Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Psy z piekła rodem. Zdobywca świata - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
15 maja 2018
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Psy z piekła rodem. Zdobywca świata - ebook

Oto on. Bohater tej książki. Raptor – pies z piekła rodem i mój najlepszy przyjaciel. Poznaliśmy się pewnego chłodnego dnia, kiedy on miał siedem tygodni, a ja… No cóż, ja byłam dorosła. I wydawało mi się, że wiem, co robię.

Raptor jest szpicem rasy pierwotnej – malamutem alaskańskim. To jedna z najtrudniejszych w prowadzeniu ras. Przyznaję, że kiedy go brałam, miałam o tym niewielkie pojęcie. Jak przystało na przedstawiciela północniaków, jest wielki i silny, a przy tym inteligentny i niezależny. Dlatego z łatwością udało mu się wywrócić do góry nogami życie całej naszej rodziny. Zawdzięczam mu sporo nerwów i niejeden siwy włos, ale ponad wszystko cudowne życie pełne przygód i śmiechu, nawet jeśli ten śmiech był czasem przez łzy.

Więc jeśli i Ty, Drogi Czytelniku, też lubisz się śmiać albo jeśli po prostu jesteś ciekaw dlaczego ta książka nosi tytuł Psy z piekła rodem, zapraszam do lektury. Uśmiejesz się i popłaczesz, bez ostrzeżenia. Tak, nawet w autobusie. Jeszcze tylko odstaw kubek z kawą, bo zaplujesz książkę.

Pozdrowienia,

Autorka

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7672-695-3
Rozmiar pliku: 8,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Wstęp

Jak powiedział jeden z moich ulubionych bohaterów filmowych: „Ogry są jak cebula. Składają się z warstw. Rozumiesz, ośle?!”. Nie tylko ogry. Życie też jest jak cebula.

W tej książce znajdziesz, Drogi Czytelniku, jedną z jego warstw. Tę najlepszą! O PSACH!

Uwierz, że nie było zabawnie przechodzić przez to wszystko, z czego Ty zaraz będziesz się śmiał. Mimo to w tej części mojego życia nie zmieniłabym ani sekundy. Codziennie uczę się od moich psów: jak się nie bać drobiazgów, jak się cieszyć z rzeczy ważnych (na przykład pasztetowej w siatce na zakupy albo z pierwszego śniegu), jak przeżywać życie w czasie teraźniejszym, nie zamartwiając się na przyszłość, jak wykorzystywać każdą okazję do bycia szczęśliwym: tu, teraz, natychmiast. I jak nigdy, przenigdy, nie mieć wyrzutów sumienia z powodu rzeczy, które sprawiają przyjemność. Psy przywracają światu właściwe proporcje, aby wielkie były tylko te rzeczy, które naprawdę mają znaczenie, takie jak spacer w piękny letni dzień czy smakołyk w misce. A małe rzeczy pozostawiają małymi i nie zaprzątają sobie nimi głowy. To dzięki psom tak często się śmieję, a brzydka pogoda po chwili spaceru robi się nawet przyjemna, bo można iść przed siebie i zachwycać się światem. Nawet w deszczu.

One po prostu czynią moje życie SZCZĘŚLIWYM. Oddając Ci tę książkę, chcę się tym szczęściem z Tobą podzielić.

Zanim jednak zaczniesz czytać, pozwól, że przedstawię Ci pokrótce bohaterów tej książki – szpice północne, do których należą między innymi husky syberyjski czy malamut alaskański. Wyhodowane przez Eskimosów (na Syberii i Alasce), miały w ludzkich osadach wszechstronne zastosowanie: od pilnowania dzieci, poprzez pilnowanie stad, transport dobytku po szerokich śnieżnych równinach, aż po wsparcie w polowaniu.

Rasy te, w celu wzmocnienia pożądanych cech, takich jak odwaga czy fizyczna wytrzymałość, długo były krzyżowane z wilkami. Zachowały więc wiele atawistycznych cech swoich protoplastów. W procesie hodowli Eskimosi wzmacniali ich niezależność i silną osobowość. Dlaczego? W czasie długich wędrówek po śnieżnych bezdrożach czoło psiego zaprzęgu znajdowało się często kilkanaście metrów przed ludzkim opiekunem. Psy musiały na bieżąco kontrolować bezpieczeństwo na trasie (na przykład oceniać jakość pokrywy śnieżnej czy lodu lub odległość od drapieżników) i jeśli przewodnik wydawał polecenia zagrażające życiu zaprzęgu i samego maszera (na przykład wejście na kruchy lód), musiały umieć mu się przeciwstawić. Od takiej asertywnej postawy często zależało życie zarówno psów, jak i ludzi. Paradoksalnie w naszym świecie to właśnie te cechy charakteru, w połączeniu z niezwykłą urodą psów Północy i ich niespożytą energią, są przyczyną kłopotów wielu przedstawicieli tej grupy. Współpracując z Fundacją Adopcje Malamutów, patrzyłam na cierpienie czworonogów wynikające z braku doświadczenia i nieprzemyślanych decyzji ich właścicieli. Dlatego mam nadzieję, że oprócz dobrej zabawy ta książka będzie przestrogą dla tych wszystkich, którzy rozważają zakup szpica rasy pierwotnej, kierując się wyłącznie jego wyglądem. Przyjmując do rodziny jednego z tych pięknych psów, pamiętaj: to są psy z piekła rodem. W najlepszym tych słów znaczeniu!Moja krew

– Ale wiesz, że nie kupisz psa? Chyba że po moim trupie – pytał mąż kontrolnie co sobotę, kiedy „znienacka” wpadałam na pomysł wyjazdu na bazar ze zwierzętami .

– Jasne. Nie chcę kupować. Chcę tylko popatrzeć. Niczego nie kupię, no chyba że będą mieli takie deseczki do drapania dla naszych kotów – zarzekałam się i święcie wierzyłam własnym słowom...

Bo przecież wcale nie chciałam psa. Miałam psy całe dzieciństwo i pamiętałam, jaki to obowiązek. Żyją długo i przez całe życie trzeba z nimi chodzić na spacery. A jak są małe, sikają w domu. Bywają nieposłuszne, aroganckie, agresywne, zaborcze, dominujące, szczekliwe, nieznośne, rozbrykane. I czasem jedzą świństwa. Albo się w nich tarzają. Ciągną na smyczy, zostawiają sierść na najlepszych ciuchach. I w talerzu. Żebrzą, kiedy jesz. I chrapią.

Mają same wady...

Prawie same. Bo z drugiej strony... Pachną najpiękniej na świecie. Możesz im powierzyć każdą tajemnicę i ta dalej pozostanie tajemnicą. Pies wie, kiedy przytulić i kiedy odejść. Rozśmieszy, kiedy ci się wydaje, że do śmiechu daleko ci jak z Ziemi do Księżyca. Będzie trzymał z tobą sztamę przeciw całemu światu. I nigdy, ale to nigdy cię nie okłamie. Codziennie będzie cię witał w progu, jakbyś wrócił z Marsa. Przypomni ci, że nie ma takich zmartwień, które mogłyby popsuć ciepły, letni wieczór. I że kocha się za nic...

Ech... Więc nie chciałam psa...

Po kilku wizytach na bazarze mąż przestał wietrzyć podstęp. Kupowaliśmy prezenty kotom i oglądaliśmy maleńkie yorki, labradory i bernardyny. Zachwycaliśmy się dalmatyńczykami, które nie miały jeszcze ani jednej kropki, i rozpływaliśmy się nad małymi wilczurkami z klapniętymi uszkami. Żadnego z nich nie zamierzałam kupować.

Jeden jedyny raz serce zabiło mi mocniej z powodu akity. Ale zaraz przypomniałam sobie, że miało nie być psa. Życzyłam maleństwu wspaniałych rodziców i odeszłam pokonana.

Tamtego dnia miało być tak samo.

I byłoby, gdyby nie dziewczyna mniej więcej w moim wieku. Stała na samym końcu bazaru z pudłem szczeniąt pod nogami. Każde z nich było jasnoszare, z piękną białą maską na pyszczku.

– To husky? – zapytałam jak znawca.

– Malamuty – odparła dziewczyna, a ja pomyślałam, że nic mi to nie mówi.

To był zimny dzień. Inne pieski zwijały się w kulki i starały jakoś przetrwać w stanie półhibernacji do końca tej wątpliwej imprezy. Ale nie te. Te ciekawie wystawiały łebki z pudła i bez lęku przyglądały się ludziom. Były inne: odważne, ciekawskie, radosne... Nie miały w sobie ani odrobiny nieśmiałości. Wyraźnie uważały wycieczkę na bazar w kartonowym pudle za superprzygodę.

Całymi sobą mówiły: Jesteśmy Zdobywcami Świata.

Mąż ciągnął mnie za rękaw do wyjścia, a ja wiedziałam, że mam kłopoty. Wielkie kłopoty... Bo tak, owszem, dokładnie tak jak przed pięcioma minutami nie chciałam psa. Żadnego, oprócz jednego z tych odważnych maluchów.

– Zobacz, jakie fajne! – zagadnęłam z najsłodszym uśmiechem, jaki umiałam przykleić do twarzy, i z całkowitą nonszalancją. Jakby mi nie zależało.

– Fajne. Chodźmy, bo zimno – odpowiedział mąż.

Uznałam, że tej nonszalancji było może odrobinę za dużo i trzeba skorygować ton:

– Pani mówi, że to malamuty i że mają siedem tygodni – tym razem pozwoliłam sobie na nutkę zainteresowania w głosie.

– Mhmm, dobrze. Ale my nie chcemy psa. To idziemy?

Sprawa była stracona...

– Idź, ja cię dogonię, tylko jeszcze o coś zapytam.

Mąż odszedł, a ja zagadnęłam dziewczynę o tę egzotycznie brzmiącą rasę.

– Malamuty to szpice północne. Jedna z ras pierwotnych. Nie nadają się do sztuczek i na pewno nie da się ich wytrenować do obrony – odparła obojętnie. Widocznie uznała, że nie jestem potencjalnym klientem.

– A ile ważą dorosłe?

– Trzydzieści, czterdzieści kilogramów. Duże są i bardzo silne. Nie nadają się za bardzo do mieszkania. I trzeba uważać z małymi dziećmi, bo to ciężkie psy i dość... nieokrzesane.

W tym momencie nawet ja sama nie uznałam siebie za potencjalną klientkę. Nie umiałam sobie wyobrazić czterdziestokilogramowego psa w naszym mieszkaniu. W dodatku nie nadają się do dzieci, nie poddają się tresurze, nieokrzesane, grupa ras pierwotnych... To są jakieś prehistoryczne yeti!

– A do czego się nadają? – spytałam uprzejmie.

– Ciągną sanki – odparła dziewczyna.

Ciągną sanki??? Kto, u diabła, ciągnie sanki, kiedy mamy samochody dostawcze dowolnej marki i wielkości?! Bez sensu...

A jednak... ten niewidzialny napis: „Zdobywca Świata”... ta przygoda wpisana w spojrzenie... ta ciekawość i brak zahamowań...

Miały w duszy dokładnie to, co ja: szerokie stepy, wolność, podróż na własnych nogach, byle przed siebie, samotnie w dal, hen, po horyzont...

Poprosiłam tę dziewczynę o numer telefonu.

***

– Nie. Nie będzie psa i kropka. Mieszkamy w wynajętym mieszkaniu. Dziecko jest jeszcze małe. Lubimy podróże. To nie jest dobry moment na psa. Nie chcę, żeby mi tu śmierdział. I kto będzie z nim wychodził? Ty pracujesz do nocy, a ja nie mam zamiaru – mąż wyglądał na tak zdeterminowanego jak jeszcze nigdy w życiu.

Czyli nie będzie psa.

– Dziecko nie jest takie małe. Ja w jej wieku miałam psa. A podróże nie są problemem, istnieją przecież hotele dla psów. No i szukamy domu do kupienia, więc niebawem będą i dom, i ogród. Ale dobrze. Nikt nie kupi psa. Na to musi się zgodzić cała rodzina, inaczej się nie uda. Ale może pojedziemy chociaż zobaczyć? Co nam szkodzi?

– Nie. Ja się na psa nie zgadzam i kropka. Po co jeździć oglądać, jeśli i tak nie kupimy?!

No jasne. Po co?

Ale psy, które miały w oczach wolność i przygodę, nie opuszczały mojej głowy. Przeczytałam wszystko, co znalazłam na temat malamutów. Rzeczywiście, były nie dla mnie. Jak ryby z Tanganiki, które absolutnie nie nadawały się dla początkujących hodowców, a już na pewno nie powinny zasiedlać pierwszego w życiu młodego akwarysty akwarium. I które w moim pierwszym w życiu akwarium właśnie wychowywały młode...

Po dwóch dniach się poddałam. Byłam matką i żoną. Pies z przygodą wypisaną na pysku nie pasował do mojego życia. A mój mąż wyraźnie oczekiwał, że w wolnym czasie raczej pójdę na kurs gotowania, niż będę się godzinami włóczyła z psem. Po błocie, w traperach i brudnej kurtce...

Nie chciało mi się z nikim gadać. Moje życie to praca, dom, mąż i dziecko... Więc pracowałam, sprawdzałam zeszyty i podawałam do stołu późną kolację. W wannie nie wiedziałam, czy po policzkach płyną mi łzy czy woda.

***

– Dobra. Możemy jechać obejrzeć te psy, jak tak bardzo chcesz – mąż złagodził ton po kilku dniach. Wiedział, że takie milczenie nie jest do mnie podobne.

– Nie ma sensu. I tak go nie weźmiemy. Ty się przecież nigdy nie zgodzisz. Nie przejmuj się mną, w końcu zapomnę. Nigdzie nie chcę jechać.

Po kolejnych dwóch dniach mąż przyłapał mnie na niekontrolowanym chlipaniu w poduszkę. Poczułam, jak przytula moje drżące plecy. I trochę do mnie, a trochę do siebie wyszeptał w ciemności:

– Nie wiem, po co ci ten pies. To tylko kłopot. Nie ma żadnych zalet. Mamy przecież koty... Ale jak tak bardzo chcesz, to możemy pojechać go jeszcze raz zobaczyć. Może już nie będzie ci się tak podobał. No nie rycz. Przecież jak nie będzie innego wyjścia, to pomogę ci go wychować. Nie zostawię cię samej. Czy kiedykolwiek tak zrobiłem?

– Może mi się nie spodoba. Czasem tak jest – chlipnęłam na pocieszenie.

Ale potem dotarło do mnie, co właściwie powiedział mąż. I nie mogłam zapanować nad uśmiechem, który rozciągnął mi twarz od ucha do ucha. Dobrze, że było ciemno, bo mąż, widząc ten uśmiech, mógłby się poczuć zmanipulowany.

***

– Dzień dobry. My do pieska. Umawiałam się z panią przez telefon.

Staliśmy w drzwiach malutkiego mieszkanka. Dziewczyna obrzuciła nas niechętnym, taksującym spojrzeniem, powoli uchylając drzwi. Wtedy nie rozumiałam, jak bardzo niedorzecznie wyglądaliśmy jako potencjalni nabywcy alaskańskiego malamuta: ja prosto z pracy, w szarej wełnianej garsonce i szpilkach oraz w płaszczu ze sztucznym lisem i w pełnym makijażu. Mąż w garniturze, kożuszku i butach wypastowanych do połysku. Nasza córeczka miała czerwone spodnie i kurteczkę w takim samym kolorze. W nienagannie uczesanych włoskach tkwiły spinki z biedroneczkami, które, w połączeniu ze szczerbatym uśmiechem dodawały uroku jej ślicznej buźce.

W mieszkaniu panował bałagan. Dziewczynie towarzyszył młody chłopak, a w głębi było widać niemowlęce łóżeczko. Pod nogami plątał się nam licho wyglądający wilk, który okazał się matką szczeniaków. Właściciele psów wytłumaczyli, że suczka straciła sierść przez młode i pokazali nam zdjęcia „z jej czasów świetności”. Na wszystkich suczka ciągnęła sanki.

Potem pani domu poszła na balkon i wyciągnęła z pudła jedno ze szczeniąt. Było milutkie, łasiło się do rąk, lizało córkę po twarzy i wyglądało na zachwycone kontaktem. Mąż i córka dali się uwieść od razu.

Ale nie ja. Ja całą uwagę skupiłam na tym, co działo się na balkonie: tam z pudła ze szczeniętami wystawało pół pieska. Opierał się przednimi łapkami o brzeg kartonu i wył. Nie z rozpaczą, tylko z determinacją i odwagą. Ten mały miał cel i zamierzał go zrealizować.

– Uuuuuuuu... Łuuuuuuuuu... Uuuułuułała-uu... Uuuułuułu... Uuuuuuuu... Uuuuuuuułuuuułałała...

I tak przez pięć minut. I ani śladu zniechęcenia.

– AuuUuuuu... Uuułułułu... UuuuaaauuuuAAAaa... ŁUuuułuuuuu... aaaaUUUUuuuuuuu.... auuuuaaaAA.... Uu- uuuuuuUUUuuuuułuułuu...

– A to co za piesek? Co mu jest? – spytałam oczarowana.

Małżeństwo popatrzyło na siebie porozumiewawczo.

– Ten tam? To Lider. Nic mu nie jest. On tak ma. Naprawdę nic mu się nie dzieje! – odparła dziewczyna, ledwo kryjąc irytację.

– Lider? A czego chce? – zapytałam, uśmiechając się od ucha do ucha. Jego pewność siebie i nieustępliwość zwaliły mnie z nóg.

– Tak na niego wołamy: Lider. Chce tu przyjść. Teraz będzie tak wył i wył. Proszę się nie przejmować.

– A inne mają imiona?

– Nie, tylko on.

Tylko on! Lider! I jaki charakter! Po prostu MOJA KREW!!!

– A może go pani wyjąć? Chciałabym go zobaczyć.

Małżeństwo znów wymieniło porozumiewawcze spojrzenia.

– Nie, raczej nie. On tu... on... on niech siedzi na balkonie! Nie jest dla państwa. Proszę sobie wybrać innego. Można tam podejść i popatrzyć, ja wyjmę, którego pani pokaże.

Jak to nie dla nas?! Jeszcze się tak nie zdarzyło, żeby coś było nie dla mnie, jeśli tego chciałam. Może ta dziewczyna tego nie wiedziała, ale właśnie on, Lider, był dla mnie!

– Ale może go pani chyba wyciągnąć na chwilę? Chciałam tylko zobaczyć. I proszę mi powiedzieć, dlaczego państwo myślą, że to nie jest pies dla nas?

Kobieta niechętnie wyjęła wciąż wyjącego szczeniaka z kartonu. Wzięty na ręce natychmiast się uspokoił. To było dokładnie to, czego oczekiwał. I dopiął swego! Byłam nim zachwycona.

Właściciele z wahaniem wpuścili szczeniaka do pokoju. W ogóle nie zwrócił na nas uwagi. Żadne cmokanie, gwizdanie i inne dźwięki go nie ruszały. Miał interes do załatwienia i spieszył się zrobić wszystko, co sobie zaplanował. Wpadł do pokoju z dziecinnym łóżeczkiem i po chwili wypadł stamtąd ze zużytą niemowlęcą pieluchą. Pielucha była większa od niego, ale mały, trzymając wysoko głowę, biegał z nią po saloniku, próbując znaleźć miejsce, gdzie będzie mógł się ukryć i ją rozszarpać. I nie dał się schwytać dwójce zażenowanych opiekunów.

W końcu do akcji wkroczyła suka, próbując uspokoić szczenię. Lider nawarczał na matkę i zadekował się z pieluchą pod szafą. Chwilę później ujrzałam wyłaniającego się z kryjówki pieska ze strzępami zasikanej jednorazówki wokół pyska.

Zdobywca Świata po zabiciu pieluchy ruszał na dalszy podbój. W ciągu paru chwil jego łupem padły kosmetyki z toaletki pani domu, do której dostał się, stając na dwóch łapach i ignorując warczenie matki oraz brata, którego złapał za kark i bezpardonowo przycisnął do ziemi. Na chwilę udało mi się zwrócić jego uwagę. Podbiegł do mnie i obwąchał moje dłonie. Zajrzałam mu w oczy. Zobaczyłam w nich dumę, odwagę, pewność siebie i ten rodzaj charyzmy, która cechuje naturalnych przywódców. To on zakończył kontakt, on, ignorując mnie, odszedł do swoich spraw. Nie dziwiłam się, że dostał imię. I nie dziwiłam się, że takie.

Takie szczenię, naturalny lider, rodzi się raz na wiele miotów. Zawsze będzie dominujący i wymaga szczególnego traktowania. Jeśli jego właścicielem zostanie ktoś o słabej osobowości lub ze zbyt małym doświadczeniem, pies podporządkuje sobie tę osobę i jego wychowanie stanie się niemożliwe. W naturze taki osobnik po osiągnięciu dojrzałości wyzwałby na pojedynek samca alfę. Zabiłby go i sam objąłby przywództwo w stadzie albo zostałby przegnany i zmuszony do stworzenia nowego stada. Osobowość alfa jest uwarunkowana genetycznie. Nie zmieni się nigdy. Taki pies zawsze będzie dążył do dominacji. Wymaga konsekwencji w prowadzeniu i mądrego przywództwa.

Ale w tamtej chwili o tym nie wiedziałam.

– Jestem zdecydowana na tego – oświadczyłam, ignorując zdziwione spojrzenia mojego męża i córeczki, którzy zdążyli już pokochać pokorniejsze ze szczeniąt.

– Tego pani nie sprzedamy. On musi pójść do osoby z doświadczeniem.

– Ale ja mam doświadczenie! – krzyknęłam oburzona. – Przez siedemnaście lat miałam psa!

– Tak? – zapytał z niedowierzaniem pan domu. – A jakiego?

– Pudla... – już kiedy to mówiłam, wiedziałam, że brzmi kiepsko. Mogłam dodać, że tamten pies był wyjątkowy: dumny i pewny siebie, dokładnie jak to szczenię. To przecież właśnie ja wybrałam go spośród braci i sióstr, bo zobaczyłam tę iskrę, która błyszczy w oczach wszystkich samców alfa. Spodobało mi się, że jako jedyny wtedy nie spał i domagał się uwagi, mimo że potworny upał prawie ugotował jego rodzeństwo. Mogłabym opowiadać, jak przez całe swoje dzieciństwo codziennie wystawiał na próbę moją inteligencję i pewność siebie. I uczynił mnie tym, kim jestem teraz. Ale uznałam, że nie będę się tłumaczyć. Chcę Lidera i kropka.

Właściciele pokręcili głowami. Na służbowej, poważnie brzmiącej wizytówce, obok takich słów jak „wiceprezes” i „CIO”, napisałam mój prywatny numer komórki.

– Cóż. Podoba nam się Lider i na innego się nie zdecydujemy. Jeśli państwo zmienią zdanie, proszę o telefon.

Podziękowaliśmy i wyszliśmy.

Mój mąż dobrze mnie zna. Wie, że kiedy tak się zachowuję, to mam swoje powody. Moje dziecko też już to o mnie wiedziało. Oboje odezwali się dopiero w samochodzie:

– Ty, ale czemu tak się uparłaś? Ten pierwszy przecież też był fajny... – mąż dał upust zdziwieniu.

– Właśnie. I polizał mnie po rączce! – dodała zmartwiona córka.

– Lider jako jedyny miał imię. To znaczy, że ma najbardziej wyrazistą osobowość. A ja nie chcę psa safanduły, któregoś tam z miotu. Chcę najlepszego. Pierwszego. Najodważniejszego. Poza tym Lider miał dwa razy grubsze łapy niż jego brat. Będzie duży. A nie chcemy psa, który będzie wyglądał jak świnka morska. No i podobało mi się jego zachowanie.

– A co takiego ci się podobało? – zapytał mąż z powątpiewaniem. – Był nieznośny. Nie przychodził na wołanie, nie zwracał na nas uwagi i nawet oni nie mogli sobie dać z nim rady.

– I nawarczał na swoją mamę, i pobił Białaska! – dodała córka, która już najwyraźniej zdążyła nadać imię mniejszemu szczeniaczkowi. – To chuligański pies!

– I właśnie to mi się spodobało – odpowiedziałam z uśmiechem.

Resztę drogi żartowaliśmy sobie z Lidera, wspominając wszystko, co w ciągu naszej krótkiej wizyty udało mu się napsocić. Powoli moja rodzina zaczynała rozumieć, że nietuzinkowa osobowość oznaczała niebanalne życie, a buńczuczny charakter to potencjał dla przygody. I kiedy wysiadaliśmy pod blokiem, cała nasza trójka chciała tego psa. Był tylko jeden problem: jego właściciele nie chcieli nam go sprzedać.

***

Następnego dnia pojechaliśmy pod adres, który podali nam właściciele szczeniaków. Chcieliśmy obejrzeć ojca piesków. Zatrzymaliśmy samochód w zamożnej okolicy, wysiedliśmy i podeszliśmy do pięknego ogrodzenia. Kiedy wyciągaliśmy szyje, żeby zajrzeć przez płot, podeszła do nas najdziwniejsza osoba pod słońcem. Miała ładnie ułożone blond włosy, profesjonalny makijaż i drogie kolczyki. Wyglądała jak właścicielka dobrze prosperującej firmy. Ale tylko do szyi. Bo poniżej zauważyliśmy powyciąganą, spraną bluzę dresową, ubłocone spodnie i buty tak brudne, że nie wiadomo było, jaki pierwotnie miały kolor. Jako całość ta postać kompletnie nie miała sensu... I choć bardzo się starałam, nigdzie w tym pięknym ogrodzie nie mogłam wypatrzyć miejsca, gdzie można by było tak się ubłocić.

Dopiero kilka miesięcy później, kiedy wracając ze spaceru z moim alaskańskim malamutem, z zaskoczenia ujrzałam swoje odbicie w niedomkniętych drzwiach klatki schodowej, zrozumiałam: tak właśnie wyglądają właściciele psów Północy. Ubłocone trapery, spodnie, których nie opłaca się prać po każdym spacerze, bo nie nadążają schnąć, stara bluza, której niestraszne jeżynowe chaszcze i... fryzura z pracy. Oraz resztki służbowego makijażu.

Wyjaśniliśmy cel wizyty. Kobieta powiedziała, że właśnie wróciła z psem ze spaceru i zaraz nam go pokaże. Zawołała go po imieniu – miał na imię Snow. Chwilę później naszym oczom ukazało się najpiękniejsze zwierzę na planecie Ziemia.

Nie pies, a wilk. Wielki samiec, tak dumny i pewny siebie, że intuicyjnie odstąpiliśmy dwa kroki od ogrodzenia. Zbliżył się do płotu w milczeniu. Dumnie uniesiony ogon i wysoko trzymana głowa sprawiły, że serce mi stanęło. Miał niespotykanie lekki chód, jakiego nie widziałam u żadnego innego psa, nawet u mniejszych ras. Kiedy się poruszał, wyglądał jak dzikie zwierzę, przyzwyczajone do wolności. Król szerokich równin i obfitych lasów.

– Nie szczeka na obcych? – zapytałam z bezpiecznej odległości.

Pies nie musiał szczekać. Wyglądał jak pan tego miejsca i choć jestem miłośniczką zwierząt, nie podjęłabym się konfrontacji.

– One nie szczekają. Niech się pani nie boi. On nic nie zrobi.

Nie byłam pewna. W ogóle niczego nie byłam pewna – nawet tego, czy to naprawdę pies... Zadaliśmy kilka pytań o jego zdrowie, zachowanie i charakter i wróciliśmy do samochodu.

– Wyglądał jak wilk – stwierdził mąż, wciąż na wdechu. – Jaki wielki! Chyba nie chcesz takiego wielkiego psa?

– Jak drapieżnik! – rozmarzyłam się. Całe dzieciństwo skrycie pragnęłam mieć w domu tygrysa i teraz to marzenie mogło się spełnić!

***

Półtora tygodnia później byłam już pogodzona z tym, że psa jednak nie będzie. Mąż, widząc mój smutek, zaczął wydzwaniać do hodowców husky (wciąż uważał, że malamuty są za duże i że lepiej byłoby wziąć o połowę mniejszego syberiaka), ale kazałam mu przestać. Wytłumaczyłam, że nie chcę jakiegoś psa, ani nawet jakiegoś psa rasy północnej. Chcę malamuta, a konkretnie Lidera. Nie jego brata, siostrę czy kuzyna. Nie jemu podobnych. Chcę szczenię, który wyło na balkonie przez pięć minut i było gotowe wyć dalej, do skutku. I jeśli jego właściciele nie zadzwonili, to trudno. Innego psa nie będę szukała.

– To może ty do nich zadzwoń? – zaproponował mąż.

– Nie. Jakby chcieli mi go sprzedać, toby sami się odezwali. Dałam im telefon i wizytówkę. I nie pozostawiłam wątpliwości odnośnie tego, czego chcę. Więc nie zadzwonię. Nie chcę, żeby zaczęli mi wciskać jakiegoś innego szczeniaka.

W milczeniu wracaliśmy po pracy do domu. Przez okna samochodu patrzyłam na ludzi z psami. Nagle wszędzie ich było pełno. Wyłapywałam ich bezbłędnie w tłumie przechodniów, spacerowiczów, a nawet w oknach i na balkonach. Jakby mój mózg nagle przestawił się na inną częstotliwość. Ech... szkoda, że to nie ja...

I właśnie wtedy zadzwonił telefon. Serce skoczyło mi do gardła. Zanim spojrzałam na wyświetlacz, wiedziałam, że to właścicielka szczeniaków.

– Dzień dobry. Dzwonię w sprawie piesków. Była pani u mnie w zeszłym tygodniu. Z mężem i córką...

– Tak. Pamiętam. Słucham...

– No więc... Chce pani jeszcze tego psa?

– Tak. Ale tylko Lidera.

– A zabierze go pani jeszcze dzisiaj?

– Dzisiaj...? – nawet jak dla mnie był to dość zaskakujący zwrot akcji... Właśnie jechaliśmy z pracy, głodni i zmęczeni. W planach na wieczór mieliśmy kolację i telewizor, a nie zmianę całego życia. Dziewczyna jednak tę chwilę namysłu, jedynie co do dnia, nie co do psa, odebrała jako wahanie.

– Sprzedam go pani! – oświadczyła ze słabo ukrywaną desperacją. – Dam nawet sto złotych rabatu. Ale dziś go pani zabiera. Bo ja już z nim nie wytrzymam ani chwili dłużej!

Rabat???!!! Przecież ja byłam gotowa dopłacić!!!

– Dobrze. Możemy dzisiaj...

– Za ile pani będzie?

Ledwo podałam orientacyjny czas, kobieta się rozłączyła. Żebym się nie rozmyśliła.

***

– To na pewno on? – zapytał mąż, drapiąc się po głowie. – Wszystkie wyglądają podobnie.

– On, na pewno – właścicielka szczeniąt zawiesiła twarde spojrzenie na szczeniaku, który chwilę wcześniej został obudzony, wyjęty z pudła i wpuszczony do mieszkania.

Szczenię miało na karku nieco krótsze włosy. Wyglądało to jak efekt bójki lub korekty – takiego klapsa od psiej mamy. Nie reagowało na cmokanie. Nie biegało po pokoju tak szybko jak ostatnio, ale przecież było zaspane. Kiedy, ignorując wszystkich włącznie ze swoją matką, stanęło na dwóch łapkach i ściągnęło z toaletki szczotkę do włosów, którą następnie zagryzło na śmierć, byłam pewna, że to Lider.

Zapłaciliśmy, wzięliśmy szczenię i wyszliśmy. Mąż wyglądał na zdziwionego tempem rozwoju wypadków. Ja nie posiadałam się ze szczęścia. Piesek nie był ani odrobinę zmartwiony tym, że ktoś zabrał go od mamy. Z listą zakupów podyktowaną przez właścicieli i szczeniakiem na kolanach pojechaliśmy do sklepu dla zwierząt.

Wyprawka

Do sklepu poszliśmy bez szczeniaka, bo baliśmy się, żeby się czymś nie zaraził. Przecież nie miał jeszcze wszystkich szczepień. Został na tylnej kanapie naszego służbowego samochodu, śpiąc smacznie i nie zauważając nawet przystanku w drodze do nowego domu. Dzień był chłodny, ale nie zimny, więc wiedziałam, że w samochodzie nic mu się nie stanie .

– Poprosimy karmę dla szczeniaków, piłeczkę, gryzak, obróżkę i smycz, i... to wszystko? – zamiast stwierdzenia wyszło mi pytanie. Bo w sumie jak na nowe życie, to lista nagle wydała mi się bardzo krótka.

Sprzedawca przyjrzał nam się bardzo uważnie. Spojrzałam na męża. Jego pewność siebie uległa anihilacji chyba nawet bardziej niż moja. Dobrze, że nikt z pracy nas nie widział – wyglądaliśmy rozbrajająco bezradnie.

– No dobrze, zacznijmy od karmy – jaki duży jest piesek?

– Taki – pokazałam dłońmi około pół metra.

– Ale teraz jest taki, czy taki będzie? – dociekał, nie wiedzieć czemu, sprzedawca.

– Teraz.

– A jaki będzie?

– Nie wiemy – powiedziałam.

– Wielki – równocześnie oznajmił mąż.

– Ale wielki to on nie będzie tak szybko. Teraz przez następne miesiące będzie jeszcze długo niewielki – poszłam na kompromis względem rozmiaru.

– Wielki? Czyli jaki? – uczepił się sprzedawca.

– No wielki – oznajmił mąż z zapałem – jak koń czy krowa...

Oczy sprzedawcy zrobiły się okrągłe.

– To co sobie państwo kupili? Mastifa?

Mąż zamrugał i potarł nos.

– Co to jest mastif? – szepnął mi do ucha.

– To taka grupa psów. Jak spaniele na przykład. Są wielkie – odszepnęłam niezbyt pewnie. Dotąd żadnego nie widziałam. Chyba.

– A nasz to mastif? Też będzie wielki... – zastanowił się mąż.

Zmarszczyłam brwi. Nie miałam stuprocentowej pewności, że nasz pies to nie mastif. Ale wiedziałam, jakiej jest rasy.

– Malamuta alaskańskiego – oznajmiłam sprzedawcy z dumą, ucinając spekulacje. W końcu co za różnica, czy to mastif. Ważne, że malamut!

– Aaa... malamuta? To już wszystko wiem. Ja mam samojeda... Trudna sprawa – dodał pod nosem, taksując nas wzrokiem. – No to ten... potrzebują państwo karmy dla dużych ras.

Przez pół godziny biegaliśmy po sklepie, wybierając piłki, gryzaki i obroże. Sprzedawca, choć miły, okazał się kompletnie niewiarygodny, zwłaszcza kiedy twierdził, że za trzy miesiące nasze maleństwo będzie ważyć co najmniej trzydzieści kilogramów! No niemożliwe! Sama czytałam, że psy tej rasy rosną do dwóch lat i tak samo długo uznaje się je za szczeniaki. Więc jakie trzydzieści kilogramów w wieku pięciu miesięcy?! No kompletny brak kompetencji! Wątpiłam, czy on w ogóle będzie kiedykolwiek ważył trzydzieści kilogramów. Przecież to więcej niż waży nasze dziecko! A dziecko jest już przecież duże i tak ciężkie, że wziąć na barana nie da rady. Sprzedawca zasugerował zakup obroży, którą moglibyśmy opasać naszego szczeniaka. No bez przesady! Aż tak na wyrost nie będę kupować. Teraz nabędę maleńką, błękitną, taką dla psich dzieci albo yorków, a za rok wrócę po większą.

Ach... Cóż my wiedzieliśmy o psach zaprzęgowych...

Zasugerował też kupno posłania, bo duże psy mają skłonności do odgnieceń. Zgodziliśmy się, choć ja wciąż byłam pewna, że z tym dużym psem to lekka przesada. No ile takie maleństwo może urosnąć w kilka miesięcy? Dwa razy? To będzie ważył szesnaście kilogramów! Szesnaście, a nie trzydzieści! Ale posłania wyglądały na ładne i mięciutkie, a my chcieliśmy, żeby naszemu maleństwu dobrze się spało. Kupiliśmy o wiele za duże. Miesiąc później mieściła się w nim już tylko połowa pieska...

– A jeśli mogę zapytać... Czemu się państwo zdecydowali na... takiego psa? – zapytał sprzedawca, zdejmując zielono-żółte posłanie z najwyższej półki regału.

Co miałam odpowiedzieć? Dlatego, że wył?

– Spodobał nam się jego charakter – powiedziałam lakonicznie.

– Serio? – zamyślił się sprzedawca, patrząc na moją wyśmienicie skrojoną bladoniebieską sukienkę do kolan i czółenka w tym samym kolorze oraz żakiecik do kompletu. Ale już nic nie powiedział. Zaniósł zakupy do kasy na dwie tury i nabił wartość, która okazała się połową naszych rocznych dochodów.

Wyjęłam kartę płatniczą.

– Czyli zdecydowali się państwo na takiego upartego osła... Ciekawe... – mruknął, podsuwając mi terminal. Spojrzałam na niego spode łba. Mój piesek to nie żaden osioł. I nie jest uparty... No może trochę jest, ale nie jak osioł, tylko... no... jak JA na przykład!

Zapłaciłam bez słowa. Kiedy mąż zabierał torby z zakupami, sprzedawca nagle uścisnął mi ramię:

– Nie będzie tak źle. Fajnie będzie. Jakby co, to proszę zaglądać, pomogę, jak będę umiał.

W samochodzie przytuliłam moje maleństwo, które obudziło się, mlasnęło z zadowoleniem, kiedy brałam je na kolana, i zasnęło z powrotem.

– Dziwny ten sprzedawca – powiedziałam do męża – żegnał mnie, jakbym... szła na wojnę...

– Mhmm – mruknął mąż. – Pamiętasz, jak się wyjeżdża z tego parkingu?

Pierwsza noc

– Będzie spał w kuchni – oznajmił mąż tonem nieznoszącym sprzeciwu.

– Na pewno nie – zdecydowałam, bo ton nieznoszący sprzeciwu tak właśnie na mnie działa.

– No dobrze – skapitulował mąż. – Ale w sypialni też nie.

– Właśnie że w sypialni. Z nami w łóżku. Prawda bdziubdziusiu-malusiu-dzidziusiu? – zagruchałam z poziomu podłogi, wcale nie do męża, wyszarpując jednocześnie stopę spomiędzy ostrych jak szpileczki ząbków bdziubdziusia-malusia.

– Oszalałaś? Przecież to wielki pies jest! Jak to sobie wyobrażasz?

– Nie jest, tylko będzie kiedyś tam, za rok czy dwa. A teraz jest maluni i chce spać z mamusią – zagruchałam, znowu patrząc w oczy szczenięcia.

– Mowy nie ma! – wrzasnął mąż i chciał jeszcze coś dodać, ale nie zdążył, bo do rozmowy włączyła się córka:

– Ja też mogę z wami spać?

Mąż spojrzał na mnie wzrokiem znanym wszystkim rodzicom: „No i proszę! Masz, co chciałaś! Radź sobie teraz sama”.

– Jesteś za duża, żeby z nami spać. Jutro idziesz do szkoły, nie wyspałabyś się, nasze łóżko nie jest takie wygodne jak twoje, no i chrapiemy... Może w sobotę? – spróbowałam, ale wyszło słabo. Mąż uśmiechnął się triumfalnie i ściszył telewizor. Miał przy tym spojrzenie lisa, który zasadza się na drób.

– Czyli szczeniak może z wami spać, a rodzona córka nie? Jak tylko pojawił się szczeniak, to przestaliście mnie kochać! Wiedziałam, że tak będzie!

– Kochamy cię, no co ty...

– Ale nie tak jak szczeniaka...

– Nie, no bardziej. Dużo bardziej.

– To czemu on może z wami spać, a ja nie mogę? Oprócz soboty?

– On też nie może. Nikt nie będzie z nami spać. Mamy za małe łóżko.

– O, hura! To szczeniak śpi ze mną! Ja mam duże łóżko!!!

Cholera.

Cholera! Cholera!! Cholera!!!

– Z tobą też nie może, bo... to niehigieniczne. Każdy śpi u siebie!

– A szczeniak gdzie?

– W kuchni – wymamrotałam, starając się nie patrzeć w stronę męża, który wyglądał jak lis pożerający właśnie upolowany drób. I w stronę szczeniaka, który umościł się na moich kolanach i rozkosznie zasnął.

Ulokowaliśmy posłanie szczenięcia w kuchni i sto lat cmokaliśmy, piszczeliśmy i pobrzękiwaliśmy zabawkami, żeby go tam zwabić. Spędziłam pierdyliard minut na zimnej podłodze między lodówką a stołem, głaszcząc szczeniaka i szepcząc mu na uszko, jak go kocham. W końcu zasnął.

A my na paluszkach udaliśmy się do sypialni.

I wtedy rozległo się wycie. Nie skowyt czy popiskiwanie, ale syrena na pełny regulator.

– Ciii... Nie ruszaj się, to zapomni, uspokoi się i zaśnie – szepnął mąż.

– Tak? To sobie przypomnij, co było przy naszej pierwszej wizycie. Zapomniał? Uspokoił się? Zasnął? A może myślisz, że wzięliśmy jakieś inne szczenię?

– Daj mu chwilę – sapnął mąż i profilaktycznie mocno mnie objął. Miałam w zasadzie pewność, że to nie było z miłości.

Po pięciu minutach wszyscy sąsiedzi z całego bloku pukali już w kaloryfery.

– Idę, bo wezwą policję – mruknęłam i rozplątałam mężowe macki.

Zabrałam szczenię do sypialni i położyłam koło łóżka. Przez chwilę był spokój, ale po chwili mały znów włączył wokal, tym razem w tonie żałosnym, który musiał wzbudzić litość w sercu każdej matki, a co dopiero w moim. Zsunęłam się z łóżka i położyłam na podłodze obok szczenięcia.

– To tak teraz będzie wyglądać nasze życie? Szczeniak zamiast męża? – mruknął mąż, odwracając się tyłem do tej całej sytuacji.

– Cicho, przecież go usypiam – warknęłam.

– Dopiero co jedno wyprowadziło nam się z sypialni, to ty już musiałaś wziąć sobie drugie – żachnął się mąż i natychmiast zasnął.

Po piętnastu minutach szczeniak dalej z zapałem gryzł moje ramię, brodę i ucho, kompletnie niepomny faktu, że oczekuje się od niego snu. A mi tyłek zamarzł na sopel lodu, biodro ścierpło od twardej podłogi, a kręgosłup oznajmił, że jeszcze pięć minut i nie wytrzyma. Zaczęłam właśnie nienawidzić męża za to, że zawsze musi mieć cholerną rację i że śpi w naszym miękkim, wygodnym i ciepłym łóżku i ma dla siebie calutką kołdrę, lecz na szczęście zanim na chłodno przekalkulowałam wszystkie techniczne aspekty morderstwa z zemsty, szczenię zasnęło. Powoli podniosłam swoje obolałe, ścierpnięte ciało z podłogi. Szczenię zakwiliło. Zdjęłam górę od piżamy i przykryłam gówniarza. Niech ma, mnie i tak już zimniej nie będzie. Potem położyłam się i spuściłam jedno ramię, żeby mały miał kawałek mnie, jeśli się obudzi, a drugim zdarłam z męża kołdrę. W końcu mnie też się należy odrobina ciepła w tym domu. Mąż chrapnął i przytulił się do mnie w poszukiwaniu okrycia.

– No jeśli tak masz wracać z tej podłogi to możesz go usypiać codziennie – wymruczał przez sen, przytulając się do moich gołych pleców.

No jasne! Niedoczekanie! Jutro szczeniak śpi w kuchni!

Park jurajski

To było w czasach, kiedy nasze dziecko chciało zrobić międzynarodową karierę w dziedzinie paleontologii.

Przez pierwszy tydzień szczenię nie miało imienia. Mężowi nie podobał się Lider. Córka chciała go nazwać Białasek, ale z oczywistych powodów to imię też odpadło. Wkrótce więc nad atlasem jurajskich gadów rozpoczęły się poważne negocjacje.

– Wolałabym, żeby to był jeden z ptasio-miednicznych. Są jakieś takie milsze... Może pterodaktyl? – proponowała córka.

Nie. Pterodaktyl nie.

– To może diplodok?

Diplodok!!

Wiedzieliśmy, że jak szybko czegoś nie wymyślimy, pies dostanie jakieś niemożliwe do zapamiętania imię, którego będziemy się wstydzić przez wiele lat. Nie chcąc do końca rozczarować małego naukowca, wybraliśmy w końcu coś, co nawiązywało do jej ulubionych prehistorycznych gadów i dobrze odzwierciedlało osobowość naszego psa. A przynajmniej jedną z jej cech...

– Raptor nam się podoba – oznajmiliśmy przy kolacji. – Ma w nazwie dźwięczne „r”, a to jest podobno dobre dla psów. I nie brzmi wymoczkowato, a po łacinie znaczy „złodziejaszek”.

– Naprawdę? – zdziwiła się córka. – To bardzo do niego pasuje! Niech będzie Raptor. On ma taki charakter!

Rzeczywiście, Raptor miał taki charakter.

Złodziejstwo stało się wkrótce jego ulubionym sportem. Kradł nie tylko jedzenie, ale i wszystko inne. Klucz był tylko jeden: musiał być pewien, że będzie nam na tym zależeć tak bardzo, że zaczniemy go gonić. W ciągu kolejnych tygodni mieliśmy więc okazję ścigać psa, w którego pysku tkwił pilot od telewizora, nieusmażony schabowy, kostka masła, klucze do mieszkania, męskie klapki, sznur parówek, złoty kolczyk, brudna bielizna, zeszyt do matematyki, pokarm dla rybek, otwarta butelka szamponu, szczotka do ubikacji, spalona żarówka, służbowy telefon, budzik, tabletki na gardło, a nawet wielki kuchenny nóż do krojenia mięsa.

Tak. Imię się nam udało.

Trup pod balkonem

Uczyliśmy się podstawowych rzeczy. Siusiania na dworze, a nie w domu. Robienia kupy na trawie, a nie na chodniku. Nieskakania na przechodniów... I przez tę naukę nawet nie zauważyliśmy, że przyszła prawdziwa wiosna, rozwinęły się młode listki na drzewach i pobudziły się jeże...

Był późny wieczór. Noc właściwie. To miał być spacer tylko „na siku”. Nie wiem, co mnie podkusiło, żeby iść na drugą stronę osiedla. Deweloper usypał tam górkę sięgającą najniższych balkonów. Nie było ścieżki ani chodnika, tylko stromy nasyp obsiany trawą. Ale lubiliśmy tam się bawić, bo było cicho, miało się widok na ogródki działkowe i nikt na nas nie krzyczał, że pies obsikuje samochody. Spuściłam szczeniaka ze smyczy. Tylko na chwilę... Odwrócił się i puścił pędem wprost pod najbliższy balkon. Kiedy się zbliżyłam, ujrzałam go w stanie najwyższej ekstazy. Starał się obwąchać coś, czego się obwąchać nie dało. Każda próba zbliżenia nosa kończyła się bolesnym parsknięciem. Nic dziwnego: w trawie, zwinięty w kulkę, leżał cicho mały jeż.

Zauroczony Raptor próbował znaleźć sposób na zabawę z nowym przyjacielem. Chciał pacnąć go łapą, ale pierwszy zamach uzmysłowił mu, że kolce kłują w łapy tak samo boleśnie, jak w nos. Skamlał, piszczał, powarkiwał. Zrobił ukłon do zabawy, odbiegł, a potem ruszył na jeża. A ten nic. Kłująca kulka stoickiego spokoju...

– Zostaw, on się boi. Chodź, idziemy do domu.

Jednak Raptor ogłuchł, a ja najwyraźniej stałam się niewidzialna, bo moje gesty odnosiły taki sam skutek jak słowa. Czyli żaden. Szczeniak sprytnie unikał złapania, zdając sobie sprawę, że zapięcie na smycz zakończy przygodę z poduszką na igły. Kiedy przede mną umykał, zapomniany jeż skorzystał z okazji i wtoczył się w szparę między trawą a balkonem na parterze.

– No. Teraz już chodź. Poszedł sobie jeżyk. Widzisz: nie ma! Idziemy do domu – pokazałam psu puste miejsce po nowym znajomym.

Raptor przez chwilę z niedowierzaniem wąchał trawę.

Jak to?! Był i nie ma! Gdzie on się podział, do licha. Nie do wiary!!! – spoglądał ze zdziwieniem to na mnie, to w trawę. Ale przecież to był Raptor: ten sam, który nie tak dawno wystawał z kartonowego pudła i wył do skutku. Chodzący upór i konsekwencja. Przycisnął nos do ziemi i nie zwracając już na mnie uwagi, zaczął węszyć. Kręcił się w kółko kilka sekund, aż w końcu... przywarł do ziemi, pochylił głowę i zanim zdążyłam zareagować, dał nura pod balkon za jeżem. No pięknie! Dochodziła północ, w ogóle nie powinno nas tu być, a tymczasem...

– Wyłaź stamtąd. Jeża już tam nie ma. Chodź mi tutaj natychmiast! – syczałam ze złością.

Nic. Szczelina milczy. I ani drgnie. Kucnęłam... Nie, jednak nie, muszę klęknąć. Klęknęłam. Dalej słabo widać. Może się położę...

Jest! Był. Na mój widok wcisnął się jeszcze głębiej i zaskamlał. Super! Zaklinował się pod czyimś balkonem. Tkwił półtora metra ode mnie w najciemniejszym i najciaśniejszym zakątku parszywej jeżowej nory! Nie było szans, żeby go chwycić...

No, chyba że się trochę wczołgam...

Starając się nie myśleć o milionach pająków, które na pewno wpełzną mi we włosy, zaczęłam sunąć na brzuchu w stronę psa, przemawiając do niego łagodnie, żeby się już bardziej nie odsuwał.

Kiedy spod balkonu wystawały tylko moje nogi, usłyszałam nad głową szuranie kapci.

– Rysiek ciii... Złodzieje... – dobiegł mnie teatralny, kobiecy szept.

– Jacy złodzieje?! Śniło ci się. Zamknij ten balkon, bo wieje! – odpowiedział Rysiek z głębi mieszkania.

– Ale Rysiek! Złodzieje! Aaa! AAA!!! NIEBOSZCZYK! Patrz! Jezus Maria!! POLICJĘ WOŁAJ!! – kobiecy głos osiągnął poziom stu trzydziestu decybeli, czyli tylu, ile generuje silnik odrzutowy w pełnym ciągu, i dalej narastał: – Tu NOGI WYSTAJĄ!! TRUPA MAMY POD BALKONEM!!!

– Nie trupa, nie trupa... Bez przesady... – nie wytrzymałam. – To nie żaden złodziej, tylko ja!

Nad moją głową zaległa głucha cisza. Na dobrą minutę. Ani szmeru, ani szurnięcia kapciem.

CISZA...

Już się zastanawiałam, czy kobieta nade mną umarła, czy tylko zemdlała, kiedy dobiegł mnie nieśmiały szept:

– Halo... jest tu kto?

– Ja jestem. Pod waszym balkonem. I zaraz wychodzę, tylko coś załatwię.

– Jezu, Rysiek! Mówiłam ci: ZŁODZIEJ!!!

– Nie żaden złodziej... – Cholera, co to za baba?! Jeszcze chwilę tak sobie pogadamy i naprawdę zjem jakiegoś pająka! – Złodziej to byłby na balkonie, a nie pod. Sąsiadka. Psa wyciągam!

– Matko jedyna! – wrzasnęła kobieta. – Co pani robi?! Niech pani nie grzebie psa pod moim balkonem! Niech pani stamtąd natychmiast wychodzi! Policję wołam! RYSIEK! To jakaś wariatka!!!

Czubkami palców capnęłam obrożę mojego szczeniaka i mocno pociągnęłam. Czas subtelnych próśb się skończył. Trzeba było wiać, jeśli nie chciałam tłumaczyć się policjantom.Przypisy

- Obecnie handel psami na bazarach jest zabroniony. Jednak pseudohodowle istnieją nadal. Kupując rasowego psa, pamiętaj, żeby zawsze sprawdzić jego pochodzenie – złóż wizytę u hodowcy, poproś go o pokazanie rodziców i rodzeństwa psa. Skontaktuj się z właścicielami innych psów z tej hodowli. W przypadku jakichkolwiek wątpliwości odnośnie warunków, w jakich przebywają zwierzęta, lub ich traktowania, zawiadom policję lub organizacje prozwierzęce.

- Pozostawianie psów w samochodzie zawsze jest niebezpieczne dla zwierzęcia i dla samochodu. Nie wolno tego robić kiedy temperatura otoczenia jest wyższa niż 10-12 stopni, niższa niż 0, w nasłonecznionym miejscu lub bez uchylonych okien, ani na dłużej niż pół godziny. Nie można też wtedy włączać alarmu. Ale nawet kiedy zadbamy o wszystkie powyższe zmienne, nie ma gwarancji, że znudzony pies nie zeżre tapicerki i się nie zadławi. Dlatego proszę, nie rób tego nigdy. Ja też już tego nie robię.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: