Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Przemilczenia - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
13 maja 2022
Ebook
14,99 zł
Audiobook
29,99 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
14,99

Przemilczenia - ebook

Wiedza nie zawsze przynosi ukojenie. Klasztorna sierota jest pogodzona ze swoim losem, planuje zostać zakonnicą i poświęcić swoje życie Bogu. Jednak pewnego dnia do bram zakonnych puka Gabriel Krzyżewski - wysłannik zmarłego ojca dziewczyny, który nigdy nie ustał w poszukiwaniu córki. Świat sieroty zmienia się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki - przed Adrianą otwiera się perspektywa radykalnej zmiany planów na przyszłość. Jaką drogę wybierze dziewczyna?

Poruszająca lektura dla młodego czytelnika, przed którym stoi wiele życiowych wyborów. Zupełnie jak w książkach Anny Onichimowskiej.

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-87-283-1633-7
Rozmiar pliku: 519 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ 1

Dzieciństwo zawsze było dla mnie spowite mgłą. Nie pamiętałam albo nie chciałam pamiętać wydarzeń, które poprzedziły moje przybycie do klasztoru. Czasem w snach natrafiałam na rozmytą twarz ojca sprawiającą wrażenie, jak gdyby patrzył na mnie przez brudne szkło. Mimo że się nie uśmiechał, pamiętałam, że byłam przy nim szczęśliwa. Potem jednak pojedyncze radosne wspomnienia wyblakły i moja przeszłość z latami stawała się coraz bardziej niezrozumiała. Coraz bardziej tajemnicza. Mimo wszystko nie chciałam jej poznać; teraźniejszość w zupełności mnie zadowalała. Była znana i bezpieczna. Niczym kotwica stabilizowała moje życie i byłam pewna, że bez niej porwałyby mnie fale. Ale najwyraźniej nie da się uciec od przeszłości. Odmęty porwanych wspomnień wciągały mnie jak wir, a ja nie potrafiłam już odróżnić, co jest prawdą, a co kłamstwem.

Ponoć to moja matka postanowiła wykraść mnie z domu rodzinnego, gdy miałam niecałe pięć lat. Wiadomość o rozwodzie wprawiła ją we wściekłość, lecz dopiero przypomnienie spisanej przed ślubem intercyzy wywołało panikę. Na złość mojemu ojcu opróżniła całe wspólne konto bankowe, zapakowała nasze rzeczy do jednej dużej walizki, a potem w mroku nocy zabrała mnie do samochodu i uciekła. Podobno przez dwa lata tułała się ze mną po całej Polsce, nigdzie nie zatrzymując się na dłużej. Wysiłki mojego ojca w odnalezienie nas były jednak wystarczająco skuteczne, by jej uświadomić, że nie może uciekać w nieskończoność. Miała do wyboru wiele rozwiązań, ale zdecydowała się na jedno, o które mój ojciec nigdy by jej nie podejrzewał. Porzuciła mnie. Jako samotna kobieta miała o wiele większe szanse, by uniknąć nasłanego na nas pościgu. Mimo iż minęło wiele lat, wciąż nie wiadomo, gdzie się podziewa. Mnie natomiast zostawiła w mieście znajdującym się dwieście pięćdziesiąt kilometrów od domu rodzinnego. Zapewne uważała, że pod latarnią jest zawsze najciemniej. Miała rację, bo odnalezienie mnie zajęło prawie dwadzieścia lat.

Tymczasem zostałam wychowana jako sierota. Miałam siedem lat, gdy matka porzuciła mnie na schodach klasztoru w Dębicy i choć wiele osób uznałoby to za całkowity brak uczuć rodzicielskich, uważam, że zostawiła mnie w możliwie najlepszych rękach. Zgromadzenie Sióstr Służebniczek przyjęło mnie z otwartymi ramionami. Przez ponad sto lat Zgromadzenie służyło dzieciom, ubogim i chorym, zatem gdy zawitałam na progu, i dla mnie znalazła się pomoc.

Choć w końcu zamieszkałam w rodzinnym domu dziecka, siostry w dalszym ciągu opiekowały się mną. Pozwalały mi siebie odwiedzać zawsze, gdy potrzebowałam ich towarzystwa lub dobrej rady. Jako że nie pamiętałam swego wcześniejszego życia, to klasztor stał się moim prawdziwym domem, a siostry zakonne rodziną. Szybko zorientowałam się, że ponad wszystko pragnę stać się jedną z nich.

Gdy miałam szesnaście lat, postanowiłam przerwać naukę i wstąpić do Zgromadzenia. Przyjęto mnie wówczas na okres przygotowawczy, ale tylko podarunkiem, że będę kontynuować naukę w liceum. Zgodziłam się na to oczywiście. Koleżanki w szkole często były zaskoczone moją determinacją w zostaniu zakonnicą, siostry zakonne również uważały, że w trakcie nauki w liceum zmienię zdanie. Ale ja byłam zdecydowana dopiąć swego i po maturze byłam gotowa zostać postulantką. Jednak moje powołanie było nieustannie poddawane w wątpliwość przez Mistrzynię Nowicjatu, która chciała, abym wpierw ukończyła studia. Ja nie miałam ambicji kontynuowania edukacji. Chciałam zostać zakonnicą, a nie iść na studia wyższe. W końcu zapadł kompromis – pozwolono mi rozpocząć postulat, ale kazano równocześnie systematycznie uczęszczać na wykłady teologiczne w Instytucie Jana Pawła II w oddalonym o godzinę drogi Rzeszowie. Od tamtej chwili każdego dnia modliłam się o przyjęcie do nowicjatu.

Lubiłam życie w zakonie. Przywykłam do tempa, stałego rozkładu zajęć i planu dnia. Czerpałam satysfakcję z pracy w ogrodzie, nauczyłam się szyć i cerować, pomagałam w kuchni, sprzątałam. A przede wszystkim byłam w coraz bliższym kontakcie z Bogiem. W atmosferze modlitwy i pokoju każdego dnia uświadamiałam sobie, że tak właśnie pragnę przeżyć całe życie. Nawet odosobnienie mi nie przeszkadzało. Nigdy nie czułam potrzeby podróżowania czy zwiedzania dalekich krajów. Dla mnie Dębica była całym światem, a klasztor oazą bezpieczeństwa.

Gdy pewnego dnia Matka Generalna opowiedziała mi prawdę o moim pochodzeniu, wywołało to we mnie niepokój. Znałam wiele innych ludzi w takiej samej sytuacji rodzinnej jak moja. Oni zawsze przede wszystkim chcieli wiedzieć. Chcieli znać odpowiedź na pytanie „dlaczego?”. Ja nigdy nie byłam jedną z nich. Przed wieloma laty pogrzebałam przeszłość za sobą i nie chciałam do niej wracać. Nie czułam potrzeby poznania prawdy, bo przecież to i tak by niczego nie zmieniło. Moje życie było tutaj w Dębicy i informacja o rodzicach sprawiła, że nagle zaczęłam się obawiać, iż poznanie przeszłości może pozbawić mnie teraźniejszości.

Tego dnia pomodliłam się za nich, szczególnie za matkę. Smutno było usłyszeć o ich problemach małżeńskich, ale to wszystko wydarzyło się tak dawno temu. Przekonywałam się, że nic z tego nie mogło mieć jakiegokolwiek wpływu na moje obecne życie. Przeszłość zostawiłam za sobą i nie zamierzałam do niej wracać. Interesowała mnie wyłącznie przyszłość.

Lecz gdy Matka Generalna poleciła mi poznać moją przeszłość, zgodziłam się bez wahania. Od kiedy osiągnęłam pełnoletność, rok po roku prosiłam ją o przyjęcie mnie do nowicjatu. Matka Generalna co roku mówiła mi, że nie jestem jeszcze gotowa i muszę poczekać. Więc czekałam. Jako postulantka pracowałam, uczyłam się, modliłam, obserwowałam siostry i marzyłam, by wreszcie zostać jedną z nich. W związku z tym przy każdej nadarzającej się okazji próbowałam wykazać się swoją dojrzałością, której brak zarzucała mi Mistrzyni Nowicjatu. Przystałam na polecenie Matki Generalnej, bo nie wypadało jej odmówić.

Bez zbędnych pytań spakowałam wszystkie swoje rzeczy i przygotowałam się do podróży. Do jednej walizki zmieściło się całe moje dotychczasowe życie. Bałam się wszystkiego, co czekało na mnie za murami klasztoru, ale jeśli zdanie tego egzaminu oznaczało przyjęcie mnie do nowicjatu, byłam gotowa stawić czoło największym wyzwaniom. Wierzyłam, że Bóg pomoże mi przetrwać nadciągającą burzę.

Samochód był duży, elegancki i nowoczesny. Natychmiast zapadłam się w skórzany beżowy fotel. Spojrzałam przez okno na Mistrzynię Nowicjatu i poczułam, jak strasznie chciałabym móc zostać w zakonie. Siostry były jedyną rodziną, jaką miałam. Jedyną, jaką pamiętałam. Łzy napłynęły mi do oczu, więc zacisnęłam zęby, powstrzymując je siłą woli. Musiałam być silna, by stawić czoło wszystkiemu, co czekało mnie za zakrętem, mimo iż czułam, że podróż w odnajdywanie przeszłości może pozbawić mnie zaplanowanej przyszłości.

Siedzący obok mnie mężczyzna prowadził samochód w milczeniu. Byłam mu za to wdzięczna, bo nie byłabym w stanie wykrztusić ani słowa. Lęk, paniczny lęk ogarnął mnie na wiadomość Matki Generalnej, że po latach rodzina pragnie mnie odzyskać. Wydarzenia, o których dawno temu postanowiłam zapomnieć, szalały mi teraz po głowie. Zamglona twarz ojca, kwiatowy zapach perfum matki, odgłosy kłótni, krzyki. Nie pamiętałam… nie chciałam pamiętać zdarzeń, które poprzedziły moje przybycie do klasztoru. Porzucenie do klasztoru.

Zacisnęłam mocniej powieki, starając się opanować łzy. Wiadomość o odnalezieniu rodziny zburzyła bezpieczny świat, który pracowicie budowałam wokół siebie. Kamienne mury okazały się jednak domkiem z kart, a ja wbrew pragnieniom jechałam na spotkanie przeszłości.

Pan Krzyżewski przybył do Dębicy z jeszcze innymi nowinami. Okazało się, że mój ojciec przez wiele lat cierpiał na chorobę niedokrwienną serca i przed rokiem zmarł na zawał. W swoim testamencie zapisał pół miliona na dalsze poszukiwania swego porwanego dziecka, co w końcu zaowocowało odnalezieniem mnie. Pan Krzyżewski, jako wykonawca testamentu, przyjechał do Dębicy, aby wreszcie po latach zabrać mnie do domu.

Nie rozumiałam, po co to wszystko. Ojciec, którego zresztą prawie nie pamiętałam, nie żyje, matki wciąż nie odnaleziono. Dlaczego więc miałam wracać? Otóż dlatego, że mój ojciec pozostawił po sobie trójkę innych dzieci i Matka Generalna uważała, że powinnam je poznać. Osobiście nie odczuwałam takiej potrzeby, ale nie zamierzałam się jej sprzeciwiać. Doszłam do wniosku, że poznanie przybranego rodzeństwa oraz odnalezienie swoich korzeni nie może zająć bardzo wiele czasu. Planowałam, że za dwa, góra trzy tygodnie wrócę ponownie do klasztoru. Przecież nikt nie mógł ode mnie oczekiwać, że zostanę tam dłużej. Jakkolwiek odnalezienie rodziny komplikowało trochę sprawy, moje życie było tu, w Dębicy. I nie miałam zamiaru pozwolić nikomu ani niczemu tego zmienić.

Pan Krzyżewski prowadził w samochód w ciszy, pozwalając mi obserwować przesuwające się za oknem krajobrazy. Rzadko opuszczałam Dębicę, więc nawet miło było oglądać mijane przez nas pola, lasy i miasta. Już wcześniej widywałam te okolice, ponieważ tą drogą jeździłam na wykłady do Instytutu Jana Pawła II. Dopiero odbijając z głównej trasy do Rzeszowa, mężczyzna oznajmił mi, że do Warszawy polecimy samolotem. Poczułam nieprzyjemny dreszcz. Nigdy wcześniej nie leciałam samolotem, nigdy też nie byłam na lotnisku. Nie spodziewałam się również, że jedziemy do Warszawy. Gdy zwróciłam na to uwagę pana Krzyżewskiego, wyjaśnił, że choć posiadłość rodowa znajduje się w Horodle, mój ojciec wraz z rodziną mieszkał na co dzień w Warszawie i tam też prowadził interesy.

Po krótkim milczeniu zaczął mi opowiadać o moim przyrodnim rodzeństwie. Najstarszy nazywa się Krzyś i ma piętnaście lat, ale to z trzynastoletnią Olą jest najwięcej kłopotów, od kiedy rok temu weszła w okres buntu. Najmłodsza Wandzia ma dziewięć lat, wszystkim każe nazywać się Królewną Konstancją i ma zwyczaj mówić o sobie w trzeciej osobie. Po uśmiechu na jego twarzy poznałam, że jest ona jego ulubienicą.

Zaskoczyła mnie jednak wiadomość o wieku mojego przyrodniego rodzeństwa. Sama niedawno ukończyłam dwadzieścia dwa lata i choć nie oczekiwałam, że cała trójka będzie pełnoletnia, nie spodziewałam się ich aż tak młodego wieku. Przecież właściwie to jeszcze dzieci. Gdy zapytałam się o ich matkę, pan Krzyżewski szybko zakończył temat, mówiąc, że umarła przed wieloma laty.

– Zatem dzieci są same? – zapytałam z przejęciem.

– Nie są same – odparł, nie odrywając wzroku od jezdni. – Ja się nimi opiekuję. – Po chwili dodał – Pan Horodecki wyznaczył mnie na opiekuna prawnego swych dzieci.

Spojrzałam na niego nowymi oczami. Do tej pory wydawało mi się, że jest on tylko jakimś współpracownikiem mojego ojca. Skoro jednak zdecydował się powierzyć mu własne dzieci, musieli być dla siebie kimś więcej. Musiało łączyć ich ogromne zaufanie.

Pan Krzyżewski opowiadał mi jeszcze o dzieciach, głównie o małej Wandzi i zanim się zorientowałam, zajechaliśmy na lotnisko. Nie wiedziałam, jak się zachować i gdzie pójść, gdy kazał mi samej wysiąść z samochodu. Nie chciałam tego uczynić. Przeszklony budynek był tak wielki, że nie wiedziałabym nawet, którędy mam do niego wejść. Pan Krzyżewski był zdziwiony moim uporem, ale bez większych prób zmienienia mojej decyzji pojechał dalej, aż na parking samochodowy. Tam się okazało, że ten elegancki samochód został wypożyczony tylko z mojego powodu. Pan Krzyżewski wyjął z bagażnika moją walizkę i razem ruszyliśmy piechotą w powrotną drogę do hali odlotów.

Byłam spięta na myśl o locie samolotem. Prawdę mówiąc, trochę się bałam. Byłam równocześnie podekscytowana wizją zobaczenia chmur z bliska, więc bez oporu pozwoliłam się przeprowadzić przez dwie pary szklanych drzwi. Hala odlotów była wysoka na co najmniej trzy piętra. Podążałam za panem Krzyżewskim, ciekawie rozglądając się po bokach. Zdziwiło mnie, jak wiele innych ludzi będzie leciało razem z nami samolotem. Nerwowo zaczęłam się zastanawiać nad wielkością samolotu, który pomieściłby nas wszystkich, i zapewne moim zmartwieniom nie byłoby końca, gdyby nie wyjaśnił mi w końcu, że ludzie ci czekają na różne połączenia lotnicze. Bilety samolotowe mieliśmy już najwyraźniej kupione wcześniej, bo od razu skierowaliśmy się do odprawy. Gdybym była tam sama, na pewno nie wiedziałabym, co i jak robić. Pan Krzyżewski na szczęście przejął na siebie wszystkie obowiązki. Podążając za nim krok w krok, odkrywałam kolejne części terminalu.

Lotnisko wydawało mi się nierealne, jakbym nagle znalazła się w przyszłości, gdzie wszystko jest zautomatyzowane i elektroniczne. Zatraciłam poczucie czasu, wpatrując się z fascynacją w wielką przeszkloną ścianę, dającą przepiękny widok na pasy startowe. Z głośno bijącym sercem obserwowałam samoloty podchodzące do lądowania, a z jeszcze większym skupieniem patrzyłam na te startujące. Wydawały się takie duże i ciężkie, a jednak wzbijały się w powietrze z taką lekkością, jakby ważyły mniej niż piórko. A to wszystko działo się tak szybko. Ręce pociły mi się na myśl, że niedługo i ja wzbiję się w powietrze i polecę za horyzont.

Na samolot nie czekaliśmy długo, choć w sumie to nie wiedziałam nawet, ile zwykle się czeka. Jako pierwsi pasażerowie zajęliśmy miejsca tuż na samym początku długiego szeregu foteli. Stewardesy były dla nas niezmiernie miłe i traktowały nas po królewsku. Byłam tak przejęta, że jedna z nich musiała mi pomóc zapiąć pasy, bo palce odmówiły mi posłuszeństwa. Byłam zawstydzona własnym zachowaniem, ale gdy tylko wyjrzałam przez małe okienko o owalnym kształcie, zapomniałam o całym świecie.

Obserwowałam mężczyzn w jaskrawych kamizelkach przechadzających się obok samolotu, różne maszyny przejeżdżające nieopodal oraz przeszkloną ścianę lotniska i wpatrujących się w nas przez nią ludzi. Gdy wszyscy pasażerowie byli już na swoich miejscach, samolot drgnął i powoli potoczył się do tyłu. Zacisnęłam palce na oparciach fotela, czując, że już niedługo osiągniemy tę niewyobrażalną szybkość i oderwiemy się od ziemi niczym ptak, który nagle rozpostarł skrzydła i wzbił się do lotu. Na chwilę zatrzymaliśmy się na drodze startowej, gdy stewardesa objaśniała zasady bezpieczeństwa. Czułam, że samolot drży jak w febrze, po czym raptownie zawył i… wystartowaliśmy.

Poczułam, jak niewidzialna siła wbija mnie głębiej w fotel. Zacisnęłam palce mocniej na oparciach fotela, tak mocno, że zbierały mi kostki. Wtedy nami zakołysało, zatrzęsło i nagle znaleźliśmy się w powietrzu. Z czołem przyklejonym do szyby obserwowałam, jak szybko oddalamy się od lotniska. Wielki budynek malał w oczach, a gdy po chwili samolot przechylił się, zobaczyłam Rzeszów, jakiego nigdy wcześniej nie widziałam – Rzeszów z lotu ptaka. Potem znowu nami zahuśtało i miasto zniknęło mi z oczu, a jego miejsce zastąpiły inne miasteczka i wsie. Wydawały się takie malutkie, że nawet lalki nie mogłyby w nich zamieszkać. Pola, lasy, rzeka… przecież to Wisłok! Ciągnie się zakolami, jak wstęga rozpostarta wśród zielonych i żółtych łąk.

Wzbijaliśmy się wyżej i wyżej, aż zupełnie straciłam rzekę z oczu, gdy znienacka wlecieliśmy w chmury. Myślałam, że z bliska wydają się równie puchate jak z daleka, ale okazało się, że widok za oknem bardziej przypominał brudną mgłę niż watę cukrową. Przez jakiś czas lecieliśmy w otoczeniu tej chmury, aż wreszcie wzbiliśmy się ponad nią i zobaczyłam niebo. Najprawdziwsze niebo. Wielka kula słońca zawieszona była na przepięknym turkusowym sklepieniu. Poniżej rozciągała się kraina chmur, większych i tych mniejszych, tworząc pagórki i dołki. Tak właśnie na świętych obrazkach portretowano niebo, brakowało tylko kilku pucołowatych aniołków. Byłam całkowicie oniemiała z zachwytu i dobrą chwilę zajęło mi zdanie sobie sprawy, że pan Krzyżewski zadał mi pytanie.

– Tak, wszystko w porządku – odparłam, choć czułam, że brak mi tchu. – Jak tu pięknie!

– Rzeczywiście, pogoda nam sprzyja.

Moim zdaniem nie można było sobie nawet wyobrazić piękniejszego pejzażu. Do tego widoku mogłabym porównać wyłącznie niebo. Wtedy też zrozumiałam, że nieprzypadkowo właśnie to słowo wybrano na określenie miejsca, do którego idzie się po śmierci. Czyż można było sobie wymarzyć wspanialszą przestrzeń?

Niedługo potem stewardesa skierowała moją uwagę z powrotem do wnętrza samolotu, pytając, co może mi podać do picia. Byłam onieśmielona jej uprzejmością, podziękowałam jej więc grzecznie, mówiąc, że niczego mi nie potrzeba. Stewardesa z uśmiechem zwróciła się do pana Krzyżewskiego, który natychmiast zamówił jakiś alkohol. Wróciłam do podziwiania widoku za oknem i byłam przekonana, że mogłabym tak na niego patrzeć w nieskończoność.

Stewardessa jeszcze kilkakrotnie powracała do mnie, oferując jedzenie i napoje, ale ja za każdym razem dziękowałam jej za troskę i odmawiałam. Nawet gdybym chciała, nie byłabym w stanie przełknąć ani kęsa. Pobyt na lotnisku, podróż samolotem, tak niesamowity widok za oknem – to wszystko sprawiło, że zapomniałam, iż posiadam układ pokarmowy.

Niedługo potem lot zaczął się obniżać, samolotem zatrzęsło i wlecieliśmy w chmury. Trzymałam się mocno fotela i czując nerwowe drgania własnego żołądka, cieszyłam się, że jednak nic nie zjadłam. Samolot przechylił się mocno na bok, potem na drugi bok, aż wreszcie wylecieliśmy z chmur. Ponownie zobaczyłam lasy i pola, a także małe miasteczka. Mój żołądek słabo znosił systematyczne obniżanie lotu i dopiero widok wieżowców przyciągnął moją uwagę ponownie do okna. Pałac Kultury, symbol Warszawy, dobitnie uświadomił mi, że oto po raz pierwszy w życiu zawitam do stolicy. Samolotem ponownie zatrzęsło, jeszcze bardziej obniżył lot, aż lotnisko poniżej nabrało realnych rozmiarów, po czym rycząc głośno zniżył się do lądowania.

Bałam się momentu zetknięcia z ziemią, więc jeszcze, zanim to nastąpiło, zamknęłam oczy i zmówiłam krótką modlitwę. Pierwsze uderzenie w betonową nawierzchnię pozbawiło mnie tchu. Drugie i trzecie sprawiło, że prawie zemdlałam ze strachu. Potem samolotem zahuśtało, nastąpiła seria drgań i ryk silników stał się bardziej dokuczliwy niż wcześniej. Czułam, że wytracamy prędkość, ale wciąż bałam się otworzyć oczy. Harmider głosów za moimi plecami świadczył, że pomimo wstrząsów wszyscy przeżyli. Poczułam, jak ktoś klepie mnie po dłoni. Z obawą otworzyłam jedno oko.

– Już wylądowaliśmy – rzekł pan Krzyżewski, patrząc na mnie na wpół ze współczuciem i na wpół z rozbawieniem.

Otworzyłam drugie oko. Choć samolot wciąż się poruszał, dostrzegłam, że część z pasażerów już rozpięła pasy. W hałasie rozmów można było dosłyszeć dzwoniące telefony komórkowe. Musiałam wziąć dwa głębokie wdechy, aby uspokoić rozdygotane serce. Gdy pan Krzyżewski zapytał, czy była to moja pierwsza podróż samolotem, pokiwałam niepewnie głową. Wciąż nie mogłam uwierzyć, że ta podróż dobiegła końca i my rzeczywiście dotarliśmy do Warszawy.

Samolot opuściliśmy jako pierwsi pasażerowie. Lotnisko okazało się nowoczesne i tak duże, że sama na pewno bym w nim zabłądziła. Musieliśmy przejść dobry kawałek, zanim zatrzymaliśmy się przy miejscu do odbioru bagażu. Czarne kwadratowe gumy, nałożone jedna na drugą, przesuwały się tworząc ruchomą trasę. Niedługo później ukazały się bagaże. Byłam zafascynowana całym mechanizmem, ale pan Krzyżewski chwycił tylko moją walizkę i ruszył szybkim krokiem do wyjścia. Pobiegłam za nim, choć widok przesuwających się bagaży jeszcze kilkakrotnie przyciągał mój wzrok.

Ruszyliśmy wąskim korytarzem, który wił się jak wąż wśród lustrzanych ścian. Przez chwilę obserwowałam swoją twarz w jednym z nich. Byłam oszołomiona. Pan Krzyżewski skręcił za zakrętem, więc ruszyłam dalej, aby nie stracić go z oczu. Już po chwili wyłoniliśmy się w hali przylotów i ze zdumieniem ujrzałam tłum oczekujący pozostałych pasażerów. Aby nie zagubić się wśród nieznanych twarzy, jeszcze bardziej przyśpieszyłam i szłam prawie krok w krok za nim. On był zbyt zajęty rozmową przez telefon komórkowy, aby zwrócić na mnie uwagę. Szybko przeszedł przez szklane automatyczne drzwi, a następnie skręcił w lewo i po kilku krokach zatrzymał się przy zaparkowanej na krawężniku czarnej limuzynie. Przywitał się ze stojącym obok starszym mężczyzną i dopiero wtedy odwrócił się ku mnie.

– Ariadno, poznaj pana Bogusława, naszego szofera.

Nie wiem, czym byłam bardziej zdumiona – faktem, iż rodzina posiada własnego szofera, czy imieniem, jakim zwrócił się do mnie pan Krzyżewski. Podałam rękę panu Bogusławowi, zdając sobie nagle sprawę, że moja rodzina jest o wiele bardziej zamożna, niż przypuszczałam. Szofer otworzył przede mną drzwi, wsiadłam więc do samochodu. Wnętrze okazało się duże, eleganckie, fotele miękkie i wygodne. Zajęłam miejsce przy oknie, jednocześnie zastanawiając się, jak to się stało, że nikt dotąd nie powiedział mi, jakie jest moje prawdziwe imię. Opowiadali mi o rodzinie i o przeszłości, ale jakoś nikt ani słowem nie wspomniał o imieniu.

Kiedy trafiłam do klasztoru, nie wiedziałam, jak się nazywam. Tak naprawdę nie potrafiłam powiedzieć o sobie nic zgoła, co mogło być wynikiem dwóch lat spędzonych na ucieczce z matką i wielu przybranych tożsamości. Nadano mi więc imię Edmunda, po błogosławionym założycielu i fundatorze Zgromadzenia. Nigdy bym nawet nie przypuściła, że rodzice pierwotnie nazwali mnie Ariadną. Toż to pogańskie imię! Nawet szofer posiadał takie piękne imię, a mnie rodzice nazwali jak dzikusa. Pokręciłam zrozpaczona głową. Pan Krzyżewski przyjrzał mi się uważnie, zaniepokojony moim zachowaniem, ale nie byłam w stanie mu wyznać, że oto rozpaczam nad własnym imieniem. Całe szczęście, że gdy wstąpię wreszcie do nowicjatu, otrzymam nowe imię. Godne i pobożne, a nie jakieś tam barbarzyńskie.

Samochód ruszył, zostawiłam więc rozważania na temat imienia za sobą i skoncentrowałam się na widoku za oknem. Byłam ciekawa, jak wygląda stolica. Niestety szybko się okazało, że zamiast zbliżyć się do wieżowców, które obserwowałam z samolotu, oddalamy się od nich. Pan Krzyżewski wyjaśnił mi, że rodzina mieszka pod Warszawą, w Michałowicach. Nie wiedziałam, gdzie na mapie znajdują się Michałowice, ale postanowiłam odnaleźć je przy najbliższej okazji. Podczas gdy obserwowałam mijane przez nas sklepy, domy i osiedla, pan Krzyżewski odbył parę rozmów telefonicznych, z których tylko jedno zdanie miało dla mnie prawdziwe znaczenie:

– Zbliżamy się już do domu.

Poczułam nerwowy skurcz w brzuchu. Niedługo miałam poznać własną rodzinę. Przyrodnią rodzinę, której nigdy nie poznałam, bo urodziła się już po moim zniknięciu, ale wciąż rodzinę. Jedyną, jaką posiadałam.

Z opowieści pana Krzyżewskiego zbudowałam sobie w wyobraźni obraz wyrośniętego nastolatka Krzysia, pięknej panienki Oli oraz małej Królewny Konstancji. Wyobraziłam sobie również uroczy domek jednorodzinny, psa i dwa koty. Rozłożysty buk, na którym przed laty dla dzieci zbudowano domek na drzewie. Zabawki przez przypadek zostawione w małym, acz zadbanym ogródku. Oczami wyobraźni już widziałam domek jednopiętrowy, pomalowany na wesoły żółty kolor, ozdobiony u góry czerwoną dachówką. Widziałam przytulny salon i ciasną klatkę schodową oraz pokoje dzieci. Krzysia utrzymany w niebieskim kolorze, Oli w żółtym, a małej Wandzi w różowym. Prawie słyszałam tykanie starego zegara w kuchni przesyconej zapachem pichcącej się na ogniu kolacji. Słyszałam również radosne piski dzieci, podekscytowanych na myśl o poznaniu starszej siostry.

Dobrą chwilę zajęło mi uświadomienie sobie, że to ja byłam tą długo wyczekiwaną siostrą. Splotłam nerwowo palce ze sobą, zastanawiając się, czy podołam temu zadaniu. Nigdy nie przypuszczałam, że zagadka mojego dzieciństwa rozwiąże się w ten sposób. W gruncie rzeczy wierzyłam, że nigdy nie poznam swojej rodziny, tak jak to się przytrafiało tysiącom innym sierot. Myślałam, że moja przeszłość zawsze już będzie owiana tajemnicą. A jednak Pan Bóg miał w stosunku do mnie inne plany. Na pewno miał swoje powody, by zabrać mnie ze Zgromadzenia i na jakiś czas umieścić w Michałowicach. Powody, które dla mnie były zupełnie niezrozumiałe, musiały mieć jednak jakiś ukryty sens. Wierzyłam, że Bóg nigdy nie robi niczego bez przyczyny.

Zanim zajechaliśmy na miejsce, miałam już w głowie dość wyraźną wizję tego, co mnie tam czeka. Podczas podróży zarysy domu nabrały szczegółów. Znałam już rozkład pokoi, jak i charakter mojego przybranego rodzeństwa. Oczami wyobraźni widziałam już nawet sukienkę, którą nosi Królewna Konstancja. Cała ta wizja pękła jednak jak bańka mydlana, gdyż rzeczywistość okazała się całkowitym przeciwieństwem wszystkiego, czego kiedykolwiek mogłabym się spodziewać.ROZDZIAŁ 2

Wysoka, ozdobna żelazna brama broniła dostępu do miejskiej posiadłości mojego ojca. Samochód zwolnił i na chwilę zatrzymał się, czekając, aż ciężkie metalowe drzwi otworzą się, jak za dotknięciem niewidzialnej ręki. Za bramą przywitała nas droga wysypana żwirem, wzdłuż której rosły w równych odstępach topole. Trasa ta ciągnęła prosto pod budynek główny, gdzie potem wyginała się w łuk i zataczała dość szerokie koło, prowadząc do domu gościnnego oraz stojącego w znacznym oddaleniu garażu. Dom gościnny prezentował się trochę tak jak bardziej wytworna wersja wizji, którą zbudowałam sobie w głowie podczas jazdy z lotniska. Był to wysoki na dwa piętra budynek w kremowym kolorze, z wieloma balkonami i oknami tak wielkimi, że spokojnie przejechałaby przez nie limuzyna. Garaż natomiast stanowił osobny dom; parter zbudowany był z wielkich kamieni, które cztery razy wyginały się w łuk, tworząc arkady i oferując cztery oddzielne stanowiska do parkowania. Ponad garażem wznosiły się dwa piętra, które tak jak dom gościnny utrzymane były w kremowym kolorze, ale pozbawione balkonów i tych przeogromnych okien. Dach za to był bardziej spadzisty, przez co zapewniał dodatkowe piętro na poddaszu. Jednakże budynek główny przyćmiewał wszystko. Był olbrzymi, choć jego wielkość nie polegała na wysokości, jako że również miał zaledwie dwa piętra, ale na szerokości. Wyglądał tak, jakby sam mógł pomieścić w sobie garaż i dom gościnny, a nawet wtedy znalazłoby się w nim dosyć miejsca, by zamieszkała w nim cała siedmioosobowa rodzina.

Limuzyna zatrzymała się przed wejściem, do którego prowadziły trzy marmurowe schodki. Portal szerokich drewnianych drzwi ozdobiony był witrażem z motywem roślinnym, a powyżej rozciągał się spadzisty daszek wsparty na dwóch kunsztownych kolumienkach. Gdy tylko wysiadłam z samochodu, od razu zadarłam głowę do góry, starając się całą sobą chłonąć widok. Na wszystkich piętrach wielkie, wygięte w łuk okna ozdobione zostały u szczytu kolorowymi witrażami. Elewacja była utrzymana w kremowym kolorze, ale boniowane krawędzie podkreślone zostały na jasnobeżowo, sprawiając niezwykle wytworne wrażenie. Po obu bokach konstrukcji umieszczone były szerokie tarasy o marmurowej balustradzie, o których wielkość pomniejszone zostało drugie piętro, przez co budynek zwężał się ku górze, przypominając mi piramidę. Przez dach pokryty dachówkami ceramicznymi w ceglastoczerwonym kolorze przebijały się półokrągłe pionowe okna doświetlające poddasze. Całość prezentowała się niezmiernie dostojnie i majestatycznie. W porównaniu z moją wizją, budynek ten wyglądał nie jak dom rodzinny, lecz co najmniej jak rodowa rezydencja.

Dobrą chwilę stałam tak z głową zadartą do góry, z otwartymi ustami podziwiając dom mojego ojca. Samochód zdążył odjechać, a pana Krzyżewskiego w drzwiach przywitała zadbana starsza pani o ciemnobrązowych włosach przebłyskujących pojedynczymi srebrzystymi pasemkami.

– Ariadno, poznaj panią Maj, naszą gospodynię – zwrócił się do mnie, ściągając moją uwagę z dachu prosto na ziemię. Pamiętając o dobrych manierach, zamknęłam wciąż rozdziawione usta i podałam kobiecie rękę, uśmiechając się nieśmiało.

– Miło mi panią poznać – powiedziałam nieswoim głosem.

– To mnie bardzo miło panienkę poznać – odparła przyjemnym dla ucha altem.

Speszyła mnie tą „panienką”, bo nikt wcześniej się do mnie tak nie zwracał. Pamiętając o zasadach starszeństwa, chciałam ich oboje przepuścić przodem przed wejściem do domu, ale oni najwyraźniej uważali, że to ja powinnam przekroczyć próg pierwsza. Zmagaliśmy się tak zatem ze sobą w ciszy przez dobrą chwilę, aż pan Krzyżewski zdecydowanym ruchem popchnął mnie w stronę domu. Weszłam więc pierwsza, czując się bardziej speszona, niż przy nazwaniu mnie „panienką”.

Wnętrze domu okazało się równie szykowne. Wypełniały je grube dywany, zabytkowe meble, majestatyczne obrazy, wazony ze świeżymi kwiatami, które same w sobie były dziełami sztuki, a także kryształowe żyrandole i ozdobne gzymsy ciągnące się wzdłuż sufitów. Nigdzie nie było widać kurzu, pamiątek rodzinnych czy zapomnianych rzeczy. W mojej ocenie bardziej przypominało elegancki hotel niż dom zamieszkany przez trójkę dzieci.

Ponownie zamarłam, z otwartymi ustami wpatrując się w przestrzeń, toteż pan Krzyżewski wyminął mnie i ruszył szybkim krokiem ku masywnym drewnianym schodom, które na półpiętrze rozwidlały się w dwie oddzielne klatki schodowe. Przystanął przy przeszklonych drzwiach, gdzie z półpiętra można było przejść na patio do ogrodu, i spoglądając w górę schodów, zawołał:

– Za dwie minuty macie być na dole!

Następnie zszedł spokojnie ze stopni, skręcił w prawo i zniknął za szerokimi drewnianymi drzwiami. Ponieważ wciąż tkwiłam miejscu, gospodyni położyła mi lekko dłoń na plecach i poprowadziła w tamtym kierunku. Za drzwiami czekał mnie najwytworniejszy salon, jaki kiedykolwiek widziałam. Wypełniały go antyczne sofy, fotele i szezlongi obite kremowym materiałem, a także pojedyncze ozdobne stoliki kawowe. Nad dużym marmurowym kominkiem wisiał wyhaftowany krajobraz, a po obu jego stronach stały wysokie lustra w bogato zdobionych ramach. Jednak największe wrażenie zrobił na mnie fortepian stojący między wielkimi oknami. Wykonany był z drewna o orzechowym odcieniu, o pulpicie rzeźbionym w kwiatowe ornamenty. Jak zaczarowana podeszłam do fortepianu i wstrzymując oddech, przejechałam palcami po drewnie. Nigdy w życiu nie widziałam piękniejszego instrumentu.

Tupot na schodach oznajmił przybycie dzieci. Pierwsza do salonu wkroczyła Wandzia. Zamiast białej sukienki z bufkami, w której wcześniej wyobrażałam sobie Królewnę Konstancję, dziewczynka miała na sobie leginsy, a każda część jej garderoby była w innym kolorze. Zaraz po niej do pokoju weszła trzynastoletnia Ola w króciutkiej spódniczce i mocnym makijażu. Ostatni pojawił się Krzyś, który w rzeczywistości okazał się równie wyrośnięty jak w moich wyobrażeniach.

– Ariadno, poznaj Krzysztofa, Aleksandrę i Wandę – zwrócił się do mnie pan Krzyżewski. – Dzieci, oto wasza starsza siostra.

Każde z nich inaczej zareagowało na tę nowinę. Wanda przechyliła główkę na bok i spojrzała na mnie zdziwiona. Aleksandra zmierzyła mnie wzrokiem od góry do dołu, a potem zrobiła zniesmaczoną minę. Krzysztof za to z niezmiennym znudzeniem wpatrywał się ponad moją głową w okno.

– Miło mi was poznać – powiedziałam, starając się, aby w moim głosie nie dało się słyszeć onieśmielenia.

Na te słowa Aleksandra uniosła wyniośle brwi, rzuciła znaczące spojrzenie panu Krzyżewskiemu, po czym odwróciła się i bez słowa wymaszerowała z pokoju. On pośpieszył za nią, każąc jej natychmiast wrócić do salonu. Na chwilę zostaliśmy w pokoju sami, w milczeniu słuchając rozgrywającej się na schodach awantury. Aleksandra okazała się jednak nieustępliwa, a pan Krzyżewski powrócił sam, tłumacząc, że dziewczyna nie zje dziś kolacji.

Słysząc to, pani Maj rozsunęła podwójne drewniane drzwi i moim oczom ukazała się jadalnia. Na środku pokoju królował długi stół na co najmniej dwadzieścia osób. Krzesła obite bladoniebieskim materiałem w paski miały artystycznie rzeźbione oparcia. Również nogi stołu znaczyły identyczne wzory, sugerując, że był to komplet. Na blacie stało już pięć nakryć do kolacji, trzy po lewej i dwa po prawej stronie.

Pan Krzyżewski odsunął jedno z krzeseł po prawej stronie, ale dobrą chwilę zajęło mi zrozumienie, że uczynił to dla mnie, a nie dla siebie. Zakłopotana zajęłam wskazane miejsce. Tymczasem dzieci również usiadły, a wolne krzesło pomiędzy nimi świadczyło, że zasiadają w kolejności starszeństwa. Wtem mój wzrok padł na trzy widelce i wszystkie myśli uleciały mi z głowy. Zerknęłam na talerz siedzącego obok mnie pana Krzyżewskiego i z niepokojem spostrzegłam u niego taką samą ilość sztućców. Nie wiedziałam, po co nam ich aż tyle. Jednak szybko okazało się, że kolacja w domu mojego ojca bardziej przypomina wystawny obiad, niż posiłek przed snem. Na stole pojawiły się przystawki, a potem zupa, a ja wciąż nie potrafiłam otrząsnąć się z oszołomienia.

Posiłek spożywano w ciszy, przerywanej z rzadka niezobowiązującą konwersacją. Czułam się tak, jakbym nagle przeniosła się w czasie. Porcelanowa zastawa ozdobiona była ręcznie malowanymi kwiatami, kieliszki były kryształowe, a sztućce srebrne. Niepewnie dotknęłam lnianej serwetki. Okazała się przyjemniejsza w dotyku niż moje ubrania. Poczułam na sobie uważne spojrzenie pana Krzyżewskiego, więc niechętnie rozłożyłam ją sobie na kolanach, tak jak on to uczynił wcześniej.

Złożyłam ręce i zamknęłam oczy, dziękując Bogu za ten niezwykły posiłek, jakim mnie obdarzył. Gdy uniosłam głowę, dostrzegłam zdumione spojrzenia mojego przybranego rodzeństwa. Mój zestresowany żołądek skurczył się jeszcze bardziej. Czułam się jak mysz osaczona przez trzy wygłodniałe koty. Zerkając dyskretnie na pana Krzyżewskiego, za jego przykładem wybrałam pierwszy widelec z brzegu. Czułam się przy tym strasznie niezręcznie, więc nawet nie poczułam smaku pierwszego kęsa. Miałam wrażenie, że wszyscy w pokoju obserwują i oceniają każdy mój ruch.

Kolacja ciągnęła się w nieskończoność i była dla mnie prawdziwą torturą, choć nigdy w życiu nie jadłam smaczniejszych potraw. Modlitwa przed jedzeniem wywołała mniejszy szok niż moja późniejsza odmowa wina. Domownicy nie potrafili pojąć, że ktoś może całkowicie nie pić alkoholu. Ja natomiast nie rozumiałam, jak można podawać wino piętnastolatkowi.

Wszystko w tym domu wydawało mi się inne niż rzeczywistość, w której zostałam wychowana. Na przykład dotąd posiłki składały się dla mnie wyłącznie z jednego dania, po którym było się w miarę najedzonym. Tu dań było wiele, ale porcje skromne. Zapewne po tych wszystkich potrawach można się było czuć pełnym, ale ja z nerwów przełknęłam tylko kilka kęsów i gdy dotarliśmy do deseru, wciąż czułam głód. Dodatkowo pusta rozmowa przy jedzeniu, niekończące się oceniające spojrzenia oraz nadmiar sztućców sprawiły, że czułam się wykończona psychicznie. Miałam ogromną ochotę wyjść na dwór i się trochę przewietrzyć. Po niespokojnym kręceniu się w krześle małej Wandzi poznałam, że i ona pragnie uciec z jadalni. Lecz najwyraźniej inną z niepisanych zasad tego domu było dokończenie posiłku w pełnym gronie.

To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: