Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Przyjaźń absolutna - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
20 września 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Przyjaźń absolutna - ebook

Międzynarodowy terroryzm, interwencja w Iraku, nowa woja prowadzona przez służby wywiadowcze. Rozrachunek z międzynarodową polityką i ponure ostrzeżenie na wiek XXI.

Ted Mundy, syn brytyjskiego żołnierza urodzony w 1947 roku i Sasza, syn niemieckiego pastora luterańskiego, spotykają się w targanym zamieszkami Berlinie Zachodnim w latach 60. XX wieku.

Ich przyjaźń, choć wiele razy była wystawiana na próbę: zimna wojna, upadek Muru Berlińskiego, wojna w Iraku, przetrwała lata. Jednak w obliczu ekstremalnego terroru i mistyfikacji na skalę globalną wszystko się zmienia. Na jaw wychodzą wieloletnie kłamstwa, a wydarzenia przybiorą dla nich tragiczny obrót…

„Le Carre łączy thriller ze współczesną polityką, udowadniając ponownie, że jest mistrzem tego gatunku”. Observer

Kategoria: Sensacja
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8110-250-6
Rozmiar pliku: 1 000 B

FRAGMENT KSIĄŻKI

2

Kręta rzeka, która płynie od narodzin Mundy’ego do jego spotkania z nowym wcieleniem Saszy w Linderhofie, ma swe źródło nie w zielonych hrabstwach Anglii, lecz w przeklętych łańcuchach i przepaściach górskich Hindukuszu należących przez trzy wieki angielskiego panowania do Północno-Zachodniej Prowincji Pogranicznej.

– Ten młody sahib, którego pan tu widzisz – mówi emerytowany major piechoty, ojciec Teddy’ego, w barze Pod Złotym Łabędziem w podlondyńskim Weybridge każdemu, kto jeszcze o tym nie słyszał albo słyszał, lecz jest zbyt uprzejmy, by się przyznać – otóż ten młody sahib to jakby ciekawostka historyczna, no nie, mój chłopcze? – Po czym, czule otoczywszy ręką ramiona nastoletniego Mundy’ego, czochra mu włosy i obraca go do światła, by rozmówca mógł mu się lepiej przyjrzeć.

Major jest drobny, energiczny, pełen pasji. Gestami, nawet najczulszymi, przypomina boksera. Jego syn, chudzielec, przewyższa ojca o głowę.

– I jeśli można, zaraz panu powiem, dlaczego to mój Edward jest taką ciekawostką, sir – ciągnie major, a owo „sir” odnosi się do wszystkich dżentelmenów w zasięgu słuchu, do dam zresztą też, bo major wciąż jeszcze im się podoba, a one jemu. – Otóż owego ranka, gdy mój boy od lektyki poinformował mnie, że memsahib zaraz uczyni mi honor i obdarzy mnie potomstwem, tym oto chłopcem, sir, nad szpitalem pułkowym wschodziło zwykłe indyjskie słońce.

Dramatyczna pauza, z wiekiem Teddy też się tego nauczył, i kieliszek majora z mistycznym namaszczeniem unosi się w górę, a głowa się pochyla.

– Ale niestety, sir – ciągnie. – Ale niestety, nim ten oto młody człowiek pojawił się na placu apelowym – oskarżycielsko odwraca się teraz ku Mundy’emu, lecz jego wzrok nadal jest czuły jak przedtem – i to bez hełmu, a za to u mnie się dostaje dwa tygodnie paki…! Więc nim ten młody człowiek pojawił się na placu apelowym, słońce wcale nie było już indyjskie, tylko należało do wolnego państwa Pakistan. No nie, chłopcze, no nie?

Chłopiec czerwieni się i mamrocze:

– No, skoro ojciec tak mówi… – Czy coś takiego.

To zwykle wystarcza, by ktoś miły się roześmiał i by major mógł liczyć, że znowu napije się na cudzy koszt i że będzie mógł zakończyć swą opowieść morałem.

– Historia to bardzo kapryśna pani, sir. Maszerować dla niej noc i dzień, pracować jak wół, dawać przykład, i nic. Jej to nie wzrusza. – Taki równoważnikowy styl komunikowania odziedziczy kiedyś po nim syn. – Jak ktoś już jej niepotrzebny, to do widzenia. Na śmietnik. O właśnie. Na śmietnik historii. Ech! – Na nowo napełniony kieliszek wznosi się do góry. – Pańskie zdrowie, sir. Ma pan gest. I za naszą królową, naszą cesarzową, niech jej Bóg błogosławi. I za żołnierzy z Pendżabu. Trudno o lepszych, oczywiście pod dobrym dowództwem, sir. Ano właśnie…

Młodemu sahibowi przy okazji też trafi się lemoniada; major ze wzruszeniem wyciąga z rękawa sfatygowanej kurtki mundurowej zieloną chustkę i najpierw gładzi nią swój mały, lecz niesforny wąs, a potem wykonuje parę ukradkowych ruchów przy policzkach.

Major ma prawo do łez, bo – jak wiedzą wszyscy bywalcy Złotego Łabędzia – dzień narodzin pakistańskiej państwowości był nie tylko końcem jego kariery w armii brytyjskiej, ale również końcem dni jego żony, która spojrzawszy zmęczonym wzrokiem na urodzonego po czasie syna, wyzionęła ducha. Imperium brytyjskie też.

– Cóż to była za kobieta, sir. – Zbliża się wieczór. Major nie odchodzi od wodopoju i staje się coraz bardziej sentymentalny. – Wystarczy jedno słowo, by ją opisać: klasa. Kiedym zobaczył ją pierwszy raz, miała na sobie strój do konnej jazdy, bo kazała się zabrać służącym na poranną przejażdżkę. Pięć razy przeżyła na indyjskich równinach lato, a wyglądała tak, jakby właśnie była na truskawkach ze śmietaną na Pensji dla Panien Szlachetnie Urodzonych w Cheltenham. A na faunie i florze znała się lepiej niż Hindusi. I dziś byłaby wśród nas, gdyby ten zasraniec łapiduch tak się nie spił. Za jej pamięć, sir. Za świętej pamięci panią Mundy. Naprzód marsz. – Załzawiony wzrok pada na syna, o którego obecności major jakby na chwilę zapomniał. – A to mój mały Edward – wyjaśnia. – Kapitan szkolnej drużyny krykieta. Ile masz lat, chłopcze?

Chłopiec przyznaje się do szesnastu i nie może się doczekać, kiedy wreszcie będzie mógł zabrać ojca do domu.

Ale major musi jeszcze zapewnić wszystkich, że nie ugiął się pod brzemieniem podwójnej tragedii. Wytrwał, sir, wytrwał na posterunku. Owdowiał, miał teraz dziecko na głowie, wokół imperium rozpadało się w gruzy, więc ktoś mógłby pomyśleć, że zrobi to, co te mięczaki: opuści flagę, zagra na odwrót i odpłynie do kraju, w mrok. Ale major z innej gliny był ulepiony. On wolałby czyścić latryny w Pendżabie, niż w cywilu całować w dupę jakiegoś urzędasa. Serdeczne dzięki.

– Wezwałem mojego dirziego. Mówię mu: „Dirzi, w dniu, kiedy Dominium Pakistanu ogłosi się Republiką Pakistanu, ale ani jednego dnia później, odprujesz mi z polowego munduru gwiazdki majora i przyszyjesz w ich miejsce półksiężyc Pakistanu. Ale dźaldi, zaraz, już”. I zaproponowałem, że jeśli się przydam, to dalej będę służył wśród najlepszych żołnierzy na świecie. Najlepszych oczywiście, jeżeli mają dobrego dowódcę. – Dramatycznie dźga kciukiem powietrze. – Ano właśnie…

Tu na całe szczęście rozlega się dzwonek, co znaczy, że bar zaraz zamkną, więc chłopak wyćwiczonym gestem bierze ojca pod rękę i prowadzi go pod numer 2 na ulicę Vale, gdzie czeka na nich curry z poprzedniego dnia.

Pochodzenie Mundy’ego wcale nie daje się jednak tak łatwo określić. Major, z takim zapałem kreśląc ogólny zarys zamaszystymi pociągnięciami pędzla, równocześnie skąpi szczegółów. Za to Mundy’ego wspomnienia z dzieciństwa to przede wszystkim wciąż zmieniające się obozy wojskowe, koszary i wysunięte placówki – zmieniające się tym szybciej, im szybciej spadały notowania majora. Jednego dnia dumny syn imperium brytyjskiego mógł uważać się za udzielnego władcę wymalowanego na biało garnizonu z czerwonym budynkiem kasyna oficerskiego, boiskiem do polo, basenem, organizowanymi zabawami dla dzieci i bożonarodzeniowymi przedstawieniami. Mundy pamięta, jak śmiertelnie stremowany grał Gapcia w Królewnie Śnieżce i siedmiu krasnoludkach. A później gonił na bosaka po błotnistych zaułkach na wpół opustoszałej osady na dalekiej prowincji, gdzie zamiast samochodów mieli wozy ciągnięte przez woły, zamiast klubu – kinowy barak z blachy, a świąteczny pudding w pułkowej kantynie pokrywała zielona patyna pleśni.

Po tylu przeprowadzkach niewiele zostało z majątku ruchomego majora. Jego skóry tygrysie, wojskowe skrzynie, ukochane rzeźby z kości słoniowej – to wszystko należało uznać za straty w sprzęcie. Nie oszczędzono nawet pamięci jego żony, jej pamiętników, listów i szkatułki z rodzinną biżuterią – to ten złodziej kwatermistrz z Lahauru, każe go wychłostać, jego i każdego z tych jego drańskich ćaprasi!

Któregoś dnia pijany, bo doprowadzony do pasji głupimi pytaniami Mundy’ego, major wyjawia straszliwą prawdę:

– Jej grób, chłopcze? Powiem ci, gdzie jest jej cholerny grób! Nie ma go! Rozwaliły go dzikusy! Kamień na kamieniu nie został! Wiesz, co nam po niej zostało? Tylko to! – Uderza się w pierś swą drobną piąstką. I dolewa sobie jeszcze trochę, czyli jak mawia, ćota. – Jaką ona miała klasę, chłopcze! Za każdym razem gdy patrzę na ciebie, widzę ją! Pochodziła z dobrej angielskiej szlachty. Mieli piękny kawał ziemi w Irlandii, ale potem wszystko przepadło. Najpierw irlandzcy katolicy, teraz te cholerne derwisze. No i cały klan diabli wzięli.

W końcu osiadają na dłużej w garnizonie w górskim miasteczku Marri. Major wegetuje w domku z gliny, pali craveny A – bo to dobre na gardło – i żołądkuje się z powodu żołdu, chorych i przepustek; Mundym opiekuje się bardzo gruba aja z Madrasu, czyli po prostu niania, która przywędrowała na północ po uzyskaniu przez Pakistan niepodległości. Nie miała innego imienia, więc Mundy nazywa ją Aja. Recytuje z nim wierszyki po angielsku i pendżabsku, ukradkiem uczy go świętych wersetów Koranu i opowiada mu o dobrym Bogu, który kocha sprawiedliwość, wszystkie ludy świata i ich proroków, nawet chrześcijan i hindusów, a najbardziej dzieci. Po usilnych naleganiach Mundy’ego bardzo niechętnie przyznaje się, że nie ma już męża, dzieci, rodziców ani rodzeństwa.

– Wszyscy zginęli, Edwardzie. Wszyscy przenieśli się już do Boga. I niech ci to wystarczy. Idź spać.

Chłopiec pyta dalej, więc Aja mówi, że całą jej rodzinę wymordowali Hindusi podczas jednej z licznych masakr, do których po podziale Indii dochodziło na stacjach kolejowych, w meczetach i na placach targowych.

– A tobie jak udało się przeżyć, Aja?

– Wola boska. A ty jesteś moją nagrodą. Śpij już.

Gdy nadchodzi wieczór, przy wtórze głosów kóz, szakali, trąbek i natrętnych pendżabskich bębnów major zaczyna rozmyślać o śmierci, siedząc pod rozłożystą melią nad brzegiem rzeki, paląc tanie cygara, które z przyzwyczajenia nazywa birmańskimi i z oszczędności kroi na małe kawałki pogiętym scyzorykiem. Co jakiś czas pokrzepia się z cynowej piersiówki, podczas gdy jego syn pluszcze się w wodzie z tubylczymi rówieśnikami i wraz z nimi odgrywa niekończące się historie ludobójstwa dokonywanego wszędzie wokół przez dorosłych – więc raz jest hindusem, raz muzułmaninem, raz on zabija, raz zabijają jego. Jeszcze teraz, czterdzieści lat później, wystarczy, że zamknie oczy, i już czuje czarodziejski chłód spływający na ziemię równo z zapadnięciem mroku i niosący ze sobą upojne wonie, już widzi różowy świt nad zielonym, zalanym monsunowym deszczem podnóżem gór, już słyszy, jak cichną okrzyki jego towarzyszy zabaw; ich przyzywa znad rzeki głos muezina, jego – nocne krzyki ojca, który wymyśla mu od piekielników, bo przecież zabił własną matkę:

– Bo co, może nie, chłopcze? Chodź tu zaraz, mówię!

Ale chłopiec nie idzie, bo woli przytulić się do Aji i odczekać, aż alkohol zrobi swoje.

Od czasu do czasu chłopiec musi przejść przez przykry rytuał własnych urodzin. Gdy zbliża się feralny dzień, Ted robi, co może, zapada na wszelkie możliwe choroby: ból brzucha, migrenę, czerwonkę, pierwszy atak malarii, lęk przed ukąszeniem jadowitego nietoperza. Ale mimo wszystko dzień ów nadchodzi, pułkowi kucharze przygotowują straszliwe curry i tort z napisem: „Edwardowi z najlepszymi życzeniami”. Nie zaprasza się jednak żadnych dzieci, zasłony zostają zaciągnięte, stół w jadalni nakryty na trzy osoby, zapala się świece, służący w milczeniu tkwią rzędem pod ścianą; major w pełnym umundurowaniu, ze wszystkimi orderami na piersi, w kółko nastawia tę samą płytę z irlandzkimi balladami, a Mundy zastanawia się, ile curry uda mu się nie zjeść tym razem. Z namaszczeniem zdmuchuje świeczki, odkrawa trzy kawałki tortu, jeden kładzie na talerz mamy. Jeżeli major nie jest całkiem pijany, ojciec i syn zasiadają w milczeniu do partii szachów z białej i czerwonej kości słoniowej. Nigdy nie udaje im się dokończyć gry – odkładają ją na jutro, a jutro, jak wiadomo, nie przychodzi nigdy.

Bywają jednak inne, choć bardzo rzadkie wieczory, gdy major z jeszcze groźniejszą niż zwykle miną podchodzi do stojącego w kącie pokoju biurka, otwiera je jednym z licznych kluczy na łańcuszku i uroczyście wyjmuje stary tom w czerwonej oprawie ze złoconym napisem: Rudyard Kipling – Czytanki z dzieł wybranych. Ze sfatygowanego metalowego etui major wyjmuje okulary do czytania i nakłada je, umieściwszy szklankę z whisky w dziurze ratanowego fotela, po czym zaczyna wyrzucać z siebie urywanym głosem zdania o Mowglim, chłopcu z dżungli, i innym chłopcu imieniem Kim, który został szpiegiem w służbie Jej Królewskiej Mości, choć czytanka nie ujawnia, co się z nim potem stało, czy mu to uszło na sucho, czy też go złapano. Major potrafi popijać, czytać i znów popijać całymi godzinami z tak poważną miną, jakby celebrował podniesienie. Wreszcie zasypia, Aja wysuwa się na palcach z ciemnego kąta, w którym skrywała się podczas lektury, bierze Mundy’ego za rękę i prowadzi do łóżka. Czytanki Kiplinga to jedyna pozycja, która ocalała z wielkiego i różnorodnego księgozbioru jego matki.

– Ta kobieta miała więcej książek, niż ja zjadłem gorących obiadów – dziwuje się po żołniersku major.

Mimo to z czasem Mundy’emu coraz trudniej przychodzi zrozumieć, że tak kulturalna dama zostawiła mu tylko jeden zaczytany do cna zbiorek kilku niedokończonych opowieści. Znacznie chętniej wsłuchuje się więc w opowiadane mu do poduszki historie Aji o bohaterskich czynach Proroka. Swą edukację uzupełnia, uczęszczając do tego, co pozostało z dawnej kolonialnej szkółki dla sierot i dzieci uboższych oficerów, nadal bierze udział w szkolnych przedstawieniach i raz na tydzień odwiedza anglikańskiego misjonarza o gładkiej twarzy, który uczy go religii i gry na pianinie, a najbardziej lubi prowadzić swymi palcami palce nielicznych podopiecznych. Jednak owe przypadkowe kontakty z chrześcijaństwem to tylko nieprzyjemne chwile, sporadycznie zakłócające słoneczne dni pogaństwa. Dni te płyną najprzyjemniej na zawziętej grze w krykieta – z Ahmedem, Umarem i Alim – na bitej drodze za meczetem albo na wpatrywaniu się w lśniące kałuże w zagłębieniach skalnych w towarzystwie Rani, dziewięcioletniej bosej piękności, której Mundy szepcze do ucha dziecięce wyznania miłosne i z którą chce się ożenić najszybciej, jak tylko się da, albo na wyśpiewywaniu patriotycznych pieśni pendżabskich, gdy na pułkowym boisku do krykieta wciągana jest na maszt nowiutka flaga Islamskiej Republiki Pakistanu.

I pewnie Mundy spędziłby w ten sposób resztę swej młodości i w ogóle resztę życia, gdyby nie to, że pewnego wieczoru uciekli nagle wszyscy służący, nawet Aja, że – który to raz? – zabito deskami okiennice ich domku i że ojciec z synem w milczącym pośpiechu władowali resztki swego dobytku do skórzanych waliz z miedzianymi okuciami. I tak oto bladym świtem podskakują już na wybojach pod budą starej ciężarówki żandarmerii; na przednich siedzeniach w kabinie towarzyszą im dwaj pendżabscy żołnierze o marsowych minach. U boku Mundy’ego kuli się zdegradowany major piechoty pakistańskiej, już w cywilnym kapeluszu i starym szkolnym krawacie, bo krawat w barwach pułkowych nie przystoi komuś, kogo uznano winnym podniesienia ręki na towarzysza z korpusu oficerskiego. Mundy nie wie dokładnie, co takiego major zrobił z ręką, kiedy ją już podniósł, ale sądząc po konsekwencjach, nie włożył jej z powrotem do kieszeni. Przy bramie garnizonu dewan, który dotąd zawsze witał Mundy’ego szerokim uśmiechem, teraz stoi z kamienną twarzą. Obok niego tkwi Aja z twarzą białą jak kreda albo jak duchy, których zawsze tak się obawiała. Ahmed, Umar i Ali wyją, machają rękami i pędzą za odjeżdżającą ciężarówką, ale nie ma wśród nich Rani. Rani w odświętnej sukience, z czarnymi włosami świeżo zaczesanymi do tyłu, ze złączonymi stopami klęczy na poboczu drogi i tłumi płacz w splecionych ramionach.

Statek wypływa z Karaczi po ciemku i cały rejs do Anglii również odbywa się w ciemności, bo major wstydzi się pokazać po tym, jak wydrukowano jego zdjęcie w pakistańskiej prasie. Kryje się więc, popijając whisky w kabinie; je tylko to, do czego zmusi go syn. Chłopiec staje się opiekunem ojca, pilnuje go, sprawdza, czy wydawany na statku dziennik nie zawiera treści toksycznych, i wyprowadza majora na ukradkowe spacery albo przed wschodem słońca, albo wieczorem, gdy cały statek przebiera się do kolacji. Leżąc na wznak na drugiej koi i biernie paląc cygara ojca, liczy mosiężne śruby w drewnianych wręgach wznoszących się łukiem w stropie kabiny, wsłuchuje się to w gadaninę majora, to w pomruk silników statku lub zgaduje, jak też mogły się skończyć wszystkie te niedokończone opowieści Kiplinga. Albo marzy o Rani i o tym, by rzucić się w morze i popłynąć z powrotem do ojczyzny, którą jego ojciec wciąż nazywa Indiami.

A załamany major ma wiele do powiedzenia na temat Indii; część z tego, co mówi, młodego Mundy’ego bardzo zastanawia. Teraz, gdy nie ma już nic do stracenia, major oświadcza, że jest zniesmaczony udziałem swego kraju w tym skandalu, jakim było dopuszczenie do podziału Indii. Przeklina na czym świat stoi drani i idiotów z rządu i parlamentu. Wini ich o wszystko, nawet o to, co się stało z rodziną Aji. Wygląda na to, że usiłuje na ich barki złożyć własne poczucie winy. Przelew krwi i przymusowe wędrówki, załamanie się systemu prawnego, porządku i administracji centralnej są już dla niego konsekwencjami nie tubylczego oporu, a rozpanoszenia się, spisków, chciwości, korupcji i tchórzostwa brytyjskich władz kolonialnych. Lord Mountbatten, ostatni wicekról, na którego major nie pozwalał dotąd powiedzieć złego słowa, zostaje w oparach kabiny przemianowany na Osła.

– Gdyby Osioł myślał mniej o podziale Indii, a więcej o tym, jak powstrzymać masakry, mógłby uratować milion ludzi. Albo i dwa.

Niewiele lepszą prasę mają teraz u majora premier Attlee i minister Stafford Cripps. Niby to nazywają się socjalistami, a takie same z nich snoby jak z wszystkich innych.

– No a Winston Churchill? No, ten to byłby gorszy niż ci dwaj razem wzięci, gdyby tylko znowu dorwał się do władzy. A wiesz dlaczego, synu? Co? Wiesz?

– Nie, tato.

– Bo on uważał wszystkich, i hindusów, i muzułmanów, za stado baranów. Za takich, co tylko trzeba ich tłuc, wieszać i uczyć Biblii. Żebyś już nigdy nie powiedział przy mnie ani jednego dobrego słowa o tym człowieku. Rozumiesz, chłopcze?

– Tak, tato.

– No, to teraz daj mi whisky.

Heretyckie wywody majora są może nieco intelektualnie ograniczone, ale na znajdującego się w jakże trudnym wieku Mundy’ego mają wpływ oszałamiający. W jednej chwili staje mu przed oczyma Aja, która załamuje ręce nad ciałami swych pomordowanych bliskich, wspomina niejasne pogłoski o masowych mordach, po których następował równie krwawy odwet. A więc winni byli nie tylko Hindusi, lecz również Brytyjczycy! Przypomina sobie wszystkie docinki, które jako chrześcijanin musiał znosić od Ahmeda, Umara i Alego, i poniewczasie dziękuje im, że i tak zachowywali w tym umiar. Przed oczyma staje mu Rani i dziwi się, że do tego stopnia udało się jej zapanować nad odrazą, by go pokochać. Wyrzucony z ukochanego kraju dzieciństwa i młodości, niesiony dzień i noc w stronę innego, złego kraju, którego w życiu nie widział i który musi teraz nazywać ojczyzną, Mundy po raz pierwszy radykalnie przewartościowuje sądy o kolonializmie.

Czekająca na młodego Mundy’ego Anglia to stojący w wiecznym deszczu cmentarz żywych trupów oświetlony czterdziestowatową żarówką. Średniowieczne kamienne budynki szkoły cuchną środkami dezynfekcyjnymi, rządzą tam młodzi kolaboranci z dorosłymi despotami. Domek na Vale 2 jęczy i gnije; ojciec pichci w nim niejadalne curry i stacza się powoli, choć zdecydowanie. Ponieważ w Weybridge nie ma dzielnicy uciech, eksmajor zatrudnia jako gospodynię frywolną Szkotkę, panią McKechnie, która od wielu lat liczy sobie dwadzieścia dziewięć wiosen, niechętnie dzieli z nim łoże i tak skutecznie poleruje resztki kolekcji indyjskich srebrnych szkatułek, że tajemniczo znikają jedna po drugiej. Ale frywolna pani McKechnie nigdy nie głaszcze Mundy’ego po policzku, tak jak kiedyś czyniła to Aja, nie opowiada mu o bohaterskich czynach proroka Muhammada, nie trzyma go za rękę, póki chłopiec nie zaśnie, ani na odpędzanie nocnych strachów nie daje mu nic w zamian, kiedy zgubił amulet z tygrysiej skóry. Wkrótce ojciec wysyła Mundy’ego do szkoły z internatem – za pieniądze pochodzące ze spadku po dalekiej ciotce i ze stypendium dla dzieci oficerów. Chłopiec jest najpierw zdumiony, potem przerażony. Pożegnalne słowa majora, na pewno pełnego dobrych chęci, nie przygotowały go na to nowe życie.

– Zawsze pamiętaj, że matka patrzy na ciebie z nieba. A jak widzisz, że jakiś facet czesze włosy przy innych, to zwiewaj gdzie pieprz rośnie – mówi ojciec, gdy ściskają się na do widzenia.

Wyglądając z pociągu wiozącego go do szkoły i rozpaczliwie usiłując pamiętać, że matka patrzy na niego z nieba, Mundy na próżno szuka małych żebraków, którzy wieszaliby się u okien, peronów pełnych owiniętych co prawda w całuny, ale wcale nie zamordowanych ciał – głowy przykryte, stopy na wierzchu – i facetów czeszących się przy innych. Nie widzi też wypłowiałych jak krowie łajno na słońcu krajobrazów i błękitnych łańcuchów górskich, tylko podmokłe pola i tajemnicze afisze oznajmiające mu z mijanych płotów, że znajduje się w Strong Country.

Po przyjeździe na miejsce odbywania kary były biały bóg i panicz zostaje bez sądu zdegradowany do rangi pariasa. Pod koniec pierwszego trymestru, uznany za wariata z kolonii, zaczyna mówić z hinduskim akcentem – jak tak, to tak. Ku dzikiej radości kolegów zawsze sprawdza, czy gdzieś pod ławkami nie czai się wąż, a na każdy dźwięk dobiegający ze szkolnych kaloryferów rzuca się pod stolik z okrzykiem: „Trzęsienie ziemi!”. Prowadzony do łaźni uzbraja się w rakietę tenisową, by mieć czym opędzać się od nietoperzy, które mogłyby spaść na niego z sufitu, a gdy rozlega się dzwon wzywający do kaplicy, głośno się zastanawia, kiedy muezin zacznie nawoływać do modlitwy. Wysyłany na poranne biegi dla okiełznania popędu płciowego, wciąż pyta, czy krążące na niebie hrabstwa Dorset kruki to latawce.

Spadające na niego kary nie zdają się na nic. W czasie przeznaczonym na odrabianie lekcji mruczy pod nosem strzępy zapamiętanych wersetów Koranu, a po dzwonku nakazującym gaszenie świateł łatwo zastać go w umywalni przed popękanym lustrem, w którym sprawdza, czy nie ciemnieje mu twarz i okolice oczu, co potwierdziłoby jego żywione w skrytości ducha przekonanie, że jest porządnym muzułmaninem, a nie spadkobiercą arystokratycznej rasy swojej matki. Niestety: po jakimś czasie musi pogodzić się z myślą, że już do końca życia będzie pogardzanym, białym jak śnieg, obarczonym zbrodniami poprzednich pokoleń zadatkiem na nową klasę rządzącą Wielkiej Brytanii.

Jego jedynym duchowym sprzymierzeńcem jest taki sam jak on wyrzutek: siwowłosy emigrant w okularach w drucianej oprawie i sfatygowanym garniturze, pełen godności, uprzejmy, w nieokreślonym wieku, który prowadzi dodatkowe zajęcia z niemieckiego i gry na wiolonczeli, mieszka zaś w małym mieszkaniu w domku z czerwonej cegły przy rondzie na Bristol Road. Nazywa się Mallory. Mundy natknął się kiedyś na niego w herbaciarni na High Street – dokładnie o tej godzinie, o której w szkole rozpoczynało się zebranie nauczycieli. Dlaczego pan Mallory siedzi w herbaciarni i czyta książkę, zamiast być z kolegami w sali konferencyjnej?

– Bo ja nie jestem pełnoprawnym nauczycielem, panie Mundy – wyjaśnia ze swą zwykłą uprzejmością, zamykając książkę i prostując się na krześle. – Może kiedyś nim zostanę, gdy do tego dorosnę. Na razie jestem nauczycielem tymczasowym. Wiecznie tymczasowym. Może ciasta? Pan pozwoli…

Jeszcze przed nadejściem weekendu Mundy zapisuje się na lekcje wiolonczeli, dodatkowe zajęcia z kultury niemieckiej i niemieckie konwersacje, wszystko po dwie godziny tygodniowo. Podjąłem tę decyzję, bo muzyka jest moją jedyną pasją, a kultura niemiecka to taka literacka wersja muzyki, pisze odważnie do majora, prosząc o dorzucenie piętnastu funtów do rocznego czesnego.

Odpowiedź majora jest równie impulsywna, tym bardziej że wysłana za pośrednictwem telegrafu: Popieram z całego serca stop twoja matka wielki talent muzyczny stop jeżeli to krewny tego Mallory’ego co zdobywał Everest to świetny materiał ludzki stop zapytaj i odpisz stop mundy.

Ale niestety, pan Mallory nie jest świetnym materiałem ludzkim, przynajmniej nie w tym sensie. Przepraszająco tłumaczy, że naprawdę nazywa się Hugo Mandelbaum, pochodzi z Lipska i ma lęk wysokości.

– Tylko bardzo pana proszę, niech pan nie mówi o tym chłopcom. Wie pan, takie nazwisko… okropnie by się śmiali. – I sam się śmieje, i kiwa głową z rezygnacją kogoś, kto dobrze wie, że jest przedmiotem żartów.

Okazuje się, że z tą wiolonczelą to nie był najlepszy pomysł. Z początku doktor Mandelbaum uczy Mundy’ego wyłącznie prowadzenia smyczka. W odróżnieniu od anglikańskiego misjonarza z Marri traktuje palce ucznia jak kable wysokiego napięcia; ostrożnie układa je na właściwych miejscach i natychmiast chroni się w drugim końcu pokoju. Jednak już po piątej lekcji zmienia się wyraz twarzy nauczyciela: zawodowa troska zostaje zastąpiona zwykłym współczuciem dla bliźniego. Siedząc przy pianinie, łączy ręce i opiera się na nich.

– Panie Mundy – oświadcza wreszcie z wielką powagą. – Muzyka nie jest dla pana odpowiednim schronieniem. Może stanie się nim kiedyś, kiedy doświadczy pan już uczuć, które ona opisuje. Zresztą trudno coś przesądzać. Może będzie lepiej, jeżeli poszuka pan schronienia w języku. Już Karol Wielki mówił nam, że poznać drugi język to jak posiąść drugą duszę. Niemiecki jest właśnie taki. Gdy raz wejdzie do głowy, jest na zawołanie, można się w nim skryć, zamknąć za sobą drzwi. Pozwoli pan, że przeczytam krótki wiersz Goethego? Goethe wysławiał się czasem bardzo prosto. Szczególnie wtedy, gdy był w pańskim wieku, i potem znowu, gdy był w moim. Więc najpierw przeczytam panu po niemiecku ten bardzo prosty wiersz, a potem wytłumaczę, o co chodzi. I na nasze następne spotkanie pan się go nauczy. So.

I doktor Mandelbaum recytuje najpiękniejszy i najkrótszy wiersz, jaki kiedykolwiek napisano w języku niemieckim, i zaraz go tłumaczy: „Ponad gór szczytami trwa cisza… poczekaj no, rychło ucichniesz ty też”¹. Wiolonczela wraca do szafy doktora Mandelbauma, tej samej, w której trzyma swój stary garnitur. A Mundy, który zdążył już wiolonczelę serdecznie znienawidzić, teraz płacze, i to ze wstydu, choć zwykle nie roni łez. Doktor Mandelbaum siedzi w drugim kącie pokoju przy oknie zasłoniętym koronkową firanką i wpatruje się w książkę drukowaną szpiczastym gotykiem.

A jednak staje się cud. Mija parę trymestrów i doktor Mandelbaum ma wreszcie wybitnego ucznia, a Mundy znajduje schronienie u Goethego, Heinego, Schillera, Eichendorffa i Mörikego. Czyta ich ukradkiem, zamiast odrabiać lekcje z religii, potem bierze do łóżka i czyta dalej, ale już pod kołdrą, w świetle latarki.

– So, panie Mundy – oznajmia dumnie doktor Mandelbaum ponad tortem czekoladowym, który kupił z okazji doskonale zdanego przez Mundy’ego egzaminu państwowego. – Dziś obaj jesteśmy emigrantami. A może dopóki ludzkość jęczy w kajdanach, wszyscy dobrzy ludzie są emigrantami? – Bo doktor Mandelbaum pozwala sobie na uwagi o wyklętych tego świata tylko wtedy, gdy mówi po niemiecku. – Nie możemy wiecznie żyć w wieży z kości słoniowej. Wygodna nieświadomość to żadne rozwiązanie. W niemieckich organizacjach studenckich, do których nigdy nie mogłem należeć, mawiano: „Lepiej jak salamandra w ogniu żyć i gorzeć”.

Po czym odczytuje fragment z Natana mędrca Lessinga. Mundy słucha z szacunkiem i kiwa głową do wtóru rytmowi pięknego głosu, jakby wsłuchiwał się we śnie w muzykę, którą kiedyś wreszcie zrozumie.

– A teraz niech mi pan jeszcze opowie o Indiach – mówi doktor Mandelbaum, zamyka oczy i wsłuchuje się w powtarzane za Ają gawędy spod Himalajów.

Od czasu do czasu, chcąc wypełnić ojcowski obowiązek, w szkole pojawia się bez zapowiedzi major. Wspierając się na lasce z wiśniowego drewna, robi przegląd wojsk i ryczy. Jeżeli Mundy gra w rugby, ryczy doń, by połamał zasrańcom nogi, gdy w krykieta – ręce. Jego odwiedziny urywają się jednak, gdy za którymś razem, nie mogąc znieść goryczy porażki, oznajmia wszem wobec, że trener to pedał, i – nie po raz pierwszy w życiu – zostaje wyprowadzony za bramę. A za bramą szkoły trwają już w najlepsze szalone lata sześćdziesiąte – tylko w obrębie jej murów orkiestra wciąż jeszcze gra na imperialną nutę. Dwa razy dziennie na szkolnych nabożeństwach chwali się poległych, a gani żyjących, wynosi białego człowieka nad inne rasy i nakazuje wstrzemięźliwość płciową chłopcom, których podnieca byle nagłówek w „Timesie”.

Lecz choć ucisk, którego Mundy doznaje od swych dręczycieli, wzmaga jego nienawiść do nich, nie udaje mu się uniknąć przekleństwa ich aprobaty. Jego największym wrogiem jest bowiem wrodzona dobroduszność i nieposkromiona chęć przynależenia do wspólnoty. Pustkę, którą usiłuje wypełnić, zrozumieć może tylko ktoś, kto nie znał własnej matki. A zmiana nastawienia do niszczonego kiedyś ucznia odbywa się powoli i podstępnie. Zaczyna się od tego, że coraz częściej uchodzą mu płazem najróżniejsze przejawy niesubordynacji. Pali papierosy w najbardziej niebezpiecznych miejscach, ale nikt jakoś nie chce go na tym przyłapać ani poczuć woni z ust. Podczas nabożeństwa czyta lekcję w stanie upojenia alkoholowego, bo właśnie wypił kufel piwa przy tylnych drzwiach pobliskiego pubu, lecz zamiast obowiązkowej w takich wypadkach kary chłosty spotyka go niespodziewane wyróżnienie: zostaje jednym z uczniowskich prefektów z dużymi szansami na stanowisko przewodniczącego szkoły. Najgorsze jednak ma dopiero nadejść. Otóż mimo pewnej niezgrabności Mundy dostaje się do szkolnej reprezentacji w rugby i w krykiecie i już zupełnie nieoczekiwanie zostaje szkolnym bohaterem. Pogańskie praktyki i wywrotowe poglądy w jednej chwili idą w zapomnienie. Dostaje tytułową rolę w nudnym jak flaki z olejem średniowiecznym moralitecie. Szkołę opuszcza w niechcianej glorii, a dzięki doktorowi Mandelbaumowi czeka już na niego stypendium na germanistyce w Oksfordzie.

– Drogi chłopcze…

– Ojcze…

Mundy pozwala majorowi zebrać myśli. Siedzą w szklarni w podlondyńskiej willi. Na zewnątrz jak zwykle pada deszcz. Strugi wody zasłaniają błękitne sosny w zapuszczonym ogródku, spływają po zardzewiałych framugach drzwi, uderzają o spękane płytki przed progiem. Frywolna pani McKechnie bawi w Aberdeen. Jest popołudnie, więc major znajduje się teraz w stanie lucidum intervallum między drinkiem do lunchu a pierwszą wieczorną szklaneczką. Sparszywiały ogar powarkuje i puszcza gazy w legowisko u stóp swego pana. W szklarni brakuje już szybek, ale majorowi to nie przeszkadza, bo od pewnego czasu cierpi na klaustrofobię. Odtąd zgodnie z domowym regulaminem nie zamyka się u niego ani okien, ani drzwi. Swej topniejącej z roku na rok publiczności Pod Łabędziem powtarza w kółko, że jeżeli dranie chcą go dopaść, to wiedzą, gdzie go szukać – i tu wskazuje zawsze na swą nieodłączną laskę z wiśniowego drewna.

– Czyli co, chłopie, jesteś zdecydowany? Na tę niemczyznę? – I z mądrą miną zaciąga się birmańskim cygarem.

– Tak jest, tato, dziękuję.

Major i ogar razem zastanawiają się nad odpowiedzią, pierwszy jednak odzywa się major:

– No wiesz, parę porządnych pułków nam zostało. Nie wszystkie jeszcze zeszły na psy.

– Mimo wszystko jestem zdecydowany, tato.

Kolejna dłuższa pauza.

– Myślisz, że szkopy znów się do nas wezmą? Od poprzedniego razu minęło dwadzieścia lat, przedtem też było dwadzieścia, więc chyba znowu czas na nich.

Następuje jeszcze jedna chwila ciszy. Twarz majora nagle się rozjaśnia.

– No tak, synu. Możesz mieć pretensje do matki.

Nie po raz pierwszy w ciągu ostatnich miesięcy Mundy zaczyna się bać o stan umysłu ojca. Moja zmarła matka miałaby być odpowiedzialna za kolejną wojnę z Niemcami? Jak to, tato, jak to?

– Tej kobiecie języki przychodziły tak łatwo, jak nam splunąć. I hindi, i pendżabski, i urdu, i telugu, i tamilski, i niemiecki…

Mundy nie posiada się ze zdumienia.

– Niemiecki też?

– I francuski. W mowie, w piśmie, w śpiewie. Miała ucho jak ptak przedrzeźniacz. Zresztą u Stanhope’ów to rodzinne.

Mundy słucha tego z wielką satysfakcją. Dzięki doktorowi Mandelbaumowi od pewnego czasu jest w posiadaniu tajnej informacji, że niemiecki to piękny, poetycki, dźwięczny, logiczny i niespodziewanie wesoły język, a równocześnie posiada ową romantyczną duszę, której nie zrozumie nikt, kto nie potrafi się jej doszukać. Poza napisem „Wstęp wzbroniony” posiada więc właściwie wszystko, o czym mógłby marzyć poszukujący duchowego schronienia dziewiętnastoletni „wilk stepowy”. A teraz jeszcze okazuje się, że to wrodzony talent! Tak oto Los rozwiewa ostatnie wątpliwości. Przecież gdyby nie doktor Mandelbaum, Mundy nigdy nie poszedłby na germanistykę. A gdyby nie germanistyka, nie zapisałby się na cotygodniowe zajęcia z gockiego przekładu Biblii biskupa Wulfili. A gdyby nie Wulfila, trzeciego dnia pierwszego semestru na uniwersytecie nie siedziałby na perkalowej kanapie w północnej części Oksfordu pośladek w pośladek z drobną, acz ognistą Ilse, Węgierką poliglotką, która wzięła na siebie zadanie wprowadzenia dryblasa półsieroty – prawiczka – w świat doznań seksualnych. Odbywszy akademickie safari po uczelniach całej niemal Europy, znalazła się w Oksfordzie, by tu zrozumieć dogłębnie korzenie współczesnego anarchizmu. Wulfila znalazł się w jej planie studiów zupełnie przypadkowo.

Wezwany w środku nocy do podlondyńskiej willi zasmucony Mundy podtrzymuje spoconą głowę ojca, który w jego ramionach wydaje ostatnie tchnienie swego nędznego żywota, podczas gdy beztroska pani McKechnie pokrzepia się cygarem na schodach. Na pogrzebie zjawiają się poza synem i konkubiną: adwokat, od dawna już nieopłacany księgowy, właściciel Łabędzia i kilku bywalców lokalu. Pani McKechnie, która wciąż liczy sobie dwadzieścia dziewięć lat, stoi nad otwartym grobem na baczność jak prawdziwa dzielna szkocka wdowa. Jest lato, więc ma na sobie czarną szyfonową sukienkę, którą leniwy wietrzyk opina na jej ciele, ukazując piękny zarys biustu i innych krągłości. Zasłania usta książeczką do nabożeństwa i szepcze Mundy’emu do ucha z tak bliska, że jej usta łaskoczą go w uszy.

– Widzisz, co mógłbyś mieć, gdybyś ładnie poprosił? – mówi ze swym aberdeeńskim akcentem i ku oburzeniu Mundy’ego lekko muska dłonią jego krocze.

Mundy chroni się wreszcie w college’u i drżąc na całym ciele, przegląda swój skromny spadek: mocno zniszczone czerwono-białe szachy z kości słoniowej; zgniłozielony wojskowy plecak, w nim sześć koszul szytych na miarę przez firmę Ranken sp. z o.o., rok założenia 1770, Kalkuta, dostawca dworu JKM Jerzego V, filie w Delhi, Madrasie, Lahaurze i Marri; mocno poobijaną cynową piersiówkę, nieodłączną towarzyszkę wysiadywania pod rozłożystą melią o zachodzie słońca; pogięty scyzoryk do przecinania cygar; złamany ceremonialny nóż Gurkhów z wygrawerowanym napisem „Dzielnemu Przyjacielowi”; przekazywaną z pokolenia na pokolenie tweedową marynarkę bez metki krawca; zaczytany egzemplarz Rudyarda Kiplinga Czytanek z dzieł wybranych oraz ciężką skórzaną walizę o mosiężnych okuciach, znalezioną pod stertami pustych butelek w szafie w sypialni majora.

Waliza jest zamknięta na kłódkę.

Klucza nie ma.

Przez kilka dni Mundy trzyma walizę pod łóżkiem. Jej los jest teraz w jego rękach. O skarbie pod łóżkiem wie tylko on, nikt więcej. Czy okaże się, że jest nieprawdopodobnie bogaty? Może jest jedynym spadkobiercą British American Tobacco? Albo tajemnej fortuny wymarłego rodu Stanhope’ów? Pożyczoną od college’owego dozorcy piłką do metalu usiłuje poradzić sobie z kłódką. Zajmuje mu to cały wieczór i w końcu doprowadzony do rozpaczy kładzie walizę na łóżko, wyciąga ceremonialny nóż Gurkhów z pochwy i podbudowany widokiem tego wspaniałego narzędzia robi w denku równy, okrągły otwór. Podnosi rozciętą skórę i czuje zapach Marri o zachodzie słońca i potu na karku Rani kucającej obok niego nad wodą w rozpadlinach skalnych.

Urzędowe pisma wojskowe: angielskie, indyjskie, pakistańskie.

Wyblakłe pergaminy nadające Arthurowi Henry’emu Mundy’emu kolejne stopnie: podporucznika, porucznika, kapitana elitarnego pułku, potem nieco mniej elitarnego pułku, potem jeszcze mniej elitarnego.

Pożółkły, zrobiony na domowej drukarence program przedstawienia Królewna Śnieżka w Teatrzyku Peszawarskim. W roli Gapcia – E.A. Mundy.

Listy od zdenerwowanych kierowników banków w związku z „rachunkami z mesy oficerskiej i wieloma innymi obciążeniami, na które nie ma pokrycia w środkach zdeponowanych na kontach w naszym banku”.

Przepięknie wykaligrafowany protokół posiedzenia sądu wojskowego w Marri, wrzesień 1956, podpisano: sierż. J.R. Singh, protokolant. Zeznania świadków, zeznanie obrońcy oskarżonego, wyrok. Aresztowany przyznaje się do winy, przyznaje się do popełnionego czynu. Z wystąpienia obrońcy: „Major Mundy był pijany. Dostał szału. Gorąco przeprasza za swój czyn i oddaje się do dyspozycji sądu”.

Nie tak szybko. Przeprosiny nie wystarczą. Jaki czyn? Za co ten sąd?

Opis zajścia złożony w sądzie na piśmie, lecz nieodczytany. Major Mundy przyznaje się do czynów zarzucanych mu w akcie oskarżenia, a więc do tego, że gdy posilał się w kantynie oficerskiej, „poczuł się urażony żartobliwymi uwagami kapitana Graya, szanowanego oficera kwatermistrzostwa, tymczasowo oddelegowanego ze swego pułku w Lahaurze. Oskarżony chwycił kapitana za klapy munduru w sposób nieregulaminowy i całkowicie sprzeczny z zasadami dyscypliny wojskowej, po czym zadał mu trzy celne ciosy głową, powodując liczne obrażenia twarzy ofiary. Nie poprzestając na tym, kopnął go kolanem w krocze, a następnie, mimo wysiłków próbujących go uspokoić kolegów, zaciągnął wspomnianego kapitana na werandę i tam brutalnie go pobił i skopał, co mogło zagrozić nie tylko szczęściu małżeńskiemu i dalszej wojskowej karierze ofiary, lecz wręcz jej zdrowiu i życiu”.

Sąd nie mógł stwierdzić, jak brzmiały „żartobliwe uwagi kapitana Graya”, ponieważ sam oskarżony odmówił ich przytoczenia. Wypowiedzi oskarżonego w sądzie ograniczyły się do stwierdzenia, iż „był pijany i jest mu bardzo przykro”. Koniec sprawy, koniec kariery, koniec wszystkiego. Wszystkiego, ale nie tajemnicy.

Opasła teczka do akt podpisana przez majora: „Akta”. Po co? Czy na książce też pisze się „książka”? Pewnie tak. Mundy wyrzuca zawartość teczki na swą poprzecieraną kołdrę. Duża pożółkła fotografia w ozdobnej pozłacanej ramce przedstawia grupkę sztywnej angielskiej rodziny otoczoną liczną służbą. Stoją na stopniach kolonialnej rezydencji – w podgórskiej części Indii – z niezliczonymi wieżyczkami, okolonej starannie utrzymanym ogrodem. Na każdej wieżyczce łopocze brytyjski sztandar. W centrum grupy stoi pewny siebie biały mężczyzna w sztywnym kołnierzyku, obok niego równie władcza i poważna żona w bliźniaku i plisowanej spódnicy. Po obu stronach tej pary dwaj mali biali chłopcy, każdy w mundurku z Eton. Z kolei po obu stronach chłopców inne białe dzieci i dorośli w różnym wieku, najprawdopodobniej ich ciocie, wujowie i kuzyni. Niżej na schodach służba w liberii ustawiona według koloru skóry: najbielsi w środku, najciemniejsi z brzegu. Wydrukowany podpis głosi: „Państwo Stanhope’owie w swej posiadłości w dniu kapitulacji Niemiec, 1945 r. BOŻE CHROŃ KRÓLA”.

Mundy zdaje sobie sprawę, że oto znalazł się twarzą w twarz z Duchem Matki. Przysuwa zdjęcie do lampki nocnej, obraca nim do światła na wszystkie strony i szuka wśród żeńskiej części rodziny wysokiej angielsko-irlandzkiej arystokratki poliglotki; szuka przede wszystkim oznak godności i erudycji. Widzi groźne matrony, starsze panie zbyt stare, by mogły jeszcze kogokolwiek urodzić, naburmuszone tłuste podlotki z warkoczami, ale potencjalnej matki wśród nich nie ma. Już chce odłożyć fotografię, gdy na jej odwrocie zauważa nabazgraną i też już zbrązowiałą linijkę pisma – na pewno nie jest to pismo majora. Raczej niezbyt w tym wyćwiczonej dziewczyny – jednego z tych naburmuszonych podlotków? – chyba bardzo podekscytowanej, bo tu kleks, tam zadrapanie… „I jak zwykle zamkłam oczy!!!”

Podpisu brak, ale ten temperament… Mundy znów wpatruje się w fotografię. Szuka pary zamkniętych oczu, teraz już nie tylko angielskich, ale i hinduskich. Dzień był jednak słoneczny, więc tych zamkniętych oczu jest zbyt wiele. Odkłada zdjęcie na kołdrę i grzebie wśród reszty zawartości teczki; nie całkiem przypadkowo wybiera paczkę przewiązanych sznurkiem listów. Zagląda na rewers zdjęcia, na odręczny napis, i porównuje pismo. Autorka listów i autorka napisu na zdjęciu to jedna i ta sama osoba. Mundy rozkłada listy na kołdrze – jest ich sześć. Najdłuższy ma osiem nieponumerowanych stron, pisanych jak kura pazurem z najokropniejszymi błędami ortograficznymi; brak godności i erudycji jest widoczny już na pierwszy rzut oka.

Dwa pierwsze zaczynają się od: „Najdroższy” i „Och, Arthurze”, ale potem już nie jest tak miło:

Arthur, do jasny holery, słóchaj mnie!

Jaki sókinsyn mnie to zrobił? No ten com mu sie oddała jak gupia jak komu dobremu czyli Ty Arthur, jak mi Bug światkiem. A nie zapieraj sie. Jak wruce do domu tata mnie zabije. I zara bede jak kórwa z benkartem i za co go wyrzywie oddadzom mnie za konnicom dziecko zabiorom przecie wiem bo to taka pokóta. A jak zostane w Indyjah to mi ino za kórwe iść jak te muladki na rynku Matko Bosko to jurz mnie sie lepi w Gangysie utopidź. Ani sie wyspowiadadź bo ten zasrany Ojciec M’Graw zaraz nagada Stanhopowy a co bo to nie dobieroł sie do mnie a Gospodyni to gapi mi sie na brzuho jakbym ji obiad zerzarła. Czy ta nasza niania Nallie pszypadkiem nie jest w ciąrzy? Jak Boga koham co tyrz pani do głowy pszyszło tak dobże nas pani karmi a co bendzie Arthur jak przyńdzie szusty miesionc a ja dalej bede tyła? I do tego robie za Maryje w jasełkach tylko że nie Duh Świenty mnie to zrobił ino ty!

Arthur dwa som dwa czuje jak tam dwa syrca bijom!

Przydałaby się lupa. Mundy pożycza ją od studenta pierwszego roku, zapalonego filatelisty, z pokoju piętro niżej.

– Przepraszam, Sammy, ale muszę się czemuś bliżej przypatrzeć.

– Kurde, o północy?!

– Kurde, o północy.

Teraz Mundy koncentruje się na niższych schodach. Szuka wysokiej dziewczyny, która musi mieć zamknięte oczy i być w uniformie angielskiej niani. Nie szuka długo. Jest. Wesoła tyczka z czarną czupryną, o irlandzkich oczach zaciśniętych dokładnie tak, jak w opisie; wbić Mundy’ego w biały fartuch i nałożyć mu czarną perukę, i kazać mu zamknąć oczy od blasku indyjskiego słońca – i wypisz, wymaluj, tym bardziej że dziewczyna na zdjęciu jest mniej więcej w tym samym wieku co on teraz i chyba rzeczywiście tego samego wzrostu. I ma jeszcze dokładnie taki głupawy, nieschodzący z twarzy uśmiech, z jakim ja teraz patrzę na nią przez lupę. Bliżej niej już nigdy nie będę, myśli Mundy.

Zaraz, zaraz. A może ty po prostu uśmiechasz się tak nieśmiało dlatego, że jesteś za wysoka? A może ty też jesteś takim samym niespokojnym duchem jak ja?

Spontaniczna, ufna, radosna. Taka biała, wyrośnięta, dorosła wersja Rani.

Właściwie znacznie bardziej wolę ciebie niż tę nudną napuszoną arystokratkę, tę chodzącą godność i erudycję, którą tata karmił mnie od czasu, gdy byłem na tyle duży, że trzeba mnie było okłamywać.

Poufne. Sprawa osobista

Szanowny Panie Kapitanie!

Lady Stanhope poleciła mi zwrócić Pańską uwagę na Pana zobowiązania względem panny Nellie O’Connor, opiekunki do dzieci zatrudnianej przez Ich Lordowskie Moście. Lady Stanhope poleciła mi poinformować Pana, że jeżeli sytuacja panny O’Connor nie zostanie wkrótce uregulowana w sposób licujący z honorem oficera i dżentelmena, będzie musiała powiadomić o wszystkim dowódcę Pańskiego pułku.

Z poważaniem

osobisty sekretarz lady Stanhope.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: