Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Przyjaciółka diabła - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
17 października 2018
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Przyjaciółka diabła - ebook

Dwa morderstwa w dwóch różnych miastach. Inspektor Anna Cabot i detektyw Alan Banks na tropie pary sadystycznych morderców. Peter Robinson od ponad dwudziestu lat kontynuuje swą kryminalną serię,

 

powiększając z roku na rok grono wiernych fanów.

 

Pośród opuszczonych nadmorskich klifów znaleziono ciało sparaliżowanej kobiety z podciętym gardłem, a kilka kilometrów od tego miejsca, w Eastvale, w mrocznym labiryncie średniowiecznych uliczek, zwłoki zamordowanej i zgwałconej dziewiętnastolatki.

 

Inspektor Anna Cabbot próbująca odkryć, kto zabił chorą kobietę oraz pracujący nad tajemnicą morderstwa w Eastvale detektyw Banks będą musieli połączyć siły, by rozwiązać zagadkę. Kiedy odkryją wreszcie prawdziwą tożsamość kobiety z klifu, okaże się, że do gry powróciła dwójka sadystycznych morderców, z którymi detektywi zetknęli się już w przeszłości.

 

„Peter Robinson to autor, któremu mogę zaufać. Gdyby nie pisarze jego pokroju, nie wiem, jak przeżyłbym osiemnaście miesięcy w trasie”. Pete Townshend, gitarzysta The Who

 

„Robinson wyznaczył nowe, wysokie standardy. Bez dwóch zdań to pisarz jeden z najlepszych”. The Times

Kategoria: Sensacja
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8110-797-6
Rozmiar pliku: 1 000 B

FRAGMENT KSIĄŻKI

2

Annie pracowała obecnie na posterunku przy Spring Hill w dystrykcie Scarborough, Okręg Wschodni, zastępując policjantów nieobecnych z powodu choroby i w czasie świąt, dlatego też droga do Larborough Head z Whitby nie zajęła jej zbyt wiele czasu. Zwykle nocowała w pensjonacie pani Barnaby na West Cliff, skuszona zniżkami dla policjantów i niewielkim, ale miłym pokoikiem wyposażonym w takie luksusy jak łazienka, widok na morze, telefon oraz ekspres do herbaty, wczoraj jednak… no cóż, wczoraj było inaczej.

Wczoraj pracowała do późna; od wieków nie miała też okazji, żeby się porządnie zabawić, a przecież była sobota. Tak przynajmniej sobie wmawiała, gdy dziewczyny z posterunku wyciągnęły ją na drinka do miejscowego wodopoju, a potem do klubu. Gdzieś w trakcie tego wieczoru zgubiła resztę dziewczyn i miała nadzieję, że nie widziały, do jakiego stanu się doprowadziła. Gdy dojechała na miejsce zbrodni i zaparkowała samochód jakieś sto metrów od klifu, poczucie winy i wstydu paliło ją równie mocno jak zgaga. Serce w niej zamarło, kiedy sobie uświadomiła, że pierwszą osobą zmierzającą w jej kierunku jest nadinspektor Brough.

– Dobry wieczór, pani inspektor – powitał ją, choć wciąż był poranek. – To miło, że udało się pani do nas dołączyć.

Annie naprawdę przyjechała tak szybko, jak tylko mogła, więc ta uwaga była zupełnie zbędna – postanowiła ją zignorować. W jej oczach Brough był leniwym palantem, którego cała uwaga koncentrowała się wokół rozpoczynającej się za sześć miesięcy emerytury, długich partii golfa i nieustających wakacji w Torremolinos. Jednak nawet jako czynny gliniarz nie miał na tyle zapału czy rozumu, by na to wszystko zarobić, dlatego też nie czekała tam na niego żadna willa, tylko wynajęty apartament o szpachlowanych ścianach i hiszpańska lafirynda ze szczególnym upodobaniem do błyskotek, tanich perfum i jeszcze tańszej wódy. Takie przynajmniej chodziły ploty.

– Dziwi mnie pańska obecność tutaj w niedzielny poranek, nadinspektorze – odpowiedziała Annie z promiennym uśmiechem. – Myślałam, że będzie pan w kościele.

– Cóż, obowiązek przede wszystkim. Obowiązek, Cabbot. Magiczne słowo. Coś, co wszyscy musimy spełniać. – Wskazał na krawędź klifu, na której Annie wypatrzyła kilku policjantów krążących wokół siedzącej postaci. Ton Brougha wskazywał, że od tej chwili sprawa przestaje go interesować. – Jest tam. Sierżant Naylor i funkcjonariusz Baker poinformują cię o szczegółach. Ja wracam na posterunek i będę koordynował całą akcję. Musieliśmy już odgonić kilku lokalnych dziennikarzy, a to dopiero początek zainteresowania mediów. Jak na nią spojrzysz, będziesz wiedziała, o czym mówię. Na razie, Cabbot. Oczekuję stu dwudziestu procent normy, zrozumiano? Pamiętaj o tym.

– Tak jest, szefie. Do zobaczenia, szefie – rzuciła w stronę jego oddalających się pleców.

Przeklinając pod nosem, ruszyła pod wiatr. Z trudem wspięła się po śliskich trawach na grzbiet klifu. Czuła, jak sól osiada jej na wargach i powiekach. Mrużąc oczy, zauważyła skierowany w stronę morza wózek inwalidzki, na którym ktoś siedział. Kiedy podeszła bliżej, rozpoznała, że ma przed sobą kobietę z kołnierzem ortopedycznym na szyi. Poniżej policzka rozlewała się szeroka plama ciemnej krwi – krew ściekała aż na kolana ofiary. Annie powstrzymała gwałtownie napływające wymioty. Zwykle nieboszczycy nie robili na niej wrażenia, jednak kilka piw pogonionych niebieskimi drinkami poprzedniej nocy wyraźnie ją osłabiło.

Naylor i Baker stali obok ciała, przyglądając się pracy lekarza i fotografa. Annie przywitała się z nimi.

– I co tu mamy? – zapytała.

– Zgon w podejrzanych okolicznościach – odpowiedział jak zwykle lakoniczny Naylor, wywołując uśmiech na twarzy Baker.

– To widzę, Tommy. – Cięcie odsłaniające chrząstkę w gardle kobiety sięgało od ucha do ucha i było pokryte krwią. – Znaleźliście narzędzie zbrodni?

– Nie.

Annie machnęła ręką w stronę krawędzi.

– Ktoś sprawdzał na dole?

– Przed chwilą posłałem paru funkcjonariuszy – powiedział Naylor. – Muszą się pospieszyć, idzie przypływ.

– Cóż, ponieważ nie ma narzędzia, możemy chyba założyć, że nie pocięła się sama – uznała Annie. – Myślicie, że to robota mew?

– Mogły to zrobić – stwierdził Naylor, patrząc na hałasujące nad ich głowami stado. – Są coraz odważniejsze i mamy ślady dowodzące, że tu były. – Wskazał na zadrapania za uchem kobiety. – Nie ma śladów krwi, co wskazuje na to, że ofiara wykrwawiła się wcześniej, zanim się do niej dobrały. Zwłoki nie krwawią.

Lekarz zajmujący się ciałem spojrzał w jego stronę.

– Jeszcze będzie z ciebie medyk – stwierdził.

Annie znów poczuła się gorzej, a posmak wymiocin wypełnił jej gardło. Nie, nie mogła do tego dopuścić. Nie porzyga się, stojąc przed Tommym Naylorem. Ale mewy? Zawsze ich nienawidziła, bała się ich od najwcześniejszego dzieciństwa. Nie trzeba było Ptaków, żeby Annie miała świadomość, jak niebezpieczne może być stado mew. Jedno z jej najwcześniejszych wspomnień wiązało się ze spacerem z ojcem. Podczas przechadzki ojciec na chwilę się zatrzymał, by namalować kępę szczególnie powykręcanych drzew – kiedy kawałek się oddalił, nad wózek, w którym spała, nadfrunęło całe stado mew. Zadrżała i spróbowała wziąć się w garść.

– Ma pan coś dla nas, doktorze? – zapytała.

– Obawiam się, że niewiele. Nie żyje od jakiejś godziny czy dwóch, a przyczyną śmierci, jak pani widzi, było wykrwawienie. Kimkolwiek jest morderca, to jakiś świr. Wygląda na to, że ofiara była całkowicie niesprawna ruchowo. Pewnie nie mogła nawet ruszyć palcem w swojej obronie.

– Narzędzie zbrodni?

– Jakieś cienkie, bardzo ostre ostrze, coś w rodzaju brzytwy lub skalpela. Patolog niewątpliwie będzie mógł powiedzieć więcej. W każdym razie śmierć zadano czystym cięciem, nie ma śladów piłowania.

– Od prawej czy od lewej?

– W przypadku ran ciętych bardzo trudno to określić, szczególnie gdy wykonano je bez wahania, powiedziałbym jednak, że w tym przypadku zadano je od tyłu, tnąc od lewej do prawej.

– Co oznacza, że morderca jest praworęczny?

– Chyba że zrobił to specjalnie. To tylko hipoteza, więc proszę się na mnie nie powoływać.

Annie się uśmiechnęła.

– Nie miałam takiego zamiaru. – Odwróciła się do Naylora. – Kto znalazł ciało?

Policjant wskazał na ławeczkę stojącą w odległości jakichś dwustu metrów.

– Ten koleś. Gilbert Downie. Wyprowadzał psa.

– Biedak – stwierdziła Annie. – Pewnie oderwaliśmy go od pieczeni i puddingu. Wiemy, kim jest ofiara?

– Jeszcze nie – odpowiedziała Baker. – Nie ma żadnej torebki, portmonetki, niczego.

Helen Baker była okazałą kobietą o beczkowatych kształtach, masywną niczym murowana latryna, jak o niej mówiono, choć jak na osobę o takiej posturze była wyjątkowo żwawa i zwinna. Miała też sterczące, ognistoczerwone włosy, które zapewniły jej wśród kolegów przydomek Ginger Baker.

– Nie ma nawet opaski, którą czasem noszą pacjenci. – Policjantka rozejrzała się wokoło. – O tej porze roku to straszne odludzie. Najbliższa wioska jest osiem kilometrów stąd w głąb lądu. Jedyne miejsce w pobliżu to dom opieki Mapston Hall, jakieś półtora kilometra stąd.

– Jaki dom opieki?

– Nie wiem. – Ginger spojrzała na wózek. – Pewnie dla ludzi z podobnymi problemami.

– Ale chyba sama się tutaj nie dostała?

– Raczej nie – wtrącił się Naylor. – No, chyba że była drugim Andym.

Annie nie potrafiła powstrzymać uśmiechu. Też była fanką Małej Brytanii. Tak jak i Banks. Kilka razy po ciężkim dniu pracy razem oglądali ten serial, zajadając hinduskie jedzenie i popijając czerwone wino. Nie mogła jednak teraz pozwolić sobie na rozmyślanie o Banksie. Kątem oka zauważyła radiowóz parkujący na skraju trawnika.

– Dobra robota, Ginger i Tommy – pochwaliła ich. – Lepiej się zwijajmy i dajmy popracować technikom. Schowajmy się do samochodu przed tym cholernym wiatrem.

Poszli do astry Annie, zatrzymując się po drodze na krótką pogawędkę z sierżantem Liamem McCulloughiem. Wewnątrz samochodu rozsiedli się i uchylili nieco okna. Ból głowy Annie stawał się coraz bardziej nieznośny i utrudniał jej skupienie się na sprawie.

– Kto chciałby zamordować całkowicie bezbronną starą kobietę, na dodatek przykutą do wózka? – zapytała.

– Nie tak starą – zauważył Naylor. – Tego typu choroby postarzają człowieka – sądząc po włosach i budowie ciała, miała czterdzieści, może trzydzieści kilka lat. Musiała całkiem nieźle wyglądać. Ładne kości policzkowe, niebrzydkie usta.

Czterdziestka, pomyślała Annie. W moim wieku. Na Boga. Na pewno nie była stara.

– Tak czy tak – dodał Naylor – śmierć nie omija nikogo.

– Przestań zgrywać cynika, Tommy. Być może pasuje to do twojej popapranej osobowości, ale prowadzi nas donikąd. Widziałeś ją, widziałeś fotel i kołnierz, słyszałeś, co mówił lekarz. Najprawdopodobniej w ogóle nie mogła się ruszać. Może nawet nie potrafiła mówić. Nikomu nie zagrażała.

– Założę się, że nie zawsze jeździła na wózku – zauważyła Ginger z tylnego siedzenia.

– Słuszna uwaga – uznała Annie, odwracając się w jej stronę. – Bardzo słuszna. Gdy tylko się dowiemy, kim była, sprawdzimy jej przeszłość. A co myślisz o tym gościu, który ją znalazł, Tommy?

– Jeśli to on, to musi być doskonałym aktorem. Myślę, że mówi prawdę.

Tommy Naylor był pięćdziesięcioletnim spokojnym weteranem, którego nie interesowało wspinanie się po śliskich szczeblach kariery. Przez krótki okres wspólnej pracy z nim Annie nauczyła się cenić jego opinie. Nie wiedziała o nim zbyt wiele, nie interesowała się życiem prywatnym sierżanta, słyszała jedynie, że jego żona jest chora na raka. Naylor był małomówny, nie rzucał się w oczy i zwięźle wyrażał swoje myśli. Nie potrafiła wyczuć, czy ją akceptuje, jednak powierzone zadania wykonywał bez sprzeciwu, a kiedy go o to poproszono, umiał się wykazać inicjatywą. I wierzyła jego ocenom. Tylko o to mogła prosić.

– Wygląda na to, że ktoś wziął ją na spacer, poderżnął jej gardło i zostawił ją, żeby się tutaj wykrwawiła? – podsumowała.

– Tak to wygląda – potwierdził Naylor.

Annie pomyślała nad tym przez chwilę.

– Dobra. Ginger, pójdziesz i zobaczysz, czy można zbadać miejsce zbrodni. Będziemy potrzebowali mobilnego laboratorium wraz z personelem. Ja z Tommym wybiorę się do Mapston Hall – spróbujemy się dowiedzieć, czy ta kobieta była od nich. Jak będziemy mieli szczęście, to poczęstują nas herbatką.

Podczas gdy nadinspektor Gervaise pojechała na posterunek, by uruchomić resztę trybików niezbędnych przy dochodzeniu w sprawie morderstwa i poradzić sobie z prasą, liczni eksperci zajmowali się swoimi specjalistycznymi badaniami, a Hatchley sprawdzał okoliczne puby, Banks zdecydował, że nadszedł czas na rozmowę z Josephem Randallem, właścicielem sklepu z artykułami skórzanymi, który odkrył ciało Hayley Daniels.

Hyacinth Walk była nierzucającą się w oczy uliczką tuż obok King Street, pełną przedwojennych ceglanych domów, sięgającą do połowy wzgórza, pomiędzy rynkiem a nieco nowocześniejszą Leaview Estate, oddaloną o piętnaście minut spaceru od Labiryntu. Ściany skąpo umeblowanego zadbanego domu Josepha Randalla ozdabiała jasna różowa tapeta. Środek salonu zajmował spory telewizor.

Banks pomyślał, że Randall wygląda na wciąż oszołomionego ostatnimi zajściami, nic zresztą dziwnego. Odkrycie częściowo nagiego ciała młodej dziewczyny nie przytrafia się codziennie. W czasie kiedy reszta świata rozkoszowała się niedzielnym śniadaniem, Banks nie zauważył, by w kuchni Randalla cokolwiek się gotowało. W tle cichutko grało radio nastawione na BBC 2: w niedzielnym programie Parkinson przeprowadzał wywiad z jakąś pustogłową pseudogwiazdą. Banks nie potrafił odgadnąć, z kim i o czym rozmawia.

– Proszę usiąść – powiedział Randall, zsuwając z nosa okulary o grubych soczewkach. Ukrywające się za nimi szare oczy nabiegły krwią. Siwe włosy leżały w nieładzie, w różnych miejscach przylegając do czaszki lub od niej odstając. Sfatygowany brązowy sweter zapinany na guziki sprawiał, że mężczyzna wyglądał starzej niż na swoje pięćdziesiąt pięć lat. Poranne traumatyczne przeżycie zapewne pozostawiło w nim trwały ślad.

Banks usiadł na skórzanym brązowym krześle, o wiele wygodniejszym, niż się spodziewał. Nad kominkiem wisiało lustro w pozłacanych ramach – przyjrzał się swemu odbiciu. Rozpraszało go to, więc podczas rozmowy z Randallem starał się nie zwracać na nie uwagi.

– Chciałem tylko coś wyjaśnić – uspokoił go na samym początku. – Zeznał pan, że znalazł ciało po wejściu do magazynu, kiedy poszedł pan tam poszukać próbek. Zgadza się?

– Tak.

– Ale przecież jest niedziela. Do czego były panu potrzebne skrawki skóry w niedzielny poranek?

– Kiedy się pracuje na swoim, panie Banks, to godziny pracy przestają mieć znaczenie. Podejrzewam, że w pana wypadku jest tak samo.

– Podobnie – potwierdził inspektor, pamiętając o tym, jak niewielki ma wybór na przykład w sprawach o morderstwo. – Dla kogo były te próbki?

– Dla mnie.

– Po co?

– Ktoś poprosił mnie o zrobienie torebki na prezent dla swojej żony. Chciałem sprawdzić, jaki mam wybór.

– Nie trzyma pan próbek w sklepie?

– Niektóre tak, ale tych akurat nie.

– A dlaczego tak się panu spieszyło?

– Urodziny są we wtorek. To było ekspresowe zlecenie. Pomyślałem, że im wcześniej zacznę… – Zamilkł, ponownie poprawiając okulary. – Proszę posłuchać, panie Banks, wiem, że może to wyglądać dziwnie, ale naprawdę nie ma w tym niczego podejrzanego. Nie chodzę do kościoła, nie mam żony i żadnego hobby poza pracą. Nie mam co ze sobą począć, oglądam telewizję i czytam gazety. Projekt chodził mi po głowie, a że do sklepu nie mam daleko, pomyślałem, że zamiast się zagrzebywać w „News of the World”, zacznę pracę.

Poranna lektura nie trwała zbyt długo, pomyślał Banks. Rozumiał jednak podejście Randalla.

– Dobrze – powiedział – a może mi pan podać nazwisko i adres tej kobiety, dla której zamówiono torebkę?

Randall zmarszczył czoło, ale podał mu dane.

– Czy w sklepie jest tylne wejście?

– Nie, tylko od frontu.

– A czy ze sklepu da się przejść wprost do warsztatu?

– Nie, trzeba wyjść na Taylor’s Yard. Wynająłem ten magazyn bardzo tanio i to jedna z mniejszych niedogodności.

– W porządku. Proszę mi teraz dokładnie opowiedzieć, co się stało. Od której strony podszedł pan do budynku? Co pan zobaczył?

Randall milczał przez chwilę zapatrzony w zalane deszczem szyby.

– Podszedłem tak jak zawsze. Pamiętam, że wkurzała mnie pogoda, bo nagle zaczęło mżyć. Mój parasol złamał wiatr przy Kings Street i cały przemokłem.

– Zauważył pan coś dziwnego na rynku? Jakieś podejrzane osoby, zachowania?

– Nie, wszystko wyglądało normalnie. Chyba nie myśli pan, że…?

Dzięki informacjom uzyskanym od doktora Burnsa Banks doskonale wiedział, że Hayley zginęła w nocy, nie wykluczał jednak, że morderca mógł powrócić na miejsce zbrodni.

– Ktoś wychodził z Labiryntu? – zapytał.

– Nie. Tylko kilku spóźnialskich spieszyło do kościoła na mszę, a paru ludzi czekało na autobus do Darlington.

– I to wszystko?

– Tak.

– W porządku. Proszę mówić dalej.

– Tak jak powiedziałem wcześniej, męczyła mnie ta pogoda, ale nic się z tym nie dało zrobić. Deszcz zresztą przestał padać, kiedy dotarłem do magazynu.

– Co najpierw pan zauważył?

– Nic.

– Nie zwrócił pan uwagi na wyłamane drzwi?

– Nie. Były zamknięte, tak jak zawsze. Otwierają się do wewnątrz, są zamykane tylko na prosty zamek i klamkę.

– I były zamknięte?

– Z tego, co pamiętam, tak, chociaż nie zwróciłem na to jakiejś szczególnej uwagi. Otwierałem je już setki razy, robiłem to automatycznie. Skoro zamek był wyłamany, to musiała pewnie powstać jakaś szpara, ale niczego nie zauważyłem.

– Rozumiem, proszę kontynuować.

– Kiedy podszedłem, otworzyły się na oścież. Najwyraźniej nie były zamknięte, ponieważ ktoś nie dociągnął ich do końca, a zamek wyglądał na wyłamany, tak jakby ktoś je pchnął od zewnątrz.

– Trzeba było do tego dużej siły?

– Nie, drewno było stare, a śruby poluzowane. Nigdy się tym nie przejmowałem, aż… cóż, naprawdę trzymam tam tylko próbki i skrawki. Nic wartościowego. Komu by się chciało kraść coś takiego? Myślę, że już wspominałem o tym, że są to zwykle pozostałości z różnych projektów, czasem przydają się do zrobienia patchworku lub jako próbki materiału, więc wrzucam je tam za każdym razem, gdy uzbiera się pełne wiadro. Na tyłach sklepu mam niewielki warsztat, gdzie szyję, naprawiam i wykonuję niezbędne prace.

– Zatrudnia pan kogoś?

– Chyba pan żartuje – zaśmiał się Randall. – Z trudem zarabiam na czynsz, nie stać mnie na pracowników.

– Ale pracy ma pan aż tyle, żeby zrywać się z łóżka w niedzielny poranek?

– Mówiłem już, że to było ekspresowe zamówienie. Proszę posłuchać, zaczyna mnie to już męczyć. Kilka godzin temu przeżyłem spory szok, a teraz próbuje mnie pan oskarżyć o zaatakowanie i zabicie tej biednej dziewczyny. Powinienem wziąć środki uspokajające. Moje nerwy są w fatalnym stanie.

– Przepraszam, nie chciałem wywołać takiego wrażenia – powiedział Banks. – Proszę się uspokoić. Po prostu chcę wiedzieć, co się zdarzyło dziś rano.

– Nic się nie zdarzyło! Wszedłem do warsztatu i zobaczyłem… zobaczyłem… – Randall ukrył twarz w dłoniach, a jego pierś uniosła się kilka razy w ciężkim oddechu. – Boże! Zobaczyłem…

– Podać coś panu? – zapytał zaniepokojony Banks, bojąc się, że Randall może mieć atak serca.

– Tabletki. Są w kurtce – jęknął mężczyzna, wskazując ręką kierunek.

Banks podszedł do wiszącej na drzwiach sportowej marynarki, wyciągnął z jej kieszeni maleńką buteleczkę z tabletkami przepisanymi przez doktor Llewlyn i podał ją Randallowi. Mężczyznowi drżącą dłonią odkręcił zakrętkę, wyjął jedną pigułkę i włożył ją pod język.

– Wody? – zapytał inspektor.

Randall potrząsnął głową.

– Widział to pan? – odezwał się po dłuższej chwili milczenia. – To nerwy. Całkowicie zrujnowane. Nigdy nie byłem odporny, miewam ataki lękowe.

– Przepraszam pana, panie Randall – odpowiedział Banks, czując, że kończy mu się cierpliwość. Współczuł oczywiście każdemu, kto miał pecha znaleźć trupa, ale reakcje mężczyzny wydały mu się nieco przesadzone. – Jeśli jednak nie jest to dla pana zbyt bolesne, chciałbym wrócić do opowieści o tym, co się zdarzyło później.

Spojrzenie Randalla mówiło, że sarkazm nie był dla niego obcym zjawiskiem.

– To jest bolesne, panie Banks. Właśnie próbuję to panu uświadomić. Nie mogę zapomnieć tego widoku, wyrzucić go z pamięci. Ta biedna dziewczyna. Wyglądała tak, jakby właśnie… zasnęła.

– Wiedział pan, że nie żyje?

– Tak. To zawsze da się powiedzieć. Tak jakby… czegoś brakowało. Opuszczony dom. Pusta skorupa.

Banks znał te uczucia i z reguły podobne sytuacje opisywał w taki sam sposób.

– Z czasem obraz stanie się mniej wyraźny – pocieszył mężczyznę, choć opierając się na swoim doświadczeniu, nie do końca w to wierzył. – Proszę dokładnie opowiedzieć, co się wydarzyło. Niech pan spróbuje to sobie wyobrazić. Skupić się na szczegółach. Być może nie zauważył pan czegoś istotnego.

Wyglądało na to, że Randall się uspokoił.

– W porządku – odpowiedział. – Spróbuję.

– W magazynie było ciemno?

– Zupełnie. Dopóki nie włączyłem światła, nie mogłem się nigdzie ruszyć. Jak pan widział, to tylko jedna żarówka, ale wystarcza.

– Zauważył ją pan natychmiast?

– Tak, leżała na stosie resztek.

– Znał ją pan?

– Nie.

– Widział pan ją wcześniej?

– Nie.

– Dotykał pan ciała?

– Dlaczego miałbym to zrobić?

– Żeby sprawdzić, czy żyje.

– Nie, nie dotykałem. Nawet nie przyszło mi to do głowy.

– To co pan zrobił?

Randall odchylił się na krześle i poluzował kołnierzyk.

– Chyba… chyba stałem przez jakąś chwilę, w szoku, próbowałem to jakoś ogarnąć. Niech mi pan wierzy, na pierwszy rzut oka wyglądało to zupełnie nierealnie. Myślałem, że dziewczyna wstanie i pobiegnie gdzieś, śmiejąc się ze mnie, że to jakiś żart.

– Któryś z miejscowych dzieciaków robił już panu takie żarty?

– Nie. Dlaczego?

– Nieistotne. Wcześniej pan mówił, że był pan pewien, że dziewczyna nie żyje.

– To było później. Takie myśli przelatują człowiekowi przez głowę jednocześnie. To chyba szok.

– Dotykał pan czegoś w pomieszczeniu?

– Tylko drzwi. I włącznika. Nie przeszedłem nawet za próg. Kiedy tylko ją zobaczyłem, zatrzymałem się w miejscu.

– A kiedy się pan otrząsnął?

– Pomyślałem, że pójdę do sklepu i zadzwonię na policję, a potem sobie przypomniałem, że po drugiej stronie rynku jest posterunek, więc szybciej będzie, jak tam pójdę. Tak zrobiłem.

– Wie pan może, ile minęło czasu pomiędzy znalezieniem ciała a dotarciem na posterunek?

– Nie, raczej nie. Straciłem poczucie czasu. Po prostu pobiegłem przez rynek.

– Odkrył pan zwłoki piętnaście po ósmej?

– Tak. Z przyzwyczajenia spojrzałem na zegarek.

– Pana zgłoszenie przyjęto o ósmej dwadzieścia jeden. Zgadza się?

– Skoro pan tak twierdzi.

– Minęło sześć minut. Czy pański zegarek jest dokładny?

– Z tego, co się orientuję – tak.

– Widzi pan – Banks odchylił się w krześle – mamy świadka, który twierdzi, że wchodził pan do Labiryntu dziesięć po ósmej, według wskazań zegara kościelnego, i wiemy, że przejście z Taylor’s Yard do magazynu zajmuje nie więcej niż trzydzieści sekund. I co pan o tym myśli?

– To znaczy, że… byłem tam jedenaście minut? Nie, na pewno nie mogłem siedzieć tam tak długo.

– Może pana zegarek się spieszy.

– Może tak być.

– Mógłbym na niego spojrzeć?

– Co?

Banks wskazał na nadgarstek Randalla.

– Pański zegarek. Mogę mu się przyjrzeć?

– Tak, proszę bardzo. – Mężczyzna odwrócił tarczę w stronę policjanta. Dwunasta dwadzieścia siedem. Tak jak na jego zegarku i na zegarze na wieży.

– Wygląda na to, że dobrze chodzi.

Randall wzruszył ramionami.

– Cóż…

– Może pan jakoś wytłumaczyć te jedenaście minut?

– Nawet nie wiedziałem, że minęło jedenaście minut. Tak jak mówiłem, nie mam pojęcia, ile to mogło trwać.

– W porządku. – Banks podniósł się z krzesła. – Tak pan mówił. To tylko pięć minut różnicy w porównaniu z tym, co nam pan mówił, prawda? – Przez chwilę spoglądał w oczy Randalla, zmuszając go do opuszczenia wzroku. – Proszę pozostać na miejscu. Przyślę później kogoś, żeby spisał oficjalne zeznanie.

Mapston Hall było budowlą z pociemniałych starych kamieni, rozkraczoną na szczycie wzgórza niczym rogata ropucha. Za wysoką bramą w otaczającym ją murze wił się żwirowany podjazd prowadzący pomiędzy drzewami do parkingu przed budynkiem, na którym mogło się zmieścić jakieś dziesięć samochodów. Większość miejsc była już zajęta przez pracowników lub gości, Annie zdołała jednak zaparkować i ruszyła w stronę okazałych drewnianych drzwi, mając u boku jak zwykle nonszalanckiego Tommy’ego Naylora, który omiatał spojrzeniem całą okolicę. Pomimo że połknęła aspirynę, wciąż nękał ją ból głowy i odczuwała ogromną tęsknotę za długim, relaksującym moczeniem się w wannie.

– Prowadzenie czegoś takiego musi kosztować niezły grosz – zauważył Naylor. – Ciekawe, kto płaci rachunki.

– Założę się, że nie kasa chorych – stwierdziła Annie, chociaż znak przed budynkiem wskazywał, że Narodowy Fundusz Zdrowia częściowo zarządza Mapston Hall, wyspecjalizowanym w leczeniu chorób rdzenia kręgowego.

– Bogacze na wózkach – uznał Naylor. – Gdy tylko jest wola… Pomyśl nad tym. Jakiś krewny nie mógł się doczekać spadku? A może to była eutanazja?

Annie spojrzała na niego.

– Poderżnięcie gardła to dość dziwny sposób. Wezmę to jednak pod uwagę.

Zastawiała się, czy ofiara była świadoma, że uchodzi z niej życie. Być może jej ciało nie reagowało na bodźce, ale co z uczuciami, które musiały się w takiej sytuacji pojawić? Ulga? Strach? Przerażenie?

Chociaż wnętrze tego majestatycznego budynku z drewnianymi podłogami, boazerią, krętymi schodami, wysokim sufitem ozdobionym kryształowym żyrandolem oraz kolekcją osiemnastowiecznych portretów na ścianach, które niewątpliwie przedstawiały ród Mapstonów, było równie stare i ciemne jak fasada, to komputer stojący na biurku recepcjonistki wyglądał na zupełnie nowoczesny, podobnie jak podnośnik dla wózków zamontowany przy schodach. Wokół panowała gorączkowa krzątanina, ludzie wchodzili i wychodzili, kręciły się pielęgniarki, a sanitariusze pchali wózki. Kontrolowany chaos.

Annie i Naylor pokazali swoje legitymacje recepcjonistce, wyglądającej na przemęczoną studentkę zatrudnioną na godziny, i poinformowali ją, że prowadzą śledztwo w sprawie jednego z pacjentów. Dziewczyna pewnie chciała się zajmować niepełnosprawnymi i dzięki tej pracy zdobywała doświadczenie, pomyślała Annie. Na pewno była wystarczająco konkretna, nieco apodyktyczna, ciekawska, a jej pasywno-agresywna postawa kojarzyła się z pracownikami socjalnymi. Według plakietki przyczepionej na piersi nazywała się Fiona.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: