Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Przeznaczenie skrytobójcy - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
7 listopada 2019
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Przeznaczenie skrytobójcy - ebook

Minęło dwadzieścia lat z okładem od czasu, gdy pierwsza epicka powieść fantasy o Bastardzie Rycerskim Przezornym i jego tajemniczym, często szalenie irytującym przyjacielu, Błaźnie, spadła na nas, jak cudowny grom z jasnego nieba. Dziś Robin Hobb, według „New York Timesa” autorka bestsellerowa, przedstawia doniosłe zamknięcie trzeciej trylogii, prezentującej losy naszych ukochanych bohaterów tej niezrównanej epopei, która z pewnością wejdzie do kanonu arcydzieł gatunku.

Pszczoła, młodsza córka Bastarda, została porwana przez Sługi, tajemniczą społeczność, której członkowie mają prorocze sny, dotyczące różnych kształtów przyszłości, a wykorzystują je w celu pomnożenia własnego bogactwa i zyskania szerszych wpływów. Pszczoła odgrywa w tych snach kluczową rolę, lecz jaką dokładnie - brak pewności.

W czasie, gdy sadystyczni porywacze wloką dziewczynkę przez pół świata, Bastard i Błazen, mając ją za zmarłą, wyruszają z zamiarem dokonania zemsty, a misja ta prowadzi ich na odległą wyspę, zamieszkaną przez Sługi, do miejsca, które Błazen swego czasu nazywał domem, a potem więzieniem. Uciekł z tego piekła, okaleczony i oślepiony, przysiągł nigdy tam nie wrócić.

Mimo poważnych obrażeń nie jest jednak tak bezradny, jak by się mogło wydawać. A przy tym także śni, może kształtować przyszłość. A Bastard, choć nie jest już niedościgłym skrytobójcą, jak za młodych lat, nadal pozostaje człowiekiem, z którym trzeba się liczyć: obeznanym z truciznami, biegłym w używaniu ostrza, utalentowanym w magii Przezornych. Wspólny cel mają obaj całkiem jasny: doprowadzić do tego, by żaden Sługa nie przeżył ich odwetu.

Kategoria: Fantasy
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-66409-96-5
Rozmiar pliku: 1,7 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Prolog

Ustawione w koło dzieci trzymają się za ręce. Jedno jest w środku. Ma na twarzy opaskę, na niej wymalowane oczy, szeroko otwarte: czarne koła, z czerwonymi krawędziami. Ta dziewczynka obraca się w miejscu, z rozpostartymi ramionami. Dzieci, które ją otaczają szerokim kręgiem, idą i śpiewają:

Dopóki kółko trwa w całości,
Można odgadnąć wiele przyszłości.
Jeżeli chcesz rozdzielić ręce,
To pewnie masz kamienne serce.

Wygląda to na radosną zabawę. Każde dziecko z koła wykrzykuje jakieś zdanie albo wyrażenie. Do mnie nie dociera, co mówią, lecz ta dziewczynka pośrodku, ta z zasłoniętymi oczyma, słyszy je doskonale. Odpowiada głośno, jej słowa porywa leniwie narastający wiatr. „Spalić wszystko”. „Upadek smoków”. „Morze wezbrane”. „Niebo usiane klejnotami”. „Jeden jako dwa”. „Czwórka będzie żałować”. „Dwa jako jedność”. „Wasze rządy skończone!”. „Odebrać życie”. „Nikt nie przetrwa!”.

Przy ostatnim krzyku z dziewczynki stojącej pośrodku rodzi się wiatr. Okruchy postaci rozpierzchają się na wszystkie strony, a ­wicher porywa krzyczące dzieci i rozrzuca je na wszystkie strony. Obraz czernieje, widać tylko jeden krąg bieli. W samym jego środku jest dziecko z opaską, z czarnymi oczyma, które patrzą i patrzą.

Pszczoły Przezornej „Dziennik snów”Rozdział 1 Pszczoła żądli

W pokoju mapy na wyspie Aslevjal przedstawiono większą część Królestwa Sześciu Księstw, fragment Królestwa Górskiego, spory obszar Krainy Miedzi oraz ziemie ciągnące się wzdłuż obu brzegów Rzeki Deszczowej. Przypuszczam, iż są to granice terytorium Najstarszych z czasów, gdy postawały te odwzorowania. Nie miałem okazji zapoznać się z planem umieszczonym w opuszczonym przez Najstarszych mieście, znanym teraz jako Kelsingra, sądzę jednak, że jest bardzo podobny.

Na mapie z wyspy Aslevjal w obszarze Królestwa Sześciu Księstw zaznaczono punkty odpowiadające miejscom, w których znajdują się kamienne filary. Można zatem przyjąć, bez wielkiego ryzyka pomyłki, że identyczne symbole na terenie Królestwa Górskiego, Deszczowych Ostępów, a nawet Krainy Miedzi wskazują rozmieszczenie kamiennych filarów, które są magicznymi portalami. Kondycja owych zagranicznych portali jest nam w przeważającej części nieznana, dlatego też niektórzy uzdolnieni we władaniu Mocą przestrzegają przed korzystaniem z tych przejść, dopóki nie zostaną one sprawdzone przez osobę upoważnioną, która dotrze na miejsce zwykłym sposobem i zaświadczy, iż są w stanie doskonałym. Jeżeli zaś chodzi o kamienne filary w granicach Królestwa Sześciu Księstw oraz na terenie Królestwa Górskiego, wydaje się wskazane, dla zachowania właściwej ostrożności, nie tylko wysłanie obdarzonych Mocą kurierów, by odwiedzili każde ze wskazanych miejsc, lecz także nałożenie na władców tamtejszych ziem obowiązku dbałości o czarne kolumny. Kurierzy weryfikujący stan magicznych kamieni powinni dokumentować także rodzaj oraz wyrazistość run.

W kilku przypadkach znane nam czarne filary nie są uwzględnione na mapie na Aslevjalu. Nie wiemy, czy zostały stworzone później, niż mapa, czy też nie uwidoczniono ich ze względu na to, iż już nie funkcjonują. Należy traktować je z najwyższą ostrożnością, podobnie jak wszelką inną magię Najstarszych. Nie wolno nam uważać się za mistrzów, póki nie dorównamy im w tworzeniu przedmiotów użytecznych, nasyconych magią.

Ciernia Spadającej Gwiazdy „Portale Mocy”

Biegłam. Podkasałam ciężkie białe futro – i biegłam. Było mi w nim gorąco, a na dodatek czepiało się każdej gałązki, zahaczało o każdy pieniek. Za mną Dwalia krzyczała do kogoś: „Łapać ją, łapać!”. Słyszałam też najemnika. Ryczał nieludzkim głosem. Ciskał się na oślep we wszystkie strony, a w pewnej chwili przemknął tak blisko mnie, że musiałam się uchylić.

Moje myśli gnały prędzej niż stopy. Pamiętałam, że porywacze wciągnęli mnie w magiczny filar. Przypomniałam sobie nawet, jak ugryzłam w rękę żołdaka, z nadzieją że puści dłoń Szkody. Udało się. Mnie jednak trzymał mocno i pociągnął w ciemność. Nie dostrzegałam teraz ani Szkody, ani tej Sługi, która znalazła się na końcu ludzkiego łańcucha. Może obie zostały przed filarem? Miałam nadzieję, że Szkoda jej ucieknie. A może już uciekła? Pamiętałam dojmujący mróz w Księstwie Kozim. Teraz byliśmy w jakimś innym miejscu i zamiast przenikliwego zimna czułam zaledwie chłód. Śnieg skurczył się do wąskich, brudnych smug w głębszym cieniu drzew. Las czuć było wczesną wiosną, choć drzewa jeszcze nie wypuściły liści. Jak to możliwe, by z siarczystej zimy w jednym miejscu przeskoczyć gwałtownie gdzie indziej w początek wiosny? Nie mogłam się w tym rozeznać, ale nie miałam czasu tego roztrząsać, bo musiałam rozwiązać inny palący problem. Jak schować się w lesie bez liści? Wiedziałam, że nie prześcignę pogoni. Musiałam znaleźć kryjówkę.

Futro znienawidziłam z całego serca. Nie mogłam wysunąć się z niego dołem, bo ręce miałam niezdarne jak płetwy, a równocześnie wiedziałam, że w żaden sposób nie zdołam zgubić prześladowców, mając na sobie obszerny, biały płaszcz. Biegłam więc, mając świadomość, że nie ucieknę, lecz zbyt przerażona, by dobrowolnie pozwolić im się pojmać.

„Wyszukaj odpowiednie miejsce, gdzie nie będą mogli przyprzeć cię do muru ani otoczyć. Znajdź jakąś broń: kij, kamień, wszystko jedno. Jeżeli nie zdołasz uciec, niech drogo zapłacą za schwytanie cię. Walcz bez wytchnienia, nie ustawaj”.

„Dobrze”.

Wilk-ojciec. Przywołałam jego imię w myślach, by dodać sobie odwagi. Jestem wilczym szczenięciem. Chociaż moje kły i pazury to żałosna broń, będę walczyć.

Tylko jak? Brakowało mi sił.

Nie pojmowałam, co się ze mną stało w czasie przejścia przez kamienny filar. Dlaczego byłam osłabiona, wręcz kompletnie wyczerpana? Pragnęłam jedynie osunąć się na ziemię i znieruchomieć. Chciałam zamknąć oczy i zapaść w sen, lecz nie śmiałam. Słyszałam nawoływania, okrzyki, wiedziałam, że ścigający nawzajem sobie mnie pokazują. Czas się zatrzymać, wyszukać odpowiednie miejsce. Wybrałam to, gdzie trzy drzewa rosły w kępie tak blisko jedno drugiego, że ja mieściłam się między pniami z niejakim trudem, a dla każdego z moich prześladowców byłoby to nie lada wyzwanie. Słyszałam za sobą przynajmniej trzy osoby przedzierające się przez krzaki. Ile ich było w rzeczywistości? Starałam się uspokoić na tyle, by zacząć myś­leć. Na pewno Dwalia, kobieta ze słodkim uśmiechem na ustach, która mnie porwała. Ona dowodziła. Wciągnęła mnie w filar Mocy. Dalej, Vindeliar, ni to chłopiec, ni mężczyzna, ten, co potrafił nakazać ludziom zapominanie. On też wszedł w kamień. Kerf, najemnik z Krainy Miedzi. Miał po wyjściu z magicznego kamienia tak pomieszane w głowie, że nie wiadomo było, czy wcale nie jest groźny, czy też może zabić każdego, kto mu się nawinie pod rękę. Kto jeszcze? Alaria. Ta bez pytania wykona każde polecenie Dwalii. To samo Reppin, która omal nie zmiażdżyła mi dłoni, gdy wciągała mnie w portal. Innymi słowy siły znacznie szczuplejsze niż te, którymi lingstra dysponowała wcześniej, jednak wciąż było to pięcioro na mnie jedną. Kucnęłam za jednym z drzew, wyrwałam ręce z rękawów, gorączkowo wwierciłam się pod ciężki płaszcz, a potem starałam się jak najszybciej wypełznąć spod futrzanej sterty. Wreszcie się oswobodziłam. Ze zdumiewającą siłą chwyciłam to znienawidzone źródło udręki i cisnęłam jak najdalej... Cóż, niezbyt daleko.

Biec dalej? Nie mogłam. Zbierało mi się na mdłości miałam kolkę. Koniec ucieczki.

Teraz broń. Nie było nic. Tylko jakiś patyk. Grubszy koniec miał w obwodzie nie więcej od mojego nadgarstka, z cieńszego wyrastały trzy gałązki. To były bardziej grabie niż kostur. Podniosłam tę gałąź, ścisnęłam w dłoniach. Przywarłam plecami do drzewa i zamarłam w bezruchu, chwytając się, niczym tonący brzytwy, nadziei, że pogoń dostrzeże futro, nie mnie, a wówczas zyskam czas, by znaleźć lepszą kryjówkę.

Zbliżali się. Dwalia sapała głośno.

– Wiem, że się boisz! – krzyczała spazmatycznie. – Ale nie uciekaj. Sama w lesie umrzesz z głodu. Albo pożre cię niedźwiedź. Bez nas nie przeżyjesz. Wracaj, Pszczoło. Nikt się na ciebie nie gniewa. – Nagle zwróciła się do swoich i wówczas cała prawda wyszła na jaw. – Gdzie ona zniknęła?! Alario, ty durna safanduło, wstawaj! Wszyscy ledwo trzymamy się na nogach, ale bez niej nie możemy wracać! – A potem, z jeszcze większą złością: – Pszczoło! Dość tych wygłupów! Chodźże tu do mnie natychmiast! – I dalej: – Vindeliarze, prędzej! Skoro ja biegnę, ty też możesz. Znajdź ją i zapanuj nad jej wolą!

Stałam za drzewem, starając się oddychać jak najciszej, a Vindeliar szukał mnie magią. Z wielką starannością uszczelniłam zaporę odgradzającą myśli, tak jak uczył mnie ojciec. Zacisnęłam zęby i skupiłam się na bronieniu dostępu. Mglisty chłopiec stworzył dla mnie iluzję słodkiego, ciepłego deseru, gorącej zupy i pachnącego, świeżego chleba. Pokazywał mi to, czego tak bardzo pragnęłam, lecz ja stanowczo oparłam się pokusie, bo gdybym pozwoliła sobie na myślenie o tych rarytasach, przedostałby się do mojego umysłu. Nic z tego.

„Surowe mięso. Przymarznięte do kości. Odgryzam je trzonowcami. Myszy. Futerko łachocze w podniebienie, kruche łebki trzaskają na kłach. Wilcza strawa”.

Wilcza strawa.

Niesamowite, jak apetycznie zabrzmiało to w moich uszach. Mocniej ścisnęłam gałąź w obu dłoniach i czekałam, niepewna, czy powinnam ukrywać się z nadzieją, że mnie przeoczą, czy też wyjść im naprzeciw i pierwsza zadać cios, wykorzystując zaskoczenie.

Nim zdążyłam podjąć decyzję, brnąca resztką sił Alaria natknęła się na futro. Przystanęła, wbiła w ciężkie okrycie ogłupiałe spojrzenie, a gdy po jakimś czasie odwróciła się do pozostałych, by ich zawiadomić o swoim odkryciu, zobaczyła mnie, całkiem niedaleko.

– Tu jest! – krzyknęła. – Znalazłam ją! – Wskazała mnie trzęsącą się ręką.

Rozstawiłam stopy na szerokość ramion – jakbym miała ćwiczyć z ojcem użycie noża – i czekałam. Alaria patrzyła na mnie jeszcze jakiś czas, po czym osunęła się na ziemię, utonęła w białej kałuży własnego futrzanego płaszcza. Nawet nie próbowała wstać.

– Znalazłam ją – powtórzyła słabo. Bez siły zamachała wiotką dłonią.

Usłyszałam kroki po lewej.

– Uwaga! – przestrzegła kogoś, lecz było już za późno.

Zamachnęłam się z całej siły i wyrżnęłam napastnika w twarz, po czym od razu odskoczyłam w prawo, z powrotem między drzewa. To była Dwalia. Stanęłam w gotowości, mając pień za plecami. ­Lingstra krzyczała przeraźliwie, lecz ja nawet na nią nie spojrzałam. Nie zamierzałam sprawdzać, czy wyrządziłam jej krzywdę. Przy odrobinie szczęścia mogło się zdarzyć, że wybiłam jej oko, lecz tymczasem zbliżał się do mnie Vindeliar ze swoim gamoniowatym uśmiechem na ustach.

– Braciszku! Tu jesteś! Nareszcie cię znaleźliśmy! Teraz już jesteś bezpieczny.

– Nie zbliżaj się, bo pożałujesz – ostrzegłam.

Dotarło do mnie, że wcale nie chcę go skrzywdzić. Owszem, był narzędziem w rękach wroga, jednak w nim samym nie sposób było się doszukać choćby śladów nieprzyjaznego nastawienia. Niestety, brak złej woli nie powstrzyma go przed wyrządzeniem mi krzywdy.

– Braaacie... – Przeciągnął słowo ze smutkiem.

Była to przygana, lecz dobroduszna. Uświadomiłam sobie, że Vindeliar promieniuje ku mnie łagodnością i czułością. Przyjaźnią i sympatią.

Nie. To wszystko były miraże.

– Cofnij się – nakazałam.

Najemnik brnął ku nam chwiejnym krokiem, zataczając się na boki, jęcząc i lamentując. Celowo czy przypadkiem – nie potrafiłam ocenić – potrącił mglistego chłopca. Ten chciał uskoczyć mu z drogi, lecz potknął się i z żałosnym okrzykiem padł jak długi, akurat w chwili gdy Dwalia okrążyła trzy pnie. Z rękoma wyciągniętymi ku mnie niczym szpony, z ociekającymi krwią wyszczerzonymi zębami, wyglądała, jakby zamierzała mnie zagryźć. Zamachnęłam się kijem, ściskając go w obu rękach, i pewnie strąciłabym jej głowę z ramion, gdyby nie to, że moja broń... pękła. Złamała się na przeszkodzie i tylko nierówny koniec zostawił na czerwonej twarzy lingstry szkarłatny ślad. Rzuciła się na mnie z pazurami, wczepiła mi się w ciało, przebijając zniszczone ubranie. Urwała mi kawałek rękawa, ledwo zdołałam się jej wydrzeć i wcisnąć między drzewa.

Tam czekała na mnie Reppin. Jej rybie szare oczy napotkały moje spojrzenie. Nienawiść zmieniła się w szaleńczą radość i lurika rzuciła się na mnie z wrzaskiem. Odskoczyłam w bok, a ona zamknęła w objęciach pień i wyrżnęła w niego głową. Była jednak bardziej przytomna, niż przypuszczałam: pomyślała jeszcze o tym, by podstawić mi nogę. Podskoczyłam i uniknęłam pułapki, lecz potknęłam się na nierównym gruncie. Tymczasem Alaria zdołała zebrać siły. Zawyła wściekle i przypuściła szturm. Dopadła mnie, powaliła na ziemię samym swoim ciężarem. Nie zdążyłam się spod niej wydostać, bo ktoś nadepnął mi na kostkę. Jęknęłam, a potem krzyknęłam. Miałam wrażenie, że kości mi się wyginają i lada moment popękają. Pchnęłam Alarię z całej siły, wyswobodziłam się spod niej, lecz w tym samym momencie Reppin kopnęła mnie w bok, wciąż stojąc mi na nodze.

Całe powietrze uszło mi z płuc. W oczach wezbrały znienawidzone łzy. Zamachałam bezsilnie rękoma, lecz już w następnej chwili owinęłam się napastniczce wokół nóg, chcąc zsunąć ją z mojej kostki. Niestety złapała mnie za włosy i potrząsnęła gwałtownie. Bolało strasznie, wyrwała mi pełną garść włosów, nie mogłam skupić wzroku.

– Przyłóż jej! – usłyszałam Dwalię. – Tu masz, tym. – Głos jej drżał od emocji. Co to było? Gniew? Ból? – Byle solidnie.

Spojrzałam w górę. I to był błąd. Reppin uderzyła mnie złamanym kijem, trafiając w policzek, szczękę i ucho. Zadzwoniło mi w głowie, usłyszałam własny krzyk. Byłam w szoku, wściekła, rozsierdzona – i obezwładniona bólem. Próbowałam się odczołgać, jednak Reppin w dalszym ciągu trzymała mnie za włosy. Kostur opadł ponownie, tym razem na plecy, wysoko, na łopatki. Mało miałam ciała na koś­ciach, a bluza nie chroniła wcale. Poczułam najpierw ból po ciosie i zaraz pieczenie rozdartej skóry. Zawyłam potępieńczo, wykręciłam się, sięgając w górę, by chwycić lurikę za nadgarstek, wydrzeć jej z uścisku swoje włosy. Przeniosła więcej ciężaru na moją kostkę, teraz już tylko miękkie leśne poszycie chroniło mnie przed złamaniem. Wrzasnęłam znów i ponownie spróbowałam ją odepchnąć.

Znowu kij spadł mi na plecy, tym razem niżej, a ja nagle wyraźnie poczułam, gdzie żebra łączą się z kręgosłupem i jak dwie bliźniacze kolumny mięśni ciągnących się po obu jego stronach gwałtownie protestują przeciw bolesnym razom.

Wszystko to działo się błyskawicznie, a równocześnie każde uderzenie nabierało charakteru wyjątkowego, niepowtarzalnego zdarzenia, którego miałam nigdy nie zapomnieć. Ojciec nigdy nie użył w stosunku do mnie siły, a matka, jeśli nawet uznała za stosowne mnie skarcić, ograniczała się do nieznacznego szturchańca albo lekkiego klapsa. I to zawsze wyłącznie po to, by mnie ustrzec od niebezpieczeństwa, żebym nie dotknęła nagrzanej osłony kominka albo żebym nie ściągnęła z kołka czajnika z wrzątkiem. Nie zdobyłam też doświadczeń w dziecięcych bijatykach z czasu, gdy jeszcze mieszkałam w Białym Gaju. Bywałam bombardowana szyszkami lub kamykami, a raz jeden jedyny wdałam się w prawdziwą bójkę, w efekcie której popłynęła krew, jednak nigdy nie uderzył mnie nikt dorosły. Nie zdarzyło się, by osoba dorosła przytrzymywała mnie w taki sposób, żeby sprawić mi ból, i z wściekłością okładała z całej siły, nie bacząc na to, iż może mi wyrządzić nieodwracalną krzywdę. Raptem uświadomiłam sobie, że nikogo by nie obeszło, gdyby Reppin wyłupiła mi oko albo powybijała zęby.

„Przestań się bać. Odgrodź się od bólu. Walcz!”.

Nagle wsparł mnie wilk-ojciec, z obnażonymi zębiskami, z nastroszoną sierścią.

„Nie mogę. Ona mnie zabije!”.

„Nie daj się! Gryź, drap, kop! Niech zapłaci za twoje cierpienie. Będzie cię biła, ile da radę, więc przynajmniej odpłać jej pięknym za nadobne. Spróbuj ją zabić!”.

„Ale...”.

„Walcz!”.

Przestałam wyciągać włosy z jej garści. A gdy kij ponownie spadł mi na grzbiet, zamiast próbować się przed nim uchylić, z furią natarłam na lurikę, chwyciłam ją za rękę trzymającą kij i pociągnęłam do ust. Rozwarłam szczęki, jakbym się miała przenicować, po czym zacis­nęłam je niczym żelazne klamry. Ugryzłam. Nie po to, by zaledwie sprawić ból, nie żeby zostawić ślady zębów, czy usłyszeć przeszywający krzyk. Ugryzłam, aby dostać się do kości, rozedrzeć ścięgna, oderwać kawał ciała. Gdy krzyknęła, gdy się zamachnęła, wbiłam w nią zęby z wściekłą pasją i gwałtownie potrząsnęłam głową. Puściła moje włosy, kij wypadł jej z dłoni, zatańczyła wkoło, wyjąc z bólu i ze strachu, ale ja i tak nie puściłam: rękoma i zębami wpiłam się jej w przedramię, a równocześnie, gdy ciągnęła mnie za sobą, kopałam ją po stopach, piszczelach i kolanach. Skupiłam się na tym, by złączyć trzonowce. Całym swoim ciężarem zawisłam na przedramieniu kobiety i zacisnęłam zęby najmocniej, jak potrafiłam.

Reppin wyła z bólu. Już nie myślała o tym, żeby mnie okładać, tylko jak się ode mnie uwolnić. Nie była szczególnie wysoka ani mocno zbudowana, a ja wgryzłam się jej w rękę bezlitośnie, uwięziłam w zębach kawał bezkrwistego mięsa i zwiotczałych mięśni. Zaciskałam szczęki bez wytchnienia, pracowałam nimi jak nigdy w życiu, byle mocniej, byle głębiej, byle je zewrzeć razem.

– Zostaw mnie! Puszczaj! – wrzasnęła lurika.

Drugą dłoń położyła mi na czole, by odepchnąć moją głowę, a ja jej na to pozwoliłam. Wrzasnęła dziko, bo w ten sposób jedynie pomogła mi odrywać mięso od kości. Uderzyła mnie, jednak niezbyt mocno. A ja ścisnęłam jeszcze silniej. Rękoma i zębami. Osunęła się na ziemię. Nadal nie puściłam.

„Uważaj!” – ostrzegł mnie wilk-ojciec. – „Uciekaj!”.

Byłam jednak zaledwie szczenięciem i nie dostrzegłam zagrożenia. Widziałam tylko, że wróg upadł pokonany. Wtedy Dwalia kopnęła mnie z taką siłą, że rozwarły mi się szczęki. Odpadłam od Reppin na wilgotną ziemię. Zabrakło mi powietrza, zdołałam jedynie ­przetoczyć się na bok, zamiast zerwać się na nogi i uciekać. Kopała mnie metodycznie. W brzuch. W plecy. Zobaczyłam but zbliżający się do mojej twarzy.

Odzyskałam przytomność w chłodzie i ciemności. Udało im się rozpalić ognisko, lecz jego blask ledwo mnie muskał. Leżałam na boku, tyłem do ognia, ze związanymi rękoma i nogami. W ustach miałam słony smak krwi, świeżej i zakrzepłej. Zmoczyłam się, więc spodnie były dojmująco zimne. Nie wiedziałam, czy posiusiałam się ze strachu, czy też zostałam aż tak mocno pobita. Nie pamiętałam. Obudził mnie własny płacz... a może rozpłakałam się już po przebudzeniu? Bolało mnie wszystko. Twarz z jednej strony miałam spuchniętą i nabrzmiałą. Tam, gdzie Reppin przyłożyła mi kijem. Możliwe też, że byłam zakrwawiona, bo do policzka przylepiły mi się zeschłe liście. Czułam nieprawdopodobny ból w plecach i żebrach.

„Możesz poruszać palcami u rąk? I u nóg?”.

Mogłam.

„Jak boli brzuch? Jak posiniaczony czy jakby coś pękło w środku?”.

„Nie wiem. Nigdy mnie tak nie bolało”.

Zaczerpnęłam powietrza głębiej, wydech zmienił się w szloch.

„Ciii... Bądź cicho, bo się zorientują, że odzyskałaś przytomność. Możesz przysunąć dłonie do ust?”.

Mogłam, bo były związane z przodu. Spętane pasami oddartymi od mojej koszuli. To dlatego było mi tak zimno. Chociaż za dnia panowała tu wiosna, nocą do lasu wróciła zima.

„Przegryź więzy”.

„Nie dam rady”.

Wargi miałam rozbite i zakrwawione, zęby wydawały się poluzowane, dziąsła bolały.

„Dasz radę. Musisz. Przegryziesz pęta na rękach, rozwiążesz te na nogach i pójdziemy. Pokażę ci dokąd. Jest tu, niedaleko, ktoś nam bliski. Jeżeli uda mi się go zbudzić, będzie cię bronił. Jeśli nie, nauczę cię polować. Kiedyś mieszkaliśmy w tych górach, twój ojciec i ja. Może nora, którą wtedy zbudował, wciąż jest tam, gdzie była. Pójdziemy do niej”.

„Jesteśmy w górach? Mieszkałeś w górach z moim ojcem?”.

„Tak. Właśnie tak. Dosyć gadania. Przegryź więzy”.

Musiałam choć trochę wysunąć brodę i przekrzywić głowę, jedno i drugie bolało. Zabolało też, gdy wbiłam zęby w tkaninę. Kiedyś była to ładna bluzka. Założyłam ją, szykując się rankiem na lekcje ze skrybą Strzykiem. Pokojówka Dbałość pomogła mi się ubrać. Wybrała tę bladożółtą bluzkę i zieloną tunikę. W kolorach mojego domu, uświadomiłam sobie nagle. Wystroiła mnie w barwy Białego Gaju, chociaż tunika była na mnie za długa, sięgała mi do kolan, jak sukienka. Tamtego dnia miałam na sobie cienkie wąskie spodnie, a nie te ocieplane, które kazali mi nosić porywacze. Mokre spodnie. Znowu wyrwał mi się szloch. Nie zdążyłam go zdusić na czas.

– ...przytomna? – powiedział ktoś przy ogniu.

Chyba Alaria.

– Zostaw ją, niech leży – rozkazała szorstko Dwalia.

– Mój braciszek cierpi! Czuję jego ból!

To Vindeliar. Cicho, żałośnie.

– Twój braciszek! – Dwalia, tonem ociekającym jadem. – Nie odróżniasz nieoczekiwanego syna od białego pomiotu, tępaku jeden. Sam jesteś nie wiadomo co. Fortunę wydaliśmy, straciliśmy rzeszę lurików, poświęciliśmy czas i siły, a w zamian mamy zaledwie to dziewuszysko. Tumany jesteście, oboje, i matoły. Ty ją masz za chłopaka, a ona nie ma o niczym żadnego pojęcia. Nawet nie umie pisać! I wcale nie przywiązuje wagi do snów. – Mimo wszystko w jej słowach zadźwięczała nadzieja. – Nieważne, ja i tak wiem swoje. To nie byle kto. – Błogie przeświadczenie zniknęło równie szybko, jak się pojawiło. – Możecie mi nie wierzyć. Bez różnicy! – prychnęła. – Ale lepiej, żeby nie była zwykłym dzieckiem, bo tylko dzięki niej możemy na powrót wkupić się w łaski Rady. Jeśli poniosę porażkę – dodała ciszej – Kultri pęknie z radości. A ta stara wiedźma Kapra wykorzysta okazję i zrobi, co jej się będzie żywnie podobało.

– Skoro w tym dzieciaku cała nasza nadzieja – odezwała się Alaria bardzo cicho – to chyba powinniśmy ją dostarczyć w przyzwoitym stanie?

– Gdybyś ją złapała, jak należy, zamiast odstawiać cyrk z potykaniem się, upadaniem i rozpaczliwymi jękami, wypadki mogłyby potoczyć się zupełnie inaczej!

– Słyszycie? – szepnęła Reppin. – Słyszeliście? Kto to się śmieje? A teraz... Ktoś gra na kobzie!

– W głowie ci się mąci! A wszystko przez to, że smarkata cię ugryzła. Dajże spokój z głupotami.

– Widzę własną kość! Ręka cała mi spuchła i pulsuje z bólu!

Rozmowa urwała się, słychać było tylko strzelanie płomieni.

„Nie ruszaj się” – przestrzegł mnie wilk-ojciec. – „Słuchaj uważnie. Im więcej się dowiesz, tym lepiej”. – Następnie dodał z nutą dumy w głosie: – „Widzisz? Chociaż masz krowie zęby, to jednak nauczyłaś ją moresu! Musisz im wszystkim pokazać, gdzie raki zimują. Nawet ta stara baba będzie przy tobie ostrożna. Ale to jeszcze mało. Teraz ważne są dla ciebie tylko trzy myśli: »Ucieknę. Będą się mnie bali. Pozabijam ich, jeśli tylko zdołam«”.

„Za sama próbę ucieczki pobili mnie do nieprzytomności! Co mi zrobią, jeśli któreś z nich zabiję?”.

„Obiją cię znów, chyba że uciekniesz. I pamiętaj, co słyszałaś: jesteś dla nich cenna. Dlatego raczej cię nie zabiją”.

„Raczej?”. – Zadygotałam z przerażenia. – „Chcę żyć! Choćby nawet w niewoli! Po prostu chcę żyć”.

„Tak uważasz, ale zapewniam cię, nie masz racji. Lepsza śmierć niż niewola, jaką dla ciebie szykują. Wiem, co to zniewolenie, byłem zabawką ludzi pozbawionych serca. Nauczyłem ich strachu. Właśnie dlatego postanowili mnie sprzedać. Wówczas twój ojciec kupił mi wolność”.

„Nic o tym nie wiem”.

„To mroczna i smutna opowieść”.

Myśl jest szybka. Wiele dowiedziałam się od wilka-ojca w czasie przerwy w rozmowie bladych ludzi.

Nagle w ciemności rozległ się krzyk. Przeraziłam się nie na żarty, zaczęłam jeszcze szybciej żuć więzy. Mimo że nie dostrzegałam żadnych postępów. Znów usłyszałam zniekształcone słowa w mowie z Krainy Miedzi. To musiał być Kerf, najemnik, do tego stopnia ubezwłasnowolniony przez Vindeliara, że oddał się na usługi Dwalii. Czy jego umysł nadal był w rozsypce? Czy mężczyzna wciąż odczuwał skutki podróży przez filary? Czy jemu też spuchła ręka w miejscu, gdzie go ugryzłam? Możliwie najciszej przesunęłam się tak, by móc zerknąć w mrok. Kerf wskazywał na jeden z pradawnych filarów na skraju polany.

– Widzicie? Widzicie to?

Powietrze rozdarł przenikliwy krzyk Reppin.

– Nie jestem szalona! Kerf też ją widzi! Tam, na filarze! Tam przycupnął blady duch! Przecież musicie ją widzieć. Czy ona jest z ludu Białych? Tylko ten dziwny strój... I śpiewa kpiące strofy...

– Nic nie widzę! – zaperzyła się Dwalia.

– A ja tak – przyznał trwożnie Vindeliar. – Są tu cienie ludzi z dawnych czasów. To kupcy z tutejszego targowiska. A teraz, gdy zapada wieczór, ta biała pieśniarka śpiewa im ku uciesze.

– Ja... ja też coś słyszę – przyznała z ociąganiem Alaria. – A w czasie drogi przez filar słyszałam różnych ludzi. Mówili straszne rzeczy. – Zatchnęła się lekko. – A dziś po południu miałam sen. Bardzo wyraźny. Muszę o nim opowiedzieć. Skoro uciekając przed najemnikami straciliśmy dzienniki snów, nie mogę go zapisać. Muszę opowiedzieć.

– Całkiem jakby twoje sny miały jakąkolwiek wartość – prychnęła Dwalia. – No dobrze, już trudno, mów.

Dziewczyna zaczęła pośpiesznie wyrzucać z siebie słowa, jakby wyskakiwały jej one z ust gnane zniecierpliwieniem.

– Śnił mi się orzech w rwącej rzece. Widziałam, jak ktoś wyjmuje go z wody. Orzechem rzucano i uderzano go wiele razy, byle rozbić, lecz on wydawał się przez to jedynie grubszy i twardszy. Potem ktoś go zmiażdżył. Wydobyły się z niego płomienie i ciemność, i smród zepsucia i krzyki. Płomienie napisały słowa: „Nadciąga światoburca, któregoście stworzyli!”. I potężny wicher zawiał w naszym Clerres i porwał nas i rozrzucił na wszystkie strony świata.

– Nadciąga światoburca! – dobiegł z ciemności przepełniony szczęściem głos najemnika.

– Ucisz się! – warknęła Dwalia. Odpowiedział jej śmiech. – I ty też siedź cicho – warknęła pod adresem Alarii. – Nic niewart ten sen. Strachajła z was! Bez przerwy wam jakieś cienie czają się po kątach. Idźcie obie, przynieście więcej drzewa na opał. Trzeba zgromadzić zapas na całą noc. A potem sprawdzić, co z tym bachorem. Dość tych bzdur.

Usłyszałam, jak Alaria i Reppin odchodzą między drzewa. Wydawało mi się, że idą powoli, niepewnie, jakby się obawiały ciemności. Kerf nie zwrócił na nie uwagi. Z uniesionymi rękoma żwawo podrygiwał dookoła filara w niezdarnym tańcu.

Powolutku, ostrożnie, pamiętając o talencie Vindeliara, obniżyłam nieco mur chroniący mój umysł. Niegłośny szum przypominający brzęczenie pszczół, który stale miałam w uszach, zmienił się w ludzkie głosy, jednocześnie ujrzałam Najstarszych w barwnych szatach. Mieli błyszczące oczy, włosy lśniące, niczym wypolerowany metal, dłonie ozdobione srebrnymi i złotymi pierścieniami; tańczyli, otoczywszy ze wszystkich stron smukły czarny kamień oraz najemnika, do wtóru melodii skocznej piosenki, którą śpiewała blada pieśniarka przykucnięta na filarze.

Dwalia przyjrzała się Kerfowi wyraźnie rozzłoszczona jego wesołością.

– Zrób z nim coś! – rozkazała Vindeliarowi.

Chłopak bezradnie rozłożył ręce.

– Zbyt wielu tutaj słychać. Ogromny chór mocnych głosów. Śmieją się, śpiewają, świętują.

– Ja nic nie słyszę! – Dwalia była rozzłoszczona, w jej głosie pobrzmiewała też nuta strachu. – Jesteś kompletnie do niczego. Nie potrafisz zapanować nad tym dziewczyniskiem i z szaleńcem, jak widzę, też sobie nie radzisz. Pomyśleć, że, kiedy cię wybrałam, pokładałam w tobie ogromne nadzieje. Pozwoliłam ci korzystać z bezcennego eliksiru... Straszna pomyłka! Wielki błąd! Czyste marnotrawstwo! Mieli rację ci, co się sprzeciwiali: nie masz proroczych snów, nic nie widzisz, jesteś bezużyteczny.

Poczułam zimną smużkę świadomości Vindeliara. Opłynęła mnie na podobieństwo fali. Błyskawicznie uszczelniłam ochronę, nakazałam sobie obojętność. Nie mogło mnie obchodzić, że chociaż czuł się skrzywdzony, o mnie też się martwił. Narzuciłam sobie stanowcze przekonanie: za bardzo bał się Dwalii, by mi w czymkolwiek pomóc. Na co komu przyjaciel, który nie podejmie ryzyka?

„Jest twoim wrogiem, tak samo jak pozostali. Jeśli tylko przytrafi się sposobność, zabijesz go, tak samo jak każdego innego. Jeżeli któreś tu podejdzie i będzie chciało cię dotknąć, będziesz gryzła, kopała i drapała, z całych sił”.

„Wszystko mnie boli. Opadłam z sił. Jeśli się im sprzeciwię, znowu mnie pobiją”.

„Najmniejsze twoje zwycięstwo wystarczy, by nauczyli się, że za byle dotknięcie trzeba słono zapłacić. Znajdzie się między nimi ktoś, kto nie będzie sobie tego życzył”.

„Nie dam rady ugryźć ani zabić Vindeliara. Dwalię mogę zabić, ale innych...”.

„Oni wszyscy są narzędziami w jej rękach, jej zębami i pazurami. Nie możesz pozwolić sobie na litość. Przeżuwaj więzy, a ja opowiem ci o swoich dniach w niewoli. O tym, jak mnie zamknięto w klatce i katowano. Zmuszano do walk z psami i z dzikami, równie jak ja zabiedzonymi. Głodowałem. Otwórz umysł na opowieść o tym, jak odebrano mi wolność, i o tym, jak wspólnie z twoim ojcem wyrwaliśmy się z niewoli. Wtedy zrozumiesz, dlaczego musisz zabijać, gdy tylko trafi ci się sposobność”.

Rozpoczął... To nie było opowiadanie, a raczej wspominanie, którym się ze mną dzielił. Było to niczym przywoływanie w pamięci spraw, które znałam od zawsze, tyle tylko że teraz zostały one wzbogacone o przeraźliwe detale. Nie oszczędził mi niczego: śmierci rodziny, bicia i głodzenia, ścisku w zimnej klatce. Nie umniejszał nienawiści do oprawców, nie krył, że z początku nienawidził mojego ojca, nawet gdy ten go uwolnił. Agresja była wtedy jego drugą naturą. Karmił się wrogością, ona utrzymywała go przy życiu, gdy nie pozostawało mu już nic innego.

Nawet w połowie nie przegryzłam się przez skręconą tkaninę krępującą mi nadgarstki, gdy Dwalia posłała Alarię, by ta sprowadziła mnie do ogniska. Udawałam nieprzytomną, aż lurika się nade mną pochyliła i położyła mi dłoń na ramieniu.

– Pszczoło?

Szarpnęłam się, chwyciłam jej rękę zębami, lecz tylko na moment, bo usta miałam niemożliwie obolałe. Oswobodziła się bez większego trudu, odskoczyła ode mnie z krzykiem na ustach.

– Ugryzła mnie! – zawołała do pozostałych. – Ta żmija mnie ugryzła!

– Kopnij ją! – rozkazała Dwalia.

Alaria bez przekonania wycelowała we mnie stopą. Ojciec-wilk miał rację: bała się do mnie zbliżyć. Odtoczyłam się od niej i mimo protestów całego ciała usiadłam. Zmierzyłam ją ciężkim spojrzeniem spod tego oka, na które widziałam, i rozciągnęłam opuchnięte wargi, wyszczerzając zęby. Nie wiem, ile z tego zobaczyła w migotliwym świetle płomieni, lecz nie ośmieliła się do mnie podejść.

– Jest przytomna – stwierdziła.

Całkiem jakbym potrafiła gryźć nieprzytomna.

– Daj mi ją tutaj.

– A jak mnie znów ugryzie?

Dwalia wstała. Poruszała się sztywno.

Siedziałam nieruchomo, przygotowując się do ataku: w miarę możliwości miałam zamiar kopnąć lingstrę albo wbić w nią zęby. Z przyjemnością zauważyłam, że po poprzednim naszym starciu miała ciemne sińce wokół oczu oraz rozcięcie na policzku.

– Słuchaj no, ty wredny bachorze – warknęła. – Ominie cię bicie, jeśli będziesz posłuszna. Rozumiesz?

„Układa się z tobą. Czyli się ciebie boi”.

Z twarzą bez wyrazu patrzyłam na nią w milczeniu. Gdy pochyliła się i wyciągnęła rękę, by mnie chwycić za koszulę, obnażyłam zęby. Odsunęła się.

– Alaria oswobodzi ci nogi – powiedziała, jakbym obiecała posłuszeństwo. – Usiądziesz bliżej ognia. Jeżeli spróbujesz uciekać, okaleczę cię, przysięgam. – Nie czekała na odpowiedź. – Alario, przetnij więzy na jej nogach.

Zauważyłam, że lurika ma wyjątkowo zgrabny nożyk przy pasku. Może bym jakoś zdołała go sobie przywłaszczyć? Przesunęłam stopy w jej stronę, a ona przez nieskończoność cięła, rżnęła i piłowała tkaninę pętającą mi kostki. Nie mogłam się nadziwić, jak długo to trwało i jak bardzo bolało. Gdy wreszcie pękły ostatnie nici, gwałtownie oswobodziłam nogi. Niemal natychmiast poczułam w nich przykre gorące mrowienie. Moje kończyny wracały do życia.

Czy Dwalia, wbrew temu, co powiedziała, chciała zachęcić mnie do ucieczki, by zyskać pretekst i znów mnie pobić?

„Jeszcze nie próbuj. Zbierz siły. Udawaj słabszą, niż jesteś”.

– Wstawaj! – rozkazała mi lingstra.

Nawet się ode mnie odsunęła, jakby chciała zademonstrować, do jakiego stopnia jest pewna mojej uległości.

Wspaniale. Niech nabierze pewności, że się poddałam. Znajdę sposób, by się od niej oddalić. Wilk jednak miał rację: jeszcze nie teraz. Dźwignęłam się więc powoli, nie żałując czasu na zyskanie równowagi. A przy tym starałam się trzymać prosto, jakbym wcale nie miała powbijanych w brzuch rozżarzonych ostrzy. Coś mi jednak uszkodziła. Ile potrwa, nim wydobrzeję?

Vindeliar przysunął się do nas bliżej.

– Och, braciszku mój – mruknął ze smutkiem na widok mojej poranionej twarzy.

Przyszpiliłam go spojrzeniem, a on zaraz uciekł wzrokiem. Wtedy ruszyłam do ognia i choć kuśtykałam nieporadnie, starałam się robić wrażenie krnąbrnej i zbuntowanej, a nie ledwo żywej.

Po raz pierwszy zyskałam okazję, by się uważniej przyjrzeć otoczeniu. Filar przeniósł nas do kotliny położonej w sercu lasu. Między drzewami zauważyłam niknące pasma śniegu, lecz, co dziwne, nie było po nim śladu na brukowanym placu ani na prowadzących do niego drogach, wiodących między wysokimi drzewami, których gałęzie, gdzieniegdzie przeplecione, tworzyły łuki. Na samych traktach próżno by szukać roślin – żywych czy uschniętych. Czy naprawdę nikt poza mną nie zauważył tego dziwnego zjawiska? Polanę, gdzie podwładni Dwalii rozpalili ogień, otaczały drzewa iglaste z nisko opuszczonymi konarami... Zaraz, to nie polana. Szurając, wyraźnie czułam pod stopami nierówności ociosanych kamieni. A pozornie otwarta przestrzeń była częściowo ograniczona murkiem z kamienia, z którego wyrastało kilka filarów. Jakiś przedmiot leżący na ziemi przyciągnął mój wzrok. Chyba rękawiczka. Tak. Wyglądała, jakby przeleżała część zimy pod śniegiem. Nieco dalej zobaczyłam kawałek skóry... Pasek? A potem wełnianą czapkę.

Chociaż byłam straszliwie obolała, wolno schyliłam się i ją podniosłam, a równocześnie wykorzystałam tę chwilę, by na moment ucisnąć brzuch. Tamci, przy ognisku, udawali, że mnie nie widzą, niczym koty przyczajone nieopodal mysiej nory. Czapka była wilgotna, lecz nawet mokra wełna jest lepsza niż nic. Usiłowałam strząsnąć z niej kolki, jednak z powodu bólu nie mogłam dość mocno machnąć ręką. Przyszło mi do głowy, że może ktoś przyniósł mój ciężki futrzany płaszcz. Teraz, gdy wstałam i szłam, przenikliwy chłód wczesnowiosennej nocy dawał mi się we znaki znacznie bardziej niż dotąd, przypominał o każdym siniaku. Zimne powietrze przylgnęło mi do gołej skóry w miejscach, skąd zostały oderwane pasy tuniki.

„Nie zwracaj na to uwagi. Nie myśl o tym, co czujesz. Skup się na innych zmysłach”.

Widziałam niewiele, na dobrą sprawę tyle, ile wyławiał z ciemności roztańczony krąg ognia. Wobec tego węch. Wciągnęłam powietrze przez nos. W mokrym powietrzu kłębiło się całe bogactwo zapachów. Wyczułam czarną ziemię i opadłe kolki. A także wiciokrzew. O tej porze roku? Dziwne.

„Wypuść powietrze ustami i znowu wciągnij nosem, powoli” – poradził mi wilk-ojciec.

Usłuchałam. Śledząc znajomą woń, z wysiłkiem obróciłam głowę na zesztywniałym karku. Tam. Blady, smukły cylinder, na wpół ukryty pod strzępem porwanego płótna. Schyliłam się ostrożnie, jednak nogi ugięły się pode mną niebezpiecznie i mało brakowało, a byłabym runęła jak długa. Podniosłam świecę niezdarnie, obiema dłońmi. Była złamana, dwie części łączył jedynie knot, ale i tak wiedziałam swoje. Uniosłam ją do twarzy, powąchałam. Dzieło rąk mojej matki.

– Jak to możliwe? – spytałam cicho noc.

Przyjrzałam się jakiemuś skrawkowi płótna. Tuż obok leżała koronkowa damska rękawiczka, rozmiękła i nadpleśniała. Żadnego z tych dwóch przedmiotów nie znałam, lecz świecę rozpoznałabym wszędzie. A może jednak popełniłam błąd? Czyżby ktoś inny, nie moja matka, zebrał wosk i nasączył go zapachem kwiatów wiciokrzewu? Czy to możliwe, że jakaś obca ręka raz za razem zanurzała długi knot w pachnącym wosku z niezmierzoną cierpliwością, by uzyskać tak elegancki stożek? Nie. To była z pewnością świeca zrobiona przez moją matkę. Kto wie, może akurat pomagałam jej w pracy? Pozostało pytanie: skąd się tutaj wziął ten przedmiot?

„Był tu twój ojciec”.

„Trudno to sobie wyobrazić”.

„Bardziej prawdopodobnej odpowiedzi nie potrafię wymyślić”.

Wsunięta za koszulę świeca złożyła się wpół. Wosk legł mi chłodem na skórze. Moja świeca. Usłyszałam szuranie nóg Vindeliara. Kątem oka widziałam Dwalię wyciągającą dłonie do ognia. ­Przyjrzałam się całej grupce zdrowym okiem. Moje futro miała Reppin. Poskładała je w kostkę i usiadła na nim, obok Alarii. Gdy zobaczyła, że się jej przyglądam, posłała mi drwiący uśmiech. Popatrzyłam znacząco na jej rękę, a następnie podniosłam wzrok, wbiłam spojrzenie w jej oczy i też się uśmiechnęłam. Odsłonięta ręka przywodziła na myśl poduszkę zakończoną pięcioma serdelkami. Między palcami i w zmarszczkach na kłykciach widniała czarna krew. Czy ta kobieta naprawdę nie miała dość rozumu, by oczyścić ranę?

Wolno dotarłam do największej luki w kręgu i tam usiadłam. Dwalia podniosła się, stanęła za moimi plecami. Nie obejrzałam się na nią.

– Dziś nie dostaniesz kolacji. I niech ci się nie wydaje, że mogłabyś uciec. Nie uciekniesz. Alario, ty weźmiesz pierwszą wartę. Na drugą obudzisz Reppin. Nie pozwólcie zwiać tej smarkatej, bo drogo za to zapłacicie.

Majestatycznym krokiem poszła tam, gdzie zebrali bagaże i zapasy. Dużo tego nie było. Przed atakiem Ellika uciekali w pośpiechu, chwytali, co się nawinęło pod rękę. Lingstra urządziła sobie z pakunków gruzłowate łoże i zległa na nim, jak na sofie, nie bacząc na potrzeby innych. Reppin rozejrzała się wokół chytrze, po czym rozpostarła na ziemi moje futro, położyła się na nim i zakryła połami. Vindeliar popatrzył na kobiety, po czym przycupnął jak pies. Wielką głowę złożył na przedramionach i wbił płaczliwe spojrzenie w ogień. Alaria siedziała ze skrzyżowanymi nogami, nie spuszczając ze mnie wzroku. Na najemnika nikt nie zwracał uwagi, a ten, z rękoma wzniesionymi nad głowę, z ustami otwartymi w bezmyślnym uwielbieniu dla niesłyszalnej muzyki, tańczył w koło coś w rodzaju dżiga. Umysł miał najwyraźniej otępiały, lecz bezsprzecznie był doskonałym tancerzem.

Powędrowałam myślami ku ojcu. Gdzie był? Czy o mnie myślał? Czy Szkoda wróciła do Białego Gaju i powiedziała mu, że zostałam zabrana w kamień? A może umarła w lesie? W takim razie ojciec nigdy nie pozna moich losów, nie będzie wiedział, gdzie mnie szukać.

Byłam zmarznięta i strasznie głodna. A do tego całkowicie zagubiona.

„Jeść nie będziesz, więc śpij. Teraz możesz sobie zapewnić jedynie odpoczynek. Skorzystaj”.

Przyjrzałam się znalezionej czapce. Zwykła szara wełna, owszem, niebarwiona, ale dobrze uprzędziona. Świetny, gruby splot. Potrząs­nęłam nią, by się upewnić, że nie ma w niej żadnych owadów, po czym, z niemałym trudem, bo ręce miałam wciąż związane, naciąg­nęłam ją na głowę. Z początku wilgoć przejęła mnie przeszywającym chłodem, lecz w miarę upływu czasu wełniane nitki nagrzały się od mojej skóry. Ostrożnie ułożyłam się na mniej bolącym boku, tyłem do ognia. Ciepło mojego ciała obudziło woń świecy. Odetchnęłam zapachem wiciokrzewu. Skuliłam się trochę, jakbym układała się do snu, lecz w rzeczywistości podciągnęłam nadgarstki do twarzy i zaczęłam na nowo gryźć więzy.

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: