Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Psy nad jeziorem - ebook

Wydawnictwo:
Seria:
Data wydania:
5 kwietnia 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Psy nad jeziorem - ebook

Nano Mazuth, znany bośniacko-hercegowiński poeta i eseista z kanadyjskim paszportem, autor kilku wierszy pod tym samym tytułem „Psy nad jeziorem”, zapada w śpiączkę. Jego mózg, odcięty od bodźców zewnętrznych, tworzy równoległy świat, w którym wspomnienia przeplatają się z wytworami wyobraźni, czas przeszły staje się przyszłością, a zmarli z dwóch epok maszerują pod rękę z żywymi, tworząc fantasmagoryczny korowód paradujący przez bałkańską zawieruchę.

Nezveti, niepozorny chłopak pracujący w recepcji, który odnalazł nieprzytomnego poetę w hotelowym pokoju, czuje zaskakującą więź z chorym i podaje się za jego krewnego. By uzasadnić przed współlokatorem częste wizyty w szpitalu, wymyśla historię umierającej kuzynki. Niczym Szeherezada codziennie opowiada przyjacielowi pasjonujące perypetie życiowe Bessy, wynikające z fascynacji Dubrownikiem, literaturą renesansową i młodą lekarką.

Obaj opowiadacze śmiało nurkują w narracje prawdopodobne i niemożliwe. „Psy nad jeziorem” to oniryczna wędrówka w labiryncie biografii wybitnych postaci, anonimowych bohaterów i niespokojnych dusz, obudowanym perełkami literackimi i ciekawostkami historycznymi. To nowe oszałamiające wcielenie jednego z najlepszych bałkańskich pisarzy. 

„Psy nad jeziorem” to ćwiczenia stylistyczne na marginesie serialu telewizyjnego „Zagubieni” i powieści Roberta Bolaño „Dzicy detektywi”.

„Psy nad jeziorem” to olśniewająca szkatułkowa fantasmagoria, w której szkatułka raz jest kołyską, a innym razem trumną. „Piotr Kofta”

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8049-504-3
Rozmiar pliku: 1,0 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Dzień był chyba słoneczny. Tak lśniło, że czułem ból pod powiekami. Szedłem z mocno zaciśniętymi oczyma, słyszałem dokoła siebie kroki, jakby setki ludzi szły w milczeniu i jakby się wszyscy spieszyli, to naturalne, są na lotnisku i każdy dokądś leci; uśmiechałem się, żeby nie wyglądać głupio, gdy tak idę po omacku, śmiałem się głośno, żeby wszyscy słyszeli, żeby nikt się nie zastanawiał, dlaczego mam zamknięte oczy, i nie pomyślał, że to nienormalne na lotnisku albo że, Boże uchowaj, jestem jakimś terrorystą i dlatego tak dziwnie wyglądam.

A człowiek, który się śmieje, nie budzi niczyich podejrzeń. Ci, co się śmieją, to ludzie dobroduszni, no i nie można się śmiać i jednocześnie modlić do Boga. Ludzie wierzą – albo widzieli to w telewizji – że terrorysta modli się, zanim wejdzie do samolotu, La ilaha illallah, i z każdym słowem jego modlitwy są bliżej wybuchu. Niech wiedzą: ja nie jestem taki. Śmiech to nic złego, dziwne, że nikt do mnie nie dołączył, więc śmieję się sam, a oni wciąż idą.

Czy nie jest niezwykłe, że nikogo nie nadepnąłem, chodząc tak z zamkniętymi oczyma?

Z nikim się nie zderzyłem, choć słyszę ich idących ku mnie, tych, co właśnie skądś przylecieli, i omijamy się, robię unik, żeby nie trącić kolanem jakiegoś dziecka, skręcam w lewo, w prawo, jak nakazuje szklany korytarz prowadzący do samolotu, śmieję się jeszcze głośniej i czuję się nieswojo, bo przez wszystkie te lata, a w lipcu skończę pięćdziesiątkę, nie wiedziałem, że mogę chodzić z zamkniętymi oczyma i wzrok nie jest mi już potrzebny.

Wystarczyło zamknąć oczy i spróbować, ale komu by to przyszło do głowy.

Od kiedy się urodziłeś, uczą cię, że musisz się uważnie rozejrzeć na wszystkie strony. A potem pewnego dnia słońce staje się tak mocne, że trzeba zamknąć oczy. Wtedy pojmujesz, jak łatwo jest chodzić po omacku i nie zderzać się z innymi ludźmi, ze słupami, kolumnami, szafami, ścianami.

Podnoszę nogę, pierwszy stopień, drugi, trzeci, to wspaniale, że wiem, ślepi, gdyby wiedzieli, nie musieliby mieć białej laski, czwarty, piąty, i po piętnastym wchodzę do samolotu.

Otwieram oczy, ale potrzebują czasu, żeby przywyknąć do ciemności.

Przepraszam, mówię, proszę się nie spieszyć, odpowiada stewardesa, i widzę jej twarz skupioną wokół szerokiego białego uśmiechu, zęby stewardesy lśnią w słońcu, które dociera z zewnątrz, kiedy mrugnę, przez ułamek sekundy widzę jej szczękę, szarą jak na zdjęciu rentgenowskim.

Przepraszam, powtarzam, nie ma się pan czego bać, mówi, a ja się śmieję i odpowiadam, że jako stewardesa nie powinna wspominać o strachu. Wie pani, jacy są pasażerowie, mówię, natychmiast wpadają w panikę.

Siadam na swoim miejscu, 7D, przy oknie, o co zawsze proszę, ale nie mogę sobie przypomnieć, czy tak było i tym razem. Nie pamiętam, żebym się odprawiał, zrobiłem to automatycznie, a działania automatyczne szybko się zapomina. Jeśli człowiekowi ucieknie myśl, a jest w znajomym miejscu, łatwo może się zdarzyć, że kolejne automatyczne działania się połączą i za dzień lub tydzień niczego nie będzie pamiętał.

Dunju – podnoszę rękę i macham ku wejściu.

Stewardesa odwraca się, uśmiecha, czubkami palców dotyka czoła, jakby mówiła: ojej, zapomniałam, ależ mnie pan zagadał, porzuca podróżnych, którzy wchodzą do samolotu, i przynosi mi gruby plik codziennych gazet.

Dziękuję ci, Dunju – mówię.

Skąd wiem, jak ma na imię stewardesa? Pasażerowie zwyk­le tego nie wiedzą.

Dobrze, że jestem sam, że nie wziąłem dziecka i żony, bo jak bym im wytłumaczył, że znam imię stewardesy? I że jestem z nią na ty? (Czy mam żonę i dziecko, czy też miałem je dawno? A może nie ożeniłem się, tylko marzyłem o rodzinie, patrząc na innych?)

Dunju! – krzyczę, ona cierpliwie odwraca się, słucham cię, mówi, przepraszam panią – kończę.

Przepadło, za chwilę startujemy, a wtedy przestają obowiązywać gramatyczne finezje, odpowiada, i śmiejemy się oboje.

Na 7A siada mężczyzna z brodą.

Trzyma w objęciach przezroczystą plastikową reklamówkę, w której są dwa małe plamiste jabłka i kurze udko zawinięte w staniol. Wyłazi z niego tylko czubek nogi, brunatno-szary staw, i ten staw przed paroma dniami gładko i bezboleśnie się ruszał, kiedy kurczak, właściwie już prawie kogucik, biegał po podwórzu, uciekając przed psem, który szczekał, a potem dziobiąc ziarna kukurydzy… Staw go nie boli, porusza się lekko, chociaż jest w staniolu, już suchy, upieczony w piecyku firmy Sloboda z Čačka, ale to jest później, a tamto przedtem.

Kurczak biegnie przez podwórze, oblatuje mnie strach, lód skuwa mi serce, bo dlaczego o nim wiem, dlaczego wiem, że to udko w staniolu jest jego lewą nogą, i dlaczego tak dobrze go widzę, kiedy znienacka kołuję nisko nad podwórzem pełnym błota, mokrym od deszczu, choć przed chwilą dzień był słoneczny, taki lśniący, że nie mogłem patrzeć; ląduję i stapiam się z nim, teraz ja jestem tym kogutkiem, który biega za ziarnami kukurydzy, i przejmuje mnie śmiertelny strach, bo wiem, że jestem udkiem w staniolu, w przezroczystej plastikowej reklamówce, na kolanach człowieka z 7A, i wiem, że jestem bezradny i słaby, że nie mogę uniknąć swojego strasznego losu, i że za chwilę złapie mnie wieśniaczka w chustce i zakręci mną w powietrzu jak żywym śmigłem, raz, dwa, trzy razy, jak karuzela na wiedeńskim Praterze, tylko nieporównywalnie szybciej, i że potem nagle ciśnie mnie na pieniek i jednym ciosem siekiery oddzieli od ciała, i że przybiegnie kot i złapie moją żywą jeszcze głowę, i że będę krzyczał z tej głowy, i że nikt mnie nie usłyszy, bo nawet gdyby mogli mnie słyszeć, nie uwierzyliby, że nie jestem odciętą głową kurczaka, którego uśmiercili, ponieważ dwie noce wcześniej zaczął piać, a gospodarstwo ma już swojego koguta, tylko mężczyzną z 7D, który zobaczył znajomego na fotelu 7A z plastikową reklamówką na kolanach i wystającym z niej kurzym udkiem w staniolu.

Spociłem się z przerażenia i zamknąłem oczy. Będzie lepiej, jeśli się prześpię pięć minut. Żeby bałagan w głowie się uspokoił.

O piątej czterdzieści pięć dwaj policjanci i policjantka włamali się do pokoju 119.

W ciągu ostatnich dziesięciu lat, od kiedy Jovan Kerkez pracuje w recepcji, pierwszy raz wezwano policję, żeby się włamała do pokoju. Normalnie wzięłoby się klucz od pokojówki i po prostu otworzyło drzwi.

Gdyby pokojówka zgubiła klucz, był jeszcze rezerwowy, który wisi na tablicy w pomieszczeniu za recepcją. Nigdy się nie zdarzyło, żeby pokojówka została bez klucza, a ze wszystkich rezerwowych brakowało tylko jednego, akurat tego od pokoju numer 119.

Kerkez długo walił w drzwi.

Zebrali się goście z całego piętra i parę osób, po których było widać, że nie są i nie mogą być gośćmi hotelu. Jeden, dobrze zbudowany, wysoki facet, może dwumetrowy, w błyszczącym dresie, z długimi tlenionymi włosami, z fryzurą, jaką na początku lat osiemdziesiątych nosiła piosenkarka zespołu Novi fosili – chyba miała na imię Ðurđica – zaproponował, że kopnie w drzwi, i to słabszą nogą, lewą, a jeśli nie wyważy ich za pierwszym razem, stawia wszystkim kielicha.

Nie szalej, Kiki, niby to uspokajał go drugi, podobny do niego, w dresie Zvezdy.

Kerkezowi przypominali ulicznego szulera i jego kolegę, który nagania publiczność do gry.

Panowie, proszę się rozejść! Pan Mazuth na pewno śpi, powiedział autorytatywnie, jak uczyli go w średniej szkole turystycznej w Sarajewie, ale głos mu drżał.

Coś mu się w tym wszystkim nie podobało.

Jak to możliwe, żeby klucz rezerwowy zniknął?

Walił dalej w drzwi, jakiś czas nie zwracał uwagi na ludzi, którzy się nie rozchodzili, ani na osiłka z kobiecą fryzurą. Miał nadzieję, że im się znudzi i odejdą, a on tymczasem coś wymyśli.

Młodszemu recepcjoniście Arifowi Nevzetiemu zrobiło się od tego niedobrze, od wszystkich tych ludzi i ich wścibstwa, od szalonego Kerkeza i jego codziennych paranoi.

Żeby się uspokoić albo robić cokolwiek, byle na nich nie patrzeć, wstukał w wyszukiwarkę „Nano Mazuth”.

Wśród tysiąca dwustu linków, których ogromna większość dotyczyła jakiejś kanadyjskiej sieci sklepów z włoskim obuwiem (Nano M.), tylko jeden jedyny nie miał nic wspólnego z butami: „Nano Mazuth (Sarajewo 1959), bośniacko-hercegowiński poeta i eseista, redaktor pisma »Kontekst« poświęconego literaturze, problemom społecznym i sztuce, tłumacz z francuskiego, włoskiego i rumuńskiego. Laureat nagród: Szósty Kwietnia Miasta Sarajewa, imienia Branka Radičevicia oraz imienia Maka Dizdara dla młodych poetów. Od jesieni 1991 roku mieszka w Kanadzie. Opublikowane dzieła: Podwodna rzeka (wiersze), wyd. Veselin Masleša 1979; Orka duszy (poemat), wyd. Veselin Masleša 1980; Umberto Saba, czy twoje dzieci poszły za chlebem? (wiersze), wyd. Svjetlost 1985; Poetyka milczenia i pokory (esej o Singerze), wyd. Svjetlost 1988; Psy nad jeziorem (wiersze), wyd. Zadrugar 1991”.

Nevzeti skopiował stronę, choć nie wiedział po co, ale tylko ona mogła się odnosić do człowieka, którego widywał od dziesięciu dni, ilekroć miał dyżur w recepcji.

Idąc ku windzie, uśmiechał się i uprzejmie witał. Zazwyczaj zapominał zostawić klucz i zabierał go ze sobą do miasta. Kiedyś się z tego powodu usprawiedliwił. W jego mowie słychać było, że już długo żyje w obcym języku.

Był jednym z nielicznych gości, który patrzył Nevzetiemu w twarz i o którym wiedział, że go pamięta i mógłby coś powiedzieć, gdyby go zapytano, jaki jest recepcjonista, jak wygląda, jakie ma oczy, niebieskie czy brązowe.

Inni witali się, rozmawiali, zadawali pytania albo na nie odpowiadali, dziękowali za obsługę, zostawiali napiwki, nawet dość duże, a nie spojrzeli na niego wyżej od grdyki lub brody, i prawdopodobnie nawet by nie zauważyli, ­gdyby pewnego dnia przyszedł do pracy na przykład bez nosa.

Nano Mazuth nie był zbyt pięknym człowiekiem, ale pięknie patrzył. W jego spojrzeniu można się było zakochać.

Nevzeti się nie ucieszył, kiedy Kerkez wezwał policję, bo kluczy nie ma, a gość nie otwiera. Był gotów namawiać go, żeby zrezygnował, nie dlatego, by wierzył, że z Nanem Mazuthem wszystko jest w porządku, tylko z jakiegoś powodu zależało mu na tym, aby odsunąć złą wiadomość. Przecież dopiero teraz, przez internet, poznał tego bośniacko-hercegowińskiego poetę i eseistę. Jeszcze nie przeczytał ani jednego jego wiersza.

Ale Kerkez już rozmawiał z dyżurnym funkcjona­riuszem.

Chodzę do czwartej gimnazjalnej.

Jest rok 1977, nad Wiecznym Ogniem wisi duży, dziesięciometrowy portret towarzysza Tity. Pędzę do szkoły, na plecach mam turystyczny plecak, do którego mama spakowała mi rzeczy na drogę, w kieszeni marynarki kawałeczek haszyszu i obrazek ze Strasznym Wikingiem, podobno zamoczony w dietyloamidzie kwasu lizergowego. Czy jest tak naprawdę, czy Vukas mnie oszukał i dał mi zwyczajny kartonik, dowiem się, gdy dotrzemy do Rzymu.

Przespałem budzik. Zanim się ubrałem i pozbierałem, była dziewiąta, teraz, kiedy biegnę koło księgarni Stipy, jest już za kwadrans dziesiąta, a powiedzieli, że autobus odjeżdża spod Domu Armii o wpół do dziesiątej i na nikogo nie będzie czekał.

Pędzę tak, że dech mi zatyka, muszę się postarać, chociaż wiem również, że na pewno się nie spóźnię; kiedy dobiegnę, autobus tam będzie i będzie stał jeszcze pół godziny, bo szofer dostał wiadomość, że jego brat zginął podczas pełnienia służby wojskowej w Strumicy, więc czeka się na kierowcę, który go zastąpi, Hasana Hasanovicia rodem ze Sjenicy.

Zastanawiam się, skąd to wiem, kiedy biegnę ulicą Vasy Miskina, i myślę, że to się już raz zdarzyło.

Ale nie wolno mi stanąć ani zwolnić kroku, bo coś mogłoby się zmienić i popsuć, autobus mógłby odjechać, gdyby się wydało, że wiem o tym czekaniu, do kierowcy mogłaby nie dotrzeć wiadomość, że zginął mu brat, kto wie, co jeszcze mogłoby się zdarzyć i zniszczyć to uczucie spokoju, możliwe tylko we śnie, w którym przeżywam to, co się już raz zdarzyło, znam każdy kadr filmu, każdą następną scenę, i jestem chroniony od wszelkiego zła.

Jaka wspaniała będzie ta wycieczka, myślę, biegnąc coraz prędzej, i nie obchodzi mnie, że się spocę, nie boję się samochodów ani tramwajów, tracę dech, sapię, ale nic mi się nie może stać, ponieważ wszystko to już raz się zdarzyło i wszystkie reguły są znane.

Jesteście tu w komplecie, tak jak byliście wtedy, kiedy widziałem was pierwszy raz, bladych i niewyspanych, za oknami nowego autobusu agencji Putnik. Całą noc, tak jak ja, nie zmrużyliście oka, ale nigdy się do tego jedni drugim nie przyznamy. Chłopcy nie spali, bo byli przekonani, że na wycieczce w Rzymie spadnie im zasłona z oczu i pierwszy raz w życiu będą jebać, a dlaczego nie spały dziewczyny, tego nie wiem. Nie wiedziałem, kiedy pierwszy raz jechałem z wami doliną Vrbasu, w stronę Banja Luki i Zagrzebia, tą najdłuższą z możliwych tras do Rzymu, bo Mihač powiedział, że po drodze różne rzeczy musimy zobaczyć, różnych rzeczy się nauczyć; nie wiem i teraz, dziewczyny drogie, dlaczego nie spałyście tej nocy, skoro wcale was nie obchodzi mrok, który chlusta z naszych oczu.

Oprócz Mihača, który będzie nam po drodze wykładał historię sztuki, na fotelu za kierowcą siedzi profesor niemiec­kiego Mihael Miša Wagner.

Dlaczego, bolan, Mišo, musiałeś usiąść na miejscu, z którego jest najlepszy widok? – pyta go Mihač.

Dlatego, Boro, że w odróżnieniu od ciebie przyszedłem w porę, więc mogłem wybierać.

Ale na Boga, Mišo, skąd wiedziałeś, że to jest najlepsze miejsce?

Instynktem, szóstym zmysłem czuję, gdzie będę ci zawadzał.

Poważnie pytam. Skąd wiedziałeś?

Nie pierwszy raz jadę autobusem. Patrzcie go, skąd wiedziałem! Przecież wszyscy chcą siedzieć za kierowcą, oprócz tych, którym chce się rzygać. A mnie, bracie, nie chce się rzygać, nawet kiedy jestem pijany jak bela, a co dopiero w autobusie.

I, powiadasz, zawsze wybierasz najlepsze miejsce, żeby drwić z ludzi?

Tak, właśnie dlatego. Bo skoro ja nic nie widzę, dlaczego inni mieliby patrzeć?

A ja specjalnie pożyczyłem z agencji mikrofon, żeby uczniom objaśniać krajobrazy, żeby ich uczyć, bolan, Mišo!

Bujrum, to ucz.

Jak? Nic stąd nie widzę.

No i popatrz, ja od piętnastego roku życia nic nie widzę, a i tak ich uczę.

Oni się spierają, my się śmiejemy i co chwilę ktoś kogoś ucisza, żeby usłyszeć, co Mihač powie Mišy, a Miša Mihačowi.

Będziemy tak jechali, wiem, aż do Zagrzebia, w Zagrzebiu mamy nocleg w hotelu Beograd przy ulicy Petrinjskiej, naprzeciwko Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. Tej nocy co bardziej niecierpliwi rzucą się na dziewczyny, Zdenko Čulo późną porą będzie chodził po gzymsie, wlezie w gołębie gniazdo, rozdepcze trzy jajka, zniszczy życie trzech ptaków i wpłynie może w ten sposób na tok ewolucji i historię ludzkości tylko po to, żeby dostać się do pokoju Lamii Hastor, Niny Zorn i Smaragdy Mičić.

Ale Smaragda zerwała się z łóżka i zamknęła okno, a Zdenko nie mógł się obrócić i uciec do swego pokoju, stał na gzymsie, w gatkach i rozpiętej do brzucha koszuli, żeby pokazać mech na piersiach, co uważał za swój najlepszy argument erotyczny, stukał i drapał brudnymi paznokciami w okno, najpierw niby łobuzersko: niech mu w końcu otworzą i ulegną, skoro jest taki odważny, że na czwartym piętrze spaceruje po gzymsie, potem wściekle, grożąc kurwom, że rozbije szybę, jeśli go nie wpuszczą, w końcu prosił i zaklinał, mówił, że spadnie i skręci kark, a Smaragda mu odpowiedziała: niech spadnie.

Lamija Hastor chciała go wpuścić, chciała tego za pierwszym razem, ale to będę wiedział tylko z opowieści, bo spałem już zmęczony drogą. A będzie chciała i teraz, za drugim razem, kiedy wszystko to dzieje się na moich oczach, bo nie miałem ochoty jeszcze raz przegapić klęski dobrego kolegi Zdenka Čula, któremu znowu nie mogę pomóc.

Lamija, powiadam, chciała go wpuścić. Ale Lamija była nie z tej bajki, na nią i tak Čulo nie leciał, na Lamiję nikt nigdy nie leciał, wiedziała o tym i w swej rozpaczliwej poczciwości pozwoliłaby, żeby wszystko ją ominęło, otworzyłaby Zdenkowi okno i tak uniknęła jednego z najbardziej podniecających momentów naszego życia, ale tamte dwie, Nina i Smaragda, się nie zgodziły.

Pilnuj jej, powiedziała Smaragda, a ja pójdę po kumpli.

Przeszła po pokojach, budziła tych, którzy zasnęli, dopóki prawie cała klasa nie znalazła się u nich, na podłodze i łóżkach, na szafie i w wannie, w każdym kącie i każdym miejscu, wszędzie, skąd dało się widzieć Čula, który błagał przylepiony do szyby i nawet nie mógł jej rozbić, bo gzyms był tak wąski, że gdyby zamachnął się gołą pięścią albo spróbował kopnąć wystarczająco mocno, mógłby skończyć na chodniku z rozbitą czaszką i rozpryskanym mózgiem.

Stał tak, przytulony do szyby, z wytrzeszczonymi oczyma, z których niby z nieszczelnego kranu jedna za drugą lały się łzy.

W ciszy patrzymy na niego jeszcze raz, nikt się nie odzywa, i znowu dreszcz mnie przechodzi z dziwnego podniecenia. Z rozłożonymi rękoma, przytulony do okna, stał jak baletnica na czubkach palców, posiniałych z wysiłku.

Jego postać budziła szacunek, nikt się nie śmiał, nawet ci, którzy już się upili, wszyscy w ciszy, bez ruchu gapiliśmy się na Zdenka Čula i podziwiali jego mękę.

W ciszy, bez ruchu wpatrujemy się w Zdenka Čula, podziwiamy jego mękę, aż w końcu Irena Saraga, dziewczyna z największymi piersiami w klasie, mówi cicho:

Jak sam Jezus, mój Boże, cośmy zrobili.

I zaczyna cicho płakać. Przez moment słychać tylko płacz Ireny i chwilami czyjąś pijacką czkawkę.

Jovan Kerkez nie tylko wezwał policję, ale zrobił też coś mądrego, co Nevzetiemu nigdy nie przyszłoby do głowy: zadzwonił do głównego menedżera, Niemca Gerharda Diensta, i powiedział mu, że za dziesięć minut policja będzie w hotelu i włamie się do pokoju 119, bo istnieje podejrzenie, że gość zemdlał albo popełnił samobójstwo.

Dienst, wyrwany ze snu, nie zapytał, na czym opiera swoje przypuszczenia, powiedział tylko, że zaraz przyjedzie. Dlatego Kerkez nie musiał mu tłumaczyć tego, co wyjaśnił już dwóm policjantom i policjantce Ružy, że o pierwszej w nocy zadzwonił telefon i zapłakany kobiecy głos prosił o połączenie z przebywającym w hotelu panem Mazuthem, mówiąc, w naszym języku, że sprawa jest pilna, bardzo pilna. Recepcjonista Arif Nevzeti połączył rozmowę, ale gość z pokoju 119 nie odebrał. Spojrzał na szafkę z kluczami: numeru 119 nie ma, a więc Mazuth jest u siebie.

Nie odpowiada, może wyłączył telefon. Pójdę go obudzić, skoro to takie pilne.

Bardzo pana proszę – szlochała kobieta po drugiej stronie – bardzo proszę…

Dobrze, ale na pani odpowiedzialność.

Anđela spadła z motoru! Wieczorem, ona ma AB Rh minus, on też ma AB Rh minus – w jednej chwili przestała płakać – a ty mi mówisz o odpowiedzialności!

Proszę pani, powiedziałem przecież, obudzę go.

Czy śni mi się na wycieczce, że lecę, czy lecę i śni mi się wycieczka? Gdybym miał kartkę i ołówek, zapisałbym te słowa, na pewno się przydadzą, obojętne, czy jestem na wycieczce, czy lecę.

Autobus wjeżdża do Mestre, szofer Hasan Hasanović nie może znaleźć dworca i już pół godziny kręcimy się w kółko, wśród jakichś starych domów, w których mieszkają Cyganie albo Włosi wyglądający jak Cyganie. Kiedy przejeżdżamy trzeci raz, jakaś stara kobieta macha do nas z balkonu. Przed nią stoi stolik kempingowy, na nim filiżanka i dzbanek, kobieta pije kawę, patrzy na zachód słońca i wita nas. Pierdolę tego, kto mnie w to wrobił, narzeka Hasan.

Azer gra na gitarze i śpiewa hit Tomislava Čolovicia, ale słowa są inne: „Mały robak pełznie w dół po piersi Broza…”

Mihač bez zainteresowania patrzy przez okno i pali, chociaż palenie jest zabronione, a Miša Wagner uśmiecha się, jakby się cieszył. I cieszy się, on, niewidomy profesor niemieckiego, który uśmiecha się zawsze, gdy chodzi o politykę.

W następnej chwili jesteśmy na placu Świętego Marka, tym, którzy chcą słuchać, Mihač opowiada, kiedy został zbudowany, ale zdaje mi się, że takich nie ma, jak nie było ich za pierwszym razem. Jesteśmy zdani jedni na drugich, tak jak nie będziemy już nigdy, cera dziewcząt pcha mi się w oczy, pamiętam każdy por ich twarzy, pupy wciśnięte w super rifle i dżinsy firmy Lee, tyłki, których nigdy nie dotknę, ale będę je lepiej pamiętał niż jakąkolwiek kobietę. I gdy o nich myślę, zawsze stają mi wyraźnie przed oczyma takie, jakie były wtedy, kiedy udawały, że słuchają Mihača, a naprawdę nie mogły nic słyszeć.

A potem opowieść wraca do początku.

Ta sama scena. Głos Mihača, pierwsze krople potu na twarzy Mileny Kantor i jej pupa w dżinsach super rifle bez paska; przestępuje z nogi na nogę, patrzy na jakąś niemiec­ką rodzinę, ojciec, matka, dziecko, która stoi przed wystawą z kryształami Swarovskiego, i wiem, że najchętniej by uciekła.

Opowieść Mihača o weneckim doży; ten doża był winien jakiemuś Dalmatyńczykowi tysiąc dukatów za to, że wywiózł jego żonę, której doża nie kochał, i podobno zabił ją gdzieś w Dalmacji; dwie krople potu pojawiają się nad prawą brwią Mileny Kantor, jej pupa w dżinsach super rifle zmienia punkt ciężkości i raz lewy pośladek jest nad prawym, a raz prawy nad lewym; patrzy na jakąś niemiecką rodzinę, ojciec, matka, dziecko, która stoi przed wystawą z kryształami Swarovskiego, i wiem, że najchętniej by uciekła.

Głos Mihača, podwyższony na końcu każdego zdania, żeby ktoś zaczął go słuchać, ale gdyby ktokolwiek chciał go słuchać, brzmiałoby to śmiesznie; pot na twarzy Mileny Kantor, jej pupa w dżinsach super rifle kołysze się jak gondola na Canal Grande; Milena patrzy na niemiecką rodzinę, ojciec, matka, dziecko, przed wystawą z kryształami Swarovskiego, i wiem, że najchętniej podbiegłaby do nich i powiedziała: to jakaś pomyłka, weźcie mnie ze sobą.

Mihač mówi, ale jego słowa rozsypują się jak rechot żab przed zmierzchem nad Miljacką; zlizałbym krople, które w następnej chwili znikną w brwiach Mileny Kantor, a jej pupa w dżinsach super rifle porusza się przed moimi oczyma w scenie, której nie zapomnę, nawet kiedy zapomnę wszystko inne o Milenie Kantor, gdy patrzy na niemiecką rodzinę, ojciec, matka, dziecko, przed wystawą z kryształami Swarovskiego po drugiej stronie placu.

Scena powtarza się w nieskończoność, jak w lustrach, które odbijały się jedno w drugim w męskim salonie fryzjerskim naprzeciwko hotelu Central…

Policjant metalowym prętem bez trudu wyważył zamek.

Kerkez wbiegł do pokoju, jakby grał w czarno-białym filmie, za nim Dienst i pokojówka Bosa, którą już uznano za winną zaginięcia klucza numer 119. Dopiero po niej weszli, prawie całkiem niezainteresowani, policjanci i policjantka.

Pokój był teraz pełen ludzi.

Na szerokim małżeńskim łóżku leżał uśmiechnięty Nano Mazuth.

Zeszczał się – powiedział Kerkez.

Niech pan go nie rusza – ostrzegła policjantka, kiedy do niego podszedł.

Ze zgrozą zauważył, że gość już się nie uśmiecha, że śmiał się kiedyś, a teraz coś ten uśmiech zmroziło. Taki zatrzymany był połączeniem dzikiej radości i straszliwego bólu, jakiego ludzka twarz nie jest w stanie wyrazić.

Z otwartymi oczyma, w których nie było nikogo, Nano Mazuth leżał zasikany i oddychał. Tylko to można było o nim powiedzieć. Ludzie stali przy łóżku, słuchali oddechu, czekając, aż ustanie, żeby wiedzieli, co z nim zrobić.

Pół godziny później karetka pogotowia zatrzymała się przed hotelem.

Dienst nerwowo spacerował po holu i poprawiał krawat, który go dusił. Pokojówka Bosa stała oparta o pulpit i mówiła do Nevzetiego, ale tak, aby i Niemiec ją słyszał, że ma czworo dzieci i zabije się, jeśli straci pracę. Tylko najpierw zabije jeszcze parę osób.

Mam kałasznikowa, został mi po świętej pamięci mężu – powiedziała.

Nevzeti włożył kanadyjski paszport na nazwisko Nana Mazutha do koperty z nadrukiem hotelu, polizał ją, zalepił i dał policjantce.

Uśmiechnęła się do niego.

Mam kałasznikowa, żebyście wiedzieli – jeszcze raz powtórzyła pokojówka Bosa, ale nikogo to nie obeszło.

Nosze nie mieściły się w zwykłej windzie, a towarowa już od wielu dni nie działała, więc znieśli Nana Mazutha po schodach. Dwa razy omal się nie ześliznął.

Kerkez już drugi raz podbiegł i w ostatniej chwili złapał go za ramiona.

Znalazł się z nim wtedy twarzą w twarz, prawie zetknęli się nosami.

Kerkez wyraźnie się trząsł, kolana mu drżały, działo się z nim coś, co sprawiało, że Nevzeti trzymał się od niego jak najdalej. Jakby Kerkez zamierzał się rozpłakać, prosić Mazutha, żeby dał mu spokój, niech mu zwróci ostatnich kilka sekund, a potem niech sobie spada, i tak jest w śpiączce, nic więcej nie może mu się stać.

Ale było za późno.

Nie można niczego zwrócić, pomyślał Nevzeti.

Nagle Kerkez jakby się załamał. Płakał i łapał człowieka na noszach za kołnierz piżamy.

Co robisz, człowieku! – krzyknął pielęgniarz. – Odsuń się!

Ale Kerkez nie puszczał, obejmował Nana Mazutha i mówił coś, czego nikt z obecnych nie rozumiał. Ani pielęgniarze, którzy ledwie znieśli chorego, ani zdenerwowany Niemiec, którego za nic nie chciała opuścić wściekłość, bo pogotowie przyjechało mu przed hotel i wiedział, że rano goście jedni po drugich się wyprowadzą, wierni staremu przesądowi turystów, że i ich już następnego ranka mogłaby zabrać ta sama karetka, więc lepiej się wynieść; recepcjonisty Jovana Kerkeza nie rozumiał nikt, pokojówka Bosa dalej gadała o kałasznikowie, a policja robiła swoje.

Takie zawody nie są dla ludzi o słabych nerwach. Nie tylko nie możesz być policjantem, recepcjonistą także nie – uśmiechnęła się do Arifa Nevzetiego.

To miała być ich wspólna prawda, mała intymność, od której wszystko się zaczyna.

Tak, tak – odparł Nevzeti, a ona przez chwilę wyglądała jak dziewczyna, która podczas pierwszych pieszczot z chłopakiem poszła poprawić makijaż, spojrzała w lustro i zobaczyła, że przez cały czas ma na twarzy wielką, dojrzałą żółtą krostę. Objął Kerkeza i powiedział:

Nie bój się, stary, wszystko będzie w porządku.

Były to takie słowa, które zapłakanego człowieka skłaniają do jeszcze większych łez i które błędnie nazywa się pocieszeniem.

Budzę się i nie myślę o Milenie Kantor, o jej pupie w dżinsach super rifle i o niemieckiej rodzinie, ojcu, matce, dziec­ku, z mojego snu, który może i nie jest snem, tylko jawą i powtarza się jedynie dlatego, że tamtego dnia na wycieczce w Wenecji patrzyła na nich Milena Kantor i chciała uciec przed wykładem Mihača o żonie weneckiego doży zabitej ręką jakiegoś Dalmatyńczyka w ich niemieckie turystyczne życie i zamieszkać w nim na zawsze.

Patrzę na pasażera w fotelu 7A, z plastikową reklamówką na kolanach, a on uśmiecha się do mnie – coś ci się śniło – mówi, jakby zmieszany, i wtedy go poznaję:

Dubravko!

I kiedy wypowiadam jego imię, wolałbym, żeby nie wydobył się ze mnie żaden głos, żeby to jednak był sen i żebym się obudził na placu Świętego Marka, na wycieczce w Wenecji.

On wzrusza ramionami, jakby w ten sposób chciał powiedzieć, że jest tutaj i nie uważa tego za specjalnie ważne.

Taki był, odkąd go poznałem, a poznaliśmy się jakichś trzydzieści parę lat temu, na Trybunie 08, czymś w rodzaju kursu dla młodych poetów, albo jak się to dziś w Ameryce i Kanadzie mówi, szkoły kreatywnego pisania, którą prowadził Marko Vešović.

Zawsze gdy wchodził do sali, gdzie Marko prowadził swoje wykłady, na powitanie wzruszał ramionami i spuszczał wzrok. Słowa, które przy tym wypowiadał, były mniej ważne od tego gestu.

Wszystko jest tak samo, tylko Dubravko już od dwunastu lat nie żyje.

Umarł na nowotwór mózgu gdzieś w Ameryce, w jakimś mieście, którego nazwy starałem się nie znać, żebym nie musiał wsiadać do samolotu i lecieć z Toronto w odwiedziny do umierającego przyjaciela.

Tak było, ludzie zmieniali się, gdy tylko przelecieli przez wielką wodę albo przerosła ich własna samotność, i oto bez wahania wsiadają do samolotu w Vancouver, żeby wypić kawę z przyjacielem w Chicago albo w domu starców w ­Miami spotkać się z profesorem matematyki z Pierwszego Gimnazjum, choć nawet nie bardzo go lubili.

Tak zaczęli przyjeżdżać do Dubravka, gdy tylko dowiedzieli się, że jest chory. Jego koledzy poeci, kumple od kieliszka, ci, z którymi pracował w telewizji, i ci, których nigdy nie spotkał, ale będzie mu miło, myśleli, kiedy ich w Ameryce zobaczy.

Ja do niego nie pojechałem. Odpowiadała mi samotność.

Może dlatego pojawił się na fotelu 7A podczas lotu do Europy?

A niechże cię, skąd ty tutaj, skoro umarłeś?

On znowu wzrusza ramionami, jakby był winien, bo wieczorem się upił i niczego nie pamięta.

Na jakiej wysokości lecimy, Dunju, na jakiej wysokości jesteśmy? – krzyczę, a Dunja właśnie podaje jakiemuś Amerykaninowi, który wygląda jak Sam Peckinpah, sok pomidorowy z sosem tabasco.

Dziesięć tysięcy metrów, tak na oko – śmieje się. – A ­dlaczego to ważne? Wystarczająco wysoko, żebyśmy nie spadli.

A jednak martwi idą do nieba, myślę i gryzę się w język, żeby się nie ośmieszyć. Nie wiedziałem, że na takich wysokościach żywi mieszają się ze zmarłymi.

Nic się nie martw – mówi Dubravko i podaje mi rękę, pochyla się ku mnie – jestem tu tylko z twojego powodu. Szukali kogoś znajomego, więc się zgłosiłem, żeby ci się na coś przydać.

Kiedy siada koło mnie i trzyma mnie za rękę tak, jak w kraju, z którego dawnośmy przyjechali, mężczyzna za nic nie trzymałby innego mężczyzny, myślę o tym, że wolałbym się obudzić w Wenecji, nawet skacowany jak nigdy w życiu, i niech Hasan Hasanović wiezie nas dalej do Rzymu.

Karetka pogotowia na sygnale i z niebieskim kogutem, którego światło kilka razy błysnęło w lustrach hotelowego holu i śmiertelną sinością zabarwiło twarze ludzi, pomknęła w kierunku szpitala, choć właściwie nikomu specjalnie się nie spieszyło, bo pacjent – co można było zobaczyć już na pierwszy rzut oka – był w głębokiej śpiączce i czas płynął dla niego nurtem, który różnił się od naszego ziemskiego, był wolniejszy, bardziej nieprzewidywalny i mógł w każdej chwili zostać przerwany albo toczyć się jeszcze latami wbrew ludzkiej i medycznej logice.

Gerhard Dienst wyszedł bez pożegnania.

Albo uciekł przed pokojówką Bosą, która gdy tylko ktoś na nią spojrzał, zaczynała płakać i przez łzy chwalić się kałasznikowem swego świętej pamięci męża.

Przedtem wysłał Kerkeza do domu, żeby się porządnie wyspał i odpoczął, i niech od poniedziałku nie przychodzi do pracy, może pojechać na jakiś urlop, Kopaonik lub Zlatibor byłyby idealne, zapytał, czy ma letni domek, bo słyszał, że wszyscy Jugosłowianie je mają – Serbów nazywał Jugosłowianami, myślał chyba, że to ich ładniejsza i elegantsza nazwa, co nikomu z pracowników nie przeszkadzało, ponieważ kiedy nazywał ich Jugosłowianami, czuli się ważniejsi i swobodniejsi, jakby już mogli wysłać skargę do kancelarii Marszałka i wyżalić się towarzyszowi Ticie – kiedy jednak Kerkez powiedział, że nie ma letniego domku, a właściwie może i ma, ale na Trebeviciu, jeśli jeszcze istnieje, jeśli go nie spalili, Gerhard Dienst przestał się interesować jego urlopem.

Odwrócił głowę, a zawsze gdy to robił, każdy czuł się tak, jakby troszkę przestawał istnieć, kiedy nie patrzą na niego oczy Diensta.

Nevzeti zaczekał, aż zamieszanie się skończy i wszyscy wyjdą.

Potem usiadł przy komputerze i do wyszukiwarki wpisał: „Nano Mazuth Psy nad jeziorem”.

Pojawiły się trzy linki.

Pierwszy odsyłał do katalogu sprzedaży antykwariatu Jesenski i Turk w Zagrzebiu: tom wierszy Psy nad jeziorem, wydanie Zadrugara, Sarajewo 1991, cena 30 kun.

Kliknął w tytuł książki i pojawiła się fotografia okładki. Na czerwonym tle napisane było białymi literami „Nano Mazuth” i czarnymi „Psy nad jeziorem”. Książka była brzydka, nie przyciągała wzroku, przypominała wydania klasyków samorządu robotniczego, jakie Nevzeti widywał pod koniec lat dziewięćdziesiątych w stosach śmieci na Terazijach, kiedy likwidowano biura upadłych firm.

Drugi był anonsem antykwariatu i księgarni z adresem Terazije b.n. w Sarajewie. To samo wydanie kosztowało pięć marek zamiennych.

Zadzwonił pod zagrzebski numer i pod sarajewski, ale nikt się nie zgłosił.

I dobrze się stało, bo nie wiedziałby, co ma mówić.

Chciał komuś opowiedzieć, że tego ranka wynieśli na noszach gościa z Kanady, Nana Mazutha, a on spojrzał na jego twarz i teraz myśli, że nigdy jej nie zapomni i że każdego wieczoru będzie mu przed zaśnięciem stawała przed oczyma, i że każdego rana będzie się budził z widokiem tej uśmiechniętej martwej twarzy, i że nigdy już nie będzie mógł spojrzeć na kogoś, kto się śmieje, bo każda uśmiechnięta twarz będzie mu przypominała Nana Mazutha, i oto tego rana, kiedy siedzi przy pulpicie hotelowej recepcji, jest przekonany, że umrze, jeśli zobaczy swoją uśmiechniętą twarz w lustrze.

Reszta tekstu dostępna w regularniej sprzedaży.WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.

czarne.com.pl

Sekretariat: ul. Kołłątaja 14, III p., 38-300 Gorlice

tel. +48 18 353 58 93, fax +48 18 352 04 75

[email protected], [email protected]

[email protected], [email protected]

[email protected]

Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa

[email protected]

Sekretarz redakcji: [email protected]

Dział promocji: ul. Marszałkowska 43/1, 00-648 Warszawa

tel./fax +48 22 621 10 48

[email protected], [email protected]

[email protected], [email protected]

[email protected]

Dział marketingu: [email protected]

Dział sprzedaży: [email protected]

[email protected]

[email protected]

Audiobooki i e-booki: [email protected]

Skład: d2d.pl

ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków, tel. +48 12 432 08 52

[email protected]

Wołowiec 2017

Wydanie I
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: