Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Przez stepy - ebook

Data wydania:
1 stycznia 2015
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Przez stepy - ebook

Bohaterem „ Przez stepy ” jest kapitan R. jest z pochodzenia Polakiem. Wspomina okres gorączki złota w Kalifornii. Wtedy to – jako doświadczonemu podróżnikowi i znawcy realiów Dzikiego Zachodu – powierzono mu kierowanie wielką wyprawą poszukiwaczy złota. Droga miała być długa i niebezpieczna. Wiodła ze wschodnich regionów Ameryki do dalekiej Kalifornii. Kapitan R. zdziwił się mocno, kiedy okazało się, że do grupy dołączono dwie kobiety – piękna Lilian Morris i jej ciotka. Kobiety udawały się do Kalifornii, by Lilian mogła się spotkać ze swoim chorym ojcem. Kapitan R. szybko zaprzyjaźnił się z Lilian. Wkrótce przyjaźń ta zmieniła się w miłość. Tymczasem droga do Kalifornii okazał się wyjątkowo niebezpieczna i wyczerpująca. Podróżnicy stale musieli staczać walki z Indianami i bandytami zasiedlającymi ten region. Część uczestników wyprawy nigdy nie dotarła do celu.

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7903-452-9
Rozmiar pliku: 2,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Wstęp

Za czasu mego pobytu w Kalifornii wybrałem się pewnego razu z moim zacnym i dzielnym przyjacielem, kapitanem R., w odwiedziny do naszego rodaka J., mieszkającego w odległych górach Santa Lucia. Ponieważ nie zastaliśmy go w domu, przesiedzieliśmy dni pięć w głuchym wąwozie w towarzystwie starego sługi Indianina, który pod niebytność pana pilnował pszczół i kóz angorskich. Stosując się do miejscowych zwyczajów spędzałem znojne dnie letnie śpiąc przez większą część czasu, nocami zaś, zasiadłszy przy ognisku z suchego „czamizalu”, słuchałem opowiadań kapitana, jego nadzwyczajnych przygód i wypadków, jakie tylko na pustyniach amerykańskich mogą mieć miejsce.

Chwile te uchodziły mi bardzo uroczo. Noce były prawdziwie kalifornijskie: ciche, ciepłe, gwiaździste; ognisko buzowało się raźnie, a w jego blaskach widziałem olbrzymią, ale piękną i szlachetną postać starego wojownika-pioniera, który podnosząc oczy ku gwiazdom szukał pamięcią ubiegłych zdarzeń, drogich imion i drogich twarzy, powłóczących nawet we wspomnieniu czoło jego smutkiem łagodnym. Jedno z tych opowiadań podaję tak po prostu, jak je słyszałem, sądząc, że i czytelnik wysłucha go z równą mojej ciekawością.Rozdział I

Przybywszy do Ameryki we wrześniu roku 1849 – mówił kapitan – znalazłem się w Nowym Orleanie, który wówczas był jeszcze miastem na wpół francuskim, stamtąd zaś udałem się w górę Missisipi, do jednej wielkiej plantacji cukrowej, gdzie znalazłem pracę i dobre wynagrodzenie. Ale że byłem naonczas młody i przedsiębiorczy, przykrzyło mi się siedzenie na miejscu i piśmienna robota; porzuciłem ją więc wkrótce, a natomiast rozpocząłem życie leśne. Mnie i moim towarzyszom upłynęło w ten sposób kilka lat wśród jezior luizjańskich, krokodylów, wężów i moskitów. Utrzymywaliśmy się z polowania i rybołówstwa, a od czasu do czasu spławialiśmy wielkie partie drzewa po rzece aż do Orleanu, gdzie nam płacono za nie niezłe pieniądze. Wyprawy nasze sięgały częstokroć stron bardzo odległych. Zapuszczaliśmy się aż do krwawego Arkanzasu (Bloody-Arkansas), który, dziś jeszcze mało zamieszkany, wtedy był zupełnie prawie pusty. Takie życie, pełne trudów i niebezpieczeństw, krwawych zajść z piratami na Missisipi i z Indianami, których pełno jeszcze było w Luizjanie, w Arkanzasie i Tenessee, zahartowało moje niezwyczajne z natury siły i zdrowie, a przy tym dało mi doświadczenie stepowe, tak że w tej wielkiej księdze umiałem czytać nie gorzej od każdego czerwonego wojownika. Dzięki temu doświadczeniu, gdy po odkryciu złota w Kalifornii wielkie partie emigrantów prawie codziennie opuszczały Boston, New York, Filadelfię i inne miasta wschodnie, jedna z nich wezwała mnie na swego dowódcę, czyli, jak u nas mówią, kapitana.

Zgodziłem się chętnie, bo cuda wtedy opowiadano o Kalifornii; od dawna więc nosiłem się z zamiarem puszczenia się na daleki zachód; niemniej jednak nie ukrywałem sobie niebezpieczeństw tego przedsięwzięcia. Dziś przestrzeń z New Yorku do San Francisco przebywa się w tydzień koleją, a prawdziwa pustynia zaczyna się dopiero od Omaha: wtedy było zupełnie co innego. Wszystkie te miasta i miasteczka, których teraz między New Yorkiem a Chicago jak maku, nie istniały jeszcze, a i samo Chicago, wyrosłe później jak grzyb po deszczu, było tylko lichą i nieznaną osadą rybacką, której nie znalazłbyś na żadnej mapie. Trzeba więc było iść z wozami, ludźmi i mułami przez kraje zupełnie dzikie, a zamieszkane przez groźne plemiona Indian: Kruków, Czarnonogich, Pawnisów, Siuksów i Arikarów, przed którymi ukryć się w większej liczbie ludzi było prawie niepodobieństwem, albowiem ruchliwe jak piasek te pokolenia nie mają stałych siedlisk, ale jako myśliwskie krążą po całej przestrzeni stepów za stadami bawołów i antylop. Groziły nam więc niemałe trudy; ale kto się wybiera na Daleki Zachód, musi być na nie przygotowany, jak również i na to, że nieraz głowy nastawić przyjdzie. Więcej też niż wszystkiego obawiałem się odpowiedzialności, jaką na siebie brałem; ponieważ jednak rzecz już była ułożona, nie było co innego do roboty, jak zająć się przygotowaniami do drogi. Trwały one przeszło dwa miesiące, bo trzeba było sprowadzać wozy aż z Pensylwanii i Pittsburga, kupować muły, konie, broń i czynić znaczne zapasy żywności. Ku końcowi jednak zimy wszystko było gotowe.

Chciałem wyruszyć tak, abyśmy wielkie stepy leżące między Missisipi a Górami Skalistymi przebyli wiosną, wiedziałem bowiem, że latem, skutkiem upałów panujących na tych odkrytych przestrzeniach, mnóstwo ludzi zapada na różne choroby. Z tego samego powodu postanowiłem nie prowadzić taboru południową drogą na St. Louis, ale na Iowę, Nebraskę i północne Kolorado. Była to droga niebezpieczniejsza ze względu na Indian, ale bez wątpienia zdrowsza. Zamiar ten wzbudził z początku opór między ludźmi należącymi do taboru, ale gdym oświadczył, aby jeśli nie chcą czynić wedle mej woli, szukali innego kapitana, po krótkim namyśle zgodzili się i z pierwszym tchnieniem wiosny ruszyliśmy w drogę. Zaczęły się zaraz dla mnie dni dość trudne, zwłaszcza nim się ludzie oswoili ze mną i z warunkami podróży. Osoba ma wzbudzała wprawdzie ufność, bo awanturnicze pochody moje z Arkanzas zjednały mi pewną sławę między ruchliwą ludnością nadgraniczną, a imię „Big Ralf” („Wielki Ralf”), pod którym mnie znano na stepach, obiło się już nieraz o uszy większej części moich ludzi. Ale w ogóle „kapitan”, czyli dowódca, bywał z natury rzeczy często w położeniu bardzo względem emigrantów drażliwym. Do mnie należało wybierać obozowiska na noc, czuwać nad pochodem w dzień, mieć oko na cały tabor, ciągnący się czasem milę po stepie, wyznaczać straże na postojach i wydawać pozwolenie na odpoczynek oddziałom udającym się kolejno na wozy.

Amerykanie mają wprawdzie w sobie ducha organizacji posuniętego do wysokiego stopnia, ale w miarę trudów w podróży energia ludzka słabnie, zniechęcenie ogarnia najwytrwalszych i wówczas nikomu nie chce się dniem harcować konno, nocą iść na straże, a każdy natomiast rad by wymknąć się od przypadającej na niego kolei i leżeć po całych dniach na wozie. Przy tym w stosunkach z Jankesami kapitan musi umieć pogodzić karność z pewną poufałością koleżeńską, co nie jest rzeczą łatwą. Bywało więc tak, że w czasie pochodu i w godzinach nocnych postojów byłem zupełnym panem woli każdego z moich towarzyszów, ale w czasie dziennych wypoczynków po farmach i osadach, które spotykaliśmy z początku na drodze, kończyła się i moja rola rozkazodawcy. Wówczas każdy był sobie panem i nieraz musiałem zwalczać opór zuchwałych awanturników; ale gdy wobec licznych „ringów” okazało się po kilkakroć, że moja mazowiecka pięść silniejszą jest od amerykańskich, zaraz urosło moje znaczenie, i później nie miałem nigdy żadnych zajść osobistych. Zresztą znałem już na wylot charakter amerykański, wiedziałem więc, jak sobie radzić, a przy tym wytrwania i zachęty dodawała mi pewna para niebieskich oczu, spoglądająca na mnie spod płóciennego dachu wozu ze szczególnym zajęciem. Oczy te, patrzące spod czoła ocienionego bujnym złotym włosem, należały do młodej dziewczyny imieniem Lilian Morris, rodem z Massachusetts z Bostonu. Była to istota delikatna, wiotka, o rysach drobnych i twarzy smutnej, pomimo iż prawie dziecinnej.

Smutek ten w tak młodej dziewczynie uderzył mnie zaraz z początku podróży, ale wkrótce zajęcia związane z rolą kapitana zwróciły mój umysł i uwagę gdzie indziej. Przez pierwsze tygodnie prócz zwykłych codziennych: „good morning!” zamieniliśmy zaledwie parę słów innych. Litując się jednak nad młodością i osamotnieniem Lilian, nie było bowiem nikogo z jej krewnych w całej karawanie, oddałem biedniej dziewczynie kilka małych usług. Osłaniać ją moją powagą dowódcy i pięścią od natarczywości młodych ludzi podróżujących razem nie miałem najmniejszej potrzeby, albowiem pomiędzy Amerykanami najmłodsza kobieta może być pewna jeśli nie nadskakującej grzeczności, jaką odznaczają się Francuzi, to przynajmniej zupełnego bezpieczeństwa. Ze względu jednak na delikatne zdrowie Lilian umieściłem ją w najwygodniejszym ze wszystkich wozie, prowadzonym przez wielce doświadczonego woźnicę Smitha, sam usłałem jej siedzenie, na którym w nocy mogła sypiać wygodnie, wreszcie oddałem na jej użytek ciepłą skórę bawolą, których kilka miałem w zapasie. Lubo przysługi te mało były znaczące, Lilian zdawała się czuć za nie żywą wdzięczność i nie pomijała żadnej sposobności, przy której mogła mi ją okazać. Było to stworzenie widocznie bardzo łagodne i nieśmiałe. Dwie kobiety: ciotka Grosvenor i ciotka Attkins, które dzieliły z nią wóz, pokochały ją wkrótce niezmiernie za słodycz jej charakteru, przezwisko zaś: „Little Bird” (mały ptaszek), nadane jej przez nie, stało się wkrótce mianem, pod którym znano ją w całym obozie. Z tym wszystkim między mną a Małym Ptaszkiem nie było najmniejszego zbliżenia, pókim nie dostrzegł, że błękitne, a prawie anielskie oczy tego dziewczątka zwracają się za mną ze szczególniejszą jakąś sympatią i uporczywym zajęciem.

Można to sobie było wytłumaczyć tym, że między wszystkimi ludźmi należącymi do taboru ja jeden miałem trochę ogłady towarzyskiej; Lilian więc, po której także znać było staranniejsze wychowanie, widziała we mnie kogoś bliższego siebie niż reszta otoczenia. Ale wtedy ja tłumaczyłem to sobie trochę inaczej i zajęcie się jej połechtało moją próżność, próżność zaś sprawiła, żem sam zaczął być dla Lilian uważniejszym i częściej jej w oczy zaglądać. Wkrótce potem sam już sobie nie umiałem zdać sprawy, jakim sposobem to się stało, że dotąd nie zwróciłem żadnej prawie uwagi na tak wyborną istotę, która każdego posiadającego serce człowieka od razu tkliwymi mogła natchnąć uczuciami. Odtąd też lubiłem się kręcić na koniu koło jej wozu. W czasie upału dziennego, który pomimo wczesnej wiosennej pory mocno nam w godzinach południowych dokuczał, gdy muły wlokły się leniwo, a karawana rozwłóczyła się tak po stepie, że stojąc przy pierwszym wozie ledwie można było dostrzec ostatni, przelatywałem często z końca w koniec, zajeżdżając bez potrzeby konie, by tylko w przelocie zobaczyć tę jasną główkę i te oczy, prawie mi już z myśli nie schodzące. Z początku wyobraźnia moja więcej była zajęta niż serce, jednak myśl, że wśród tych obcych ludzi nie jestem zupełnie obcym, ale mam jedną maleńką duszę sympatyczną, zajmującą się mną trochę, lubej dodała mi otuchy. Może to już i nie pochodziło z próżności, lecz z tej potrzeby, którą na ziemi człowiek czuje, aby nie rozpraszać myśli i serca na tak nieokreślone i ogólne przedmioty, jakimi są lasy tylko i stepy, ale aby je skupić na jedną żywą kochaną istotę i zamiast gubić się w jakichś oddaleniach i nieskończonościach odnaleźć samego siebie w sercu bliskim.

Uczułem się tedy mniej samotny i cała podróż nowych, nie znanych dotąd nabrała dla mnie powabów. Dawniej, gdy karawana rozciągała się tak, jak wspomniałem, po stepie, iż ostatnie zaprzęgi nikły z oczu, widziałem w tym tylko brak ostrożności i nieporządek, za który gniewałem się mocno. Teraz, gdym zatrzymał się na jakiej wyniosłości, widok tych wozów białych i pasiastych, oświetlonych słońcem i nurtujących na kształt okrętów w morzu traw, widok konnych i zbrojnych ludzi, rozrzuconych w malowniczym nieładzie obok pociągów, napełniał duszę moją zachwytem i błogością. I nie wiem, skąd mi się brały takie porównania, ale zdawało mi się, że to jakiś tabor biblijny, który ja, jakby patriarcha, wiodę do Ziemi Obiecanej. Dzwonki na uprzężach mułów i śpiewne „get up!” woźniców wtórowały wtedy jakby muzyka myślom moim, pobudzonym przez serce i przyrodzenie.

Jednakże z Lilian od owej rozmowy oczu nie przechodziliśmy prawie do innej, bo krępowała mnie obecność kobiet razem z nią jadących. Przy tym, od czasu, jakem spostrzegł, że tam jest już coś między nami, czego sam jeszcze nie umiałem nazwać, a przecie czułem, że było, ogarnęła mnie jakaś dziwna nieśmiałość. Podwoiłem jednak moją troskliwość o kobiety i często zaglądałem do wozu pytając o zdrowie ciotkę Attkins i ciotkę Grosvenor, aby tym sposobem usprawiedliwić i zrównoważyć starania, jakimi otoczyłem Lilian. Ona jednak rozumiała doskonale tę moją politykę i porozumienie to stanowiło jakby naszą tajemnicę, ukrytą dla reszty towarzyszów.

Wkrótce jednak spojrzenia, przelotna zamiana słów i tkliwe starania już mi nie mogły wystarczyć. Ta dziewczyna z jasnymi włosami i słodkim spojrzeniem ciągnęła mnie ku sobie z nieprzepartą jakąś siłą. Począłem o niej myśleć po całych dniach, a nawet nocą, gdy zmęczony objazdem straży i ochrypły od nawoływań: „All’s right!” wszedłem wreszcie na wóz i owinąwszy się skórą bawolą, zamykałem oczy, aby zasnąć – zdawało mi się, że owe komary i moskity brzęczące koło mnie śpiewają mi bez ustanku do ucha imię: Lilian! Lilian! Lilian! Postać jej stawała przy mnie w snach moich; po przebudzeniu pierwsza myśl leciała do niej jakby jaka jaskółka; a jednak, dziwna rzecz! nie spostrzegłem się od razu, że ten luby powab, jakiego nabrało dla mnie wszystko, i to malowanie w duszy przedmiotów złotymi kolorami, i te myśli płonące za jej wozem, to nie przyjaźń ani przychylność dla sieroty, ale mocniejsze daleko uczucie, od którego nikt się nie obroni, gdy na niego kolej nadejdzie.

Byłbym się może wcześniej spostrzegł, gdyby nie to, że słodycz charakteru Lilian ujmowała sobie wszystkich; myślałem więc, że zostaję pod urokiem tego dziewczęcia nie więcej od innych. Wszyscy kochali ją jak dziecko własne i dowody tego codziennie miałem przed oczyma. Towarzyszki jej były to kobiety proste i dość do swarów pochopne, a jednak nieraz widziałem ciotkę Attkins, największego w świecie heroda, jak czesząc rankami włosy Lilian całowała je z serdecznością matki, podczas gdy Missis Grosvenor tuliła w rękach dłonie dziewczynki, które były zziębły wśród nocy. Mężczyźni otaczali ją również troskliwością i staraniami. Był w karawanie niejaki Henry Simpson, młody awanturnik z Kanzas, nieustraszony strzelec i poczciwy w gruncie chłopak, ale tak ufny w siebie, zuchwały i gburowaty, że w pierwszym zaraz miesiącu musiałem go po dwakroć obić, aby go przekonać, że jest ktoś silniejszy od niego w pięści, a starszy znaczeniem w obozie. Otóż trzeba było widzieć tego samego Henry rozmawiającego z Lilian: on, który nic by sobie nie robił z samego prezydenta Unii, wobec niej tracił całą pewność i śmiałość, odkrywał głowę i powtarzając co chwila: „I beg your pardon, Miss Morris!” miał zupełnie minę brytana na łańcuchu. Ale widać było, że ów brytan gotów jest słuchać każdego skinienia tej małej półdziecinnej rączki. Na popasach starał się też zawsze być przy Lilian, aby mu łatwiej było oddawać jej rozmaite drobne przysługi. Rozpalał ognisko, wybierał jej miejsce zabezpieczone od dymu, usławszy je pierwej mchem i własnymi derami, wybierał dla niej najlepsze kawałki zwierzyny; czynił zaś to wszystko z nieśmiałą jakąś troskliwością, której się po nim nie spodziewałem, a która budziła jednak we mnie pewną niechęć, bardzo do zazdrości podobną.

Ale mogłem się tylko gniewać, nic więcej. Henry, jeśli nie na niego przypadała kolej straży, mógł czynić ze swoim czasem, co mu się podobało, zatem być blisko Lilian; tymczasem moja kolej nie kończyła się nigdy. W drodze wozy ciągnęły jeden za drugim, często bardzo od siebie daleko; za to, gdy weszliśmy już w kraje puste, na południowe odpoczynki stawiałem je wedle obyczaju stepowego w jednej poprzecznej linii, zwartej tak, iż między kołami zaledwie człowiek mógł się przecisnąć. Trudno przewidzieć, ile ponosiłem trudów i pracy, nim taka linia, łatwa do obrony, została uformowana. Muły, z natury dzikie i nieposłuszne zwierzęta, zamiast stawać w szeregu albo upierały się na miejscu, albo nie chciały zejść na bok z utartej kolei, gryząc się przy tym, kwicząc i wierzgając; wozy skręcane nagłym ruchem przewracały się często, a podnoszenie tych prawdziwych domów z drzewa i płótna niemało zabierało czasu; kwik mułów, klątwy woźniców, brzęk dzwonków i szczekania psów wlokących się za nami sprawiały piekielny hałas. Gdym jako tako przyprowadził wszystko do ładu, musiałem jeszcze pilnować wyprzęży zwierząt i kolejników, mających pognać je na pastwisko, a następnie do rzeki. A tymczasem ludzie, którzy w czasie pochodu pogrążyli się byli w step dla polowania, ściągali ze wszystkich stron ze zwierzyną; ogniska były poobsiadane, ja zaś zaledwie znajdowałem dosyć czasu, aby pożywić się i odetchnąć.

Prawie podwójną miałem robotę, gdy po skończonym wypoczynku ruszyliśmy naprzód, bo zaprzęganie mułów więcej jeszcze za sobą rozhoworów i wrzawy niż wyprzęganie pociągało. Przy tym woźnice starali się zawsze jeden przed drugim wyruszyć, aby potem oszczędzić sobie zjeżdżania w bok po złym nieraz gruncie. Powstawały stąd zatargi, kłótnie, przekleństwa i przykre zwłoki w podróży. Nad wszystkim tym musiałem czuwać, a w czasie pochodu jechać na przodzie zaraz za przewodnikiem, by i okolicę przepatrywać, i wcześnie miejsca ochronne, obfitujące w wodę i w ogóle przygodne do noclegu wybierać. Często przeklinałem moje obowiązki kapitana, luboć z drugiej strony napełniała mnie dumą myśl, że na całej tej pustyni bez końca pierwszym jestem wobec pustyni samej, wobec ludzi, wobec Lilian i że los tych wszystkich istot, błądzących z wozami po stepie w moim jest ręku.Rozdział II

Pewnego razu po przejściu już Missisipi zatrzymaliśmy się na nocleg przy rzece Cedar, której brzegi obrosłe drzewem bawełnianym dawały nam pewność opału na całą noc. Wracając od kolejników, którzy poszli z siekierami w gęstwinę, spostrzegłem z daleka, że ludzie nasi korzystając widocznie z pięknej pogody i cichego, ciepłego dnia rozeszli się na wszystkie strony z taboru w step. Było jeszcze bardzo wcześnie, zwykle bowiem o piątej już z wieczora stawaliśmy na noc, by nazajutrz o pierwszym brzasku dnia wyruszyć. Niebawem spotkałem miss Morris. Zsiadłem zaraz z konia i wziąwszy go za lejce zbliżyłem się do niej uszczęśliwiony, że mogę choć na chwilę być z nią sam na sam. Począłem ją wypytywać o powody, dla których tak młoda i sama postanowiła puścić się w tę drogę, wyczerpującą siły najtęższych mężczyzn.

– Nigdy bym się nie zgodził – mówiłem – przyjąć pani do karawany naszej, ale przez pierwsze dni sądziłem, że jesteś córką ciotki Attkins, dziś zaś cofać się byłoby za późno. Czy jednak znajdziesz dość sił, drogie dziecko, bo musisz być przygotowaną, iż dalsza podróż nie pójdzie tak łatwo, jak dotąd?

– Sir! – odrzekła na to, podnosząc na mnie swoje błękitne smutne oczy – wiem o tym wszystkim, ale muszę jechać i prawie szczęśliwa jestem, że cofnąć się już niepodobna. Ojciec mój jest w Kalifornii i z listu, który mi przysłał naokół Cap Horn, dowiedziałam się, że już od kilku miesięcy leży chory na febrę w Sacramento. Biedny ojciec! Przyzwyczajony był do wygód i do mojej opieki – i dal mnie tylko udał się do Kalifornii. Nie wiem, czy go jeszcze zastanę przy życiu, ale czuję, że jadąc do niego spełniam tylko słodką powinność.

Nie było co odrzec na takie słowa; zresztą wszystko, co bym mógł nadmienić przeciw temu przedsięwzięciu, byłoby niewczesne. Począłem więc tylko wypytywać Lilian o bliższe szczegóły tyczące jej ojca, które opowiadała z wielką chęcią, a z których dowiedziałem się, że mr. Morris był: „judge of the supreme court”, czyli sędzią najwyższego stanowego trybunału w Bostonie; następnie straciwszy majątek udał się do nowo odkrytych kopalni kalifornijskich, gdzie spodziewał się odbudować straconą fortunę – i córce, którą kochał nad życie, przywrócić dawne stanowisko towarzyskie. Ale tymczasem zachorował na febrę w niezdrowej dolinie Sacramento i sądząc, że umrze, przysłał Lilian ostatnie błogosławieństwo. Wówczas ona zebrawszy wszystkie zapasy, jakie był jej pozostawił, postanowiła udać się za nim. Początkowo miała zamiar jechać drogą morską, ale znajomość zrobiona wypadkowo z ciotką Attkins na dwa dni przed wyruszeniem taboru zmieniła jej postanowienie. Ciotka Attkins bowiem, będąc rodem z Tenessee i mając pełne uszy wieści, jakie przyjaciele moi znad brzegów Missisipi opowiadali sobie i innym o moich zuchwałych wyprawach do osławionego Arkanzasu, o doświadczeniu w podróżach przez pustynie i o opiece, jakiej udzielałem słabym (com sobie uważał za prosty obowiązek), w takich odmalowała mnie przed Lilian kolorach, że dziewczynka nie namyślając się dłużej przyłączyła się do karawany idącej pod moją wodzą. Tym to przesadnym opowiadaniem ciotki Attkins, która nie omieszkała była dodać, że jestem „knightem”, czyli rycerzem z urodzenia, przypisać należało zajęcie się panny Morris moją osobą.

– Luba i mała istoto! – rzekłem, gdy skończyła opowiadanie – możesz być pewna, że nikt ci tu krzywdy nie uczyni i że ci opieki nie zbraknie; co zaś do twego ojca, to Kalifornia jest najzdrowszy kraj w świecie i z febry tamtejszej nikt nie umiera. W każdym razie póki ja żyję, nie możesz zostać samą, a tymczasem niech Bóg błogosławi twojej słodkiej twarzy!

– Dziękuję, kapitanie! – odpowiedziała ze wzruszeniem, i szliśmy dalej – tylko że mi serce biło coraz mocniej.

Z wolna rozmowa nasza stała się weselszą i żadne z nas nie przewidywało, że po chwili zachmurzy się niespodzianie ta pogoda, która była nad nami.

– Wszakże tu wszyscy dobrzy są dla pani, miss Morris? – pytałem znowu, nie przypuszczając ani na chwilę, że właśnie to pytanie stanie się powodem nieporozumienia.

– O! tak – odrzekła – wszyscy! i ciotka Attkins, i ciotka Grosvenor, i Henry Simpson – on także jest bardzo dobry.

Ta wzmianka o Simpsonie zadrasnęła mnie nagle, jak ukąszenie węża.

– Henry jest mulnikiem – odpowiedziałem sucho – i powinien wozów pilnować.

Ale Lilian, zajęta przebiegiem własnych myśli, nie dostrzegła zmiany w moim głosie i mówiła dalej jak gdyby sama do siebie:

– On ma poczciwe serce i całe życie będę mu wdzięczną.

– Miss! – przerwałem wtedy, ukłuty do najwyższego stopnia – możesz mu nawet oddać rękę; dziwię się jednak, że mnie wybierasz na powiernika swych uczuć.

Gdym to rzekł, spojrzała na mnie ze zdziwieniem, ale nie odrzekła nic i szliśmy obok siebie w przykrym milczeniu. Nie wiedziałem, co do niej mówić, a serce moje było pełne goryczy i gniewu na nią i na siebie samego. Czułem się po prostu upokorzony tą zazdrością względem Simpsona, a jednak nie mogłem się jej obronić. Położenie to tak mi się wydało nieznośne, że nagle rzekłem do Lilian krótko i sucho:

– Dobranoc, miss!

– Dobranoc! – odpowiedziała cicho, odwracając przy tym głowę, aby ukryć dwie łzy spływające po policzkach.

Siadłem na koń i ruszyłem powtórnie w stronę, skąd dochodził mnie łoskot siekier i gdzie między innymi Henry Simpson rąbał także drzewo bawełniane. Ale po chwili zdjął mnie jakiś żal niezmierny, bo mi się zdawało, że te dwie łzy upadły mi na serce. Zawróciłem konia i w jednej minucie byłem znów przy niej. Zeskoczywszy z siodła zastąpiłem jej drogę.

– Czego płaczesz, Lilian? – spytałem.

– O, sir! – odrzekła – wiem, że pochodzisz ze szlachetnej rodziny, bo mi to mówiła ciotka Attkins, ale byłeś tak dobry dla mnie...

Czyniła wszystko, żeby nie płakać, ale nie mogła się powstrzymać, nie mogła dokończyć odpowiedzi, bo łzy tłumiły jej głos. Biedactwo czuło się do głębi swej smutnej duszy dotknięte moją odpowiedzią, bo widziało w niej jakąś arystokratyczną pogardę; a mnie się ani śniło o żadnej arystokracji, tylko po prostu byłem zazdrosny, a teraz, widząc ją tak rozżaloną, miałem ochotę porwać się za kołnierz i obić. Chwyciwszy jej rękę, począłem mówić żywo:

– Lilian! Lilian! nie zrozumiałaś mnie. Boga biorę na świadka, że nie żadna duma mówiła przeze mnie. Patrz! prócz tych dwóch rąk nie mam nic więcej na świecie, więc co mi tam znaczą moje rodowody. Co innego mnie zabolało i chciałem odejść, ale nie mogę znieść twoich łez. I na to przysięgam ci także, że to, com powiedział, mnie więcej boli niż ciebie. Nie jesteś dla mnie obojętną, Lilian, o! wcale nie! bo inaczej nic by mnie nie obchodziło, co myślisz o Henrym. On jest poczciwy chłopak, ale to nie należy do rzeczy. Widzisz oto, ile mnie kosztują twoje łzy, więc mi przebacz tak szczerze, jak szczerze cię o przebaczenie proszę.

Tak mówiąc podniosłem jej rękę i przycisnąłem ją do ust, a ten wysoki dowód czci i prawda, jaka brzmiała w mej prośbie, zdołały uspokoić cokolwiek dziewczynkę. Nie przestała zaraz płakać, ale były to już inne łzy, bo widać było przez nie uśmiech, jakby promyk spod mgły. Mnie także dusiło coś w gardle, i nie mogłem się opędzić wzruszeniu. Jakieś tkliwe uczucie opanowało mi serce. Szliśmy teraz znowu w milczeniu, ale było nam koło siebie dobrze i słodko. Tymczasem dzień schylił się ku wieczorowi; pogoda była śliczna, a w zmroczonym już trochę powietrzu tyle światła, że i cały step, i dalekie kępy drzew bawełnianych, i wozy w naszym taborze, i sznury dzikich gęsi, ciągnące na północ po niebie, wydawały się złote i różowe. Najmniejszy wiatr nie poruszał traw; z daleka dochodził nas szum wodospadów, jakie w tym miejscu tworzyła rzeka Cedar, i rżenie koni ze strony obozu. Ten wieczór taki uroczy, ta kraina dziewicza i obecność przy mnie Lilian, wszystko to tak nastroiło mnie jakoś, że prawie dusza chciała wylecieć ze mnie i lecieć gdzieś aż do nieba. Myślałem sobie, że byłem jakby dzwon rozkołysany. Chwilami miałem ochotę wziąć znowu rękę Lilian, przyłożyć ją do ust moich i nie odejmować jej bardzo długo. Ale bałem się, że ją to obrazi. Ona tymczasem szła koło mnie spokojna, łagodna i zamyślona. Łzy jej już oschły; od czasu do czasu podnosiła na mnie swoje świetliste oczy; potem zaczęliśmy znowu rozmawiać – i tak doszliśmy aż do obozu.

Dzień ten, w którym doznałem tylu wzruszeń, miał się zakończyć jednak wesoło, albowiem ludzie, zadowoleni z pięknej pogody, postanowili wyprawić sobie „picnic”, czyli zabawę pod gołym niebem. Po sutszej niż zwykle wieczerzy naniecono jedno wielkie ognisko, przy którym miały się odbywać tańce. Henry Simpson umyślnie wyskubał trawę na przestrzeni kilku sążni kwadratowych i ubiwszy ziemię na kształt klepiska posypał ją piskiem przyniesionym znad Cedar. Gdy widzowie zebrali się dokoła, dopieroż na tak przygotowanym miejscu począł przy towarzyszeniu piszczałek murzyńskich tańczyć „dżiga” z powszechnym wszystkich podziwieniem. Zwiesiwszy ręce po bokach, całe ciało trzymał nieruchomie – nogami zaś przebierał tak szybko, uderzając na przemian ziemię piętą lub palcami, że ruchu ich prawie niepodobna było okiem ułowić. Tymczasem piszczałki grały zapamiętale; wystąpił drugi tancerz, trzeci i czwarty – i uciecha stała się ogólną. Do Murzynów grających na piszczałkach przyłączyli się i widzowie, brząkając w blaszane miski, przeznaczone do płukania ziemi złotodajnej, lub bijąc takt z pomocą kawałków żeber wołowych, pozasadzanych między palce u każdej ręki, co wydawało odgłos, podobny do chrzęstu kastanietów. Nagle wołania: „minstrele! minstrele!”, rozległy się po całym obozie; widzowie utworzyli „ring”, czyli pierścień wokół tanecznego miejsca, na środek zaś wystąpili nasi Murzyni: Dżim i Crow, z których pierwszy trzymał bębenek obciągnięty wężową skórą, drugi wspomniane kawałki żeber. Przez chwilę obaj patrzyli na siebie przewracając białkami oczu; następnie zaczęli śpiewać pieśń murzyńską, przerywaną tupaniem i gwałtownymi rzutami ciała, czasem smutną, a czasem dziką. Przeciągłe: „Dinah! ah! ah!”, na które kończyła się każda zwrotka, zmieniło się wreszcie na krzyk i nieledwie zwierzęce wycie. W miarę też jak tańcownicy rozgrzewali się i podniecali, ruchy ich stawały się coraz zapamiętalsze, a na koniec zaczęli się uderzać wzajemnie głowami z siłą, od której czaszki europejskie pękłyby jak łupiny orzechów. Czarne te postacie, oświetlone jaskrawym blaskiem ognia i rzucające się w szalonych podskokach, fantastyczny istotnie przedstawiały widok. Do wrzasków ich, do odgłosów bębna, piszczałek, blaszanych misek i do klekotu żeber mieszały się okrzyki widzów: „hurra for Dżim! hurra for Crow!”, a nawet i wystrzały z rewolwerów. Gdy wreszcie czarni zmęczyli się i padłszy na ziemię poczęli robić piersiami i dychać, kazałem im dać po łyku „brandy”, co zaraz postawiło ich na nogi. Ale wtem poczęto na mnie krzyczeć o „speech”; w jednej chwili wrzawa i odgłosy muzyki ucichły; ja zaś musiałem puścić ramię Lilian i wlazłszy na kozieł wozu zwróciłem się do obecnych. Gdym spojrzał z wysokości na te postacie oświetlone płomieniem ognisk, rosłe, barczyste, brodate, z nożami za pasem i w kapeluszach z poobdzieranymi kaniami, zdawało mi się, że jestem na jakowymś teatrum lub że zostałem dowódcą rozbójników. Ale były to poczciwe, dzielne serca, choć surowe; życie niejednego z tych ludzi było może burzliwe i wpółdzikie; tu jednak stanowiliśmy jakby świat maleńki, od reszty społeczności oderwany i w sobie zawarty, na wspólne przeznaczony losy i wspólnym niebezpieczeństwem zagrożony. Tu ramię musiało wspierać ramię; jeden czuł się drugiemu bratem, a one bezdroża i pustynie bez końca, którymi byliśmy otoczeni, nakazały owym hartownym górnikom miłować się wzajemnie. Widok Lilian, biednej, bezbronnej dziewczyny, spokojnej wśród nich i bezpiecznej, jak gdyby pod rodzicielskim dachem, napędził mi te myśli do głowy, więc wypowiedziałem wszystko tak, jako właśnie czułem i jak przystało na żołnierza-dowódcę, a zarazem brata wędrowców. Co chwila przerywali mi okrzykami: „hurra for Pole! hura for captain! hurra for Big Ralf” – i klaskaniem w ręce; a co mnie już uszczęśliwiło najwięcej, to gdym zobaczył między seciną tych ogorzałych potężnych dłoni jedną parę malutkich rączek, różowych od blasku ognia i latających jakby para białych gołąbków. Wtedy naraz uczułem, że co mi tam ta pustynia i dzikie zwierzęta, i Indianie, i „outlawy”; krzyknąłem więc z zapałem wielkim, że: „dam sobie ze wszystkim radę; pobiję, kto mi w drogę wlezie i poprowadzę tabor choćby na koniec świata – i niech Bóg potępi moją prawą rękę, jeśli to nie jest prawda!” Jeszcze głośniejsze „hurra!” odpowiedziało na takowe moje słowa, a w uniesieniu wielkim wszyscy poczęli śpiewać pieśń emigrancką: „I crossed Missisipi, I shall cross Missouri”. (Przeszedłem Missisipi, przejdę i Missouri). Potem mówił jeszcze Smith, najstarszy między emigrantami, górnik z okolic Pittsburga z Pensylwanii, który złożył mi podziękowanie w imieniu całego obozu, przy czym wychwalał moją biegłość w prowadzeniu taboru – po Smithie za ś prawie na każdym wozie ktoś przemawiał. Niektórzy mówili bardzo ucieszne rzeczy; mianowicie Henry Simpson, który co chwila wykrzykiwał: „Gentlemanowie! chcę być powieszonym, jeśli nie mówię prawdy!” Gdy wreszcie mówcy ochrypli, ozwały się zaraz piszczałki, grzechotki i znowu poczęto tańczyć dżiga. Tymczasem noc zapadła zupełna, księżyc wytoczył się na niebo i świecił tak mocno, że płomienie ognisk prawie bladły od jego blasku, a i ludzie, i wozy byli oświetleni podwójnym, czerwonym i białym światłem. Była to śliczna noc. Wrzawa naszego obozu dziwną, ale lubą przedstawiała antytezys z cichością i głębokim uśpieniem stepu. Wziąwszy Lilian pod rękę chodziłem z nią po całym obozie, a wzrok nasz od ognisk biegł na dalekość i gubił się w fali wysokich, a cienkich badylków stepowych, srebrnych od promieni miesiąca i tak tajemniczych jakoby duchy. Tak błądziliśmy przy sobie, a tymczasem przy jednym ognisku dwóch Szkotów „highlanderów” poczęło grać na kobzach swoją górską smutną piosenkę: „Bonia Dundee”. Stanęliśmy oboje opodal i słuchali przez jakiś czas w milczeniu, nagle ja spojrzałem na nią, ona spuściła oczy – i sam nie wiedząc dlaczego tę jej rękę, która wspierała się na moim ramieniu, przycisnąłem do piersi mocno i długo. W Lilian też biedne serduszko zaczęło kołatać tak silnie, żem je czuł jakby na dłoni; drżeliśmy oboje, bośmy poznali, że się coś tam już między nami staje, coś się przesila i że już nie będziem ze sobą tak jak dotąd. Alem już płynął, gdzie mnie ta fala niosła. Zapomniałem, że noc tak jasna, że niedaleko są ogniska, a przy nich ludzie i chciałem jej zaraz do nóg padać albo przynajmniej patrzeć jej w oczy. Ale ona choć z kolei przytuliła się także do mego ramienia, odwracała głowę, jakby rada ukryć się w cieniu. Chciałem mówić i nie mogłem, bo mi się zdawało, że się jakimś nieswoim głosem odezwę, lub że gdy powiem Lilian słowo: „kocham”, to chyba padnę. Nieśmiały byłem, bo młody i nie samymi zmysłami tylko, ale duszą takoż wiedziony; a i to czułem dobrze, że gdy raz powiem: „kocham”, to na całą moją przeszłość padnie zasłona i jedne drzwi się zamkną, drugie otworzą, przez które wejdę w nowy jakiś kraj. Więc choć tam szczęście widziałem za onym progiem, przeciem się na nim zatrzymał, może właśnie dlatego, że mnie ta jasność stamtąd bijąca olśniła. Przy tym gdy się kochanie rwie nie z ust, ale z serca, to chyba o niczym nie jest tak trudno mówić.

Odważyłem się przycisnąć do piersi rękę Lilian – milczeliśmy zaś oboje, bom o miłości mówić nie śmiał; o czym innym nie chciałem i nie można było w takiej chwili.

Skończyło się na tym, żeśmy oboje podnieśli głowy do góry i patrzyli w gwiazdy jak ludzie, co się modlą. Wtem zawołano na mnie od wielkiego ogniska; wróciliśmy oboje – zabawa kończyła się; by zaś zakończyć ją godnie i przystojnie, emigranci przed pójściem na spoczynek postanowili śpiewać psalmy. Mężczyźni poodkrywali głowy, a chociaż byli między nami ludzie wiar rozmaitych, wszyscy uklękliśmy na murawie stepowej i zaśpiewali psalm: „Błądząc po puszczy”. Widok to był bardzo rozrzewniający. W chwilach przystanków cisza zapadała tak poważna, że słychać było trzask iskier w ogniskach, znad rzeki zaś dochodził szum wodospadów, klęcząc koło Lilian raz lub dwa razy spojrzałem na nią: oczy miała dziwnie błyszczące, do nieba podniesione, włosy trochę w nieładzie i śpiewając pobożnie tak była podobna do anioła, że prawie do niej można się było modlić.

Po skończonej modlitwie ludzie rozeszli się do wozów, ja objechałem wedle zwyczaju straże, a potem również udałem się na spoczynek. Ale gdy dziś muszki nocne zaczęły mi śpiewać do ucha, jako codziennie: Lilian! Lilian! wiedziałem już, że tam na wozie śpi źrenica oka mego i dusza mojej duszy – i że na wszystkich światach nie mam nikogo droższego nad tę jedną dziewczynę.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: