Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Przez różowe szkiełka - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Przez różowe szkiełka - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 268 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Äîçâîëåíî Öåíçó­ðîþ Âàðøàâà, 6 Ìàÿ 1887 ãîäà.

Druk C. Przy­byl­skie­go, w War­sza­wie, Mar­szał­kow­ska, 116.

PRZEZ RÓ­ŻO­WE SZKIEŁ­KA

PO­WIEŚĆ

Kle­men­sa Ju­no­szy.

I.

W skrom­nie ume­blo­wa­nym sa­lo­ni­ku na Lesz­nie, sie­dzia­ły dwie ko­bie­ty. Star­sza czy­ta­ła z za­ję­ciem „Ku­ry­era”, młod­sza po­chy­li­ła ja­sną głów­kę nad kro­sion­ka­mi, pra­cu­jąc nad wy­szy­ciem ob­ra­zu ja­kiejś czu­łej pary, na tle eg­zo­tycz­nych ro­ślin i kwia­tów. Wła­śnie ob­li­cza­ła ilo krzy­ży­ków za­wie­ra pło­mien­ne oko włócz­ko­we­go bo­ha­te­ra, gdy star­sza z okrzy­kiom prze­ra­że­nia i zdzi­wie­nia za­ra­zem, za­wo­ła­ła:

– Jul­ciu! Jul­ciu! Je­zus Ma­rya, ja­każ okrop­na wia­do­mość!

– Co się sta­ło? cio­tecz­ko – za­py­ta­ło ja­sno­wło­se dziew­cze, zwra­ca­jąc ku mó­wią­cej duże nie­bie­skie oczy.

– Wy­obraź so­bie, dusz­ko, że De­zy­de­ry umarł! prze­zac­ny De­zy­de­ry! Mój Bożo, czyż wi­dząc go przed dwu­dzie­sto­ma pię­cio­ma laty, przy­pusz­cza­łam, że go już nig­dy oglą­dać nie będę. Tak, tak, nio mylę się, to byle istot­nie przed laty dwu­dzie­sto­ma pię­cio­ma, wów­czas jesz­cze żył mąż mój nie­bosz­czyk, świoć Pa­nie nad jogo du­szą… Kto­by się spo­dzie­wał, mój Boże…

– Prze­pra­szam cio­tecz­kę, kto był ten pan De­zy­de­ry?

– Kto? kto był De­zy­de­ry? Wstydź sic, Jul­ciu, są­dzi­łam, że le­piej ci są zna­ne na­sze ko­li­ga­cye i sto­sun­ki ro­dzin­ne? Pan De­zy­de­ry był to stry­jecz­ny brat twe­go ojca. Czyż po­dob­na, że­byś nie wie­dzia­ła o tem?

– Istot­nie, sły­sza­łam, że mam stry­ja tego imie­nia, ale nie spo­tka­łam go nig­dy w ży­ciu… Co zaś do ko­li­ga­cyi ro­dzin­nych wo­gó­le, to dro­ga cio­tecz­ko co nam po nich? Czy w naj­cięż­szych dla nas cza­sach, kie­dy Wik­tor nio miał jesz­cze po­sa­dy, a ja żad­ne­go za­ję­cia, kto­kol­wiek z tej licz­nej, a jak cio­cia twier­dzi, świet­nej ko­li­ga­cyi znał nas? czy przy­sżodl nam z po­mo­cąr..

– Dziec­ko je­steś; za­wsze co ro­dzi­na, to ro­dzi­na, zwłasz­cza, gdy się w niej li­czy tyle na­zwisk sta­rych i pięk­nych…

– Naj­pięk­niej­sze na­zwi­sko nie jest to, ja­kie so­bie czło­wiek sam zdo­być po­tra­li.

– Książ­ki ci w gło­wach prze­wró­ci­ły, ko­cha­nie… ale De­zy­de­ry! De­zy­de­ry! kto­by się spo­dzie­wał? Umarł w Me­ra­nie, na ob­czyź­nie, zda­la od swo­ich, pew­nie mu na­wet garst­ki zie­mi nikt na trum­nę nie rzu­cił.

– Czy miesz­kał sta­le za­gra­ni­cą?

– Wła­ści­wie, je­że­li mam ci praw­dę po­wie­dzieć, to on nig­dzie nio miesz­kał.

– Jak­to, cio­tecz­ko?

– Dzi­wak był. Ma­jęt­ny bar­dzo i oszczęd­ny przy­tem lu­bił po­dró­żo­wać; w po­dró­żach tych nio trwo­nił pie­nię­dzy, miesz­kał w trze­cio­rzęd­nych ho­te­lach, ży­wił się byle czem, ale za to wszę­dzie byt, wszyst­ko, co god­ne uwa­gi zwie­dzał; po­wia­da­ją na­wet, że miał ja­kieś zbio­ry ob­ra­zów, sta­rych ksią­żek, po­wia­da­ją, że pi­sał ja­kieś dzie­ła, ale jak rze­czy­wi­ście było, nikt nie wie.

– Czy nie ko­re­spon­do­wał z krew­ny­mi?

– Kto? on? co też ty mó­wisz?

– Prze­cież nie by­ło­by w tem nic dziw­ne­go?

– Za­pew­ne, ale mó­wi­łam ci, że był to dzi­wak; nio miał zwy­cza­ju od­pi­sy­wać na li­sty, to też fa­mi­lia po kil­ku nie­for­tun­nych pró­bach dała za wy­gra­ne i nie tru­dzi­ła go już wię­cej swo­ją ko­re­spon­den­cyą.

– Czyż nie miał żony, dzie­ci?

– Nie, pa­mię­tam, kie­dy był jesz­cze mło­dy, sama go na­ma­wia­łam, żeby się oże­nił, ob­ra­zi­ło go to bar­dzo, przez trzy dni mó­wić do mnie nie chciał. Po­wie­dział wten­czas (pa­mię­tam jak dziś), że czło­wiek my­ślą­cy ma pięk­niej­sze za­da­nie do speł­nie­nia, niż sie­dzieć pod pan­to­flem ka­pry­śnej ko­bie­ty.

– Pro­szę! dla cze­go pod pan­to­flem i dla cze­go ka­pry­śnej?!–-rze­kła Jul­cia z na­dą­sa­ną min­ką–czyż wszyst­kie mają być ka­pry­śne i złe.

– On tak są­dził przy­najm­niej.

– Nie­szcze­gól­ne zda­nie.. ale wspo­mi­na­ła cio­tecz­ka, że ów stry­ja­szek był za­moż­ny, któż więc odzie­dzi­czy te skar­by, sko­ro nie chciał szu­kać ka­pry­śni­cy i żył sa­mot­nie jak od­lu­dek.

_ Otóż wła­śnie chcia­łam prze­czy­tać, ale nie da­tas mi przyjść do sło­wa, w "Ku­ry­erze" jest coś o tem.

wy­pa­da. Je­stem czło­wiek z po­zy­cyą i sta­no­wi­skiem, więc mi się na­le­ży sza­cu­nek. Dzi­wię się na­wet, że cio­cia na przy­ję­cie ta­kie­go jak ja go­ścia, nie wy­do­by­ta z kie­sze­ni przed­ostat­nie­go ru­bla i nie ka­za­ła przy­nieść bu­tel­ki kwa­śne­go wina, by­ło­by to przy­ję­cie uro­czy­ste i od­po­wia­da­ją­ce memu sta­no­wi­sku spo­łecz­ne­mu.

– Mój Wik­to­rze, trzy­ma­ją się cie­bie ja­kieś nie­smacz­ne żar­ty, a ja by­najm­niej nie je­stem do nich uspo­so­bio­na, mam cięż­kie zmar­twie­nie.

– Co tam zmar­twie­nie! po­wia­dam cio­ci, że już nie ma zmar­twień. Wszyst­kie ja­kie były, prze­szły na su­che lasy. Je­stem dziś taki po­ten­tat, że się ni­ko­go i ni­cze­go nie boję, mogę na­wet bez naj­mniej­szej oba­wy spo­tkać się z naj­strasz­niej­szym na­szym go­ściem, ru­dym Ic­kiem z No­wo­li­pia.

Ciot­ka za­prze­sta­ła prze­chadz­ki po po­ko­ju.

– Wik­to­rze – rze­kła – zda­je mi się, że ci się coś po­myśl­ne­go zda­rzyć mu­sia­ło; je­że­li tak, to nie trzy­maj nas w nie­pew­no­ści, lecz po­wiedz.

– Ślicz­nie, ko­cha­na cio­ciu; po­wiem wszyst­ko od po­cząt­ku do koń­ca, któ­ry bę­dzie naj­cie­kaw­szy, tyl­ko po­zwól­cie niech my­śli zbio­rę, a ty, ko­cha­na sio­stru­niu, bądź ła­ska­wa na­lej mi fi­li­żan­kę her­ba­ty.

– Masz ją, nu­dzia­rzu i mów prę­dzej.

– Rano jak zwy­kle po­sze­dłem do ban­ku i nie­szczę­ście chcia­ło, że woź­ny ja­koś źle ob­szedł się z pie­cem; wszyst­kich nas gło­wy roz­bo­la­ły, a dy­rek­to­ra naj­bar­dziej. Nio pra­co­wa­ły­ście pa­nie w ban­ku, nie wie­cie więc, co to zna­czy, gdy dy­rek­to­ra gło­wa boli, ale mogę was za­pew­nić, że w ta­kiej chwi­li cały bank się trzę­sie; naj­praw­niej­szy we­ksel może nie być przy­ję­ty do dys­kon­ta, bu­chał te­rzy do­sta­ją, prze­kaz na wszyst­kich dy­abłów, woź­nym uszy puch­ną, sło­wem cały bank drży, jak pod­czas ja­kie­goś eu­ro­pej­skie­go kra­chu.

– Przy­pusz­czam, ie i ty drża­łeś.

– Ja nie. Na szczę­ście je­stem w wy­dzia­le de­po­zy­tów, do któ­re­go sza­now­ny dy­rek­tor nie za­glą­dał, ale koło go­dzi­ny dru­giej woź­ny wrę­czył mi kar­tę.

– Od kogo?

– Otoż to naj­cie­kaw­sze, od me­ce­na­sa Bo­ru­to­wi­cza.

– Cóż żą­dał pan me­ce­nas?

– Wzy­wał mnie do swej kan­ce­la­ryi w pil­nym bar­dzo in­te­re­sie.

– Na­tu­ral­nie, po­bie­głeś tam na­tych­miast.

– Nio, cio­tecz­ko, nie przy­ma­wia­jąc obec­nym, je­stem męż­czy­zną i do pew­ne­go stop­nia przy­najm­niej, po­tra­fię nad swo­ją cio­ka­wo­ścią pa­no­wać.

– Szka­rad­nik!

– O go­dzi­nie czwar­tej zło­ży­łem po­rząd­nie pa­pie­ry, za­mkną­łem biur­ko i do­pie­ro po­sze­dłem do owe­go je­go­mo­ści. Sta­ro­wi­na, jak ko­ścia­ny dzia­dek w zło­tych oku­ła-, rach na no­sie, sie­dział przy biur­ku, prze­glą­da­jąc akta. Gdy wsze­dłem, spoj­rzał na mnie i rzekł. Zmar­ły nie­daw­no ser­decz­ny mój przy­ja­ciel De­zy­de­ry…

– De­zy­de­ry! – za­wo­ła­ła ciot­ka – za­pi­sał ci?! ile? mów­że ilo? No, Wik­to­rzo, bo da­li­bóg roz­gnie­wam się na cie­bie. Tu idzie o waż­ne rze­czy, o los ca­łe­go ży­cia, a ty…

– Moja cio­ciu, kie­dy ja sam nie wiem ile mi za­pi­sał. – Prze­cież me­ce­nas mu­siał ci po­wie­dzieć.

– Po­wie­dział tyle tyl­ko, że stryj De­zy­de­ry, pozo sta­wił u nie­go te­sta­ment, mocą któ­re­go za­pi­sał mi fol­wark zwa­ny Ka­li­nów­ką.

– Ślicz­ny fol­wark, znam do­sko­na­ło – za­wo­ła­ła ciot­ka z unie­sie­niem ra­do­ści. – Ślicz­nie, wy­bor­nie! win­szu­ję ci z ser­ca.

– I ja ci win­szu­ję, dro­gi bra­cisz­ku–rze­kła Jul­cia, za­rzu­ca­jąc mu ręce na szy­ję,

– A o Jul­ci nie pa­mię­tał jed­nak.

– O nie cio­ciu, tyl­ko dał jej inną rolę.

– Jak­to?

– Mnie zro­bił wła­ści­cie­lem więk­szej po­sia­dło­ści ziem­skiej, a Jul­cię moim. zgad­nij czem…

– Al­boż ja wiem… może go­spo­dy­nią, albo sza­far­ką.

– Jesz­cze go­rzej… Cie­bie zro­bił stry­ja­szek moim Ic­kiem.

– Ic­kiem?!

– Je­że­li wol­no, to le­ko­wą. Za­le­cił bo­wiem, aby na hy­po­to­ce Ka­li­nów­ki za­bez­pie­czyć dla cie­bie dzie­sięć ty­się­cy. Umów­my się tedy o pro­cent, moja ślicz­na le­ko­wo, a nie zdzie­raj bar­dzo, bo te­raz na szlach­tę cięż­kie cza­sy, do­dał, wzdy­cha­jąc ko­micz­nie.

– O prze­zor­ny! o za­cny! nie­chże Pan Bóg da mu za to nie­bo–rze­kła ciot­ka, skła­da­jąc ręce jak do mo­dli­twy,

– Prze­ba­czy­ła mu cio­cia aka­de­mię?

– Dzie­sięć aka­de­mii mu prze­ba­czę, sko­ro o krew­nych pa­mię­tał. Za­cno­ści czło­wiek!

– Toż samo mó­wił me­ce­nas Bo­ru­to­wicz. Żart na stro­nę, ko­cha­na Jul­ciu, ale usły­sza­łem przy tej spo­sob­no­ści wie­le, wie­le cie­ka­wych rze­czy i prze­ko­na­łem się, jak fał­szy­we by­wa­ją sądy ludz­kie. Bo­ru­to­wicz znał stry­ja

De­zy­de­re­go od mło­dych lat: był jego przy­ja­cie­lem, po­wier­ni­kiem, do­rad­cą.

– Sły­sza­łam o tem – wtrą­ci­ła ciot­ka–to po­dob­no zna­jo­mość jesz­cze od szkol­nej ław­ki.

– Tak jest i nie­tyl­ko zna­jo­mość, ale przy­jaźń, sza­cu­nek, uwiel­bie­nie pra­wie. Ten sta­ry praw­nik, z po­zo­ru zim­ny jak ka­mień, su­chy jak ko­deks, przy któ­rym całe ży­cie prze­pę­dził, za­więdł­szy w sta­rych szpar­ga­łach, miał peł­ne oczy tez, gdy mi o stry­ju opo­wia­dał. Trzy­mał mnie u sie­bie przez kil­ka go­dzin. „Mu­sisz to wszyst­ko wy­słu­chać co ci po­wiem, rzekł do mnie; że­byś wie­dział ja­kie­go mie­li­ście czło­wie­ka w ro­dzi­nie i jak po­win­ni­ście sza­no­wać jego pa­mięć i na­zwi­sko, któ­re no­si­cio. Na­zy­wa­li go lu­dzie od­lud­kiem i dzi­wa­kiem, wy­śmie­wa­li się z nie­go, że sta­rym ka­wa­le­rem po­zo­stał, ro­dzi­ny wła­snej nie za­ło­żył, lecz on miał inne cele, ro­dzi­nę poj­mo­wał w bar­dzo sze­ro­kiem zna­cze­niu. Dla nie­go my­śmy wszy­scy byli brać­mi. Z for­tu­ny jaką miał nie­tyl­ko że nic nie stra­cił, lecz ży­jąc bar­dzo skrom­nie i oszczęd­nie, po­dwo­ił ją pra­wie. Hoj­ny zro­bił za­pis na cele na­uko­we, ale i o krow­nych nie za­po­mniał.

– Po­czci­wy! –wtrą­ci­ła ciot­ka–po­czci­wy De­zy­de­ry, taki ślicz­ny fol­wark, bo i to trze­ba ci wie­dzieć, mój Wik­to­rze, że owa Ka­li­nów­ka to zło­te jabł­ko. Co tam za po­ło­że­nie, jaki dwo­rek, jaki ogród, a zie­mia! Egip­ska zie­mia, jak to mó­wią. Wody dość, łąki i las, jak przy­pusz­czam nie­znisz­czo­ny… bo nie­bosz­czyk nie po­zwo­lił­by na to.

– Mówi cio­cia zu­peł­nie jak me­ce­nas, bo i on wy­chwa­lał tak­żo Ka­li­nów­kę.

– Mój Wik­to­rzo!– za­wo­ła­ła Jul­cia–mój bra­cisz­ku Kie­dy tam tak pięk­nie, to po­zwo­lisz mi prze­cież zo­ba­czyć kie­dyś zło­te owo jabł­ko; tak daw­no już nie wi­dzia­łam praw­dzi­we­go pola ani lasu!

– Cóż za py­ta­nie?! Spo­dzie­wam się, że wszy­scy tro­je opu­ści­my to cia­sne miesz­ka­nie i uda­my się na wieś, na swo­bo­dę. Ta myśl za­chwy­ca mnie, ale…

– Ja­kież ale, mój ko­cha­ny Wik­to­rze.

– Otoż pan Bo­ru­to­wicz, acz­kol­wiek nie na­rzu­cał mi swe­go zda­nia, ra­dził jed­nak do­brze się na­my­śleć, czy nie le­piej bę­dzie od­dać Ka­li­nów­kę w dzier­ża­wę, ja­kie­mu po­rząd­ne­mu, pew­ne­mu, a za­moż­ne­mu go­spo­da­rzo­wi. Ra­dził mi przy­tem, że­bym się z War­sza­wy nie wy­pro­wa­dza!, po­sa­dy w ban­ku nie rzu­cał.

– Aio dla cze­go, mój ko­cha­ny, dla cze­go? Sko­ro stryj ci za­pi­sał ma­ją­tek, dla cze­go nie masz z uio­go ko­rzy­stać w ca­łom zna­cze­niu tego wy­ra­zu?

– Bo wi­dzisz, moja Jul­ciu, me­ce­nas twier­dzi, że w dzi­siej­szych cza­sach go­spo­dar­stwo jest trud­ne, zwłasz­cza dla ta­kie­go, kto się ua niom nie zna.

– Już­ci co praw­da to praw­da–rze­kła ciot­ka, istot­nie jest to za­wód, któ­re­go nie znasz, mój Wik­to­rze.

– Eh! moja cio­ciu, czy to świę­ci garn­ki le­pią?! nie znam się, wiel­ka rzecz, to się po­znam z cza­sem, na­uczę. Sam Bo­ru­to­wicz mó­wił, że w Ka­li­nów­ce jest do­sko­na­ły rząd­ca, agro­nom w ca­łem zna­cze­niu tego wy­ra­zu, mogę więc przy nim.

– Tak, to praw­da – rze­kła ciot­ka z wes­tchnie­niem – lecz bądź co bądź, cza­sy te­raz nie do­bre: cią­gło sły­szę o sprze­da­żach, li­cy­ta­cy­ach. Każ­dy oby­wa­tel na­rze­ka.

– Moja cio­ciu, kto ich nie zna?! Oni za­wsze tak pisz­czą. Znam prze­cię wie­lu lu­dzi z tej sfe­ry, przy­jeż­dża­ją tu czę­sto za in­te­re­sa­mi. Nie zda­rzy­ło mi się jesz­cze sły­szeć, żeby któ­ry z nich był za­do­wo­lo­ny. Je­że­li słoń­ce świe­ci, pła­czą że nie­ma desz­czu, gdy deszcz pada krzy­czą, że ich woda za­le­je; ma­jąc dużo zbo­ża pła­czą, że ceny niz­kie, sko­ro zaś zbo­że zdro­że­je la­men­tu­ją, że nie wio­le ze­bra­li. Znam ja ich, moja cio­tecz­ko, jak zły grosz. Wi­dzę nie­raz w han­dlu, jak przy bu­tel­ce wina i to do­bre­go wina, uty­sku­ją na okrop­ne cza­sy i do­wo­dzą, że im na chleb brak­nie. To już na­tu­ra ich taka, przy­zwy­cza­je­nie, moja cio­ciu.

– Ale za­wsze, prze­cież ja tyle lat na wsi miesz­ka­łam…

– Tem bar­dziej, tem bar­dziej. Ja wiem, że cio­tecz­ka jest za­wo­ła­na go­spo­dy­ni; więc też od­dam jej pod ko­men­dę wszyst­kie kro­wy, bę­dzie cio­cia wy­ra­bia­ła sław­ne na całą Eu­ro­pę, a może i na Ame­ry­kę na­wet, ma­sło i sery, bę­dzio cio­cia sma­rzy­ła ar­cy­dzie­ła ko­ron­fi­tur i tym po­dob­ne oso­bli­wo­ści. O, pro­szę się nie wy­ma­wiać, znam ja do­brze, że tak zna­ko­mi­tej go­spo­dy­ni jak cio­cia w świe­cie po­szu­kać! Nie­praw­daż Jul­ciu?

– Ależ na­tu­ral­nie.

Ciot­ka nie obo­jęt­na na po­chwa­łę, rze­kła z uśmie­chom:

– Z togo coś po­wie­dział, mój Wik­to­rze, wi­dzę, że nie pój­dziesz za radą me­ce­na­sa…

– Niech się cio­cia nie dzi­wi. Przez całe ży­cie było mi dusz­no i cia­sno. Mło­dość ra­cja upły­nę­ła wśród mu­rów szkol­nych, a po­źniej przy mę­czą­cej pra­cy biu­ro­wej, te­raz więc, gdy mi się nada­rza tak nie­spo­dzie­wa­na spo­sob­ność, chciał­bym ode­tchnąć peł­ną pier­sią, za­czerp­nąć w nią aro­ma­tycz­ne­go po­wie­trza, któ­re mi tyl­ko z po­ema­tów jest zna­ne, pra­gnął­bym…

– Wiem ja cze­go byś ty pra­gnął, Wik­to­rze, rze­kła Jul­cia–nie­raz roz­ma­wia­li­śmy o tem w Par­ku Ła­zien­kow­skim nad sta­wom. Pa­mię­tasz, Wik­to­rze, jak mó­wi­łeś, gdy­bym był bo­ga­tym.

– Jak­to czy pa­mię­tam? Cóż za py­ta­nie! Istot­nie los, a ra­czej stryj, któ­re­go nie zna­lem zu­peł­nie, nie mógł mnie pięk­niej­szym uszczę­śli­wić po­dar­kiem.

– Rze­czy­wi­ście fol­wark prze­ślicz­ny – wtrą­ci­ła ciot­ka.

– Cóż tam fol­wark! to rzecz pod­rzęd­na; ale sta­no­wi­sko! moż­ność zbli­że­nia się do ludu, od­dzia­ły­wa­nia na nie­go, wsz­cze­pia­nia w to pro­sta­cze ser­ca wznio­słych i szla­chet­nych idei.

– Zhar­dzia­ło te­raz chłop­stwo, że trud­no opo­wie­dzieć na­wet…

– Ach cio­ciu! ta­kie zda­nie to he­re­zya do­praw­dy. Chłop­stwo! co to jest chłop­stwo py­tam, prze­cież to bra­cia nasi, tyl­ko du­chem uboż­si,

– Krad­ną na po­tę­gę, szko­dy ro­bią.

– A dla cze­go? dla tego, że tak zwa­na in­te­li­gen­cya wiej­ska nie umie się z nie­mi ob­cho­dzić, że ich za naj­mniej­szą rzecz ści­ga i prze­śla­du­je; a mo­jem zda­niom to nie jest do­bry sys­tem. Prze­cież to są lu­dzie, moż­na im wy­per­swa­do­wać, wy­tłó­ma­czyć, prze­ko­nać. Otoż moż­ność zbli­że­nia się do nich, od­dzia­ły­wa­nia na ich ser­ca pro­sta­czo, jest dla mnie bar­dziej po­nęt­na, ani­że­li sam ma­ją­tek. Ona mnie za­chwy­ca i oży­wia, bo wierz mi cio­tecz­ko, że we­dle mego prze­ko­na­nia, naj­pięk­niej­sze to za­da­nie czło­wie­ka stać się po­ży­tecz­nym.

– Jak ty pięk­nie mó­wisz, Wik­to­rze!–za­wo­ła­ła Jul­cia, za­rzu­ca­jąc ręce na szy­ję bra­ta – po­zwól niech cię uści­skam ser­decz­nie i wiedz, ko­cha­ny mój bra­cisz­ku, że będę naj­szczę­śliw­szą, je­że­li zdo­łam cho­ciaż w drob­nej czą­st­ce przy­czy­nić się do urze­czy­wist­nie­nia two­ich pla­nów.

– Dzię­ku­ję ci; znam twój spo­sób my­śle­nia i wiem, że pój­dziesz ze mną za­wsze ręka w rękę.

– Wszyst­ko to pięk­nie mój Wik­to­rze–rze­kła ciot­ka – ale zda­je mi się, że na­le­ża­ło­by…

– Ah, ko­cha­na cio­tecz­ko, na­le­ża­ło­by przedew­szyst­kiem cie­szyć się z szczę­ścia, któ­re na nas naj­nie­spo­dzie­wa­niej spa­dło.

– No tak, ale…

– Od­rzuć­my wszyst­kie ale, damy so­bie prze­cież rady. Po­sia­da­my ma­ją­tek, a to dużo zna­czy, gdyż daje moż­ność urzą­dze­nia so­bie ży­cia w spo­sób do­wol­ny.

– Za­wsze nie obej­dzie się bez kło­po­tów.

– Precz z nie­mi; na te­raz przy­najm­niej nie troszcz­my się o nie. Wo­gó­le uwa­żam, że lu­dzie za­wie­le żą­da­ją od losu, za­nad­to się skar­żą na świat i na ży­cie, a w grun­cie rze­czy ono nie jest tak zło jak się nie­jed­ne­mu wy­da­je.

– Te­raz tak mó­wisz.

– Nie tyl­ko te­raz, ale i po­przed­nio mia­łem ta­kie same zda­nie. Prze­cho­dzi­li­śmy cięż­kie ko­le­je, to praw­da, z wy­sił­kiem zdo­by­wa­li­śmy co­dzien­ny ka­wa­łek chle­ba; ja cho­ro­wa­łem, zda­wa­ło się, że już gi­nie­my, a prze­cież zna­leź­li się do­brzy lu­dzie.

Po­czci­wy nasz dok­tór po­dźwi­gnął mnie z nie­mo­cy

Czas po­tro­sze za­tarł te wspo­mnie­nia, któ­re dziś jak za­su­szo­ne kwia­ty, po­bla­dłe i bez­barw­no, spo­czę­ły na cmen­ta­rzu wspo­mnień.

Wes­tchnę­ła tyl­ko nad nie­mi do­bra ko­bie­ta i za­raz zwró­ci­ła my­śli na re­al­niej­szą dro­gę, do go­spo­dar­stwa, do służ­by. Ileż pra­cy ją cze­ka! Tyle lat w Ka­li­nów­ce nie było dzie­dzi­ca, nie było go­spo­dy­ni! Bóg wie co się tam dzie­je? po ja­kie­mu wszyst­ko idzie? Czy są ład­no kro­wy, dość dro­biu? czy czu­wa nad tem kto? Wszyst­ko wy­pad­nie zre­for­mo­wać, po swo­je­mu prze­ra­biać. Za­pew­ne musi tam być ja­kaś sza­far­ka czy klucz­ni­ca, ale jaka? Może upi­ja się, może krad­nie, może nie do­zo­ru­je wszyst­kie­go jak na­le­ży? O lu­dzi te­raz bar­dzo trud­no. Ciot­ka wie o tem bar­dzo do­brze, bo ileż to już w ży­ciu swo­jem mia­ła ze słu­ga­mi do czy­nie­nia! Jed­na gor­sza od dru­giej, ale nic to, ciot­ka czu­je się jesz­cze na si­łach, nie brak jej ener­gii, za­pro­wa­dzi też w Ka­li­nów­ce ład wzo­ro­wy i Jul­cię go­spo­dar­stwa ko­bie­ce­go wy­uczy, ale nie na­tem ko­niec. Bę­dzie mu­sia­ła do­brzo są­siedz­two po­znać; dla Wik­to­ra żonę, a dla Jul­ci męża upa­trzyć. Ko­cha te dzie­ci jak swo­je wła­sne, to też i szczę­ście ich ma przedew­szyst­kiem na wzglę­dzie. Sama i jed­no i dru­gie wy­swa­ta, we­se­le dla Jul­ci wy­pra­wi. My­śli do­brej ko­bie­ci­ny bie­gną szyb­ko, zmie­nia­ją się jak ob­ra­zy w ka­lej­do­sko­pie, tyle ją ro­bo­ty, tyle kło­po­tów ją cze­ka!

Jul­cia tak­żo za­snąć nie może, roz­plo­tła dłu­gie, ja­sne wło­sy, opar­ła gło­wę na ręku i ma­rzy. W jej wy­obra­że­niu wio­ska przed­sta­wia się jak kart­ka z naj­pięk­niej­sze­go po­ema­tu. Ma­rzy więc dziew­czę o la­sach za­du­ma­nych, czar­nych, ta­jem­ni­czych, szem­rzą­cych; o srebr­nych wo­dach, łą­kach ukwie­co­nych, o barw­nych mo­ty­lach co się w po­wie­trzu go­nią i dla od­po­czyn­ku na ró­żach sia­da­ją. Ma­rzy, a w uszach jej dźwię­czy pieśń sło­wi­ków, sze­lest li­ści, wód szme­ry… Ah, ja­kiż pięk­ny świat, jaki wspa­nia­ły, ja­kie nie­prze­bra­no skarb­ni­ce wdzię­ków po­sia­da!

Dziew­czę ma­rzy i ma­rzy, a nad mia­stem, nad wie­ży­ca­mi ko­ścio­łów, nad okop­co­ne­mi ko­mi­na­mi fa­bryk, nad uli­ca­mi, w któ­rych czer­wo­na­we pło­my­ki świa­teł ga­zo­wych mi­go­cą, pły­nie księ­życ po­waż­ny, spo­koj­ny i przy­glą­da się z góry zie­mi uśpio­nej; tej nie­szczę­śli­wej i pięk­nej, tej ko­leb­ce ludz­kiej i cmen­ta­rzo­wi za­ra­zem; tej od­wiecz­nej are­nie ży­cia sple­cio­ne­go z prze­mi­ja­ją­cych kwiat­ków, za­chwy­tów i szczę­ścia i–dłu­gich, sza­rych pa­sem nie­do­li…

II.

Nie prze­sa­dzi­ła ciot­ka, mó­wiąc, że Ka­li­nów­ka wieś prze­ślicz­na, a nie mi­nął się też z praw­dą i me­ce­nas, twier­dząc, że fol­wark do­sko­na­ły.

W hy­po­te­co, we­dług wy­ra­że­nia re­gen­ta, czy­stej jak łza (bo re­gen­ci nie­kie­dy uży­wa­ją ta­kich po­etycz­nych po­rów­nań), już jako wła­ści­ciel fi­gu­ru­je pan Wik­tor, a suma Jul­ci za­pi­sa­na na pierw­szem nu­me­rze, pew­na jest (zno­wuż we­dług wy­ra­że­nia re­gen­ta) jak mur i jak opo­ka…

Me­ce­nas, jako wy­ko­naw­ca ostat­niej woli pana De­zy­de­re­go, za­jął się in­te­re­sa­mi, upo­rząd­ko­wał jo, for­mal­no­ści za­ła­twił, a od­da­jąc ma­ją­tek Wik­to­ro­wi, w kil­ku ser­decz­nych sło­wach ży­czył mu po­wo­dze­nia i szczę­ścia.

– Wo­lał­bym, co praw­da, że­byś był Ka­li­nów­kę w dzier­ża­wę od­dał–mó­wił – ale je­steś peł­no­let­ni i masz swo­je zda­nie, ja ci mo­je­go nie na­rzu­cam, ale przyj­mij radę do­świad­czo­ne­go czło­wie­ka i idź w śla­dy za­cne­go twe­go stry­ja; oszczę­dzaj, zbie­raj, skła­daj grosz do gro­sza, ru­bel do ru­bla. Prak­tycz­nym, przedew­szyst­kiem prak­tycz­nym bądź! Mło­dy je­steś, ma­rzy­ciel jak w ogó­le ci, któ­rzy nie prze­szli jesz­cze twar­dej szko­ły ży­cia; wszyst­ko wy­da­je ci się do­brem, pięk­nem, szla­chet­nem, a w rze­czy­wi­sto­ści jest in­a­czej. Rządź się do­brzo, pra­cuj, oszczę­dzaj. Wię­cej nic ci już nie po­wiem, a o to coś usły­szał nie ob­ra­żaj się. By­łem szcze­rym przy­ja­cie­lem twe­go stry­ja więc też i to­bie do­brzo ży­czę. Bądź zdrów, a w ra­zie ja­kie­go kło­po­tu, gdy bę­dziesz po­trze­bo­wał po­mo­cy lub rady, pro­szę do sta­re­go Bo­ru­to­wi­cza jak w dym–i rę­czę, że za­wo­du nie do­znasz,

Wik­tor uści­snął ser­decz­nie rękę me­ce­na­sa i od­pro­wa­dził go do sta­cyi ko­lei.

Ka­li­nów­ka le­ża­ła w ład­nem po­ło­że­niu, wśród wzgórz fa­lo­wa­tych, po­kry­tych la­sa­mi. Tuż za wsią, któ­rej bia­ło cha­ty ma­low­ni­czo były roz­rzu­co­no na po­chy­ło­ści, pły­nę­ła rze­ka spław­na, a nad nią roz­cią­ga­ły się łąki szma­rag­do­we, pach­ną­ce.

Młyn war­czał i tur­ko­tał nie­ustan­nie, buj­no zbo­że pod tchnie­niem wia­tru, ko­ły­sa­ło się jak fala wód sze­ro­ko roz­la­nych. Zda­le­ka wi­dać było las duży, so­sno­wy, któ­ry jak czar­na rama za­my­kał kra­jo­braz.

Fol­wark za­bu­do­wa­ny po­rząd­nie, oto­czo­ny wy­so­kim par­ka­nem i rzę­dem to­pól wy­smu­kłych, wi­dać było zda­le­ka; nie­opo­dal zaś znaj­do­wał się dwór, drew­nia­ny wpraw­dzie, ale wy­god­ny, ob­szer­ny, z dużą we­ren­dą, po któ­rej pię­ło się wino dzi­kie.

Tuż za dwo­rem ogród był, w czę­ści dzi­ki, w czę­ści owo­co­wy, a snać za­ło­żo­ny daw­no, gdyż o tem świad­czy­ły drze­wa gru­bo, roz­ro­słe, za­pew­ne od lat kil­ku­set ist­nie­ją­ce.

llząd­ca, któ­ry za ży­cia pana De­zy­de­re­go we dwo­rze miesz­kał, to­raz z ro­dzi­ną do osob­ne­go dom­ku na fol­war­ku się prze­niósł. Dwór wy­bie­lić ze­wnątrz ka­zał, od­świe­żyć ze środ­ka i na przy­ję­cie no­we­go dzie­dzi­ca otwo­rzyć.

Wik­tor i Jul­cia za­chwy­ce­ni byli wi­do­kiem no­wej sie­dzi­by, ciot­ka, acz­kol­wiek nie ob­ja­wia­ła gło­śno swej ra­do­ści, czu­ła się tu jed­nak o wie­le we­sel­szą, swo­bod­niej­szą, ani­że­li w cia­snych po­ko­ikach na Lesz­nie.

Za­ję­ła się na­tych­miast urzą­dze­niem domu i go­spo­dar­stwa ko­bie­ce­go, któ­re­go ster za­raz sil­nie w swo­je ręce uję­ła.

Pierw­szo kil­ka dni ubie­gły bar­dzo szyb­ko; Wik­tor z pa­nem Żar­skim, rząd­cą, ob­jeż­dżał pola i lasy, aby cały ma­ją­tek obej­rzeć, Jul­cia urzą­dza­ła swój po­ko­ik, za­cisz­ny, mi­lut­ki, z okna­mi wy­cho­dzą­ce­mi na ogród; przy­ozda­bia­ła wszyst­kie sto­li­ki bu­kie­ta­mi świe­żych kwia­tów, usta­wia­ła książ­ki na sza­fio, sło­wem krzą­ta­ła się bar­dzo ener­gicz­nie. Z rów­ną tro­skli­wo­ścią sta­ra­ła się przy­ozdo­bić ga­bi­net Wik­to­ra i po­kój ciot­ki, a cho­ciaż ta wy­ma­wia­ła się, że jej bu­kie­ty i róż­ne fa­ta­łasz­ki nie­po­trzeb­ne, że obejść bez nich się może, jed­nak rada była w du­szy, że miesz­ka­nie po­rząd­nie, na­wet ele­ganc­ko, wy­glą­da.

W sa­lo­nie sta­ły ład­ne me­ble z War­sza­wy i do­sko­na­ły for­te­pian i na tym wzrok ciot­ki czę­sto­kroć za­trzy­my­wał się z duma.

Do­bra ko­bie­ci­na snu­ła już roz­ma­ite pla­ny, do­py­ty­wa­ła się pil­nie o są­sia­dów, o ich sto­sun­ki, stan ma­jąt­ko­wy, ale pla­ny te nie na­bra­ły jesz­cze okre­ślo­nych kon­tu­rów. Pan Żar­ski, cią­gle go­spo­dar­stwom za­ję­ty na ga­wę­dę nie wie­le miał cza­su, a przy­tem dziw­nie był ma­ło­mów­ny, pół słów­ka­mi tyl­ko od­po­wia­dał:

– Zły go­spo­darz, do­bry go­spo­darz, źle stoi, do­brze stoi.

Oto były całe de­fi­ni­cyo, ja­kie­mi cie­ka­wość ciot­ki za­spa­ka­jał.

Szu­ka­ła więc spo­sob­no­ści, żeby z lep­sze­go źró­dła in­for­ma­oyi za­się­gnąć. Wie­czór za­pa­dał.

Na we­ren­dzie, Wik­tor z Jul­cią sie­dzie­li w za­my­śle­niu, pa­trząc na ob­łocz­ki pły­ną­ce po nie­bie, wy­zło­co­ne od za­cho­dzą­ce­go słoń­ca. Ciot­ka krzą­ta­ła się koło sto­łu, na któ­rym sy­czał błysz­czą­cy sa­mo­war.

– Co to pana Żar­skie­go nie wi­dać?–za­py­ta­ła Wik­to­ra.

– Nie przyj­dzie dziś, cio­tecz­ko. Po­je­chał do War­sza­wy, po syna. Pro­sił, żeby mu dać urlop. Na­tu­ral­nie, nie mo­głem od­mó­wić.

– Pan Żar­ski ma syna w gim­na­zy­um? – za­py­ta­ła Jul­cia.

– W uni­wer­sy­te­cio, sio­stru­niu, i to już na do­koń­cze­niu po­dob­no, mio­dy czło­wiok, bar­dzo do­brze się uczy.

– Sły­sza­łam coś o tem–wtrą­ci­ła ciot­ka–wła­śnie wczo­raj spo­tka­łam się na fol­war­ku z pa­nią Żar­ską, no i ta, jak zwy­kle mat­ka, za­raz wsz­czę­ta roz­mo­wę o swo­im je­dy­na­ku. Po­czci­wa ja­kaś ko­bie­ci­na i bar­dzo jej do­brze z oczów pa­trzy. W każ­dym ra­zie da­le­ko jest sym­pa­tycz­niej­sza, ani­że­li jej mał­żo­nek, mil­czą­cy jak mu­mia egip­ska, z któ­re­go trzech słów trud­no wy­do­być!

– Cóż cio­cia chce? pro­sty, skrom­ny czło­wie­czy­sko, za­pra­co­wa­ny całe ży­cie, jak wół w jarz­mie.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: