Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Przewaga Bourne’a - ebook

Tłumacz:
Data wydania:
9 listopada 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Przewaga Bourne’a - ebook

Tylko jemu może się powieść zamach na prezydenta USA

Jason Bourne od roku jest człowiekiem do wynajęcia. Za ogromne pieniądze podszywa się pod VIP-ów w niebezpiecznych miejscach i podczas ryzykownych spotkań. Odpowiednio ucharakteryzowany, jako sobowtór jest nie do zdemaskowania.

Na szczycie pokojowym w Katarze, gdzie odgrywa syryjskiego ministra, dochodzi do zamachu. Uzbrojeni napastnicy po kolei mordują wszystkich przedstawicieli rządów, ale zostawiają przy życiu Bourne’a. Szybko okazuje się, że celem zamachowców nie był syryjski polityk, ale… sam Jason Bourne!

Superagent zostaje porwany i postawiony przed terrorystą zwanym El Ghadan, co znaczy „Jutro”. Bourne dostaje od niego propozycję nie do odrzucenia. Ma zamordować amerykańskiego prezydenta przed podpisaniem porozumienia izraelsko-palestyńskiego.

El Ghadan szantażuje Bourne’a tak skutecznie, że ten musi rozważyć dokonanie zamachu.

Kategoria: Sensacja
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8053-178-9
Rozmiar pliku: 1,5 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

Siedmiu ministrów weszło do słynnego hotelu Al-Bura w Ad-Dausze. Siedmiu ministrów z Jordanii, Syrii, Kataru, Iraku, Libanu, Zjednoczonych Emiratów Arabskich oraz Jemenu. Każdy niósł przypiętą kajdankami do nadgarstka teczkę, którą mógł otworzyć jedynie odcisk jego kciuka. Wszyscy oni mieli iście królewską prezencję, a niektórzy rzeczywiście dysponowali władzą równą dawnym królom. Szli w towarzystwie ochroniarzy, mężczyzn o jeszcze bardziej ponurej prezencji niż ich mocodawcy, solidnie umięśnionych i dobrze uzbrojonych, gotowych zareagować na każdy nagły ruch bądź hałas.

Świta pokonała duży hol z dwoma rzędami ogromnych marmurowych kolumn, a następnie została poddana szczegółowej kontroli – za którą zapłaciły wszystkie reprezentowane kraje – przeprowadzonej przez tuzin umundurowanych, zaprawionych w boju i zatrudnionych specjalnie na tę okazję najemników.

Ministrowie i ich ochroniarze wjechali windami na ostatnie piętro, w ciszy przemierzyli wyłożony grubą wykładziną i obstawiony przez kolejnych najemników korytarz i weszli do wielkiej, jasno oświetlonej sali konferencyjnej.

Zajęli miejsca przy lśniącym stole z palisandru, dotknięciem kciuka otworzyli teczki o ściankach wzmocnionych stalą oraz tytanem i wyjęli dokumenty opatrzone czerwoną pieczątką „ŚCIŚLE TAJNE”. Ochroniarze otworzyli schłodzone butelki z wodą, upili łyk, a następnie przelali ich zawartość do szklanek ręcznie umytych przez zaufany personel. Potem z wojskową precyzją zrobili krok do tyłu i stanęli po prawej stronie, tuż za plecami mocodawców.

Oprócz butelek z wodą przed każdym z uczestników spotkania postawiono dużą popielniczkę z rżniętego szkła. Ponad połowa ministrów wyjęła papierosy i je zapaliła. Zaciągnęli się głęboko i z przyjemnością.

Za ich plecami – za kuloodpornymi szybami – Ad-Dauha zaczynała się smażyć w porannym słońcu. Skwar wspinał się jak dym po stalowo-szklanych ścianach lśniących, nowoczesnych budynków. Zatoka, od której ponoć miasto wzięło nazwę, mieniła się w promieniach słońca niczym gobelin z brylantów, oddzielona od miasta szerokim bulwarem.

Pierwszy odezwał się minister z Kataru, przedstawiciel gospodarzy.

– Zebraliśmy się tutaj, ponieważ zmusił nas do tego narastający problem – powiedział. Choć był drobnym mężczyzną, w oficjalnym stroju wyglądał dystyngowanie. – Od półtora roku na południe Afryki, do krajów bogatych nie tylko w ropę naftową, ale też gaz, diamenty, uran i rzadkie surowce, płyną duże transporty broni. – Minister przerwał i napił się wody, przyglądając się przy okazji zgromadzonym, każdej twarzy z osobna. Po chwili wrócił do tematu: – Myślę o tych, których zabrakło przy tym stole. Sytuacja w Egipcie nadal jest na tyle niestabilna, że trudno mówić o jakimkolwiek pewnym przywództwie. Niby kto miałby się wypowiadać w imieniu całego narodu? Co zaś się tyczy Saudyjczyków i Irańczyków, to cóż, jeszcze o nich porozmawiamy. Nic byśmy nie zyskali, zapraszając do naszego grona przedstawicieli tych krajów. – Odchrząknął. – A Izrael… pomińmy milczeniem.

– Wszyscy Izraelczycy to terroryści – syknął minister z Iraku, wykrzywiając z obrzydzeniem grube usta. – Ich tak zwane państwo powstało i opiera się na terrorze. Metodami, które wszyscy dobrze znamy, spychają Palestyńczyków do coraz ciaśniejszych enklaw.

Przez chwilę Katarczyk w milczeniu wpatrywał się w Irakijczyka.

– Właśnie – odezwał się w końcu, po czym spojrzał w inną stronę i mówił dalej: – Jak dotąd naszym najlepszym ludziom nie udało się zlokalizować źródła dostaw. Wiemy tylko, że transporty zawierają coraz nowocześniejszą, a zatem coraz bardziej zabójczą broń. Odbiorcami ładunków są przywódcy lokalnych ugrupowań powstańczych, czyli zdecydowanych na wszystko komórek organizacji terrorystycznych. – Sięgnął po leżącego przed nim na stole iPada, stuknął w ekran i na ścianie po przeciwnej stronie wyświetliła się lista wrogów publicznych, zawierająca liczbę ofiar, wartość zniszczonego mienia, liczbę zniewolonych dzieci i nastolatków oraz wskaźniki efektywności metod indoktrynacji. – Jak panowie widzą, skuteczność mają bardzo wysoką. – Podkreślił odpowiednie liczby wskaźnikiem laserowym. – Skrajne ubóstwo, brak praw obywatelskich, obietnica męczeńskiej śmierci oraz pieniądze dla rodzin przyciągają rekrutów w takiej liczbie, że wysoka śmiertelność w szeregach tych ugrupowań jest bez znaczenia. – Wyłączył ekran. – Zachód ma zatem rację, krytykując radykalny islam i mówiąc, iż ten nie docenia wartości ludzkiego życia.

Na te słowa wstał minister ze Zjednoczonych Emiratów Arabskich.

– Należy wreszcie postawić tamę radykalizmowi – oświadczył. W przeciwieństwie do ministra z Kataru był wysokim, wręcz majestatycznym mężczyzną; miał ciemne oczy i włosy, cerę zaś jak stara zwierzęca skóra: popękaną i zniszczoną. Uderzył pięścią w blat. – Terroryści rosną w siłę, siejąc spustoszenie, ale to my musimy zbierać owoce ich czynów. Dość celowej przemocy, która obraca się przeciwko nam. Przecież w konsekwencji umierają nasi ludzie.

Usiadł, powiedziawszy, co miał do powiedzenia. Minister z Kataru pokiwał głową, tak samo zrobiła większość siedzących przy stole. Minister z Syrii, który bacznie przyglądał się przebiegowi spotkania, rozejrzał się po pozostałych i zapamiętał ich reakcje. Kiedy ogłoszono przerwę, wstał od stołu i poszedł korytarzem do męskiej toalety. Upewnił się, że jest pusta, po czym wsunął pod drzwi drewniany klin uniemożliwiający ich otwarcie. Stanął przed lustrem i przyjrzał się swojemu odbiciu. Dotknął kartoflowatego sztucznego nosa. Wyjął plastikowe wkładki, które podnosiły policzki. Poprawił brodę i zaaplikował nieco kleju do charakteryzacji w kilku newralgicznych miejscach.

Jason Bourne z trudem rozpoznawał własną twarz.

To, rzecz jasna, dobrze, bo skoro sam siebie nie poznawał, to nikt inny się nie zorientuje, że on to on. Przez wiele lat udawało mu się żyć ze środków, które zabezpieczył i zdeponował w bezpiecznej skrytce w banku w Zurychu. Potem jednak, kiedy fundusze się wyczerpały, musiał znaleźć sobie nowe źródło utrzymania.

Od roku był człowiekiem do wynajęcia. Oferował swoje usługi temu, kto zapłaci najwięcej. Wcielał się w ministrów i biznesmenów uczestniczących w spotkaniach dyplomatycznych i biznesowych na wysokim szczeblu w różnych punktach zapalnych na świecie. Zamiast narażać się na zamach, ludzie ci woleli zatrudnić kogoś takiego jak Bourne, kto mógł zastąpić ich na miejscu. W żargonie tej profesji takich jak on nazywano kowalami. I to jak sprawnymi! W ciągu zaledwie roku udało mu się przekuć swój talent w sumę niemal równą tej, jaką początkowo zgromadził na szwajcarskim koncie.

Wyjął telefon komórkowy szyfrujący połączenia, zarówno wychodzące, jak i przychodzące, i nacisnął szybkie wybieranie. Po chwili odebrała Sara Yadin. Przekazał jej słowo w słowo wszystkie informacje na temat afrykańskich ugrupowań terrorystycznych, które zostały wyświetlone na ścianie sali konferencyjnej.

– Będzie ciąg dalszy – zapowiedział i rozłączył się.

Z reguły nie dzielił się z osobami trzecimi tym, czego się dowiadywał podczas tego rodzaju spotkań. Tym razem zrobił wyjątek, ponieważ kochał Sarę, agentkę Mossadu. I dlatego, że z Elim Yadinem, szefem Mossadu i jej ojcem, łączyła go głęboka przyjaźń. Zależało mu na bezpieczeństwie obojga, a mógł im je zapewnić na przykład dzięki takim informacjom.

Uśmiechnął się do własnego odbicia, włożył wkładki podnoszące policzki do ust, poprawił je nieznacznie, raz jeszcze obejrzał się w lustrze, i zadowolony wrócił do sali konferencyjnej.

***

W holu hotelu Al-Bura nie było żywej duszy poza patrolującymi najemnikami. Z budynku nie wyszedł ani do niego nie wszedł żaden gość; na półkolistym podjeździe nie zatrzymała się żadna limuzyna, a na szerokim, zakrzywionym bulwarze nie zjawił się żaden spacerowicz. Sieć ochrony była gęsta niczym moskitiera. W takiej sytuacji młodym pracownikom zebranym wokół recepcji i stanowiska konsjerżów nie pozostawało nic innego, jak ziewać i czekać. Nie mieli co robić, nie mieli dokąd pójść. Zabroniono im nawet wymieniać uprzejmości i soczyste plotki o celebrytach, które zwykle pomagały jakoś przetrwać nudne dni.

Było tak spokojnie, że kilku najemników zaczęło posyłać stojącym przy stanowisku konsjerżów młodym kobietom ukradkowe spojrzenia. Kilka minut później najładniejsza z dziewcząt wyszła zza granitowego blatu, trzymając w jednej ręce tacę. Stały na niej filiżanki z herbatą. Najemnicy wbili w nią spojrzenia, z początku nieufne, ale potem, gdy podeszła bliżej z prowokacyjnym uśmiechem, pożądliwe.

Rozdysponowała herbatę wśród mężczyzn, którzy przyjęli poczęstunek z wdzięcznością i zaczęli pić. Odmówił tylko jeden. Podniosła filiżankę i chciała mu ją podać, ale odmówił po raz drugi. Do tej pory jego towarzysze zdążyli już poczuć, że mają nogi jak z gumy. Jeden po drugim zataczali się i upadali na marmurową podłogę. Gdy jedyny stojący o własnych siłach najemnik zobaczył, co się dzieje, i sięgnął po półautomat, konsjerżka z bliskiej odległości strzeliła mu w skroń.

Na ten sygnał terroryści udający obsługę hotelu przystąpili do działania. Rozbiegli się po holu i pozbierali broń.

Czterech najemników rozpaczliwie próbowało dostać się do środka przez obrotowe drzwi. Dwoje terrorystów odwróciło się i posłało krótkie, celne serie z karabinów szturmowych, zabijając ostatnich przeciwników na parterze i zostawiając ich ciała na potłuczonym szkle.

Jeden z terrorystów rzucił kilka słów do telefonu. Pół minuty później przed hotelem zatrzymały się trzy wielkie amerykańskie SUV-y; wysypało się z nich szesnaście osób. Biegnący z przodu dokończyli aktu zniszczenia szklanych obrotowych drzwi i oddział, na którego czele stał legendarny przywódca organizacji, przebiegł nad ciałami martwych najemników i wkroczył do hotelu.

Pierwsza faza operacji przebiegła gładko.

***

W sali konferencyjnej na górze dyplomaci wrócili do stołu.

– Wszystko wskazuje na to – mówił iracki minister – że za dostawami stoi nielegalne państwo żydowskie. To działanie w ich stylu: zlecać Mossadowi finansowanie komórek organizacji terrorystycznych destabilizujących sytuację w krajach, z których nie mogą czerpać korzyści.

Kilku polityków zgodziło się z nim, kiwając głowami. Minister z Kataru znów wstał i zwrócił się do syryjskiego ministra Kabbaniego, za którego podawał się Bourne:

– Panie ministrze, chcielibyśmy usłyszeć, co ma pan do powiedzenia na ten temat.

Bourne skinął głową.

– Spalić kukłę Żyda nietrudno, mnie jednak nie interesują symbole, lecz rzeczywistość. Moim zdaniem inne państwa znacznie bardziej niż Izrael, i jego Mossad, skorzystają na zbrojeniu terrorystów.

– Na przykład? – wtrącił ponuro iracki minister.

– Na przykład Iran – oparł Bourne. – Na przykład Rosja.

– Rosja? – powtórzył zaskoczony Irakijczyk.

– Chiny zużywają surowce naturalne szybciej niż jakikolwiek inny kraj. Od pięciu lat wkupują się legalnie i nielegalnie w łaski bogatych w ropę naftową, gaz i uran narodów afrykańskich. Rosja z rozkoszą podstawiłaby nogę Państwu Środka. Łatwo może to zrobić, finansując terrorystów osłabiających pozycję rządów tych krajów, z którymi Chiny wchodzą w układy.

– Myślę, że nasz szanowny kolega słusznie prawi, jeśli chodzi o rolę Rosji – odezwał się minister ze Zjednoczonych Emiratów Arabskich, kiedy Irakijczyk drwiąco prychnął. Spojrzał na niego. – Nie zgadza się pan, ministrze Boulos?

– Stanowczo – padła odpowiedź.

– Proszę mnie, z łaski swojej, poprawić, jeśli się mylę – powiedział Bourne – ale czy przypadkiem Rosja nie jest waszym klientem?

Było widać, że Irakijczyk się obruszył.

– Największe udziały w przemyśle naftowym mojego kraju mają Chiny.

– Dlatego właśnie – ciągnął Bourne – pewne osoby z Kremla zleciły panu sabotowanie, oczywiście tylko na gruncie ustawodawczym, poczynań Chińczyków.

Minister ze Zjednoczonych Emiratów Arabskich obrócił głowę jak sokół.

– Boulos, czy to prawda?

– Oczywiście, że nie!

Minister ze Zjednoczonych Emiratów Arabskich z powrotem przeniósł uwagę na Bourne’a i powiedział:

– Czy pan myślał nad rozwinięciem swojej tezy?

***

Windą i schodami przeciwpożarowymi terroryści dostali się na korytarz na najwyższym piętrze. Trzech patrolujących hol najemników na usługach napastników zajęło się pozostałymi ochroniarzami: załatwiło ich nożem albo udusiło garotą, mocno zaciskając linkę na szyi ofiar. Resztę po cichu i skutecznie wyeliminowali przybyli z dołu terroryści, którzy następnie, na sygnał przywódcy, skierowali się ku zamkniętym drzwiom sali konferencyjnej.

***

– Rozłam w FSB sprawił, że polityka szpiegowska Rosji, zarówno w wywiadzie, jak i kontrwywiadzie, stała się dużo bardziej agresywna – zauważył Bourne. – Od informatorów wiem, że FSB-2, jak się okazuje groźniejsza niż FSB-1, jest odpowiedzialna za…

Nagle drzwi do pomieszczenia z impetem otworzyły się na oścież i do środka wtargnęło czterech zamaskowanych terrorystów, plując ogniem z broni szturmowej. Krew, fragmenty mózgów i kawałki kości rozniesionych na strzępy ministrów Kataru, Zjednoczonych Emiratów Arabskich i Jordanii spadły na stół i podłogę niczym piekielny deszcz. Napastnicy zamknęli ofiarom drogę ucieczki, odcinając je od drzwi.

Bourne, wykorzystując zmasakrowane ciało jednego z ministrów do osłony, zamachnął się teczką i zdzielił nią stojącego najbliżej terrorystę. Kiedy ten upadał, chwycił jedną ze stojących na stole popielniczek z rżniętego szkła i uderzył nią drugiego prosto w twarz. Trysnęła krew; siła uderzenia rzuciła napastnikiem o ścianę.

W tym samym czasie jego dwóch kompanów strzelało do ministrów Iraku, Libanu i Jemenu – temu ostatniemu udało się wyjąć z teczki imponującą spluwę, jednak nie zdążył jej użyć. Tymczasem Bourne chwycił broń pierwszego terrorysty, którego posłał na ziemię. Wycelował i oddał krótką serię prosto w pierś trzeciego napastnika, robiąc z niego krwawą miazgę. Ostatni z agresorów skierował lufę karabinu w stronę Bourne’a, ale zanim nacisnął spust, pociski z jego broni niemal przecięły go na pół.

Bourne wstał i rozejrzał się po czerwonym od krwi pomieszczeniu. Sprawdził, czy któremuś dyplomacie udało się przeżyć. Niestety, ocalał tylko on.

Z bronią w ręku odwrócił się plecami do jatki, podszedł do drzwi, nacisnął klamkę… i stanął oko w oko z El Ghadanem. Dżihadyście, którego przydomek oznaczał „Jutro”, towarzyszyło dwunastu ludzi z pistoletami maszynowymi. Wszystkie były wycelowane w Bourne’a.

El Ghadan zrobił krok do przodu, odebrał fałszywemu ministrowi karabin, zerwał mu brodę i sztuczny nos, po czym uśmiechnął się i powiedział:

– Witam, panie Bourne.2

– Proszę za mną – powiedział El Ghadan.

Bourne nie zareagował.

– Widzę, że plotki o pańskim uporze nie były przesadzone – rzekł terrorysta. Jego krzywy uśmiech przypominał bliznę. – Sprawdźcie, czy nie ma broni – rozkazał.

Od grupy odłączył się przysadzisty mężczyzna z czarnymi oczami płonącymi nienawiścią i obszukał Bourne’a. Następnie zrobił krok do tyłu i skinął głową.

– Wróćmy na miejsce zbrodni – zarządził El Ghadan.

Dwóch mężczyzn chwyciło Bourne’a za ręce, odwróciło i zaprowadziło z powrotem do spływającej krwią sali konferencyjnej.

– Jedna, dwie, trzy, cztery ofiary. – El Ghadan policzył trupy swoich ludzi, a później stanął przed Bourne’em. Nie był wysoki, ale za to szeroki w barach. Miał wąską talię, niczym tancerz, ale na tym podobieństwa się kończyły. Jego szorstka skóra, pokryte bliznami policzki i wielkie, silne dłonie zdradzały jego pochodzenie. Zwykły robotnik, Beduin, urodzony i wychowany pośród bezlitosnych piasków.

– Męczennicy – syknął przez zaciśnięte zęby. Mrużył oczy i wyglądał, jakby skupiał się głównie na przyszłości. Niewykluczone, że temu osobliwemu spojrzeniu zawdzięczał swoje przezwisko. – Nie zwalnia to pana z odpowiedzialności za ich śmierć.

Bourne słyszał o El Ghadanie, ale nigdy nie miał okazji go spotkać. W Treadstone czytał jego akta. Były dość precyzyjne, jeśli chodzi o fakty, ale ubogie, jeśli chodzi o opis jego osobowości. W przypadku takich fanatyków, zajmujących najdalsze pozycje na skali ekstremizmu, ustalenie cech osobowości stanowiło klucz do ich pokonania. Dlatego Bourne wyostrzył wszystkie zmysły.

– Nie boi się pan, że przyjedzie policja? – odezwał się.

– Policja? – El Ghadan wybuchnął śmiechem, surowym i przeszywającym jak pustynny wiatr. – Tutaj ja nią rządzę.

Bourne zapamiętał tę reakcję. Arogancja i pogarda. Kiedy przeciwnikowi się wydaje, że do tego stopnia kontroluje sytuację, że może dać upust swojemu poczuciu wyższości nad tobą, wówczas masz nad nim pewną przewagę.

El Ghadan pstryknął palcami i trzymający Bourne’a mężczyźni posadzili go na krześle między dwoma martwymi terrorystami. Wyciągnął rękę, a zastępca natychmiast podał mu tablet.

El Ghadan przesunął palcem po wyświetlaczu i obrócił urządzenie w stronę Bourne’a. Obraz na żywo, trzy osoby: Soraya Moore, jej córka Sonya oraz mąż, Aaron Lipkin-Renais, pracownik francuskiego Ministerstwa Spraw Zagranicznych. Cała trójka siedziała z rękami związanymi z tyłu. Córeczka Sorayi, najwyżej dwuletnia, zaczęła płakać.

Bourne poczuł bolesny skurcz żołądka. Jego znajomość z Sorayą była długa, skomplikowana i czasem… bardzo bliska. Jak El Ghadanowi udało się porwać ją razem z rodziną? Ocena jego „talentu” drastycznie wzrosła.

Soraya patrzyła prosto w kamerę. Bourne widział ją po raz ostatni ponad trzy lata wcześniej, ale wiedział, że po ślubie z Lipkinem-Renaisem zrezygnowała z kierowania Treadstone. Wkrótce potem na stałe przeniosła się do Paryża i tam, w Mieście Świateł, rozpoczęła nowy etap życia z mężem i córeczką. Bourne pogodził się z jej wyjazdem, ale nie potrafił o niej zapomnieć.

Soraya, pół-Egipcjanka, była piękną kobietą, wprost olśniewała urodą. „Niezwykłe – pomyślał Bourne – że skrajne niebezpieczeństwo czyni ją jeszcze piękniejszą, podkreśla jej wyraziste kości policzkowe, powiększa i tak ogromne oczy w kolorze kawy, teraz przepełnione mieszaniną wściekłości i strachu o męża i córkę”. Znał ją na tyle dobrze, by wiedzieć, że bezpieczeństwo rodziny jest u niej absolutnie na pierwszym miejscu.

Lipkin-Renais przechylał głowę. Patrzył na coś lub na kogoś poza kadrem.

El Ghadan stuknął zgrubiałym palcem w ekran i powiedział:

– Zna ich pan, prawda?

Bourne usiłował skoncentrować się na niuansach w jego głosie.

– W każdym razie kobietę na pewno. Soraya Moore. Szefowa Treadstone. Była szefowa.

Chwalił się swoją wiedzą, to jasne. Był jak goryl, który wali się pięściami w piersi. Jego ton skrywał jednak coś więcej, jakąś chełpliwą nutę. Bourne zapragnął się w nią wsłuchać.

– Dziwne, że wybrała Francuza, a nie pana. Chociaż nie, założę się, że byłby pan równie marnym ojcem, jak mężem.

Deprecjonowanie drugiej osoby jest oznaką braku pewności siebie, a nawet strachu. Czego mógł się bać El Ghadan?

– A właśnie, czy zna pan Sonyę? Niesamowita! Dzieci w jej wieku, jakże delikatnym, są uosobieniem niewinności, nie sądzi pan? Jest ładna jak matka, może nawet ładniejsza. Kto wie, może kiedy dorośnie…

„Aha, teraz to powie” – pomyślał Bourne.

– …a raczej jeśli dorośnie.

Bourne tylko patrzył przed siebie i milczał.

– Zabierzcie go! – rozkazał terrorysta.

Założyli mu worek na głowę, po czym zaprowadzili na przesiąknięty odorem śmierci korytarz, potem do windy, na dół, do przypominającego jatkę holu, i na zewnątrz, do jednego z SUV-ów. Ktoś wbił mu w ramię igłę. Kiedy wrzucono go na tylne siedzenie, jeszcze walczył z opanowującym go otępieniem, ale środek, który mu podano, był silniejszy. Bourne stracił świadomość, kiedy SUV ruszał spod hotelu.

***

Powrót do przytomności był naznaczony krótkim poczuciem błogości, potem jednak wspomnienie tego, co się niedawno wydarzyło, wdarło się do umysłu Bourne’a i błyskawicznie go otrzeźwiło.

Pierwszą rzeczą, jaką poczuł, były więzy na rękach i nogach. Unieruchomiono go na drewnianym krześle ze skórzanym oparciem. Rozejrzał się i stwierdził, że znajduje się w niewielkim pomieszczeniu o nagich, betonowych ścianach, pozbawionym okien i mającym jedne, zamknięte na klucz i strzeżone drzwi. Jedyną ozdobą był wiszący na przeciwległej ścianie gruby afgański dywan.

Po prawej stronie na takim samym krześle siedział El Ghadan. Między nim a Bourne’em stał nieduży, ośmiokątny stolik z wyrytymi w macicy perłowej arabskimi inskrypcjami. Bourne zwrócił uwagę na postawę terrorysty: rozsiadł się, wręcz rozwalił na krześle, i założył nogę na nogę. Złudzenie nonszalancji byłoby nawet przekonujące, gdyby nie poruszał tak energicznie i nerwowo założoną nogą. Podniósł rękę i jeden z jego ludzi wyszedł, by po chwili wrócić z tacą, na której stały dwa kubki z kawą, śmietanka, cukier oraz talerz daktyli obtoczonych w kokosie.

El Ghadan uczynił zachęcający gest.

– Proszę się częstować. – Pokręcił głową. – Najmocniej przepraszam. – Podniósł jeden z kubków. – Kawy? Nie. – Upił łyk. – Może daktyla? – Włożył jednego do ust, po czym zlizał z palców okruszki kokosa. – Chodzi o to, że trzeba coś zrobić – powiedział. – I to szybko.

– Ma pan przecież ludzi i środki.

El Ghadan zignorował tę uwagę.

– Za tydzień w Singapurze pański prezydent doprowadzi do pomyślnego zakończenia negocjacji w sprawie podpisania historycznego traktatu pokojowego między Izraelczykami a Palestyńczykami. – Pochylił się i ściszył głos. – Porozumienie wisi na włosku. Bez jego pomocy i wsparcia nigdy nie dojdzie do skutku. Chcę, aby zadbał pan o to, żeby prezydent nie dotarł do Złotego Pałacu w Singapurze, gdzie układ ma zostać podpisany.

– Oszalał pan – stwierdził Bourne.

– Tak brzmi pańska odpowiedź? – El Ghadan cierpliwie odczekał kilka chwil, a ponieważ Bourne milczał, pokiwał głową i powiedział: – W porządku. Przyda się zatem lekcja pokory.

Jak na zawołanie do pomieszczenia wszedł jeden z jego ludzi, pchając przed sobą dwudziestoczterowoltowy akumulator samochodowy. Przez ramię miał przerzucone dwie wiązki gołych miedzianych kabli. Na dłonie założył grube gumowe rękawice. Postawił akumulator obok Bourne’a, zdjął kable i jednym końcem przymocował je do skrzyneczki, a drugi pozostawił wolny.

Bourne przyglądał się tym czynnościom z opanowaniem, jakie wpojono mu podczas szkolenia w Treadstone i które wielokrotnie sprawdziło się w praktyce. Mężczyzna kilka razy obwiązał jego pierś miedzianym drutem. Kiedy skończył, kucnął przy skrzynce i dał szefowi znak skinieniem głowy.

– Powiem panu, co się teraz stanie, panie Bourne – odezwał się El Ghadan. – Rashid przyłoży luźną końcówkę przewodu do styków i wówczas przepłynie przez pana prąd o napięciu dwudziestu czterech woltów. To, rzecz jasna, za mało, żeby pana usmażyć, ale przecież nie o to chodzi. Śmierć to żadna nauczka. Nie, panie Bourne, dwadzieścia cztery wolty jedynie porażą panu mięśnie międzyżebrowe. Rashid musi być ostrożny, ponieważ jeśli nie wyłączy prądu na czas, pan się udusi. To jednak trochę potrwa, a te chwile wypełni panu straszliwy, nieznośny ból. Poczuje się pan tak, jakby umierał. – Skinął głową. – Pokaż mu, Rashid.

Podwładny El Ghadana wykonał polecenie. Bourne myślał, że przygotował się na ból, ale to, co go przeszyło, ta agonia w czystej postaci, solidnie nim szarpnęło. Było jak gigantyczna dłoń zaciskająca się wokół piersi i płuc. Łzy napłynęły mu do oczu.

Rashid przerwał obwód. Ciało Bourne opadło. Pot spływał mu po karku i czole, zaszczypał w oczy, zbierał się pod pachami i w pachwinach. Wiedział, że nie może stracić przytomności, że musi zachować choć odrobinę panowania nad sobą. Bo w przeciwnym razie…

Rashid znów poraził prądem. Otoczenie straciło barwy, dźwięki zatarły się i zniekształciły. Bourne’owi opadła głowa, a jego broda oparła się na zlanej potem piersi. W jego umyśle zapanował chaos. Wiedział, że musi coś sobie przypomnieć. Tylko co?

Kiedy prąd popłynął po raz trzeci, świadomość Bourne’a postanowiła go opuścić. Potężna pięść zamknęła go w uścisku, jakby chciała zmiażdżyć żebra i przebić nimi serce. Pomieszczenie zrobiło się najpierw czerwone, a potem stało się czarne.

***

– Jak się czujemy? – Głos El Ghadana unosił się w ciemności. – Żyjemy?

Zgasły wszystkie światła. Bourne z trudem nabrał powietrza, potem wziął kolejny drżący oddech. Szorstka dłoń chwyciła go za podbródek. Poświecono mu po oczach oślepiającym światłem. Ktoś rozchylił mu powieki.

– Źrenice w porządku – odezwał się jakiś głos. – Szybko się ocknął. Twardziel.

– Należało się tego spodziewać – rzucił El Ghadan. – Pora na drugą część przedstawienia.

Ktoś odsunął wiszący na ścianie dywan i pomieszczenie wypełniło światło wlewające się do środka przez lustro weneckie. Bourne zaczął mrugać jak oszalały, rozpaczliwie usiłując znaleźć oparcie dla wzroku, a kiedy już mu się udało, z miejsca tego pożałował, zobaczył bowiem ten sam pokój, co na ekranie tabletu, a w nim przywiązanych do krzeseł Sorayę, Sonyę i Lipkina-Renaisa.

Po drugiej stronie ośmiokątnego stolika dostrzegł zarys postaci El Ghadana, właściwie tylko jego profil.

– Mała jest przerażona. Widzisz to, Bourne?

– Sonya. – Bourne miał wrażenie, jakby mówił z ustami pełnymi piachu. Język okropnie mu spuchł. Spróbował zebrać ślinę. – Ma na imię Sonya.

El Ghadan poprawił się na krześle, które zaskrzypiało.

– Za chwilę Sonya będzie się bała jeszcze bardziej.

Bourne gwałtownie odwrócił głowę i ujrzał radość na twarzy terrorysty.

– Nie rób nic głupiego – ostrzegł.

– Głupota nie ma tu nic do rzeczy. – El Ghadan wzruszył ramionami. – Odpowiedzialność spadnie na ciebie, nie na mnie.

Dał znak. Bourne zobaczył, jak twarz Lipkina-Renaisa nagle blednie. W polu widzenia pojawił się mężczyzna z pistoletem. Sonya krzyknęła, a jej ciałkiem wstrząsnął dreszcz. Przerażona Soraya szeroko otworzyła oczy; wiedziała, co się stanie.

Soraya i Bourne krzyknęli jednocześnie, choć po przeciwnych stronach lustra.

– Nie!

– Nie musisz tego robić – powiedział Bourne zachrypniętym głosem.

El Ghadan rozsiadł się wygodnie, jakby szykował się do seansu ulubionego filmu.

– Patrz, Bourne. Lekcja pokory jeszcze się nie skończyła.

Pistolet wypalił. Krew i kawałki mózgu oraz kości Lipkina-Renaisa spadły na skuloną Sorayę jak różowy grad.

***

El Ghadan wstał i ustawił się tak, że zasłonił Bourne’owi widok, ale nie zdołał wyciszyć zawodzenia pełnego bólu i niedowierzania.

– No i proszę – powiedział. – Kolejny grzech na twoim sumieniu.

Splótł dłonie jak ksiądz przed homilią.

– Oto co się stanie, jeśli się nie podporządkujesz: najpierw zastrzelimy Sonyę na oczach Sorayi, a potem zabierzemy Sorayę do pokoju przesłuchań, w którym zostanie pozbawiona własnej woli, własnej tożsamości, własnego ja. Z człowieka przeistoczy się w kawał mięsa. Wtedy osobiście zacznę odcinać kawałek po kawałku, aż zostanie kupa krwawych ścięgien i tłuszczu.

Pochylił się, nadal ze splecionymi dłońmi, i dodał cicho, swobodnym tonem, nakładającym się na zawodzenie Sorayi i płacz Sonyi:

– Wiem z dobrego źródła, Bourne, że jesteś specjalistą w tych sprawach.

Przesunął się, odsłaniając koszmarną scenę, która rozgrywała się za lustrem weneckim. Soraya próbowała objąć zanoszącą się histerycznym płaczem córeczkę, ale więzy jej na to nie pozwalały.

– Proszę, pozwól mi przytulić Sonyę – powiedziała do mężczyzny z pistoletem. – Wpatrywała się w jego oczy – w jego nieustępliwe spojrzenie – jedyną część twarzy, której nie zasłaniała chusta. – Chcę ją objąć!

– Ciesz się – odezwał się mężczyzna – że twoje dziecko nie spłonęło podczas ataku drona.

– Jak myślisz, ile wytrzyma? – zapytał El Ghadan. – Cztery dni? Tydzień? Wygląda na odporną, więc może trochę dłużej. Jak myślisz, Bourne? Przez cały ten czas jej ciałem będą się żywiły muchy.

– Wystarczy – powiedział Bourne.

El Ghadan przekrzywił głowę.

– Jesteś pewien? Uprzedzam, że od tej decyzji nie będzie odwrotu.

– Podaj szczegóły.

– Z przyjemnością. – El Ghadan pochylił się nad stolikiem i powiedział takim tonem, jakby ucinał sobie pogawędkę z serdecznym przyjacielem: – Dobrze to sobie zapamiętaj, Bourne: należysz teraz do mnie. Umysłem, ciałem i duszą.3

Camilla Stowe zameldowała się w zachodnim skrzydle Białego Domu jeszcze przed świtem. Nigdy, nawet kiedy była mała, nie lubiła długo spać. Od kiedy prezydent Magnus wpuścił ją do swojego zaufanego kręgu, mianując szefową Secret Service, sypiała nie więcej niż godzinę, dwie dziennie. To jej wystarczało. „Wyśpię się w grobie”, mawiała.

Camilla, naturalny rudzielec z zielonymi oczami i mleczną, upstrzoną piegami skórą, zdecydowanie wyróżniała się na tle otoczenia prezydenta. Męska część pracowników administracji rządowej z pożądaniem wodziła wzrokiem za jej śliczną buzią i drobnym, acz krągłym ciałem. Ci, którzy jej nie znali, często błędnie zakładali, że delikatny wygląd skrywa wewnętrzną słabość.

Jej ojciec był Brytyjczykiem, niewyobrażalnie bogatym potomkiem arystokratycznego rodu, który przez dziesiątki lat kierował ekspansją imperium brytyjskiego w Afryce i Indiach. Uparł się, żeby Camilla odebrała porządne angielskie wykształcenie – miał płonną nadzieję, że powstrzyma w ten sposób córkę przed powrotem do Stanów i pójściem w ślady matki żołnierki. W młodości Carla Stowe była asem lotnictwa piechoty morskiej, potem kokpit samolotu zamieniła na salę wykładową. Zajęcia, które prowadziła, cieszyły się dużym powodzeniem; każdy chciał uszczknąć kawałek wiedzy i doświadczenia.

Camilla miała inny pomysł na życie: zamiast zasiąść za sterami samolotu, wstąpiła do wywiadu piechoty morskiej w stopniu porucznika. Służyła w Rogu Afryki, w Afganistanie i dwukrotnie w Iraku. Szybko awansowała na kapitana, po czym została zwerbowana przez CIA. Odeszła z agencji po półtora roku, niezadowolona ze sposobu, w jaki traktuje się tam kobiety. Wtedy zwróciła na siebie uwagę prezydenta, który rozglądał się za kimś, kto uporządkuje moralny chaos w Secret Service. Chciał, żeby ktoś wysprzątał i przewietrzył dom, zresetował machinę odpowiedzialną za prywatne i publiczne bezpieczeństwo głowy państwa. Camilla była jedną z pięciu kandydatów na stanowisko szefa Secret Service – i jedyną kobietą w tym gronie.

Magnus przeprowadził z nią ponad półtoragodzinną rozmowę, choć już po dziesięciu minutach wiedział, że ją zatrudni. Nie chciał wypuścić jej z rąk. Pod koniec rozmowy kwalifikacyjnej zaproponował Camilli pracę, a ona ją przyjęła. Nieco później wyznał Howardowi Anselmowi, sekretarzowi generalnemu, że Camilla ma kręgosłup ze stali, który wprawdzie się zgina, ale nie łamie. „Zachodnie skrzydło jej potrzebuje” – powiedział.

Po rozmowie prezydent zaprosił Camillę na lunch; posiłek przyrządzono w prywatnej kuchni. Magnus był wzorem ojca i męża. Z początku jego telegeniczna żona drażniła gusta konserwatywnych obywateli, zakładając sukienki bez rękawów i pokazując zgrabne ramiona, z których słusznie była bardzo dumna. Nosiła się jednak z takim wdziękiem i miała przy tym tak duży dystans do siebie, że nawet najbardziej zajadli krytycy zamilkli i tylko od czasu do czasu narzekali pod nosem. Prezydencka para miała dwoje dzieci: dziewczynkę i młodszego chłopca; oboje świetnie wypadali przed kamerami i nie bali się ani tłumów, ani pytań.

Mimo to zarówno Anselm, jak i Marty Finnerman, podsekretarz obrony do spraw polityki, dwie osoby najbliższe prezydentowi, byli zdania, że Magnus po prostu zadurzył się w Camilli. Na razie nie sposób było odgadnąć, czy prezydent i Camilla poszli już do łóżka, czy dopiero się do tego przymierzają, ale Anselm i Finnerman uznali, że na wszelki wypadek lepiej mieć oko na oboje, oczywiście po to, by w odpowiednim momencie nie dopuścić do skandalu.

Tego bardzo wczesnego ranka, kiedy Camilla przybyła do zachodniego skrzydła, miasto jeszcze spało. Noreen, nowa asystentka Anselma, równie młoda i piękna jak poprzednia, poinformowała Camillę, że szef jest u siebie. Drzwi były otwarte, w środku paliło się jasne światło, a na korytarz przesączał się zapach świeżo zaparzonej kawy, wabiąc Camillę i odciągając ją od Gabinetu Owalnego.

– Howardzie, pracowałeś przez całą noc? – spytała, wchodząc do biura.

– Nie miałem wyjścia – odparł Anselm, nie podnosząc głowy. Jego trudny i bolesny rozwód wkroczył właśnie w końcową fazę. – Za dużo roboty przed szczytem w Singapurze.

Przestał pisać, odłożył długopis i rozruszał palce. Nie korzystał z urządzeń elektronicznych – przestał po aferze ze Snowdenem. Uznał, że to zbyt niebezpieczne, mimo zapewnień cyberstrażników, że jest inaczej. Wszyscy jego podwładni musieli ręcznie pisać szkice i projekty oraz przepisywać na maszynie ostateczne wersje dokumentów. Powrót do przeszłości. Każdemu, kto zechciał go wysłuchać, powtarzał, że najlepsze w maszynach jest to, że każda jest unikalna, tak jak odcisk palca, dlatego łatwo namierzyć na przykład autora krnąbrnej notatki służbowej. „Chodzi o nieprecyzyjność mechanizmu” – twierdził, a Camilla mu wierzyła. Ona też kazała wszelką korespondencję Secret Service prowadzić z wykorzystaniem urządzeń mechanicznych.

Anselm spojrzał na nią i powiedział:

– Częstuj się. – Przyglądał jej się w skupieniu, kiedy przygotowywała sobie potrójne espresso. – Jakie masz plany?

– Przecież wiesz. – Otworzyła lodówkę, wyjęła śmietankę i wlała trochę do białej porcelanowej filiżanki z pieczęcią prezydencką po obu stronach. – Przedłożyłam ci je dziesięć dni temu. Zostały już wprowadzone w życie. Kolesie regularnie posuwający kolumbijskie dziwki zostali wyeliminowani. Pozostałych bacznie obserwujemy w oczekiwaniu na ostatnią fazę dochodzenia. – Wsypała cukier, zamieszała i upiła łyk. – Mmm. To mi rozjaśni w głowie.

Odwróciła się do niego. Był niskim, korpulentnym mężczyzną, miał krótkie ręce i nogi oraz rudawo-złote włosy na zaczeskę. Garbił się, miał twarz jak pysk buldoga i nos pięściarza, który wyglądał jak grzyb. Nawet kiedy w Waszyngtonie panowały upały, nosił grube wełniane garnitury, sfatygowane czarne szelki i ciężkie półbuty na – jak wszyscy sądzili – podwyższonym obcasie. Wygląd podkreślał surowość aparycji i zupełny brak poczucia humoru Anselma. Był, krótko mówiąc, ucieleśnieniem modelowego biurokraty: po części motorem polityki, po części zwykłym urzędasem.

– Ale przecież ty to wszystko wiesz, Howardzie. O co więc tak naprawdę chodzi?

Dał znak, żeby usiadła. Miała na sobie elegancki beżowy kostium, pasujące do niego czółenka, jedwabną bluzkę w kolorze ostryg i prostą, złotą spinkę. Szyję osłoniła szalem od Hermèsa, wyglądającym trochę jak oswojony wąż.

Kiedy spoczęła na krześle i przyjęła kolejną dawkę kofeiny, Anselm powiedział:

– Chcę, żebyś odwołała wszystkie spotkania w przyszłym tygodniu. W następnym pewnie też.

– Wszystkie? Dlaczego? Co się stało?

– Pojawiły się nowe informacje.

Nie spieszył się. Sięgnął po filiżankę i upił łyk kawy, wpatrując się w Camillę brązowymi oczami schowanymi za okrągłymi szkłami w złotych oprawkach.

Camilla nie okazała rozdrażnienia, tylko dopiła espresso, wstała, podeszła do ekspresu i przygotowała sobie jeszcze jedną porcję. Kiedy napój był gotowy, najpierw go spróbowała, a dopiero potem wróciła na miejsce i powiedziała:

– Powiesz coś więcej?

– Doszło do… incydentu w Ad-Dausze – zaczął obojętnym tonem. – Było tam spotkanie na wysokim szczeblu ministrów z siedmiu krajów arabskich.

– Nic o tym nie wiem.

– Ponieważ nie podzieliliśmy się tą informacją z dziennikarzami.

– Kwestia czasu.

– Prezydentowi zależy na wykorzystaniu przewagi czasowej, nawet jeśli jest niewielka.

Camilla spojrzała na niego sponad filiżanki.

– Co konkretnie się wydarzyło?

– Konkretnie sześć trupów. Plus kilkunastu martwych ochroniarzy i czterech sztywnych dżihadystów.

– Mój Boże. Czy wiadomo, kto…

– Źródła donoszą, że oddziałem dowodził sam El Ghadan.

– Nie widziano go od ponad roku.

– Owszem, ale jego ludzie – Brygada Jutra – przez cały czas była i jest aktywna w Somalii, Kongo, Iraku, Syrii, Indiach, Pakistanie i Indonezji. Na całym cholernym świecie. Ten człowiek to anioł zniszczenia.

– Tak, czytałam raporty. Co się stało, że akurat teraz wyszedł z cienia?

– Dobre pytanie.

Camilla czekała. Kawa stygła. Ponieważ Anselm milczał, postanowiła przejąć inicjatywę.

– A siódmy minister?

Anselm błyskawicznie zerknął do papierów.

– Kabbani. Z Syrii.

– Co się z nim stało?

– Rozpłynął się w powietrzu. Jakby nigdy nie istniał. – Spojrzał na nią ponurym wzrokiem. – Z tym że minister Kabbani jak najbardziej istnieje. Prezydent rozmawiał z nim niecałą godzinę temu. Cały i zdrowy przebywa w Damaszku, z którego nigdzie się nie ruszał.

– Więc jak, u diabła…

– Kowal.

Camilla potrząsnęła głową.

– Słucham?

– Kowal – powtórzył Anselm, wyraźnie wymawiając to słowo. – Osoba, która wciela się w dygnitarza i zastępuje go, kiedy ten musi się udać do miejsca będącego punktem zapalnym.

Camilla odchyliła się na krześle i zagwizdała.

– Niebezpieczne zajęcie.

– Owszem, niebezpieczne dla ciebie, jeśli kowalem, którego wynajmujesz, jest Jason Bourne.

Camilla była tak zaskoczona, że nie zauważyła, kiedy espresso zaczęło się wylewać z filiżanki na spodek.

– Że co?

– Uważamy, że współpracuje z El Ghadanem.

Pokręciła głową.

– Macie dowody?

– Po prostu nic innego nie przychodzi nam do głowy. W jaki sposób terroryści zyskali dostęp do pilnie strzeżonego pomieszczenia? Bourne to spec od infiltracji. Skąd El Ghadan miałby wiedzieć, że podaje się za Kabbaniego, gdyby sam mu tego nie powiedział? Zginęli wszyscy poza Bourne’em. Znasz El Ghadana tak samo dobrze jak ja i wiesz, że na pewno nie pozostawiłby świadka. Z tego wniosek, że od początku chciał go oszczędzić. Co z kolei sugeruje, że Bourne i El Ghadan współpracują.

– Nawet jeśli to prawda…

– Oczywiście, że tak. Jason Bourne robi co i kiedy chce. Camillo, to najniebezpieczniejszy człowiek w naszej branży. Człowiek, przez którego prezydent do reszty osiwieje.

– W porządku, rozumiem. Ale dlaczego, na miłość boską, El Ghadan miałby wchodzić w układy z Bourne’em? Wiadomo przecież, że nie dzieli się władzą, wręcz przeciwnie.

Anselm pochylił się nad biurkiem. Światło żyrandola odbiło się w szkłach jego okularów, tak że na chwilę stały się nieprzejrzyste.

– To prawda, ale pozwól, że podzielę się z tobą informacją, którą wyłowiła NSA: otóż El Ghadan planuje atak, przy którym nawet on będzie potrzebował pomocy.

– O co może… – Poczuła, jak oblewa ją nagła fala strachu. Zasłoniła dłonią usta. – Mój Boże, prezydent na szczycie w Singapurze.

Anselm wreszcie wykrzywił usta w uśmiechu, pokazując zęby jak wilgotne ziarenka kukurydzy, ale szybko ściągnął je z powrotem.

– Najazd na spotkanie ministrów był próbą generalną przed Singapurem. Dostali się do hotelu, pokonali ochronę i na dodatek pokazali, że mieli tam swojego człowieka. – Podniósł palec wskazujący jak wykładowca na uczelni. – Nie każdy wie, że Bourne to mistrz w maskowaniu się. Jest w tym niezrównany.

Camilla patrzyła na niego jak zahipnotyzowana.

– Przez lata – ciągnął dalej – rząd Stanów Zjednoczonych robił wszystko, żeby podporządkować sobie Bourne’a i oddać go w ręce sprawiedliwości, na co w pełni sobie zasłużył. Jasne zatem, że ukartował zamach na prezydenta Stanów Zjednoczonych, człowieka, który wydał na niego wyrok. – Oparł się o biurko, wysuwając do przodu drobne ramiona. – Camillo, mamy do czynienia z zemstą. – Zabrał jej filiżankę ze spodkiem i odstawił na blat. – Musimy go powstrzymać. Musimy raz na zawsze zakończyć te rządy terroru. To misja, którą powierzył nam prezydent.

– Nam?

– Nie udało się to ani CIA, ani NSA. Skapitulował nawet Treadstone, rozwiązany po rezygnacji Sorayi Moore i po tym, co się przytrafiło Peterowi Marksowi. Prezydent uważa, że pora zacząć myśleć nieszablonowo.

– To znaczy?

– Jeśli Bourne ma jakąś słabość, to są nią ludzie, którym dzieje się krzywda.

– Howardzie, czy masz na myśli kogoś konkretnego?

– Tu masz plan – powiedział Anselm, wręczając jej ciężką teczkę.

– Mój Boże, ale cegła!

– Szefowie sztabów przyłożyli się do roboty.

– To musi być naprawdę wyjątkowy plan, skoro się przy nim nie pozagryzali.

Anselm uśmiechnął się.

– Jest wyjątkowy, Camillo. I to bardzo.

Otworzyła teczkę i zaczęła czytać. Po chwili zaskoczona podniosła głowę.

– Chwileczkę. To oznacza, że…

– To o tobie, Camillo. Stworzyliśmy scenariusz specjalnie dla ciebie. Wysyłamy cię w teren jako naszego środkowego. Twoim zadaniem jest zlikwidowanie Jasona Bourne’a.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: