pysznego, po czym na całą sekundę zatrzymała wzrok na Agacie. – Wystarczy zapytać.

– Nie prościej spytać wujka? – Aga nie pozostała jej dłużna.

– Och, a cóż mnie dziś obchodzić mogą zmiany w agencji? Już nie moja broszka. Za dwa tygodnie będziemy z mężem w Mediolanie. Wyobrażacie sobie?

– Owszem, przy odrobinie wysiłku jest to do wyobrażenia – mruknął Pysio zza ekranu.

– Tak że gdyby któreś z was w niedalekiej przyszłości, rozumiecie, przypadkiem znalazło się we Włoszech, serdecznie zapraszam. Nawet ciebie, panie Mądraliński! – Mówiąc to, Iza gwałtownie odwróciła się do Pysia.

– Uważaj, bo zapamiętam – ostrzegł Pysio i spojrzał na Izę, przez co ich spojrzenia na moment skrzyżowały się.

– Czyli nie wiecie, kto jest szykowany na szefa nowej agencji ochrony zabytków budownictwa drewnianego, czy jak tam to ma się nazywać?

Oczekiwaliśmy, że Iza sama zdradzi nam sekret. Nikt nie wyrywał się do odpowiedzi. Z wyjątkiem Pysia, który jak zwykle poszedł krok dalej, pomijając oczywistości.

– Powiedz lepiej, kogo szykują na jej zastępcę – rzekł, odchylając się na krześle. – Czy raczej na zastępczynię, żeby być poprawnym.

– Myślałam, że dowiem się tego od ciebie, a tu taki zawód – odrzekła Iza z przekąsem.

– Przecież to cię w ogóle nie interesuje – odgryzł się Pysio i wrócił do komputera.

– Czyli wszystko wiecie – stwierdziła Iza. – To po co ja tu tracę czas? – Zatrzymała wzrok na chwilę na mnie. Ja nie zareagowałam nawet mrugnięciem. – Żartuję! – poprawiła się błyskawicznie. – Miło było was widzieć. A teraz addio, kochani, wpadnę jeszcze do Ewy. – Przy drzwiach zatrzymała się. – Ach, Zuzi, a jak samochodzik?

– Znakomity! – Wyrwana do odpowiedzi, odpowiedziałam spontanicznie. – Jeszcze raz dziękuję. Świetny zakup.

– To cieszę się. Poszedł w dobre ręce. Ciao – powiedziała Iza i niemal tanecznym krokiem opuściła pokój.

Mimo wszystkich wad, miała kobieta swój urok.

– Nic nie zostało powiedziane, a wszystko zostało powiedziane – wygłosił Pysio po jej wyjściu naprędce skleconą sentencję i w biurze zapadło milczenie.

Zrozumiałam z tej wymiany zdań, że Marcin Pyszny znowu okazał się wnikliwym analitykiem. Lada dzień, może tydzień, może za miesiąc, zostanie powołana nowa agencja do rozdzielania pieniędzy na ochronę krajobrazu architektonicznego i remontów obiektów budownictwa drewnianego oraz do udzielania licencji wykonawcom. Piękny, szlachetny i pożyteczny dla kultury i sztuki cel, za którym stoi wpływowa grupa interesów. Ewa zostanie szefową, a mi prawdopodobnie zaproponują zastępstwo, żebym, jako ta naiwna, ciągnęła robotę od strony prawnej i merytorycznej. Z tym że – bądźmy szczerzy – na architekturze i etnografii to ja znam się mniej więcej tak, jak na historii sztuki nowoczesnej, może ciut, ale tylko ciut więcej, bo przed napisaniem zleconego opracowania trzeba było tej wiedzy trochę liznąć. Niewiele w sumie, gdyż praca dotyczyła głównie aspektów prawnych i praktycznych całego zagadnienia. A to by oznaczało, że wstawią mi kogoś znającego się lepiej na tych sprawach, kto będzie podejmował decyzje, a ja będę je zatwierdzać. Filipa, dajmy na to. Fajny układ, nie ma co.

Dobra, pomyślałam, będę się martwić, kiedy padnie konkretna propozycja, na razie ważniejsza jest Morena i zagadkowe malowidło na ścianie. Pysio, widziałam, coś tam kombinował na ekranie, nie śmiałam jednak podchodzić i zaglądać mu przez ramię. Zaraz bowiem trzeba by dopuścić do sekretu Agę, czyli w konsekwencji i Filipa, bo na pewno się spotykają i by mu wygadała, a dalej wujków Izy i pół Warszawy. Co prawda Pysio też kiedyś wygada się przed Gabrysią, w końcu znowu mieszkają razem, a także przed Jerzym Gogołkiem, w rezultacie skutek będzie ten sam – sekret się nie utrzyma, ale ambicja nie pozwoli mu podzielić się z nikim wieścią, dopóki sam nie rozwiąże tej zagadki, a to może trochę potrwać.

Myliłam się. Aż tak wiele czasu na połapanie się w plątaninie plam i kresek, nie potrzebował. Po kwadransie Aga odebrała telefon, oświadczyła, że idzie do Ewy i znowu zostaliśmy sami. Pysio poprosił, żebym podeszła do jego komputera.

– Zobacz to – powiedział. Spojrzałam na ekran, ale nic szczególnego nie dojrzałam, poza obrazem takim, jakim go sfotografowałam. – Uważaj. Tak widzimy my, a tak… – Pysio przez chwilę majstrował w ustawieniach barwnych – …tak widzą świat daltoniści. Nie wszyscy, bo daltonizm ma różne postacie. Zakładam, że twoja Wioleta widzi go akurat tak.

Z ekranu zniknął kolor zielony, pojawiło się dużo brązowego, czerwony też zmienił się na jakiś taki gliniasty.

– Aha, i co? – zapytałam.

– Widzisz coś?

– Niespecjalnie – przyznałam szczerze. – Dużo różnych plam. Układają się niby w linie, ale żeby zobaczyć w tym plan willi? No nie wiem.

– Bo to ciągle ten sam obraz, tylko barwy inne. Popróbujmy inaczej. – Zaczął przesuwać ustawienia na ekranie. – Wiesz, że daltonizm jest dziedziczny? – zapytał. Powiedziałam, że bardzo możliwe. – Częściej dziedziczą go mężczyźni, ale kobiety nie są wyłączone. A jest taka odmiana tej wady, jak zdążyłem przeczytać, że faceci i babki dziedziczą ją po równo.

– Znaczy, że ojciec Wioli był daltonistą – stwierdziłam. – Ale traktorem jeździł, czyli prawo jazdy miał.

– Wiesz, jak to jest. Da się oszukać. Poza tym dla daltonisty nie jest ważne, jakie światło pali się na skrzyżowaniu, tylko które. Górne znaczy stop, dolne, że droga wolna.

– A gdzie by on tam na wsi miał światła – zauważyłam.

– No właśnie. Na traktor wystarczyło.

Pysio wyzerował wszystkie barwy i obraz stał się czarno-biały.

– O! – zawołałam. – Teraz jakby coś tak…

– Ale przecież Wioleta nie jest pełną daltonistką – zauważył Pysio. – Jakieś kolory widzi.

– Widzi, na pewno, tylko nie ustaliłam, które.

– Zaczynam podejrzewać, że nie widzi niebieskiego. – Pysio zrobił przerwę na pytanie z mojej strony, którego nie zadałam. – Jest dla niej szary albo czarny.

– Ty wiesz, że to może być prawda? Nie widziałam jej nigdy w niebieskim, choć blondynce ten kolor by pasował. Z wyjątkiem dżinsów oczywiście, ale to inna sprawa.

– No i zobacz. Berezyński namalował najpierw ten plan różnymi odcieniami niebieskiego i, zauważ, czarnego, teraz mocno wyblakłego, potem pokrył białe płaszczyzny i częściowo niebieskie różnymi kolorami, a że czerwony i na przykład pomarańczowy bardziej przyciąga wzrok niż niebieski, powstał zupełnie abstrakcyjny fresk, pod którym pierwotny szkic zniknął. Ale nie dla każdego. Dla kogoś ze szczególną wadą wzroku obraz nabiera treści. Sprytne, ale jaki miał cel? Wiesz, po co to zrobił?

– Ja? – Skąd mogłam to wiedzieć. Dopiero co tę zagadkę odkryliśmy. – Nie mam pojęcia. A ty?

– Ja tym bardziej. Ale może jakieś domysły?

– Powiem szczerze. W tej sprawie liczę na ciebie.

– Oj, Zuza, nie zasmucaj mnie. – Pysio wydawał się zawiedziony moim przejawem tępactwa. – Daltonizm to wada genetyczna, tak?

– Myślisz, że to o to chodzi? – Pochyliłam się raz jeszcze nad ekranem, jakbym chciała przebić wzrokiem obrazek i zobaczyć, co jest po drugiej jego stronie. Nic z tego nie wyszło. Wyprostowałam się. – Że Berezyński też był daltonistą? To bez sensu. Malarz?

– Mnie nie pytaj. Od tego mamy ekspertów, żeby ten fenomen wyjaśnili.

Miałam sama zgadnąć, kogo Pysio ma na myśli.

– Gogołków? – Nie musiałam daleko szukać.

– Ty to powiedziałaś.

Oczywiście, że miał na myśli swoją żonę i teścia.

– No dobra – powiedziałam. – Załóżmy, że zdarzył się taki fenomen, że daltonista został wybitnym malarzem. Ale co Wioleta może mieć z tą historią wspólnego?

– O to też nie pytaj. Nie odpowiem. Po prostu nie wiem. Przypadek? Być może, ale wiedz, że ja osobiście należę do tej mniejszości, która teorią przypadkowości zdarzeń tłumaczy jedynie niedostatki własnej inteligencji.

– A możesz mi wydrukować te obrazki?

– Poczytam to za swój obowiązek. I zarazem zaszczyt.

– Przestań, co? – zgasiłam go, bo za wysoko poszybował. – Iza już poszła. Możesz zdjąć przynajmniej jedną maskę.

Roześmiał się cicho.

– No patrz, znowu psycholożka się odezwała – mruknął.

– Amatorka, jeśli już – dopowiedziałam. – I wstrzymajmy się na razie z angażowaniem tych twoich ekspertów, co? Przynajmniej do poniedziałku. Możesz mi obiecać, że nic im nie powiesz? – Bez żadnych podstaw ku temu liczyłam, że wizyta w willi Gargamela odwróci nagle losy świata i wyjaśni połowę jego zagadek.

– Ale o co…

Nie dokończył, bo do pokoju weszła Aga. Zamknęła drzwi, prychnęła i usiadła z hałasem na swoim krześle.

– Dupa blada! – powiedziała i walnęła pięścią w biurko. – Zwijamy się!

Po tym akcie agresji zamilkła. Przypominała teraz Etnę przed erupcją.

– Czyli co? – rzuciłam mały kamyk, który wywołać miał lawinę.

– Pstro! – wybuchnęła. – Zostaję na lodzie. Idziesz zapalić?

– Przecież wiesz… – Chciałam powiedzieć, że nie palę, lecz Aga doskonale o tym wiedziała. Rzuciła tylko umowne hasło, żeby wyjść z biurowca na pogadankę. – A zresztą, Wiola przestała, to może ja zacznę – rzekłam buńczucznie, bez zamiaru wprowadzenia tej zapowiedzi w życie.

Wstałyśmy obie od biurek.

– To na nic – rzekł Pysio. – I tak się dowiem.

– Sorry, Pyszny, nie w tym rzecz. – Aga stała się niespodziewanie pojednawcza, jakby jej wulkan miał wydać tylko jeden niegroźny pomruk. – Chcesz, to chodź z nami.

Dałabym głowę: była pewna, że Pysio nie zechce.

– Ewa spytała, czy masz dokąd pójść w razie czego? – Ton Pysznego wydawał się niezwykle rzeczowy.

Aga najpierw znieruchomiała, po czym spojrzała na niego ze złością. W porywie chwyciła z biurka dwa skoroszyty.

– I masz! Znowu ten nasz cholerny geniusz! – zawołała. – Tak! Tak! – krzycząc to, waliła skoroszytami o blat. Etna wypluwała z siebie płynną lawę. – Masz tę swoją cholerną rację, geniuszu! – Odrzuciła niedbale teczki na biurko. – Idziesz? – warknęła do mnie. Rzadko widziałam ją w stanie takiego wzburzenia.

Gdyby wyszła sama, byłoby jeszcze gorzej.

Zejście na pogawędkę, zwaną wyjściem na papierosa, przypominało biurowy rytuał. Aga sadziła przez korytarz szybkimi krokami do windy, w windzie nie odzywała się. Niepisany obyczaj wymagał, aby właściwy temat podjąć dopiero po znalezieniu się na ulicy. Dlatego gdy w windzie zapytałam o to, czy Ewa rozmawiała z nią o przyszłości naszego działu i jej samej w agencji, tylko nieznacznie kiwała głową, trzymając nieprzypalony jeszcze papieros w ustach, jakby chciała powiedzieć: później, później.

– Dobra, słuchaj – rzekła wreszcie, gdy dotarłyśmy na miejsce uznawane przez nią za jej palarnię. Przyłożyła płomień zapalniczki do papierosa i zaciągnęła się. Po wybuchu został już tylko popiół. – Tu nie chodzi o żadną aferę, o jakieś świństwo, podłość czy te pe. – Mówiła rozwlekle, kładąc silne akcenty. – Ewa być może byłaby do tego wszystkiego zdolna, nie wnikam, w stosunku do nas, mam na myśli zespół, zachowywała się zawsze w miarę fair. W miarę, zaznaczam. – Odczekałam, aż się znowu zaciągnie. – Tylko, do jasnej cholery, czemu ja jedna mam zostać na lodzie? No bo weź: Pyszny ma fuchę w kulturze, jego teściu, zwany przez moją przyrodnią siostrę moim ojcem, załatwił, okej. Daj mu Panie Boże zdrowie. Iza, wiadomo, cała w skowronkach, bo jedzie ze swoim ślubnym na placówkę. Jej też niech się szczęści, co mi tam. Głupiutka może, ale za skórę nigdy mi specjalnie nie zalazła. Ty, z tego, co słyszę, roboty szukać nie musisz i w sumie dobrze, należy ci się.

– Ewa coś ci mówiła?

– Widzisz te wróble? – Używając papierosa jako wskaźnika, pokazała stadko małych ptaków wydziobujących spod drzewa niewidoczne okruszyny. – Nawet one ćwierkają, że szykują dla ciebie niezłą fuchę, więc proszę cię, daruj sobie.

– Kiedy ja naprawdę… – Chciałam wytłumaczyć, że nikt ze mną o tym nie rozmawiał, ale Aga pokręciła energicznie głową, żebym przestała.

– Tylko mnie jedną pyta. Pyszny oczywiście wszystkiego się domyślił, co mnie, niestety, wkurzyło. Pyta, czy w razie czego mam coś na oku, jakąś robotę znaczy, bo wiesz, ona niczego zagwarantować mi nie może. Likwidacja działu, ustawowe wypowiedzenie i good bye.

– No co ty! – zaprotestowałam z oburzeniem. – Ja rozumiem, gdyby szło o Izę, miałaby dobry pretekst, żeby się jej pozbyć, ale ciebie? Przecież merytorycznie, z twoją wiedzą i doświadczeniem…

– Wiesz co? Nawet cię lubię za ten twój naiwny idealizm, ale czasem doprowadza mnie on do szału, no sorry. Gdyby Ewa naprawdę była zmuszona wybierać między mną a Izą, myślisz, że kogo by wybrała? – Stać mnie było jedynie na wymowne milczenie. – Sama widzisz. Wiesz, ile takich Iz ich wujkowie teraz wam przyprowadzą, żeby je zatrudnić w nowej agencji?

– Chyba nie myślisz, że… że ja… – Chciałam złożyć jakąś uroczystą deklarację, z drugiej strony wydało mi się to przedwczesne i głupie. – Że bym się zgodziła.

Aga zgniotła długi niedopałek w papierowej popielniczce.

– To, co ja myślę, a co się wydarzy, to są dwie różne sprawy – powiedziała. – Ludzie często nie wiedzą, jak postąpią w konkretnej sytuacji. Wydaje im się jedno, a robią coś zupełnie innego. – Patrzyłam na nią z niemym wyrzutem, że mogła coś podobnego o mnie pomyśleć. – Wierz mi, studiowałam socjologię.

– Oj tam, pojedynczy człowiek nie zawsze zachowuje się tak, jak większość grupy, do której należy. Nie studiowałam socjologii, ale coś o tym wiem.

– Tak czy inaczej, martwimy się z Pysznym o ciebie, co tu dużo kryć.

– Rozmawialiście o mnie? – zdumiałam się. Nie mogłam sobie tego wyobrazić.

– I tak, i nie. Każde z nas martwi się po swojemu. Tak myślę. Chodźmy już.

Próba przedłużenia rozmowy skazana była na niepowodzenie, gdyż Aga odwróciła się i ruszyła ku wejściu do naszego biurowca tak energicznie, że nawet patrol policji nie byłby w stanie jej zatrzymać. Poszłam więc za nią. Dała mi w każdym razie do myślenia.

Po wejściu do pokoju, zauważyłam od razu na biurku wykonane przez Pysia kolorowe wydruki malowidła ściennego Berezyńskiego. Powiedziałam bezgłośnie "dziękuję", a on odczytał te słowo z ruchu warg i skinął głową.

– To kiedy pogrzeb? – spytał głośno.

– A umarł ktoś? – burknęła Aga.

– To ja się pytam – powiedział Pysio. – Macie takie miny.

– Pyszny, skąd u ciebie aż tyle troski o koleżanki z pracy? – Aga swoją napastliwością w stosunku do szwagra przypomniała, że nasz mały świat jeszcze się nie zawalił, wciąż funkcjonuje na starych zasadach. – Doroślejesz w końcu?

– Z uwagi na niesprzyjające okoliczności nie podejmę rzuconej przez ciebie rękawicy – oznajmił po staremu Pysio i założył na uszy słuchawki.

– No i bardzo dobrze – odrzekła Aga tonem dalekim od uprzejmości.

Znowu poczułam się jak w pracy. Uśmiechnęłam się nawet do siebie. Niestety, ich krótka wymiana zdań przypominała raczej łabędzi śpiew przed upadkiem starego świata niż hymn pochwalny na rzecz trwałości i niezmienności. Zwłaszcza że zaraz po tym, jak przejrzałam wydruki, rozległ się wewnętrzny telefon i Ewa poprosiła mnie do siebie. Zapewne celem porozmawiania o zmianach w najbliższej przyszłości. Za pięć minut, powiedziała, bo jeszcze muszę przedtem gdzieś zatelefonować. Miałam więc wolną chwilę, by na korytarzu zadzwonić do Wiolety i poinformować ją, co Pysio zrobił w komputerze ze zdjęciami i co z tego wynikło. Nie było to nic aż tak pilnego, chciałam po prostu utrzymać w ciągu dnia jakiś kontakt z Wiolą i przy okazji zapytać, co u niej. Okazało się, że po tym strasznym przejściu, gdy wylądowała w szpitalu, trzyma się naprawdę dzielnie.

Po tej krótkiej rozmowie weszłam do sekretariatu Ewy. Sekretarka oczywiście wystartowała ze swoim pytaniem kawa czy herbata, podziękowałam za jedno i drugie. Nim poinformowała szefową przez telefon, że jest już pani Zuzanna, sama, bez pozwolenia, zajrzałam do gabinetu. Ewa przywołała mnie machnięciem ręki, więc weszłam. Sekretarka przyjęła mój manewr z kamienną twarzą i bezgłośnie odłożyła słuchawkę. Jeśli nawet wróble ćwierkają o zmianach, to i ona wie, że w razie czego przyszłoby jej pracować ze mną w innej roli.

– Siadaj – powiedziała Ewa. – Napijesz się czegoś?

– Już odmówiłam wszystkiego – odrzekłam. – Tak że możemy bez wstępów.

– Coś ty taka naładowana? – zapytała z pretensją w głosie. – Mam raczej dobre wieści.

– To zacznij od tych złych – poradziłam.

Postukała kciukiem w blat.

– Idą zmiany – oznajmiła.

Pokiwałam głową. W końcu to żadne zaskoczenie.

– Na gorsze – mruknęłam. I dodałam, by usprawiedliwić swój ton: – Skoro to ma być ta zła wiadomość…

– Zuza, przejdźmy na poziom merytoryczny, dobrze? – Chyba ją lekko zirytowałam, bo otwarte dłonie przycisnęła do biurka. – Nie mam czasu na gry słowne. – To nie był język Ewy. Jak nic, kogoś naśladowała.

– Dobrze, przepraszam. Słucham cię. – Drażnienie szefowej, w dodatku w takim momencie, nie miało sensu.

Odczekała całą sekundę.

– Zanim stanie się to oficjalne, chciałabym cię uprzedzić – powiedziała. – Decyzja zapadła, choć na razie nieformalnie, potrzebna jeszcze cała procedura legislacyjna, rozumiesz to doskonale. Powiedzmy, że na razie jest to projekt, który rząd klepnie najdalej w przyszłym miesiącu. – Pochyliła się do przodu tak, że cały jej biust spoczął na biurku. – Rozwijamy się. Przy naszym skromnym udziale. – Słuchałam w milczeniu, bez żadnej mimiki. – A to znaczy, że nasz dział analiz, no cóż… – Dała mi czas na domyślenie się.

– Likwidują? – Zapytałam tak, jakby mnie to w ogóle nie dotyczyło.

– Nie wiem. To już pozostanie wewnętrzną sprawą agencji – odrzekła zagadkowo, odsuwając się od krawędzi biurka. – Bo my, znaczy my obie, rozumiesz, będziemy wtedy w zupełnie innym miejscu. – Znowu mówiła swoim językiem. Ja pokazałam miną, że nic nie rozumiem. – Dobra, krótko. Padnie propozycja, żebyś została moją zastępczynią w nowej agencji, którą będziemy tworzyć od podstaw. Co ty na to? Wiem, jesteś zaskoczona.

Powinnam powiedzieć, że nie, absolutnie, Pysio wszystko przewidział i to w najdrobniejszych szczegółach.

– No tak, jestem – bąknęłam. – A co z ludźmi?

To raczej ona była zaskoczona moją reakcją.

– O ludzi się nie martw. Nie ten etap. Na razie przemyśl, co ci powiedziałam. Dostajesz tak: – Wyciągnęła dłoń i zaczęła zaginać palce. – Z dodatkami dwa razy wyższą pensję, własny gabinet, kartę kredytową na wydatki służbowe, o zakresie kompetencji nie wspomnę, bo to oczywiste.

– Nie zapomnij o zakresie odpowiedzialności.

– Ma się rozumieć. Czyli co, zastanowisz się do poniedziałku?

– Ale poczekaj, zaraz! – Nie zaskoczyła mnie, jedynie wprawiła w popłoch. – Co za agencja? Jakieś szczegóły, pliz.

– Szczegóły? – Ewa zrobiła minę zdziwionej. – Jakie szczegóły? Przecież to twój projekt. Dobrze, niech będzie, że nasz, ale to ty go opisałaś w swoim opracowaniu. Bardzo dobrze zresztą ocenionym w kołach, powiedzmy, politycznych.

– Czyli przez wujka Izy?

– No nie, trywializujesz. Z całym szacunkiem dla pana posła, ale gdyby to tylko od niego zależało, nic by z tego nie wyszło. Sprawa zatoczyła znacznie szersze kręgi. Komisja sejmowa, ministerstwo, wicepremier, rozumiesz. W ostatnich dniach przetoczyła się w tej sprawie prawdziwa burza. I wszędzie padało twoje nazwisko, wyobraź sobie.

– I twoje.

– To tak przy okazji, z racji stanowiska. Może jednak czegoś się napijesz?

– Dziękuję. A, słuchaj – powiedziałam, bo akurat coś mi przyszło do głowy. – Gdybym tak, powiedzmy, zgodziła się…

Ewa rozłożyła ręce.

– Nie wyobrażam sobie innego scenariusza.

– Podkreślam: gdybym. Czy wówczas będę mogła zabrać z sobą Agatę?

Zamrugała szybko i spojrzała na mnie zimno.

– Już ci się poskarżyła?

– Będę mogła? – powtórzyłam z naciskiem.

– Posłuchaj. Powiem jeszcze raz. O obsadzie kadrowej na tym etapie nie rozmawiamy, okej?

– Ale ja tak tylko mocno teoretycznie. Gdyby ewentualnie. – Uparłam się, żeby wydobyć od Ewy jakąś deklarację. – W końcu dziewczyna zna się już na tej tematyce, nie trzeba by jej wprowadzać.

– Dobrze, zapytam cię od innej strony, też tak tylko teoretycznie, jak mówisz. Czy zdarzyło ci się chociaż raz usłyszeć, co Agata opowiada o obecnej swojej pracy? – Wbiła we mnie wzrok. – Tylko szczerze. – Przypomniałam sobie, co całkiem niedawno od Agi usłyszałam: że niczego bardziej nie pragnie, jak tego, żeby ją zwolnili, bo sama nie ma siły złożyć wypowiedzenia, a tak bardzo ma dość biurowych stosunków. Widocznie zwierzała się z tego nie tylko mnie. Lecz nie sądzę, by Ewie. Ktoś musiał na nią donieść. Zrobiłam chyba nietęgą minę, bo Ewa po chwili machnęła ręką. – Okej, nie musisz odpowiadać. Obie wiemy, jak jest. Tak że sama widzisz. A teraz ja będę szczera. – Poprawiła się na krześle. – Nie usłyszała ode mnie, że nie widzę jej w nowym zespole. Spytałam tylko, czy ma coś na oku, gdybym odeszła i dokonała się u nas rewolucja kadrowa.

– Obawiam się, że ona zrozumiała to inaczej – oznajmiłam.

Wysypałam się, a przy okazji wsypałam Agę.

– To już jej problem, wybacz. A ty nie możesz uzależniać swojej przyszłości od tego, co zdecyduje Aga, dziewczyno, ogarnij się! To twoje życie! Agata ma swoje. Ma swoich przyjaciół i protektorów. Nie wiesz, jak to jest? Zapewniam cię, nie zginie. Jeśli tylko zechce pracować, nie grozi jej zasiłek dla bezrobotnych. – Ponieważ milczałam, postanowiła jakoś zamknąć temat. – Kadrę nowej agencji będziemy dobierać pod kątem nowych zadań i wymaganych kompetencji. Jeśli okaże się, że Aga jest nam niezbędna, a ona zechce z nami pracować, nie powiem nie.

Przynajmniej tyle, pomyślałam, po czym rzekłam:

– Za to o mnie już zdecydowaliście, gdzieś tam, nie wiem nawet gdzie. Że jestem wam potrzebna.

– Tak. Ty jesteś w tym projekcie niezbędna – stwierdziła Ewa. – Wiemy to już dziś. Zadowolona?

Kiwnęłam głową. Bardziej na odczepnego niż z przekonania. Pysio mi wytłumaczył, dlaczego jestem niezbędna, ale do zadowolenia z tego powodu było raczej daleko.

– Czy to wszystko? – spytałam.

– W zasadzie tak. Chyba że masz jeszcze jakieś pytania.

Nie miałam.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: