Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Przemytnicy książek z Timbuktu - ebook

Tłumacz:
Data wydania:
14 marca 2018
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Przemytnicy książek z Timbuktu - ebook

Historia niezwykłych bibliotekarzy, którzy ocalili dorobek cywilizacji przed dżihadystami i zapomnieniem.

Mogło się wydawać, że zagrożeniem dla manuskryptów z Timbuktu są  jedynie klimat i termity, ale gdy miasto zajęli dżihadyści, stało się jasne, że wspaniałe skarby wiekowej cywilizacji zostaną zniszczone. Abdel Kader Haïdara wraz z innymi bibliotekarzami podjął się niezwykłej operacji godnej kart powieści Johna Le Carré. Udało im się potajemnie wywieźć niemal cały zbiór składający się z ponad pół miliona dokumentów – w praktyce ocalili przed zapomnieniem całą cywilizację.

Równolegle Charlie English przywołuje pasjonującą historię europejskich i amerykańskich odkrywców, którzy wyruszali do Timbuktu, by spróbować odkryć mityczną stolicę odległego i bogatego afrykańskiego królestwa.

 

Obydwie te  historie splatają się w bogatą i pełną napięć opowieść o współczesnym i dawnym Timbuktu, pomagając pełniej zrozumieć świat, który przypadł nam w spadku.

 

„Świetnie napisana, wielowymiarowa opowieść… Charlie English zręcznie splata ze sobą historię, reportaż, książkę podróżniczą i esej w subtelną, erudycyjną, a momentami piękną rzecz” – Robert Macfarlane

 

„Wspaniała lektura” – „The Economist”

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7976-875-2
Rozmiar pliku: 2,5 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

WSTĘP. CZŁOWIEK INICJATYWY I GENIUSZU

Pośród milionów dokumentów w Archiwach Narodowych znajduje się cienka teczka oznaczona jako CO 2/20. Nie cieszy się wielką popularnością. W końcu przechowuje się tutaj świadectwa, dotyczące tysiąca lat brytyjskiej historii, a większość osób odwiedza przestronne pomieszczenia w Kew, szukając bardziej oczywistych skarbów: Domesday Book, testamentu Szekspira czy nowo udostępnionych dokumentów na temat zdrajców i szpiegów z czasów zimnej wojny. Jednakże co kilka lat ktoś pyta o zeszyt 2/20 Ministerstwa Wojny i Kolonii. Posyła się wówczas wiadomość do miasteczka Winsford w Cheshire, gdzie jest on przechowywany w magazynie, głęboko w trzewiach największej w kraju kopalni soli. Tam pracownik zapuszcza się w ciemność, wydobywa teczkę z ciągnących się ponad 35 kilometrów półek, które przekazano do dyspozycji Archiwów Narodowych, i wysyła ją na południe.

Po kilku dniach w czytelni pojawia się pudełko – tekturowe, przewiązane bawełnianą białą tasiemką. W środku jest plik około stu ręcznie pisanych wiadomości – manuskryptów, można by powiedzieć – które w połowie lat 20. XIX wieku wysłano do Londynu z brytyjskiego konsulatu w Trypolisie. Każdy postrzępiony kawałek papieru, który już swoje zjeździł, rzuca światło na pewien wycinek czasu i zakątek świata, a kilka z nich ma szczególne znaczenie dla naszej opowieści. Są to ostatnie listy niedocenianego podróżnika Alexandra Gordona Lainga. Dotyczą wyprawy, której celem było odkrycie „osławionej, wspaniałej stolicy środkowej Afryki”, jak sam ją opisał, czyli Timbuktu.

Laing, pochodzący z Edynburga major z bujnymi bokobrodami, miał zostać pierwszym Europejczykiem, który dotrze do tego nieosiągalnego miejsca. W latach 20. XIX wieku Timbuktu zdominowało wyobrażenia Europejczyków o Afryce, tak jak swego czasu El Dorado wpłynęło na sposób, w jaki myśleli o obu Amerykach. Sądzono, że Timbuktu sprawuje władzę nad bogatym subsaharyjskim regionem, który zwie się Sudanem, od arabskiego Bilad as-Sudan, „kraj czarnych”. Pogłoski o istnieniu miasta krążyły po Europie od kilkuset lat, o jego bogactwach trąbiono zaś co najmniej od XIV wieku. O ile Cipangu Marco Polo miało być krainą, w której dach królewskiego pałacu zdobią metale szlachetne, o tyle domostwa w Timbuktu były ponoć kryte złotem. Z misją odnalezienia miasta posyłano dziesiątki odkrywców, ale wszystkie te próby kończyły się śmiercią bądź niepowodzeniem.

W 1826 roku przyszła kolej na majora Lainga. Laing był specyficznie brytyjskim typem człowieka, produktem czasów rozpinających się między Waterloo a szarżą Lekkiej Brygady, gdy żołnierze szukali śmierci lub chwały, albo ich obojga. Zważywszy jego urodę i egocentryzm, mógłby wyskoczyć prosto ze stron Targowiska próżności, ale to inna powieść – konkretnie Przypadki Robinsona Crusoe – zainspirowała go do życia pełnego przygód. „Lektury na temat wypraw i podróży pochłaniały mi cały wolny czas – wspominał któregoś razu. – Mą młodą wyobraźnię rozpalała zwłaszcza historia Robinsona Crusoe”. Laing, tak jak bohater Defoe, rozpaczliwie pragnął uniknąć „stanu średniego” w brytyjskim społeczeństwie, jak Crusoe ruszał w świat, aby odnaleźć sens i cel. „Winienem uczynić więcej, niż kiedykolwiek uczyniono – pisał swego czasu – i dowieść, że jestem tym, za kogo zawsze się uważałem: człowiekiem inicjatywy i geniuszu”.

Nie każdy podzielał nieskromną samoocenę Lainga. Gdy służył w Sierra Leone w 1824 roku, jego dowódca napisał do ministra wojny i kolonii, że „żołnierskie wyczyny Lainga były gorsze niż jego poezja”. Diatryba najwyraźniej nie odniosła większego efektu, w owym roku Laing został bowiem szefem brytyjskiej misji mającej zlokalizować miasto, które – jak wierzył – przeznaczone mu było odnaleźć. Gdyby Laing dotarł do Timbuktu jako pierwszy, dostałby to, czego pragnął najbardziej na świecie, jak to wyjaśnił w wierszu:

Oto, co pierś moją rozpłomienia

Wdrapać się na sławy szczyt wysoki

Z prawymi sławy dzielić wyroki

Nieśmiertelnego dobyć imienia.

Laing wyruszył z Trypolisu latem 1825 roku, wjeżdżając w niemal pięćdziesięciostopniowy upał Sahary. O tej porze roku ziemia była tak sucha, że nawet z wielbłądów została sama skóra i kości. Przewodnik Lainga, na wybrzeżu człowiek łagodny i układny, robił się coraz chciwszy, im dalej na południe się zapuszczali, a zdaje się, że na Tanizrufcie, gorejącej pustyni rozmiarów Kalifornii, zdradził go na rzecz grupy Tuaregów. Nocą ciężko uzbrojeni mężczyźni otoczyli namiot odkrywcy, postrzelili go i posiekli, zostawiwszy na śmierć. Jego opis ran, których doznał podczas napaści, jest jednym z najcenniejszych artefaktów w aktach Ministerstwa Wojny i Kolonii. Powstał 10 maja 1826 roku w obozie na pustyni, 300 kilometrów na północ od Timbuktu. Aż do tamtej chwili meldunki Lainga sporządzane były ekstrawaganckim, pochylonym w prawo kaligrafowanym pismem. Ten list, upstrzony dziś plamkami pleśni, z zagięciami przyciemnionymi przez saharyjski pył, to nierówna bazgranina, spisana – jak sam wyjaśniał – lewą ręką.

„Drogi Konsulu – zaczyna – kreślę do Pana kilka słów, powierzając je niepewnemu przewoźnikowi, aby powiadomić Pana, że dochodzę do siebie po (…) poważnych ranach, wykraczających dalece poza wszelkie kalkulacje, które wedle najbardziej optymistycznych oczekiwań można było przedsięwziąć”. Szczegóły wydarzenia to zaskakująca opowieść o „nikczemnej zdradzie i wojnie”, ale Laing musi zachować je na później. Tymczasem informuje tylko konsula o liczbie i charakterze ran, których doznał w trakcie napaści:

Zaczynając od początku: mam pięć ran ciętych na czubku głowy i trzy w okolicach lewej skroni, kilka pęknięć, z powodu których odpadło sporo kości: jedno na lewym policzku, przez które mam naruszoną Żuchwę i rozdarte ucho, co daje bardzo szpetny widok, jedno wzdłuż prawej skroni, a także potworną ranę na karku, która odrobinę naruszyła tchawicę.

Kula muszkietu utkwiła mu w biodrze, torując sobie drogę przez ciało i ocierając się o kręgosłup. Dostał także pięć cięć w prawą rękę i dłoń, „w trzech czwartych pokiereszowaną”, a przez kości nadgarstka ostrze przebiło się na wylot. Ma także trzy cięcia na złamanej lewej ręce, jedną lekką ranę na prawej nodze i dwie, w tym jedną „okropną ciętą”, na lewej, nie wspominając o szramie wzdłuż palców ręki, której używa do pisania.

Przebiegając wzrokiem ten bitewny obrachunek, jak musiał to zrobić zaniepokojony konsul, gdy sześć miesięcy później list dotarł do Trypolisu, czytelnik szuka oznak odwrotu. Z pewnością Laing zamierza wrócić najkrótszym szlakiem, gdy tylko będzie na siłach, obmyślając sposób, by w drodze powrotnej uniknąć bandytów, prawda? Ależ skąd. Położone za horyzontem Timbuktu, jak dotąd nietknięte wzrokiem Europejczyka, zbyt mocno do siebie przyciąga. Nie zhańbi się, składając teraz broń. Jak oznajmia konsulowi, „czyni postępy” pomimo ran. Żywi nadzieję na powrót do Anglii z „licznymi geograficznymi wieściami wielkiej wagi”. Odkrył wiele rzeczy, które należy poprawić na mapie Afryki, i usilnie prosi Boga, by dał mu czas na dokończenie zadania.

Dwa miesiące później Laing pisze ponownie. Jego sytuacja uległa pogorszeniu. Na obóz spadła „potworna choroba”, podobna do żółtej febry, zabijając połowę ludzi, w tym jego ostatniego sługę. „Jestem ostatnim członkiem misji przy życiu – powiadamia ponuro konsula. – Moje położenie odległe jest od przyjemnego”. Ale ma tak przemożne poczucie, że spełnia się jego przeznaczenie, że nie ustaje w wysiłkach:

Dobrze zdaję sobie sprawę, że jeśli do niego nie zawitam, Świat na zawsze pozostanie w niewiedzy o (…) albowiem nie jest próżnym twierdzeniem z mej strony, gdy mówię, że po mnie nie postanie tam stopa chrześcijanina.

Zrealizował swoją wielką ambicję sześć tygodni później, wjeżdżając do Timbuktu 13 sierpnia 1826 roku. Potem stało się coś raczej dziwnego – Laing zamilkł.

Przez pięć tygodni nie powiadomił konsula ani słowem o swoim przybyciu do miasta. Kiedy napisał po raz kolejny, był już 21 września, a list miał ledwie 500 słów. Nadal trzyma pióro w lewej ręce, a jego pismo jest ściśnięte, pełne napięcia. Życiu Lainga zagraża niebezpieczeństwo, oznajmia konsulowi, i śpieszno mu do wyjazdu:

Nie mam czasu zdać panu relacji na temat Tin Buktu, ale winienem pokrótce stwierdzić, że z wyjątkiem wielkości (która nie przekracza czterech mil w obwodzie) miasto pod każdym względem spełniło całkowicie me oczekiwania (…) W trakcie mego pobytu byłem ze wszech miar zajęty, przeszukując miejskie rejestry, których jest pod dostatkiem, & pozyskując wszelkiego rodzaju informacje, i nie bez pospolitej satysfakcji rzec mogę, iż moja wytrwałość została hojnie nagrodzona.

Dzień po napisaniu tego listu Laing opuścił Timbuktu i karty historii. Konsul przesłał jego ostatni meldunek do Londynu wraz z pismem przewodnim, które obwieszczało coś w rodzaju triumfu – był to „pierwszy list wysłany z tamtego miejsca przez chrześcijanina” – ale jeśli chodzi o dostarczenie informacji na temat wielkiego celu europejskiej geografii, wyprawa Lainga okazała się fiaskiem. Jeśli Timbuktu, jak oświadczał odkrywca, „pod każdym względem” spełniło jego wysokie oczekiwania, to gdzie podziały się szczegóły? Najbardziej zagadkowe były zapewnienia Lainga na temat obfitości „miejskich rejestrów”, z których pozyskał „wszelkiego rodzaju informacje”. Jakie rejestry mogły przyciągnąć uwagę wojskowego? W jaki sposób mogły się przydać brytyjskim władzom?

Niemal dwa stulecia później jest oczywiste, że „miejskie rejestry” oznaczały całe mnóstwo w przeważającej mierze arabskich tekstów, znanych pod wspólnym mianem „manuskryptów z Timbuktu”. Miejskich dokumentów, które – jak się zdaje – Laing widział jako pierwszy Europejczyk, jest tak wiele, że nikt nie zna dokładnie ich liczby, choć szacuje się ją na dziesiątki, a nawet setki tysięcy pozycji. Są pośród nich najcenniejsze źródła pisane dotyczące tak zwanej złotej ery Timbuktu, czyli XV i XVI wieku, i wielkiego imperium Songhaju, którego miasto było częścią. Część ekspertów uważa je za afrykański odpowiednik zwojów znad Morza Martwego czy też Kroniki anglosaskiej – dowód na żywą historię pisaną kontynentu.

W 2012 roku wydawało się, że tej historii grozi niebezpieczeństwo. W wyniku przewrotu na południu Mali Timbuktu zostało opanowane przez bojowników z Al-Ka’idy Islamskiego Maghrebu (AQMI, Al-Qaïda au Maghreb islamique). Dżihadyści zaczęli systematycznie niszczyć liczące sobie stulecia mauzolea sufickich świętych. Dwudziestego ósmego stycznia 2013 roku burmistrz Timbuktu oznajmił światu, że spalono także wszystkie manuskrypty.

Dobrze pamiętam tamten ranek. Byłem wówczas redaktorem wiadomości z zagranicy w „Guardianie”, a Mali wiązało się dla mnie ze szczególnymi wspomnieniami. Wiele lat temu, dokładnie w wieku osiemnastu lat, zrodziła się we mnie myśl o przejściu przez Saharę. Rzuciłem szkołę, odłożyłem pieniądze, kupiłem samochód i wraz z przyjacielem wyruszyliśmy w stronę pustyni, podróżując przez Maroko i Algierię do Mali, gdzie dotarliśmy wiosną 1987 roku. Położona na północy kraju osada Aguelhok wyznaczyła koniec wyprawy, nasz szczyt, i gdy już się tam znaleźliśmy, zaczęliśmy gorączkowo szukać nowego pomysłu. A co, gdybyśmy przehandlowali nasz rozklekotany samochód za trzy czy cztery wielbłądy i pojechali do Timbuktu? Byłoby co opowiadać! Znaleźliśmy handlarza i negocjowaliśmy przez tydzień, ale ponieważ udało mu się wynaleźć tylko jedno zwierzę, porzuciliśmy ten plan i pojechaliśmy dalej na południe. W Gao, stolicy dawnego Songhaju, sprzedałem samochód i ruszyłem do Burkina Faso, a następnie do Wybrzeża Kości Słoniowej i do domu. Nie dotarłem do Timbuktu, ale zakochałem się w wyobrażeniu pustyni. Wróciłem na Saharę w 1989 roku, tym razem innym pojazdem, ale był on zbyt niepewny, aby podjąć ryzyko wyprawy do Mali. Miasto trzystu trzydziestu trzech świętych raz jeszcze pozostało boleśnie niedosięgłe.

W lipcu 2012 ze smutkiem i złością oglądałem materiały filmowe, na których dżihadyści niszczyli zabytki Timbuktu, a gdy w styczniu następnego roku powiedziano naszemu korespondentowi, że biblioteka ze średniowiecznymi księgami została podpalona, zamieściliśmy tę informację na stronie głównej internetowego wydania „Guardiana”. Po kilku dniach stało się jasne, że manuskrypty wcale nie uległy zniszczeniu, a co więcej, zostały przeszmuglowane z miasta przez miejscowych bibliotekarzy. Ta historia stała się moją obsesją. Wydawało mi się, że naśladuje ona fabułę powieści satyrycznej Roberta Crichtona The Secret of Santa Vittoria (Tajemnica Santa Vittorii), w której mieszkańcy toskańskiego miasteczka ocalają milion butelek wina przed grabieżą nazistów. Tyle że sprawy przedstawiały się jeszcze lepiej: skarby Timbuktu były nieskończenie bardziej znaczące, a ponadto była to prawdziwa historia. Rzuciłem pracę, zdecydowany zmienić tę opowieść w książkę.

Bruce Chatwin zauważył swego czasu, że istnieją dwa Timbuktu. Jedno jest realnym miejscem: znużonym miastem na szlaku karawan, gdzie Niger skręca ku Saharze. Drugie jest zdecydowanie bardziej baśniowe – to legendarne miasto z krainy marzeń, Timbuktu przynależące do dziedziny umysłu. Planowałem zdać relację na temat obu tych Timbuktu za pomocą dwóch wątków pojawiających się w jego historii na przemian: trwających stulecia starań Zachodu, by odnaleźć, podbić i zrozumieć to miasto, a także współczesnych prób ocalenia rękopisów i tamtejszej historii przed zagładą. W jednej części tej opowieści przyjrzę się temu, jak legenda ukształtowała nasze spojrzenie na Timbuktu; w drugiej przedstawię historię okupacji i ewakuacji.

Nie wiedziałem tylko, jak bardzo te opowieści się w sobie przeglądają.

Charlie English

Londyn 2017

Bitwa pod Bałakławą (25 października 1854 r.) podczas wojny krymskiej przeszła do historii za sprawą szarży Lekkiej Brygady, ataku porównywalnego do polskiej szarży pod Somosierrą i zakończonego masakrą brytyjskich kawalerzystów (wszystkie przypisy dolne pochodzą od tłumacza, przypisy końcowe zaś są dziełem autora).1. POSZUKIWACZ RĘKOPISÓW

MARZEC 2012

Pewnego mglistego poranka w Bamako, stolicy współczesnego zachodnioafrykańskiego państwa Mali, stara toyota land cruiser sunęła ostrożnie ku skrajowi betonowego podjazdu, by włączyć się do ożywionego ruchu drogowego. Z przodu siedział wielki, dystyngowanie wyglądający mężczyzna w kłębiącej się szacie i modlitewnym nakryciu głowy. Miał czterdzieści siedem lat, mierzył ponad metr osiemdziesiąt wzrostu, ważył niespełna dziewięćdziesiąt kilogramów i choć nad jego górną wargą dziarsko podskakiwał francuski wąsik, w jego wyglądzie było coś władczego. Za wyłupiastymi brązowymi oczyma czaiła się psotna inteligencja. Był to Abdel Kader Haidara, bibliotekarz z Timbuktu. Jego nazwisko miało wkrótce stać się sławne na całym świecie.

Haidara nie należał do ludzi niezdecydowanych, ale kiedy tego ranka jego kierowca prowadził przeciążony pojazd pośród chmary wyprodukowanych w Chinach motorów i zdezelowanych zielonych mikrobusów kursujących ulicami miasta, dopadła go udręka wątpliwości. Z nastawionego na Radio France Internationale samochodowego odbiornika płynęły niepokojące doniesienia na temat sytuacji na północy, podczas gdy tanie komórki, które zawsze miał pod ręką, bez przerwy brzęczały od wieści, które otrzymywał od swoich kontaktów w położonym prawie 1000 kilometrów na północ Timbuktu. Rebelianci posuwali się przez pustynię, popędzając przed sobą wojska rządowe i uchodźców. Na dworcach autobusowych tłoczyli się przesiedleńcy, autostrady były zatkane motocyklami i pikapami, a przedpotopowe ciężarówki kołysały się pod masami uciekających ludzi. Opuszczając mieszkanie, Haidara wiedział, że jazda wśród tego chaosu będzie niebezpieczna, ale teraz zaczynało to wyglądać na misję samobójczą. Wkrótce powiedział kierowcy, że ma dosyć, a potem znów zmierzali na zachód, w kierunku obrzeży ciągnącej się bez końca afrykańskiej metropolii.

Responsable to francuski rzeczownik, którego znaczenia ktoś znający język angielski łatwo się domyśli. Niewiele było w tamtej chwili słów, które celniej opisywałyby bibliotekarza, niż responsable, „osoba odpowiedzialna” za olbrzymi kawał zaniedbanego historycznego dziedzictwa, manuskrypty z Timbuktu, tak wielki zbiór sporządzonych ręcznie dokumentów, że nikt tak do końca nie wiedział, ile ich jest, choć sam Haidara szacował ich liczbę na setki tysięcy. Mało kto zrobił więcej, by wydobyć rękopisy na światło dzienne. Nikomu w nadchodzących miesiącach nie przypisze się więcej zasług za ich ocalenie.

Sam bibliotekarz imponował, był człowiekiem o zdumiewająco delikatnym uścisku dłoni – przelotnym powitaniem, które zostawiało po sobie wspomnienie kontaktu, nie więcej. Dobrze orientował się w historii i treści dokumentów, ale wyglądał nie tyle na naukowca, ile na biznesmena, który prowadzi interesy w różnych językach, używając do tego telefonów komórkowych albo robiąc to osobiście, zza biurka rozmiarów małej łodzi. Nie był jedynym właścicielem rękopisów w mieście, ale utrzymywał, iż jako posiadacz największej prywatnej kolekcji i założyciel Savamy, organizacji pozarządowej zajmującej się ochroną piśmiennego dziedzictwa Timbuktu, reprezentuje większość rodzin posiadających manuskrypty.

Haidara wychował się w dużym domu z cegły mułowej, z dziedzińcem pośrodku, takim samym jak setki innych budynków w tej okolicy. Był jednym z czternaściorga dzieci Mammy Haidary, uczonego z Timbuktu. Miasto, w którym dorastał, niewiele się zmieniło przez ostatnie sto lat. W jego sercu znajdowały się trzy wielkie meczety: Dżingereber na zachodzie, Sidi Jahja w centrum i Sankore na północy. Przestrzeń między nimi wypełniały domy i targowiska, a stara medyna miała kształt dużej łzy o obwodzie dwóch i pół kilometra. Krewnych chowano w pobliżu domów, a wraz z rozrastaniem się miasta cmentarze zostały wchłonięte przez sieć alejek i ulic. Żywi i umarli istnieli obok siebie, a w tradycji mistycznego islamu sufickiego podział między nimi się zatarł: najbardziej świątobliwi przodkowie, uczeni, sędziowie i przywódcy z dawnych czasów leżeli we wspaniałych mauzoleach, gdzie czczono ich jako świętych. Ktoś naliczył ich trzystu trzydziestu trzech, a ponieważ była to dobrze wróżąca liczba, mieszkańcy Timbuktu zaczęli je tak właśnie nazywać – miastem trzystu trzydziestu trzech świętych.

Kiedy Haidara dorastał, nie było tu żadnych samochodów: pierwszy dystrybutor paliwa pojawił się w Timbuktu dopiero w połowie lat 70. W mieście roiło się za to od zwierząt. Owce, kozy, bydło i kury skubały skąpą roślinność i zjadały resztki rzucane na ulice. Karawany osłów zwoziły z południa zboże, największym zaś wydarzeniem było co roku przybycie, składających się z tysięcy wielbłądów karawan z solą prosto z kopalni na pustyni.

W wieku sześciu lat Haidarę posłano do szkoły koranicznej, by poznał święte teksty, później zaś do szkoły francusko-arabskiej, aby nauczył się całej reszty. Wspominał dzieciństwo jako sans souci, wolne od zmartwień, ale podobnie jak w przypadku większości timbuktańczyków, w jego rodzinie się nie przelewało. Zasadniczą część majątku stanowiły rękopisy. Przechowywano je po całym domu, jak później wspominał, na półkach, które uginały się pod ciężarem papieru, a także w domach krewnych w mieście i jego okolicach. Spisane głównie w języku arabskim i oprawione w spękaną wielbłądzią i gazelą skórę, zdążyły zostać nadjedzone przez termity i poplamione wodą. Poruszały niemal każdy temat pod słońcem. Były pośród nich prace, dotyczące zarówno astronomii, poezji i medycyny, jak i prozaiczne tytuły własności, orzeczenia prawne i akty notarialne. Nade wszystko jednak były to komentarze do świętych tekstów islamu i interpretacje ich prawnego znaczenia.

Ojciec Haidary wykorzystywał manuskrypty do nauki. Uczniowie przychodzili z całej okolicy, by czerpać wiedzę od niego i z jego książek, przyjaciele zaś – grandes personnalités, przywódcy lokalnej społeczności i dostojnicy z Timbuktu – pojawiali się, by posiedzieć i podyskutować. Czasem ojciec Haidary prosił go o przyniesienie któregoś dokumentu i Abdel Kader przeszukiwał pokoje, by znaleźć odpowiednią pracę. Później zaczął kopiować fragmenty rękopisów i tym sposobem dobrze poznał ich treść.

Mamma Haidara zmarł w 1981 roku, gdy Abdel Kader miał siedemnaście lat. Zgodnie z tradycją rodzina zmarłego i starszyzna miasta zebrali się, by dokonać podziału majątku. W tym celu w zeszycie sporządzono listę z dobytkiem Mammy Haidary, ale wyłączono z niej manuskrypty. Uznano, że zbiór nie zostanie podzielony, sprzedany ani oddany. O cały zbiór miał się zatroszczyć jeden z potomków zmarłego. Starszyzna wybrała Abdela Kadera, zwróciwszy uwagę na jego dociekliwą naturę. To jemu przypadła rola responsable.

Mniej więcej w tym samym czasie do Timbuktu na wykład przybył malijski mędrzec Amadou Hampâté Bâ. Urodził się niemal w początkach ery francuskiej kolonizacji i dobiegał osiemdziesiątki. Był utalentowanym pisarzem, zbieraczem podań, znawcą kultury Afryki Zachodniej, człowiekiem bardzo inteligentnym i cieszącym się wielką renomą. Haidara wybrał się go posłuchać. Hampâté Bâ kazał zgromadzonym wyobrazić sobie, że z kulturowego punktu widzenia miasta świata stoją w szeregu. Swego czasu, stwierdził, Timbuktu znajdowało się na czele, ale potem Bóg nakazał kolejce w tył zwrot i w ten sposób znalazło się na szarym końcu. „Nie wiemy, jak do tego dojdzie – powiedział Hampâté Bâ – ale być może pewnego dnia Bóg znowu zarządzi w tył zwrot i Timbuktu wróci na swoje miejsce. Ale nie należy czekać na tę chwilę z założonymi rękoma. Historii trzeba dopomóc. Musicie wydobyć manuskrypty na światło dzienne. Musicie je wykorzystać”.

Te słowa zapadły Haidarze głęboko w pamięć. Tamtego dnia zrozumiał swoje zadanie. Za pomocą rękopisów miał spróbować wskrzesić miasto.

W latach 80. XX wieku w Timbuktu mieściła się już siedziba organizacji zajmującej się studiowaniem manuskryptów. Za zachętą UNESCO w 1973 roku malijski rząd powołał w mieście instytut badawczy, nazwany imieniem szesnastowiecznego timbuktańskiego uczonego Ahmeda Baby. Zadaniem placówki było gromadzenie i przechowywanie piśmienniczego dziedzictwa Mali. Instytut Ahmeda Baby rozpoczął działalność z niespełna setką rękopisów w zbiorach, ale do 1984 roku, gdy jego dyrektor zwrócił się do Haidary z ofertą pracy jako prospecteur, poszukiwacz manuskryptów, do kolekcji włączono jeszcze około 3300 pozycji. Haidara przystał na tę propozycję. Wkrótce miał zostać najbardziej skutecznym poszukiwaczem w historii instytutu.

Zaczął od kontaktów ze znajomymi, wykorzystywał urok osobisty, nazwisko i wrodzony upór. Ludzie często zaprzeczali, że posiadają manuskrypty, ale Haidara raz po raz do nich wracał, aż w końcu przeciągnął ich na swoją stronę. Szukał w Timbuktu i w całym regionie, przemierzając północne Mali na osłach, wielbłądach, pirogami i land roverem. Czasem podróżował z karawanami przewożącymi sól, wędrując wraz z nimi przez czternaście godzin bez przerwy. Odwiedzał miasteczka, wioski i osady, nakłaniając mieszkańców, by zrzekli się dokumentów, które chowali lub o których zapomnieli. Podróżował do granic z Mauretanią i Senegalem na zachodzie, a także z Burkina Faso i Nigrem na wschodzie. Pojechał do Goundamu, Diré, Tonki, Niafunké, Nioné i do każdej innej osady po drodze. Dawał nawet 200 dolarów za cenny jednostronicowy dokument, a 300 za kompletny rękopis, choć niekiedy zdarzało mu się płacić w naturze, często bowiem zwierzęta ceniono wyżej od gotówki. Najbardziej pożądał manuskryptów historycznych, w drugiej zaś kolejności interesował się rękopisami kunsztownie zdobionymi, bardzo starymi lub spisanymi przez miejscowych autorów. Jeśli jego zdobycz okazywała się nieporęczna, Haidara wynajmował samochód bądź łódkę, którą transportowano manuskrypty do Timbuktu. Krok po kroku zwoził kolejne dokumenty. W ciągu dwunastu lat wzbogacił kolekcję Instytutu Ahmeda Baby o 16 000 rękopisów. Nie zaprzestał później poszukiwań – przestał tylko liczyć zdobycze.

Rozbudowując archiwum państwowe, Haidara coraz więcej myślał o własnych manuskryptach, które leżąc w kufrach, ustawionych jedne na drugich w małych, ciemnych pokojach, narażone były na wilgoć, ogień i termity. Nawet gdyby chciał, tradycja nie pozwalała mu ich sprzedać, postanowił więc założyć własną bibliotekę naukową. Rozesłał faksy do międzynarodowych instytucji i fundacji, zanudzając wpływowych ludzi, którzy odwiedzali Timbuktu prośbami o wsparcie. Otrzymywał oferty kupna rękopisów, ale nikt nie chciał mu zapłacić za ich przechowywanie w Timbuktu.

W 1997 roku do Mali przyjechał wybitny naukowiec z Harvardu, Henry Louis Gates Jr. Haidara zaprosił uczonego, aby zobaczył jego zbiory. Ten rozpłakał się nad dokumentami, które przed nim rozłożono. Dlaczego Gates płacze? – spytał Haidara. Ponieważ przez prawie dwadzieścia lat wykładał na jednej z najlepszych uczelni świata, wyjaśnił Amerykanin, i zawsze powtarzał studentom, że Afryka nie ma historii pisanej, a jedynie oralną. Manuskrypty całkowicie zmieniały postać rzeczy. Kiedy Gates wrócił do Stanów, lobbował na rzecz zbiórki środków finansowych dla projektu Haidary i Malijczyk w niedługim czasie otrzymał wsparcie ze strony Fundacji Andrew W. Mellona. Z biegiem lat inni donatorzy z zagranicy – Fundacja Forda, Fundacja Dziedzictwa Muzułmańskiego Al-Furkan z siedzibą w Londynie i dubajskie Centrum na rzecz Kultury i Dziedzictwa Dżumy al-Madżida – wnieśli swój wkład. W 2000 roku pierwsza dama Mali otworzyła pierwsze nowoczesne prywatne archiwum w Timbuktu: Bibliotekę im. Mammy Haidary. Później Haidara pomagał znajomym w zakładaniu kolejnych instytucji i wkrótce w Timbuktu zaroiło się od bibliotek, a wiele rodzin wyciągnęło manuskrypty z ukrycia.

Do tego czasu rękopisy stały się cause célèbre. Coraz częściej używano ich, by przedstawić nową interpretację przeszłości Afryki, która mogłaby zwalczyć tak długo prześladujący Czarny Ląd rasizm. Zachodni filozofowie i historycy, od Immanuela Kanta do Davida Hume’a, przytaczali brak źródeł piśmienniczych jako dowód na to, że kontynent był zbyt zacofany, żeby mieć jakąkolwiek historię. Hume pisał w 1748 roku: „Nigdy nie było cywilizowanego narodu o innym kolorze skóry niż biały, nie było nawet jednostki, która by się odznaczyła czynem czy myślą. Nie mają oni żadnych zmyślnych wyrobów, żadnej sztuki, żadnej nauki”. Pogląd ten nadal rozbrzmiewał echem w 1963 roku, kiedy brytyjski historyk Hugh Trevor-Roper stwierdzał: „Być może w przyszłości pojawi się afrykańska historia, której można by uczyć. W tej chwili jednak jej nie ma. Istnieje jedynie historia Europejczyków w Afryce. Reszta jest ciemnością”. W całej Afryce Zachodniej nie brakowało manuskryptów, ale te z Timbuktu były najbardziej znane, a teraz okazywano je jako kontrdowód. W 2001 roku prezydent Republiki Południowej Afryki Thabo Mbeki wykorzystał je w kampanii, która miała na celu zdefiniowanie na nowo tożsamości kontynentu – z afrykańskiego punktu widzenia. Mbeki zarządził wybudowanie nowej ogromnej siedziby Instytutu Ahmeda Baby w Timbuktu, z dużą przestrzenią wystawową, salą konferencyjną i warsztatami konserwacyjnymi, w której prowadzono też akademicki program konserwatorski. „ otwierają możliwość nowego spojrzenia na świat – powiedział prezydent – są okazją, by inaczej spojrzeć na historię”.

Badania nad rosnącą liczbą dokumentów, które trafiały do Timbuktu, nabierały tymczasem tempa. W 2001 roku John Hunwick z Northwestern University, czołowy specjalista w dziedzinie piśmiennego dziedzictwa Afryki Zachodniej, ogłosił, że poruszająca szereg dziedzin – w tym teologię, prawoznawstwo i historię – kolekcja 3000 manuskryptów, którą pokazano mu w Timbuktu, zmusza do „napisania historii od nowa”. „Oczy wyszły mi na wierzch. W życiu nie widziałem czegoś takiego” – powiedział naukowiec „Chicago Tribune”. Jego przyjaciel i współpracownik Sean O’Fahey oświadczył, że było to „jak natknięcie się na kolejną Kronikę anglosaską, która swego czasu oferowała nam nowe spojrzenie na dawną historię Anglii”. Wedle Davida Robinsona, profesora historii Afryki na Michigan State University, znalezisko było po prostu „epokowe”.

Do 2011 roku Haidara i jego polujący na rękopisy koledzy zrobili ogromne postępy, jeśli chodzi o zadanie, które postawił przed nimi Hampâté Bâ, czyli przywrócenie Timbuktu należnego miejsca w świecie. Haidara szacował, że liczba manuskryptów zgromadzonych w samych dużych timbuktańskich zbiorach wynosiła teraz nie mniej niż 101 820 egzemplarzy, a w całym regionie było ich bez mała milion. Gdyby nie pożary, wojny i katastrofy naturalne, byłoby ich dużo więcej.

Wówczas jednak niepokoje, które od dziesięcioleci przetaczały się przez pustynię poza granicami miasta, zamieniły się w kakofonię.

Północne Mali od dawna było burzliwym rejonem, azylem dla bandytów, przemytników, rewolucjonistów. Przywódcy bojówek od czasów kolonialnych żywili urazę do władzy z Bamako i od tamtej pory co jakiś czas wybuchały bunty. W 2003 roku algierscy dżihadyści, toczący wojnę z własnym rządem, schronili się za granicą Mali i wkrótce otrzymali błogosławieństwo Usamy Ibn Ladina, przybierając nazwę Al-Ka’idy Islamskiego Maghrebu. AQMI zapuściło na pustyni głębokie korzenie, czerpiąc zyski z przemytu. Największe pieniądze pochodziły jednak z porwań. Od 2003 do 2010 roku AQMI zarobiło dziesiątki milionów dolarów, porywając zachodnich dyplomatów, pracowników sektora energetycznego i turystów, którzy zabłąkali się tam, gdzie nie trzeba.

W 2011 roku do tego wrzącego kotła dodano kolejny składnik. Libijscy buntownicy, dzięki wsparciu odrzutowców i pocisków manewrujących NATO, obalili reżim pułkownika Mu’ammara Al-Kaddafiego, a setki malijskich Tuaregów, którzy byli najemnikami w wojsku dyktatora, wróciło do domu z całą bronią i amunicją, jaką dali tylko radę unieść. W Mali połączyli siły z ruchem politycznym walczącym o niezależne państwo Tuaregów, które miałoby się nazywać Azawad, i w ten sposób narodził się Narodowy Ruch Wyzwolenia Azawadu. MNLA, akronim od francuskiej nazwy Mouvement national pour la libération de l’Azawad, wypowiedziała wojnę malijskiemu rządowi i przy pomocy sprzymierzeńców z Al-Ka’idy zadała serię upokarzających ciosów zdemoralizowanemu malijskiemu wojsku. W połowie marca 2012 roku grupa zniechęconych młodszych oficerów przeprowadziła zamach stanu. W politycznym chaosie, który po nim nastąpił, buntownicy wykorzystali okazję, sunąc z północy kraju, podczas gdy armia wycofywała się w nieładzie.

Siedząc w samochodzie rankiem 31 marca, Haidara ponownie zmienił zdanie. W tak trudnej sytuacji istniało tylko jedno miejsce, w którym powinien się znaleźć. Niełatwy w prowadzeniu land cruiser raz jeszcze zawrócił i skierował się na północ, ku Timbuktu i wojnie.

Ciąg dalszy w wersji pełnej

David Hume, O charakterze narodowym, przeł. T. Tatarkiewicz tegoż, Eseje, przeł. T. Tatarkiewicz, oprac. W. Tatarkiewicz, Warszawa 1955, s. 171–172. (Cytat zmodyfikowany).
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: