Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Przepowiednia - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
10 sierpnia 2018
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Przepowiednia - ebook

Pełna tajemnic opowieść o przeznaczeniu, które zawsze nas odnajdzie

Semele jest badaczką starożytnych rękopisów w ekskluzywnym domu aukcyjnym na Manhattanie. Kiedy trafia na bezcenny manuskrypt z czasów Kleopatry opisujący historię pewnej talii tarota, wie, że to najważniejsze odkrycie w jej karierze.

Rękopis okazuje się dziełem potężnego jasnowidza, który przewidział wojny i klęski na tysiące lat przed ich wystąpieniem. Semele zagłębia się w treść tekstu i wkrótce odkrywa, że manuskrypt zaczyna wpływać na jej życie.

Zaintrygowana i przestraszona kobieta szuka pomocy u swojego klienta – aroganckiego milionera Theo Bossarda. Tymczasem ktoś inny podąża tropem manuskryptu oraz Semele. Dziewczyna nieświadomie znajdzie się w wielkim niebezpieczeństwie.

Jaki sekret kryje manuskrypt?

__

O autorce

Gwendolyn Womack pochodzi z Houston w Teksasie. Otrzymała tytuł MSZ w reżyserii Theatre, Video & Cinema z California Institute of the Arts. Jest autorką nagradzanego thrillera „The Memory Painter” oraz amerykańskiego bestsellera „Przepowiednia”. Obecnie mieszka w Los Angeles z rodziną i pracuje nad swoją kolejną powieścią

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-66134-29-4
Rozmiar pliku: 1,9 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Kominek wyglądał jak wartownik, któremu zlecono strzeżenie tego pomieszczenia. Z paleniska dobiegł głośny trzask, po którym nadpalone polano runęło w popiół, krzesząc chmary iskier.

Płomienie zachwiały się, lecz zaraz ponownie rozkwitły, emanując ciepłem, ale Marcel czuł wyłącznie chłód. Jego serce biło wolno i nieregularnie, miał też coraz większe problemy z zaczerpnięciem tchu.

Kieliszek koniaku wyślizgnął mu się z dłoni i potoczył po dywanie.

Nie mogąc wydobyć z siebie głosu, spojrzał na drzwi gabinetu i złapał się za ramię. Mięsień jego serca zacisnął się niczym pięść i trwał tak, aż całe ciało zaczęło drżeć.

Marcel wpadł w panikę, gdy ból dotarł do najgłębszych zakamarków jego umysłu. Tak bardzo pragnął powiedzieć Theo, że ją odnalazł. Tak bardzo pragnął doradzić, co Theo powinien teraz zrobić, ostrzec go, że rękopis nie jest już bezpieczny.

Zsunął się z fotela, by podpełznąć do stojącego na biurku telefonu. Przetoczył się na bok z głośnym jękiem i spojrzał na zdobiące ścianę zdjęcia. Bliscy obserwowali go z nich niczym opiekuńcze anioły.

Czy zawiódł ich wszystkich?

Żona spoglądała z typowym dla niej spokojem. Ona przebyła już tę drogę. Trzy lata wcześniej był świadkiem jej śmierci – trzy długie lata! Z pewnością czekała na niego po drugiej stronie.

Ta refleksja przyniosła mu ukojenie.

Odrzuciwszy ostatnie więzi z życiem, wbił wzrok w ogień. Jego umysł rozjarzył się jak spadająca gwiazda, a wszystkie myśli i tajemnice, które posiadł, spłonęły w jej ogniu na popiół, niczym skrawki papieru.Semele, czytając artykuł upamiętniający Marcela Bossarda w „Art Conservator”, doznała wrażenia déjà vu, którego bardzo długo nie umiała się pozbyć.

Nie spotkała tego człowieka osobiście, ale wiele o nim wiedziała. Znała historię jego kolekcji, a nawet dzieł, które się na nią składały. Przez wiele lat śledziła także niemal każdą transakcję Marcela, bez względu na to, czy chodziło o donację czy o sprzedaż za granicę.

Bossard robił wszystko, by zachować dla potomności najbardziej ulotne fragmenty historii. Semele jechała właśnie do jego szwajcarskiej posiadłości, aby przekazać te zbiory w ręce ludzi, którzy będą kontynuować zbożne dzieło.

Podczas lotu z Nowego Jorku przeczytała niezliczone artykuły i noty dziękczynne, które gromadziła od kilku tygodni. Tylko dwudziestu ludzi na całym świecie mogło poszczycić się równie bogatymi prywatnymi zbiorami, przewyższającymi sławą niejedno muzeum specjalizujące się w gromadzeniu rzadkich manuskryptów. Nic więc dziwnego, że niedawna śmierć jednego z nich przykuła uwagę tak wielu mediów.

W kwartalniku Stowarzyszenia Kolekcjonerów Rzadkich Rękopisów zamieszczono bardzo długi artykuł zatytułowany Marcel Bossard: historia osobista. Nazwano go w tym tekście „ostatnim z wielkich kolekcjonerów”, „powiernikiem listów”, a nawet „uosobieniem cnót wszelakich”.

Miesięcznik „Fine Books & Collections” umieścił jego wizerunek na okładce, przeznaczając ponadto całe cztery strony na notę biograficzną z opisem niezwykle barwnego życia Bossarda. Fotograf uwiecznił kolekcjonera w jego ulubionej pracowni, mieszczącej się w zamku wzniesionym opodal Montreux. Marcel stoi na nim z dumnie uniesionym czołem, elegancki, odziany w wykwintny trzyczęściowy garnitur. Antyczny zegarek kieszonkowy zwisa u jego pasa, w dłoni dzierży melonik. Kasztanowe włosy i staromodny wąsik nadają mu salonowego wyglądu, a łobuzerski błysk w oku zdaje się potwierdzać, że jest tego świadom.

Jak Semele zdążyła się dowiedzieć, Marcel był ekscentrykiem, który najbardziej cenił sobie prywatność. Urodził się w rodzinie właścicieli Bossard & Vogle, jednego z najbardziej prestiżowych szwajcarskich banków, którego historia sięgała osiemnastego wieku, i stał na czele tej instytucji aż do dnia śmierci.

Gdy Semele usłyszała od swojego szefa, że to jej przypadnie w udziale wycena, a potem podział Kolekcji Bossarda, nie mogła uwierzyć we własne szczęście – i to bynajmniej nie dlatego, że zaskoczył ją ten wybór. To było przecież jej największe marzenie. Tylko kilka osób na świecie miało wystarczające kwalifikacje do wykonania podobnych czynności, a Semele poświęciła wiele lat, by dostać się do tego elitarnego grona.

Od chwili, gdy Michaił wręczył jej bilet na lot do Genewy, była tak podekscytowana, że nie mogła pracować, jeść ani spać. Nie umiała także oprzeć się wrażeniu, że wszystko, co zrobiła do tej pory, czego dokonała, prowadziło do tego właśnie momentu. Ciężar takiego zaszczytu oraz związanej z nim odpowiedzialności przytłaczał ją jednak.

Zniecierpliwienie Semele sięgnęło zenitu, gdy osobisty kierowca Bossarda odebrał ją z lotniska i zawiózł prosto do château, zamiast skierować się do hotelu. Gdy skręcili na długi podjazd, pnący się między szpalerem drzew, ku okazałej budowli, przyłapała się na tym, że nerwowo przygryza paznokieć. Speszona tym odkryciem natychmiast opuściła rękę.

Posiadłość Marcela przypominała z dala renesansowy zamek, który osadzono na szczycie wzgórza.

Za kilka minut będzie jej dane spotkać klienta: Theo Bossarda, jedynego syna kolekcjonera. Nie wiedziała o nim prawie nic prócz tego, że jest ostatnim żywym krewnym Marcela, a zarazem dziedzicem tych włości. To on wydał dyspozycję, by podzielono i wyprzedano zbiory ojca. Semele nie mogła uwierzyć, że nie chciał zatrzymać choćby jednego z najcenniejszych manuskryptów.

Szofer zaparkował, po czym pośpieszył jej z pomocą przy wysiadaniu z wozu. Przygładziła włosy i poprawiła odzienie, ciesząc się w duchu, że dobrała na podróż rzeczy odpowiadające randze tego spotkania. Miała na sobie robioną na drutach sukienkę i czarny żakiet, który nadawał jej szyku, ale zarazem był bardzo wygodny. To powinno wystarczyć.

Drzwi otworzyła prawniczka rodziny, wytworna Szwajcarka po czterdziestce.

– Cieszę się, że panią widzę, pani Cavnow – wyszczebiotała, ściskając obie dłonie gościa, jakby były dobrymi przyjaciółkami.

– Dziękuję. Cała przyjemność po mojej stronie.

Semele, przekraczając próg, odniosła wrażenie, że trafiła do innego świata. Jakby była Alicją wstępującą do Krainy Czarów. Nie chodziło jednak o wyniosłość tego miejsca, lecz o fakt, że czuła dziwną więź z tym domem, jakby odwiedziła go już kiedyś, tylko o tym zapomniała.

Szła przez hol lekkim krokiem, mając wrażenie, że unosi się nad podłogą. Jej uwagę zwróciły czarno-białe płytki w stylu art déco. Przedsionek tego domostwa miał iście operowy przepych i z pewnością był większy od jej niemałego przecież brooklyńskiego apartamentu. Niknące w półmroku sklepienie nakrywało aż trzy kondygnacje, na które prowadziły spiralne schody, rzucające się w oczy przybyłych już od samych drzwi.

Minęła hol i przeszła pod łukowato zwieńczonym portykiem, by dostać się do salonu, gdzie powitał ją kolejny zapierający dech w piersi widok. Ściana okien ukazywała panoramę odległych Alp, a samo pomieszczenie podzielono rzędami ciężkich, lecz miękkich sof. Ta przestrzeń – wykończone skórami meble i ziemiste barwy – przypominała jej przytulne wnętrza schronisk narciarskich. Był tu nawet otwarty kamienny kominek wypełniony buzującym ogniem.

Theo Bossard stał przed paleniskiem. Odwrócony plecami do wejścia, spoglądał w płomienie.

Odwrócił się dopiero wtedy, gdy Semele weszła do salonu. Ujrzawszy jego twarz, zatrzymała się w pół kroku, zaskoczona energią, jaką emanował. Próbowała oprzeć się temu wrażeniu – temu samemu déjà vu, którego doznała w samolocie, ale tym razem okazało się silniejsze od niej.

Poczucie, że to spotkanie miało już miejsce, było tak silne, iż wydawało się prawdziwe. Znała przecież każdą jego chwilę, każdy szczegół: Theo stojący w kaszmirowym swetrze, ta poza, niezachwiana pewność siebie, kruczoczarne włosy i piwne oczy, wszystko, co pogłębia otaczające go uczucie powagi.

Gdy spotkały się ich spojrzenia, Semele skuliła ramiona, nieświadomie osłaniając się połami żakietu.

– Najszczersze kondolencje z powodu śmierci ojca – wymamrotała, gdy tylko zdołała odzyskać głos.

Theo przekrzywił głowę, jakby był w stanie przejrzeć na wylot jej budowane z taką ostrożnością emploi: oto ekspertka od wyceny rękopisów, zaledwie trzydziestodwuletnia, zadziwiająco młoda jak na tak imponującą listę osiągnięć. Ubiera się szykownie, do makijażu używa wyłącznie tuszu do rzęs i szminki, włosy przystrzyga na pazia, fryzurę żywcem przeniesioną z lat dwudziestych minionego stulecia.

Theo Bossard powinien dać się zauroczyć – temu miały służyć uśmiech, uścisk dłoni, uprzejmość – ale zamiast tego spoglądał na nią z budzącą niepokój powagą, jakby miał zamiar ogłosić coś niesamowicie istotnego. Wytrącił ją z równowagi tym zachowaniem.

– Dziękuję, Semele – szepnął tak cicho, że z trudem go zrozumiała.

Po tym wstępie nie odezwał się słowem aż do końca spotkania.

Prawniczka z radością przerwała ciszę, która nastąpiła po niezbyt udanym powitaniu. Rozpoczęła tyradę, przedstawiając oczekiwania klienta, mimo że wszystkie szczegóły zdążyła przedyskutować z Semele wcześniej, podczas rozmowy telefonicznej.

– Zarezerwowaliśmy dla pani pokój w Grand Hôtel Suisse Majestic, po przeciwnej stronie Jeziora Genewskiego – wyjaśniała. – Kierowca rodziny będzie panią stamtąd odbierał każdego ranka. Szef kuchni château przygotuje dla pani posiłki…

Semele miała problem ze zrozumieniem tych słów, wciąż bowiem rozpraszało ją zachowanie klienta. Theo szedł kilka kroków za nią, nie spuszczając jej nawet na moment z oka. Pierwszy raz w życiu ktoś ją tak irytował.

Zmierzali w kierunku komnaty, w której przechowywano kolekcję. Marcel Bossard stworzył w tym celu specjalną galerię przylegającą do głównej biblioteki, oczywiście niemającą innego połączenia z resztą posiadłości.

Semele weszła do środka i znów poczuła, że traci dech w piersi.

Ta wielka, wyłożona drewnem sala mieściła każdy manuskrypt, każdą księgę i każdy kodeks należący do zbiorów Marcela. Najnowocześniejsze systemy kontrolowały temperaturę, wilgotność i poziom oświetlenia, a wszystkie eksponaty były zamknięte w specjalnych szklanych gablotach.

Prawniczka przekazała Semele klucze wraz z kodami deaktywującymi alarmy, co pozwalało na wchodzenie do galerii i opuszczanie jej, gdy tylko zajdzie taka potrzeba.

– Cztery razy w roku odwiedza nas konserwator z Geneva’s Rath Museum, którego zadaniem jest sprawdzenie, czy eksponaty nie zostały uszkodzone. On też zajmuje się uaktualnianiem ustawień systemów – powiedziała prawniczka. – Marcel podjął wszelkie środki ostrożności, by zabezpieczyć swoją inwestycję.

– Imponująca dbałość – przyznała Semele.

Zerknęła w kierunku Theo, posyłając mu pokrzepiający uśmiech, którego nie odwzajemnił. Stał tam tylko i gapił się na nią jak przedtem. Przełknęła ślinę i odwróciła się, uznając, że najrozsądniej będzie ignorować jego zachowanie.

Przybywając do château następnego ranka, Semele drżała z niepokoju przed ponownym spotkaniem z Theo. Aby go uniknąć, spędziła w galerii długie godziny, wyceniając kolejne manuskrypty i decydując o ich przeznaczeniu.

Większość zgromadzonych przez Bossarda dzieł datowano na okres pomiędzy trzechsetnym rokiem naszej ery a schyłkiem renesansu. Oprócz nich Semele skatalogowała także ponad dwadzieścia ważnych zabytków klasycystycznych.

Kolekcja zawierała między innymi przepięknie ilustrowane ewangelie, których karty przypominały ożywione witraże, zwoje pergaminu opisujące przebieg bitew stoczonych przez legiony Rzymu, listy pisane przez świętego Augustyna w roku czterysta dwunastym, a nawet zbiór nieskazitelnie czystych greckich manuskryptów, dotyczących takich dziedzin nauki, jak botanika, zoologia, astrologia i astronomia, które powstały mniej więcej w połowie czwartego wieku. Była tam także Biblia z Konstantynopola, opasły wolumin zdobiony dwudziestoczterokaratowym złotem, ale najbardziej zdumiewającym dziełem okazał się piętnastowieczny oryginał Recuyell of the Historyes of Troye, pierwsza książka wydrukowana w języku angielskim. Semele wiedziała, że do dzisiaj przetrwało tylko osiemnaście egzemplarzy tego tytułu.

Przeglądając zbiory, zdała sobie też sprawę, ile pracy będzie miała po powrocie do domu. Zapowiadała się bowiem aukcja roku, jeśli nie dekady. Jej firma zajmie się sprzedażą najcenniejszych eksponatów, a ona sama będzie musiała podzielić to, co pozostanie, na mniejsze kolekcje, przekazane następnie jako darowizny wybranym muzeom i bibliotekom. Była przy tym pewna, że trzy tygodnie spędzone w Szwajcarii z trudem wystarczą na skatalogowanie całości.

Każdego wieczora Theo zaglądał do galerii, by zadać to samo pytanie.

– Wszystko w porządku?

– Oczywiście, dziękuję – odpowiadała niezmiennie.

Po tej wymianie zdań spoglądali na siebie przez krótką chwilę, czując narastające napięcie. Theo poddawał się jednak bardzo szybko, składał ukłon i wychodził.

Po powrocie do hotelu Semele miała czas na wspominanie ich pierwszego spotkania. Z każdym dniem wydobywała więcej szczegółów z tej niby-rozmowy, ze sposobu patrzenia na nią, z tonu, jakim wypowiedział jej imię. Za każdym razem zmuszała się jednak do oddalenia tych myśli, aby móc zasnąć. Godzinami miotała się w łóżku, aż w końcu przymykała oczy, nie zdoławszy wygnać spod ciężkich powiek wizji kolejnych spotkań.

Co rano dokładała starań, by wyglądać nienagannie. Doszło do tego, że każde niewprawne pociągnięcie tuszem do rzęs wydawało się jej torturą. Wybrała też jasnoczerwoną szminkę zamiast typowej dla niej delikatnej sjeny i wkładała częściej niż powinna lawendowy sweter, ponieważ wiedziała, że ukryje pod nim kobiece wdzięki. Sterczała przed lustrem tak długo, że w pewnym momencie musiała przyznać, iż przygotowania na dwuzdaniową konwersację z Theo wydają się czymś na kształt aktu zdrady wobec jej narzeczonego Brena.

Zachowywała się podobnie jak przed pierwszą randką, aczkolwiek chyba nigdy wcześniej nie przywiązywała aż tak wielkiej wagi do swojego wyglądu. To właśnie zaniepokoiło ją najbardziej. Chciała, by Theo uznał ją za atrakcyjną kobietę.

Każdego dnia spoglądała z wytęsknieniem na tarczę zegara, zastanawiając się, o której godzinie jej klient zajrzy do galerii. Próbowała racjonalizować te zachowania. Château, jego romantyzm i ekscentryczny właściciel, wszystko to przyćmiewało jej zmysły. Uwielbiała dobre gotyckie powieści, jak chyba każdy, ale to nie było przecież prawdziwe życie.

Pewnego dnia Theo pozostał dłużej niż zwykle. Zdawać się mogło, że zmierza już do wyjścia, ale w progu znów przystanął i odwrócił się, trzymając ręce w kieszeniach spodni.

– Spotkałem kiedyś pani ojca – powiedział. Semele spojrzała na niego, nie mogąc wydusić słowa. Nie spodziewała się, że usłyszy coś takiego. Theo musiał zauważyć jej zakłopotanie. – Był rzecznikiem Międzynarodowej Federacji Stowarzyszeń i Instytucji Bibliotekarskich, a ja zaczynałem właśnie współpracę z UNESCO.

Semele nie wiedziała, że Theo mógł mieć coś wspólnego z tak ważną organizacją.

– Co pan dla nich robił? – zapytała.

– Przewodniczyłem podkomisji oceniającej materiały mające trafić do Pamięci Świata.

Nie zaskoczyłby jej bardziej, gdyby wyjawił, że był astronautą i wylądował na Księżycu.

Ojciec Semele pracował jako kustosz w Yale’s Beinecke Rare Book & Manuscript Library, zatem wiedziała niemal wszystko o globalnych programach UNESCO, nie wyłączając nominacji do Pamięci Świata, czyli międzynarodowego projektu dążącego do ochraniania archiwów oraz kolekcji o wielkim znaczeniu dla cywilizacji. Umieszczenie tekstu w tym rejestrze było równie wielkim osiągnięciem, jak trafienie na listę zabytków, ponieważ gwarantowało przetrwanie dzieła i zachowanie go dla potomnych.

– Pani ojciec wygłosił świetne przemówienie o historii światowego bibliotekarstwa i jego wpływie na poszczególne epoki. – Theo uśmiechnął się po raz pierwszy.

Semele odpowiedziała mu tym samym. Oczami wyobraźni ujrzała ojca perorującego na ulubiony temat. O tym, że co sekundę znika z tego świata kolejna książka – niszczona za sprawą zrządzeń losu albo z innej przyczyny, na przykład kataklizmów, robaków, owadów, szczurów bądź czynów ludzi. Nawet kwas zawarty w papierze działał z czasem na niekorzyść ksiąg. Ten problem doprowadzał jej ojca do prawdziwej pasji.

– Cóż… – mruknął Theo, wyglądając na zakłopotanego. – Proszę mu przekazać pozdrowienia.

Semele przytaknęła, bojąc się wspomnieć, że jej ojciec zmarł na początku tego roku. Nadal nie przetrawiła jego odejścia. W tej sprawie miała więcej wspólnego ze swoim klientem, niż ktokolwiek mógłby przypuszczać. A fakt, że ten człowiek poznał kiedyś jej ojca, sprawił, iż zaczęła postrzegać go nieco inaczej.

Tego wieczora, po powrocie do hotelu, postanowiła użyć wyszukiwarki, by dowiedzieć się czegoś więcej o Theo. To, co odkryła w Internecie, zaszokowało ją jeszcze bardziej.

Jej zleceniodawca posiadał firmę komputerową specjalizującą się w przechowywaniu danych wrażliwych. Na liście jego klientów roiło się od instytucji rządowych oraz firm należących do najbogatszych ludzi świata. Współpracował także z japońskimi specjalistami odpowiadającymi za digitalizację Biblioteki Watykańskiej, na którą składały się osiemdziesiąt dwa tysiące rękopisów liczących niemal czterdzieści jeden milionów stron.

Przeczytała każdą notkę i każdy artykuł, jakie zdołała znaleźć, czując podziw i onieśmielenie zarazem. Theo nie grał w tej samej lidze – jego klientem był przecież sam papież!

W jednym z wywiadów wypowiadał się na temat życiowej potrzeby długoterminowej ochrony zasobów elektronicznych, wyjaśniając, że cyfrowy świat posiada własne bardzo liczne zagrożenia, którym należy zdecydowanie przeciwdziałać albo i te archiwa zostaną któregoś dnia utracone. Pliki nie różnią się bowiem niczym od papirusów czy zwojów pergaminu.

Semele chłonęła każde słowo. Dziwiło ją, jak podobną filozofię wyznają. Pociąg, który do niego czuła, wzmocnił się, co dodatkowo ją zaniepokoiło. Wolała, by Theo pozostał dla niej wyłącznie ekscentrycznym dziedzicem fortuny.

Teraz natomiast zaczynało ją gnębić poczucie winy z powodu tej fiksacji. Ludzie trwający w związkach nie zarywają całych nocy, by przekopywać Internet w poszukiwaniu prywatnych informacji o swoich klientach, a już zwłaszcza nie powinny robić tego kobiety zadurzone w mężczyznach pokroju Brena.

Narzeczony zostawiał jej słodkie wiadomości głosowe od dnia przylotu do Szwajcarii. Jedną z nich wysłuchała wczoraj, w drodze do posiadłości, i nadal uśmiechała się na wspomnienie jego słów.

– Teraz posłuchaj Yeatsa. – Wyrecytował wiersz tym swoim ciepłym, intrygującym głosem: – „Kiedy już siwa twa głowa, osnuta snem, zamyśleniem, pochyl się nad kominkiem, weź w ręce tę książkę i czytaj…”*.

Nagle samochód zaczął się wspinać na stromy podjazd, zapisała więc wiadomość w pamięci telefonu, obiecując sobie zarazem solennie, że resztę odsłucha w późniejszym czasie. Teraz znów poczuła ukłucie winy, ponieważ uświadomiła sobie, że tego nie zrobiła, podobnie jak nie odsłuchała dwóch kolejnych nagrań, które zdążył wysłać.

Lubił jej podrzucać wiersze, od klasycznych po współczesne, czasami także własne utwory. Robił to nawet wtedy, gdy nie wyjeżdżała tak daleko. Bren był nie tylko wykładowcą anglistyki na CUNY, ale także uznanym poetą i człowiekiem na wskroś sentymentalnym. Chodzili ze sobą od prawie dwóch lat – to do tej pory najdłuższy z jej związków – lecz po dziś dzień nie przyszło jej do głowy, by choćby pomyśleć o innym mężczyźnie.

Zaczęła odliczać dni dzielące ją od opuszczenia Montreux. Miała nadzieję, że poczuje ulgę, kiedy znajdzie się po drugiej stronie oceanu, z dala od Theo. Wiedziała, że przez ostatni tydzień pobytu tutaj będzie się budzić wcześnie rano i przesiadując na balkonie hotelu, wpatrywać się w odległy brzeg, w czającą się tam nieuniknioną przyszłość. Coś się tutaj wydarzy. Czuła to. Nie miała jednak pojęcia, czy jest gotowa.

Gdy w końcu nadszedł ostatni dzień pracy, poczuła, że jej wewnętrzne napięcie sięga zenitu. Tego ranka obudziła się bardzo wcześnie i przybyła do château dwie godziny przed czasem, aby przygotować ostatnie przesyłki i dokonać rewizji listów przewozowych.

Nie było jej do śmiechu, kiedy zamykała skrzynie. Marcel poświęcił całe życie, by zgromadzić i ocalić cenne zabytki, które już na zawsze opuszczą progi jego domu. Podział kolekcji przypomina często opuszczenie kurtyny po schodzącym z afisza spektaklu. To najtrudniejsza część tej pracy. Semele miała tylko nadzieję, że gdyby Bossard żył, poparłby jej decyzje.

Na moment poddała się przepełniającej jej serce melancholii i przysiadła na podłodze, przyglądając się stojącym wokół skrzyniom. Im dłużej na nie patrzyła z tej perspektywy, tym większe odnosiła wrażenie, że coś jej umknęło.

Zerwała się i ponownie przejrzała oficjalny rejestr kolekcji, porównując go z listami przewozowymi. Potem obrzuciła wzrokiem gabloty, sprawdzając, czy nie pominęła któregoś z eksponatów. Wszystkie jednak zostały spisane i przygotowane do wysyłki. Mimo to wciąż gnębił ją znajomy niepokój.

Czuła podskórnie, że popełniła błąd.

Wmawiała sobie, że to normalne, zwłaszcza w przypadku osoby, która ma rozesłać bezcenne antyki po niemal całym świecie. Jednakże im bardziej próbowała ukoić nerwy, tym większą obawę odczuwała. Nie zaznała spokoju, dopóki nie przejrzała raz jeszcze wszystkich rejestrów. Na szczęście zaczęła pracę wyjątkowo wcześnie, zostało jej więc sporo czasu. Postanowiła przewertować spisy przesyłek, ale dopiero po krótkiej wizycie w kuchni i wypiciu kawy. Może kuchmistrz zdążył upiec świeże bürli i zrobił marmoladę. To byłby jej pierwszy posiłek tego dnia.

Gdy sięgała do włącznika alarmu galerii, jej wzrok spoczął na drewnianej szafce stojącej pod stołem inspekcyjnym.

Zamarła, trzymając dłoń na klawiaturze panelu.

Nie zaglądała tam wcześniej, założywszy, że w szafce trzymane są przybory, ale od niemal tygodnia zerkała w tym kierunku.

Przyklęknęła, otworzyła drzwiczki i jej oczom ukazał się przytwierdzony do podłogi staromodny sejf. Szafka była czymś w rodzaju bogato zdobionej obudowy. Sejf miał stalowe pokrętło i dwa elektroniczne zamki numeryczne. Wypróbowała na nich kody otrzymane od prawniczki, nie mając wszakże przekonania, że coś wskóra.

Ku jej wielkiemu zaskoczeniu kody zadziałały, poczuła więc nagły przypływ podniecenia. Po uchyleniu drzwiczek ujrzała tylko jeden przedmiot: grubą, oprawioną w skórę księgę, którą ktoś zabezpieczył pasem zwykłego lnu. Poczuła gęsią skórkę na rękach, gdy po nią sięgała.

Przeniosła ciężki wolumin na stół inspekcyjny, a gdy rozwinęła len, zobaczyła okładkę bogato zdobionego kodeksu.

– O mój Boże – szepnęła.

Włoski na jej przedramionach zjeżyły się momentalnie, a panująca cisza zgęstniała. Nawet powietrze wydawało się mocniej zelektryzowane. Semele odniosła wrażenie, że księga emanuje skrywaną od wieków energią.

Lata praktyki w zawodzie przyzwyczaiły ją do tego, że niemal każdy kolekcjoner ma swoje sekrety. Właśnie odkryła ten należący do Marcela.

Pobiegła do łazienki i umyła ręce, aby dotykiem nie uszkodzić delikatnego pergaminu. Po powrocie była już w pełni skupiona, otwierała więc okładkę z precyzją godną operującego neurochirurga.

Gdy ujrzała napis na stronie tytułowej, poczuła znajomy ucisk w trzewiach. Charakter pisma był tak wykwintny, że sam w sobie mógłby stanowić bezcenny skarb. Czarny jak węgiel tusz miał nieskazitelną bogatą barwę, słowa nim nakreślone zachowały więc moc pomimo ogromu czasu, jaki minął od ich skreślenia.

Na pierwszym pergaminowym arkuszu znajdowały się tylko trzy wyrazy, które musiała przetłumaczyć z greki:

Moje kroniki czasu

To musiało być niezwykle cenne dzieło sztuki. Dlaczego więc nie figurowało na żadnym z wykazów?

Semele delikatnie przewróciła kartkę.

Pomiędzy arkusze pergaminu wetknięto kawałek najzwyklejszego papieru, który wyjęła teraz ostrożnie, zastanawiając się, kto mógł popełnić to świętokradztwo.

Serce zamarło Semele w piersi, gdy zaczęła czytać:

Semele,

Nie mów nikomu, co wyczytałaś z tej księgi.

Przetłumacz ją, a wszystko zrozumiesz.

Nie ufaj nikomu.

Marcel.

Semele wzdrygnęła się, jakby ujrzała ducha. Czytała notatkę raz po raz, nie mogąc uwierzyć własnym oczom. Marcel Bossard skierował te słowa do niej, co samo w sobie wydawało się niemożliwe. Przecież ten człowiek zmarł, zanim jego fundacja zdecydowała, którą firmę wynajmie do podzielenia kolekcji.

Skąd więc mógł znać jej imię?

* Przeł. Zygmunt Kubiak.Do czytelnika: Widzę czasy, w których żyjesz, wyczuwam na sobie twój wzrok. Pochodzimy z odmiennych epok, tak więc w chwili, gdy sięgnąłeś po ten tekst, mój świat już nie istnieje. Jestem jedną z wyroczni, jak nas nazywacie – osobą umiejącą wejrzeć w przyszłość.

Moc intuicji zanikła w twoich czasach, możesz więc nie uwierzyć w tę historię albo co gorsza, uznać, że to tylko kolejna bajka. Zapewniam cię jednak, że ta opowieść jest prawdziwa. Zacznę od opisania ci mojego wcześniejszego życia, za czasów gdy byłam zwykłą dziewczyną mieszkającą w egipskim mieście zwanym Aleksandrią.

W dzieciństwie nie wiedziałam, że posiadam dar jasnowidzenia. Od czasu do czasu dostrzegałam jednak przebłyski tego, co później miało spłynąć na mnie wielką falą oświecenia. Nie wiadomo dlaczego potrafiłam przepowiedzieć, kiedy spadną deszcze, czy mój brat znajdzie żonę albo czy ojciec przywiezie mi z jarmarku naszyjnik wesekh. Takie to proste wizje pojawiały się w moim umyśle, ale że nawiedzały mnie naprawdę rzadko i były nieistotne, zapominałam o nich już po chwili.

Tylko raz poczułam strach po wyjątkowo strasznym widzeniu. Moja matka była już w ósmym miesiącu ciąży, gdy pewnej nocy poprosiła o uczesanie po kąpieli. Splatałam jej długie warkocze i właśnie wtedy dopadło mnie złe przeczucie. Zdecydowałam wówczas, że już nigdy więcej nie tknę jej włosów.

Następnego ranka usłyszałam matczyne jęki, bracia natychmiast pobiegli do staruszki, którą nazywano boginką narodzin, by pomogła przyjść na świat kolejnemu dziecku. Całymi godzinami kuliliśmy się przed izbą, słuchając, jak nasza matka walczy o życie obojga. Długa cisza, jaka zapadła później, uświadomiła mi, że ona i dziecko przegrali.

Nie wykluczam, że gdyby matka przeżyła, mogłaby powiedzieć wiele o moim darze, ułatwiłaby mi jego zrozumienie, ponieważ jak przypuszczam, ona także była kimś w rodzaju wieszczki. Opuściła mnie jednak i zostałam półsierotą, wiecznie poszukującą mądrości i nad wiek rozwiniętą, co ogromnie cieszyło mojego ojca. Byłam podówczas córką bibliotekarza, i to nie byle jakiego – tata pracował bowiem w największej tego rodzaju instytucji, w znanej na całym świecie Bibliotece Aleksandryjskiej.

To właśnie ona oraz połączone z nią muzeum stanowiły największą dumę miasta już od ich założenia przed wieloma setkami lat. Podobnie jak górująca nad pobliskim portem latarnia morska, największa tego typu konstrukcja na świecie, którą widać było z pokładu każdego statku na morzu, tak i nasza biblioteka niosła otaczającym ją imperiom kaganek oświaty, oferując wiedzę każdemu umysłowi umiejącemu z niej skorzystać.

Moi krewni pracowali w niej niemal od założenia miasta przez Aleksandra Wielkiego, który niedługo później pożegnał się z tym światem. Wtedy jeden z jego generałów, Ptolemeusz zwany Soterem, ogłosił się satrapą Egiptu. To właśnie za panowania Sotera, dzięki Demetriuszowi z Faleronu, powstały plany wzniesienia przesławnej biblioteki, która uczyniła z Aleksandrii prawdziwy pępek świata.

Gdy do Aten dotarły wieści o budowie ogromnej świątyni poświęconej muzom – zwanej Muzejonem – która miała stać się znanym uniwersytetem, uczniowie Arystotelesa wyruszali tam na pielgrzymki, porzucając nauki w Liceum. Jednym z nich był mój daleki przodek. Od tamtej pory każdy męski potomek mojego rodu podejmował pracę w bibliotece, traktując ją jak najwyższy zaszczyt. Nawet ja, podówczas zaledwie podlotek, korzystałam z wysokiego statusu, jaki przynależał memu ojcu. Bibliotekarze byli darzeni estymą niemal równą władcom, nikt więc nie śmiał mnie zaczepiać, gdy biegałam po czytelniach i salach.

Wyobraź sobie, że na ziemi został wzniesiony majestatyczny pałac, ustępujący jedynie olimpijskiej siedzibie bogów. Tak właśnie wyglądał nasz Muzejon. Marmurowe ściany lśniły w słońcu, jakby wyłożono je masą perłową, a idealnie krągłe kopuły wrzynały się w niebo. Pod nimi mieściły się sale spotkań, teatry, a nawet obserwatorium, nie mówiąc już o jadalni, gdzie studenci mogli łamać się chlebem. Wielka kolumnada prowadziła z Muzejonu aż do głównego wejścia biblioteki, a jej odnogami można było dotrzeć do zoo i licznych ogrodów botanicznych – kolejnych powodów do dumy nowego rodu władców Egiptu, Ptolemeuszy.

Freski na ścianach biblioteki przedstawiały obrazy stworzenia świata oraz najwybitniejsze osiągnięcia człowieka. Kompleks składał się z dziesięciu ogromnych sal, a każdą z nich dedykowano innej dziedzinie nauki. Otaczały je alkowy i koliste czytelnie. Wszystkie były większe i pojemniejsze od tych, które można było znaleźć w innych znamienitych bibliotekach naszego miasta.

Często udawałam, że ojciec posyła mnie tam w jakiejś sprawie, a gdy już znalazłam pustą alkowę, ukrywałam się w niej i czytałam słowa spisane przez najwybitniejszych mędrców. Przysiadałam tedy w najcichszym kącie, kładłam przed sobą wybrane zwoje i przyglądałam się drobinkom kurzu wirującym w promieniach słońca po ich rozwinięciu.

W zbiorach biblioteki znajdowały się dzieła stworzone na przestrzeni tysięcy lat, kryjące w sobie tajniki medycyny, religii, astronomii, geografii, matematyki, filozofii, fizyki i sztuk wszelakich. Większość zwojów i kodeksów spisano greką albo przełożono na ten wspaniały język z pomocą całej armii tłumaczy.

Moich braci wyznaczono do obu izb – zarówno tłumaczy, jak i skrybów – co poczytywali sobie za ogromny zaszczyt, aczkolwiek ich zachwyt stopniał błyskawicznie, gdy tylko ujrzeli nigdy niemalejące stosy dzieł, nad którymi kazano im pracować. Ptolemeusze konfiskowali każdą księgę, jaką znaleziono na pokładzie okrętu zawijającego do portu, aby teksty w nich zawarte mogły zostać skopiowane i powielone. Zazwyczaj biblioteka zachowywała oryginały dla siebie, oddając właścicielom stworzone naprędce kopie. Ogromne magazyny na nabrzeżach szybko wypełniono więc tysiącami zwojów i kodeksów, które czekały na posortowanie i przekład.

Skrybowie pracowali w morderczym tempie, stłoczeni w ciasnych, oświetlonych wyłącznie blaskiem świec komnatach, ulokowanych na tyłach kompleksu biblioteki. Tłumaczenia i opatrzone komentarzami wydania, które wychodziły spod ich rąk, nie miały sobie równych, choć powstawały w ogromnym pośpiechu.

Oferowałam braciom pomoc, chciałam dostarczać im wiadomości albo przynosić posiłki, robić cokolwiek, co umożliwiłoby mi wkroczenie w te mury. Jak mogłam obrać inny cel? Byłam przecież córką bibliotekarza – zepsutą i obdarzoną nieprzeciętną wyobraźnią zapaloną czytelniczką.

Moje życie ogromnie się jednak odmieniło w dniu, w którym znalazłam klucz.

W moje osiemnaste urodziny ojciec zaskoczył mnie podarunkiem – naszyjnikiem wesekh, który tak bardzo spodobał mi się wcześniej na targowisku. Chciałam włożyć go do szkatułki mamy, gdzie trzymałam swoją biżuterię. Skarbiec Izydy – wyłożona lakierowaną mozaiką skrzynka – był własnością mojej rodziny od wielu stuleci. W jego wnętrzu znajdowało się wiele skrytek i miniaturowych szufladek, w których można było przetrzymywać wisiory albo co cenniejsze klejnoty.

Uniosłam ostatnią z półeczek, by umieścić naszyjnik na samym dole szkatułki, i właśnie wtedy mój wzrok padł na nieznaną mi wcześniej skrytkę. Gdy znalazłam w końcu zasuwkę i zdołałam otworzyć przegródkę, zaskoczenie zaparło mi dech w piersi. W maleńkiej niszy spoczywał bogato inkrustowany złoty klucz. Rozpoznałabym go w każdych okolicznościach. Nie umiałam tylko odgadnąć, dlaczego przedmiot otwierający jedną z komnat biblioteki znalazł się w posiadaniu mojej matki.

Moment później przeczytałam wyrytą w złocie inskrypcję i poczułam zimny dreszcz. To był klucz do podziemnych galerii, w których chroniono przed zgubnym działaniem światła najstarsze i najcenniejsze dokumenty. Nigdy wcześniej nie było mi dane odwiedzić tego miejsca – wstępu na najniższe poziomy nie miał nikt oprócz faraona i jego najbardziej zaufanych doradców.

Powinnam była powiedzieć o tym odkryciu ojcu, ale tego nie uczyniłam. Płonęłam z ciekawości. Przez wiele kolejnych dni nie myślałam o niczym innym, tylko o użyciu klucza. A gdy pragnienie wzięło górę nad rozumem, wybrałam dzień, w którym do Muzejonu mieli ściągnąć znamienici goście, ponieważ to znaczyło, że biblioteka będzie pusta.

Niewprawny obserwator uznałby, że te proste drewniane drzwi prowadzą do podrzędnego składziku. Ja wiedziałam, czym naprawdę są, tylko dlatego, że ojciec zdradził mi kiedyś ich sekret. Uwielbiał opowieści o skarbach zgromadzonych na dolnych poziomach, raz więc zdołałam go ubłagać, by pokazał mi drogę, która do nich prowadzi. Ta wiedza stała się naszym wspólnym sekretem.

Używając klucza, zdradziłam zaufanie, jakim mnie obdarzył. Nie miałam prawa zejść tam w pojedynkę, lecz owego dnia nic mnie nie mogło powstrzymać. Gdy czekałam w pobliskiej alkowie na najlepszy moment, towarzyszyło mi poczucie nieuniknioności. W końcu wszyscy uczeni mężowie zniknęli z pola widzenia i mogłam pośpieszyć ku drzwiom.

Klucz pasował, zamek otworzył się bez oporów. Serce waliło mi tak szybko, że z trudem łapałam powietrze. Zdjęłam latarnię z uchwytu na ścianie i przekroczyłam próg, zostawiając drzwi uchylone, abym nie została przypadkiem uwięziona w podziemiach. Wreszcie mogłam zbiec w dół schodów.

Uniosłam latarnię wysoko nad głowę i oniemiałam na widok otaczających mnie skarbów. Tysiące papirusowych zwojów wypełniały galerię, która ciągnęła się dalej, niż sięgał wzrok. Nazwiska autorów wyryto na drewnianych tabliczkach umocowanych sznurkami do ceramicznych cylindrów kryjących ich dzieła. Kamienie poznaczone inskrypcjami, kawałki drewna, wyprawione skóry i gliniane tabliczki piętrzyły się na licznych półkach. Wizyta tutaj pozwalała prześledzić historię myśli ludzkiej od zarania dziejów. Każda forma zapisu, jaką kiedykolwiek wymyślił człowiek, znajdowała się tutaj, przed moimi oczami.

Zgromadzonych w tym miejscu dokumentów musiało być więcej niż gwiazd na niebie. Idąc przez kolejne komnaty, wyczuwałam bijącą z każdego kąta świętość, a gdy dotarłam do ostatniego pomieszczenia, tknęła mnie myśl, że jestem w stanie wyczuć zapach czasu. Ulotna woń piżma i olejków eterycznych mieszała się tutaj z ostrym zapachem pleśni. Zrozumiałam, że odnalazłam najstarsze dokumenty, jakie przechowywano w naszej bibliotece.

Ojciec często opowiadał, że założenie miasta zawdzięczamy boskiemu natchnieniu Aleksandra Wielkiego, któremu polecono we śnie, by udał się na wyspę Faros. Uczynił to i przywiózł ze sobą starożytne rękopisy z Siwy, o których powiadano, że zostały spisane przez pierwszych władców Egiptu, czyli samych bogów. Wielka wyrocznia Amona i siwańscy kapłani chronili te dokumenty przez tysiące lat, lecz gdy Aleksander został faraonem i ogłosił się synem Zeusa, zabrał wiele z nich do nowej siedziby, w której stały się największymi ozdobami jego królewskiej biblioteki. A ja miałam przed sobą wszystkie te bezcenne skarby.

Wiedziałam, że nie powinnam zakłócać spokoju tego świętego miejsca, ale oczarował mnie widok tak licznych cudów. Stałam tam jak wmurowana. Wtedy mój wzrok spoczął na inkrustowanej dziwnymi symbolami kamiennej skrzyni, stojącej na półce dokładnie na wprost oczu. Moje ręce poruszyły się, jakby posiadły wolną wolę, i zanim zdążyłam zareagować na to świętokradztwo, uniosły kamienne wieko.

Na dnie skrzyni ujrzałam stosik arkuszy papirusu pokrytych jakimiś obrazkami. Pod każdym z tych wizerunków widniał opisujący go rząd hieroglifów. Same malunki były bardzo szczegółowe i przedstawiały przeróżne symbole: słońce, księżyc, dwoje kochanków, pustelnika dzierżącego latarnię, szale wagi sprawiedliwości, ścigające się rydwany i starożytną mandalę świata. Naliczyłam ich dwadzieścia i dwa. Za nimi leżał papirusowy zwój.

Zrozumienie znaczenia tego znaleziska stało się z miejsca moją obsesją. Uklęknęłam na posadzce i nie bacząc na zalegający tam kurz, rozłożyłam obrazki, pragnąc ujrzeć je wszystkie naraz. Choć nie byłam szkolona w sztuce wróżenia, wiedziałam, że spoglądam na krąg życia, od urodzin aż po śmierć, we wszystkich jego aspektach.

– Co ty tu robisz? – usłyszałam zduszony szept.

Obróciłam się błyskawicznie, zdjęta strachem.

W drzwiach stał dzierżący w ręku latarnię chłopak, niewiele starszy ode mnie. Wyglądał jak lew szykujący się do skoku na upatrzoną ofiarę.

– Co ty tu robisz? – powtórzył, wyglądając na zdumionego, ale i zafascynowanego moim zachowaniem.

– A co ty tu robisz? – odparowałam, nie podnosząc głosu. Policzki zapłonęły mi ze wstydu, poprawiłam się więc szybko na swoim miejscu, siadając prościej. – Nie powinieneś tu schodzić.

– A ty powinnaś?

– Szukam materiałów dla mojego ojca.

– Na podłodze? – zapytał, nie kryjąc niedowierzania.

– Jestem Ionna Callas, córka Fileasza – rzuciłam, jakby to miało wszystko wyjaśnić.

Sprawiał wrażenie zaskoczonego, co bardzo mnie ucieszyło. Ojciec był jednym z czołowych bibliotekarzy, zatem jego imię musiało budzić respekt. Piastował drugie co do ważności stanowisko, zaraz po dyrektorze, którego mianował sam faraon. Był także znanym uczonym, cenionym wysoko i szanowanym zarówno za osiągnięcia na niwie literatury, jak i za wykonywane badania.

Z niekłamaną dumą uniosłam klucz.

– A ty kim jesteś? – zapytałam, zwalczywszy chęć złożenia papirusów i ukrycia ich w skrzyni.

– Zwą mnie Ariston Betesz, pochodzę z Antiochii – odparł, mierząc mnie uważnym spojrzeniem.

Wygładziłam szatę, ciesząc się, że wybrałam odpowiednie odzienie. Kolor materiału pasował do moich oczu, podkreślał też czerń włosów i oliwkową cerę. Uśmieszek, jakim mnie skomplementował, mówił wiele, na przykład to, że w pełni się zgadza z moją oceną. Policzki znów mi zapłonęły.

– Ojciec naprawdę dał ci ten klucz czy go ukradłaś? – zagadnął

– To mój klucz – zapewniłam, przybierając urażony ton. Bynajmniej nie skłamałam. Dziedzicząc po matce szkatułkę, stałam się właścicielką całej jej zawartości. – A ty dlaczego tu zszedłeś?

– Drzwi były otwarte. A ciekawość, jak powiadają, jest chlebem powszednim ucznia. – Podszedł bliżej, by przyjrzeć się obrazkom zdobiącym papirusy. – Cóż to takiego? – zapytał, zerkając zza mojego ramienia.

– Aristonie? – Od strony schodów dobiegło stłumione odległością wołanie.

Ktoś go szukał, więc Ariston obrócił się pośpiesznie.

– Obawiam się, że na twoją odpowiedź będę musiał poczekać, córko Fileasza. – To zdanie zabrzmiało w jego ustach jak obietnica.

Mrugnął do mnie porozumiewawczo, zanim wyszedł.

Nie chciałam, by ktoś inny mnie tutaj nakrył, powkładałam więc papirusy do skrzynki, odstawiłam ją na miejsce i pobiegłam na górę.

Gdy zamykałam drzwi, nie dostrzegłam w pobliżu nawet śladu Aristona.

Tej nocy nie mogłam zasnąć. Przed oczami wciąż miałam kamienną skrzynię, symbole… i Aristona. Byłam pewna, że nasze ścieżki znów się skrzyżują.

Po przebudzeniu następnego ranka postanowiłam odtworzyć pierwszy obrazek ze skrzyni, czyli młodzieńca wspartego na kosturze. Brakowało mi zdolności plastycznych, ale i tak postanowiłam spróbować.

Wzięłam arkusz pergaminu z kosza mojego ojca i nożykiem brata wykroiłam z niego kwadrat wielkości papirusu, na którym powstał oryginał. Potem przygotowałam się do malowania. Przed paroma laty ojciec podarował mi zestaw mineralnych barwników: gipsu, węgla, żółtego i czerwonego tlenku żelaza, azurytu oraz malachitu. Zmieszałam je najpierw z wodą, a potem z żywicą, aby zyskały odpowiednią konsystencję, na koniec zaś ułożyłam je w paletę.

Trzymając w ręku trzcinowy pędzelek, przymknęłam oczy, by przywołać z pamięci wygląd obrazka, ale zamiast wędrowca ujrzałam stojącego nade mną Aristona. Oby tylko nie zdradził naszego sekretu. Bura od ojca byłaby po wielekroć gorsza od pokarania przez samego Zeusa. Mógłby mi nawet zabronić wstępu do biblioteki. I to na zawsze! Wzdrygnęłam się na tę myśl.

Przez wiele kolejnych dni trzymałam się z dala od Muzejonu, nie ustawałam też w próbach odtworzenia pierwszego obrazka. Byłam przekonana, że ojciec lada chwila wtargnie do mojej izby, oznajmiając, że wie, co robiłam w dolnych galeriach. Nie pojawił się jednak i to dało mi pewność, że Ariston zmilczał.

Skoro moje przewinienie nie zostało ujawnione, uznałam, że to widomy znak, iż mogę wyprawić się do podziemi ponownie. Tym razem zadbałam o swój wygląd. Wybrałam najlepszą szatę, ciemnokarmazynową, a w końcówki włosów wplotłam złote koraliki. Oczy podkreśliłam tuszem, policzki i wargi natarłam delikatnie ochrą. Wybrałam także najbardziej ponętne perfumy mamy, pozwalając, by otoczyła mnie woń lilii, mirry i cynamonu.

Przemierzyłam całą bibliotekę w nadziei, że spotkam Aristona, ale nigdzie go nie dostrzegłam. Zarzuciłam poszukiwana, zawiedziona faktem, że nowy wygląd ściąga na mnie uwagę każdego mijanego starca, i udałam się prosto do drzwi, dzierżąc w dłoni wycięty kawałek pergaminu. Gdy tylko przekręciłam klucz, usłyszałam za plecami znajomy głos.

– Zatem bogini wróciła. – Obróciłam się na pięcie. Ariston czekał na mnie. Serce zatrzepotało mi w piersi jak zrywający się do lotu ptak. – Ojciec zlecił ci kolejne poszukiwania? – zapytał, podchodząc.

Oboje wiedzieliśmy, że nie zeszłam tam poprzednim razem na czyjeś zlecenie, podobnie jak dzisiaj.

Gdzieś za naszymi plecami rozległ się stukot czyichś kroków, a my staliśmy właśnie przed otwartymi na oścież drzwiami do najbardziej tajemnej części biblioteki. Ariston chwycił latarnię i wepchnął mnie na schody. Przyczailiśmy się za drzwiami, dopóki kroki nie umilkły w oddali.

– Dlaczego wróciłaś? – szepnął mi prosto w ucho. – Życie ci niemiłe?

– Chciałam coś zobaczyć – odparłam równie cichutko. – A ty co tu robisz?

– Ja też chciałem coś zobaczyć.

Spojrzeliśmy sobie w oczy. Miał na myśli mnie, wiedziałam o tym. Całe szczęście, że w mroku nie widać głupkowatego uśmiechu.

– Zatem prowadź, córko Fileasza – dodał rozbawionym tonem.

Zeszliśmy na sam dół kamiennych stopni, potem ja wysforowałam się do przodu, a on podążał za mną jak cień. Sięgnęłam po kamienną skrzynię, gdy tylko stanęłam przed regałem w ostatniej sali.

Zrobił wielkie oczy, kiedy dostrzegł w mojej dłoni pergaminowy prostokącik.

– Zabrałaś jeden z symboli?

– Ależ skąd – odparłam, czując zadowolenie, że myli wykonaną przeze mnie kopię z oryginałem. – Widzisz? Nie ma tutaj hieroglifów.

– Ty to namalowałaś? – Podniósł głos tak, że musiałam go uciszyć.

Pochylił się nad moim dziełem. Jego głowa znalazła się tak blisko mojej twarzy, że wyczułam woń owoców jałowca i miodu, którymi nacierał włosy. Skrzywiłam się na myśl, że ma już kogoś, skoro jakaś inna kobieta przygotowała dla niego wonne smarowidło.

– Niezła jesteś – przyznał. – Tak, teraz to widzę.

Sięgnął do skrzyni, by wyjąć leżące na dnie arkusiki. Trzymał je w dłoniach z taką atencją, że zyskałam pewność, iż zrobiły na nim równie wielkie wrażenie. Przeczytał na głos inskrypcję zdobiącą pierwszy obrazek.

Dziwnie brzmiały te słowa, ale przemogłam się i nie zapytałam o ich znaczenie. Niestety zdradził mnie wyraz twarzy.

– Córka bibliotekarza zna tylko grekę? – zakpił celnie.

Spłoniłam się mimo woli. Większość wysoko urodzonych znała wyłącznie grekę. Jakkolwiek spojrzeć, wszyscy byliśmy Grekami. Nawet Ptolemeusze nie trudzili się nauką języka ziem, którymi władali.

Młoda Kleopatra, córka Ptolemeusza XII, była pierwszą z rodu, która opanowała egipską mowę. Miała mniej więcej tyle lat co ja, a prócz nieziemskiej urody charakteryzowała się także nieprzeciętnymi zdolnościami lingwistycznymi. Na własne uszy słyszałam, jak posługiwała się – i to płynnie – ośmioma językami, cytując z pamięci spore fragmenty uznanych dzieł. Niewykluczone, że była jedyną dziewczyną w Aleksandrii, która kochała tę bibliotekę bardziej aniżeli ja.

Wiele bym dzisiaj dała za możliwość poznania języka Egipcjan, którym mogłabym wzbudzić zachwyt Aristona, musiałam mu jednak wyznać, że nie rozumiem ani słowa.

– Co to znaczy?

– Głupiec, mniej więcej.

Przyjrzałam mu się uważniej, święcie przekonana, iż droczy się ze mną, ale mówił poważnie.

– Nigdy wcześniej nie widziałem podobnych malunków – wyznał. – Muszą pochodzić z Siwy, stworzono je jeszcze za Starego Państwa.

Przytaknęłam, ponieważ sama już się tego domyśliłam. Stare Państwo istniało u zarania dziejów Egiptu. Z tak dawnych czasów ocalało tylko kilka dokumentów, znacznie mniej niż legend o sekretnych zwojach ukrywanych w tych podziemiach.

– Zauważyłaś, że każdy nosi inną nazwę? – zapytał.

– Nie umiem ich odczytać – przypomniałam mu, nie próbując kryć zawiedzionej miny.

– Mogę ci powiedzieć, co tu jest napisane – zaproponował. – To naprawdę proste wyrażenia.

– A przetłumaczyłbyś mi ten zwój? – zapytałam, nie chcąc okazać zbyt wielkiej ekscytacji. Uniósł brew na tak śmiałą prośbę, zachęciłam go więc dodatkowo, używając jego własnych słów: – Ciekawość, jak powiadają, jest chlebem powszednim ucznia.

Dostrzegłam w jego oczach błysk rozbawienia, gdy sięgał po zwój.

– Ten papirus jest bardzo postrzępiony, a pismo ledwie widać. Nie mówiąc już o tym, że to starożytna wersja hieroglifów. Przetłumaczenie zajmie sporo czasu.

– Ale mógłbyś to zrobić – naciskałam, kładąc dłoń na jego przedramieniu.

– Dla ciebie mógłbym. – Zaskoczył mnie tą odpowiedzią. – Przychodź pod te drzwi każdego ranka, a dam ci tyle tekstu, ile zdążę przetłumaczyć.

– Ja w tym czasie skupię się na obrazkach, aby jak najwierniej je odtworzyć.

– Świetnie. – Wydawał się zadowolony. – Czyli oboje będziemy mieć zajęcie na dłużej.

Spojrzeliśmy po sobie i wybuchnęliśmy śmiechem. Mój wzrok ciążył ku jego niezwykle kształtnym ustom. Gdyby zechciał mnie teraz pocałować, pozwoliłabym mu na to. Perspektywa tajemnych schadzek z Aristonem bardzo mnie podniecała. To, co zamierzaliśmy zrobić, było lekkomyślne, zabronione nawet – czyż jednak nie miało stać się najważniejszym zadaniem mojego tak krótkiego jeszcze życia?

Patrząc z perspektywy czasu, wiem, że bez pomocy Aristona nigdy nie poznałabym zawartości zwoju. Zaryzykował utratę dobrego imienia własnego rodu, by mi w tym pomóc. To, że znalezienie klucza, a potem szkatuły nie mogło być przypadkiem, dotarło do mnie dopiero później, już po tym, jak Ariston ukończył przekład. Taka refleksja po wielu latach ma wiele zalet, z których najważniejszą jest trzeźwość dokonywanych ocen.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: