Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Ptaki Wierchowiny - ebook

Wydawnictwo:
Seria:
Data wydania:
1 lipca 2014
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
24,90

Ptaki Wierchowiny - ebook

Brygada Anatola Korkodusa pilnuje wody, która tutaj, na końcu świata, jest rzeczą świętą. Trysnęła ongiś za sprawą świętej Militzenty, Matki Trójnogiej przybyłej z Niemego Lasu, a powstałe źródła termalne pozwalają utrzymać się miejscowej ludności, która sprzedaje wodę za „kupony”, smalec lub mydło. Wszystko wokół jest śladem przeszłości: była gospoda, stary zakład fryzjerski, dawny szpitalik. O zanikaniu tego, co było, i braku tego, co mogłoby się zdarzyć, opowiada Adam, narrator, przybrany syn Anatola Korkodusa, w parę lat po jego porwaniu i tajemniczej śmierci…

Ptaki Wierchowiny mówią o naturze świata, którą kształtują władza, hierarchia i przemoc. To rodzaj przypowieści o człowieku, o dwoistości jego natury, o instynktach i potrzebie metafizyki, o czekaniu na kogoś, kto „nam wreszcie powie, po co tu jesteśmy”.

"Trudno porównywać rzeczy nieporównywalne. Bo oczywiście można stwierdzić, że u Ádáma Bodora Márquez zderza się z totalitaryzmem, a Kafka z surową pustką górskich dolin, ale to nie wystarczy, by dojrzeć dojmującą samotność prozy znakomitego węgierskiego pisarza, jej lakoniczne wyczucie absurdu, smutek zabarwiony ponurą ironią. Bodor pisze o wielkich przestrzeniach, chociaż w jego świecie brak powietrza, a głównymi zasadami rzeczywistości są strach, którego nie sposób – i nie wolno – nazwać po imieniu, oraz osobliwa fatalistyczna rezygnacja w oczekiwaniu na wyrok. W każdym razie wchodzicie tam na własną odpowiedzialność. Wrócą tylko nieliczni."

Piotr Kofta

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7536-824-6
Rozmiar pliku: 972 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

(Anatol Korkodus)

Dwa tygodnie przed swoim aresztowaniem mój przybrany ojciec, brygadier Anatol Korkodus, podarował mi nowiutką piłę łańcuchową marki Stihl. Powiedział, że zamówił ją w Czerniowcach, przesyłka już nadeszła, jest u Edmunda Pochorilesa w gospodzie Pod Dwiema Ladacznicami. Rano, kiedy będę wracał ze stacji, mogę ją sobie odebrać.

Wygląda na to, że jeśli coś przeczuwał, ukrywał to, bo jakby nigdy nic czekał na przyjazd z poprawczaka w Monor Gledin nowego podopiecznego. Poprosił mnie, bym po niego wyszedł na ranny pociąg, a potem przyprowadził do biura. Planował tego dnia pozostać w łóżku, dlatego powiedział, bym chłopaka nakarmił, porozmawiał z nim, przetrzymał na pogawędce do popołudnia, kiedy już on sam będzie mógł się nim zająć.

Kiedy przyjeżdżał jakiś gość czy taki właśnie nowicjusz, wysyłał na stację Balwindera, człowieka do wszystkiego w urzędzie, ale teraz, nie wiadomo dlaczego, nie chciał o tym słyszeć.

Rozkład jazdy niedawno tu zlikwidowali, wiadomo było tylko, że pociąg, złożony z wagonów towarowych i jednego pasażerskiego trzeciej klasy w opłakanym stanie, dociera tu jeszcze przed rozpoczęciem pracy na kłodowisku, ­powlokłem się więc na stację kolejową grubo przed świtem i czekałem skulony na oszronionej ławce tuż przy wyjściu. Obok siebie, w dobrze widocznym miejscu umieściłem kartonową tablicę, na której poprzedniego wieczoru mój stary wypisał grubym flamastrem i wielkimi literami, by można je było bez trudu przeczytać w wątłym świetle stacyjnym, nazwisko przybysza. Nazywał się Daniel Vandieluk, jak nie przymierzając, trącący naftaliną stary kościelny, lecz wiadomo było, że chodzi o niesfornego młokosa. Z domu poprawczego w Monor Gledin skierowali go na reedukację, by zanim stanie na nogi i nauczy się moresu, zaszył się tu u nas na jakiś czas.

Anatol Korkodus chętnie przyjmował takich dzikusów, zbłąkanych młodych ludzi, by z dala od miejskich pokus, pośród mgieł, zalatujących siarką cieplic, hałd i opuszczonych szybów, urzeczeni absolutną wolnością, próbowali odnaleźć siebie i sposób na życie. Ale niewiele mógł zdziałać. Nie łudził się zresztą, nazywał ich ptakami, wiedząc, że pewnego pięknego dnia i tak odfruną. Byli wśród nich tacy, którzy po ledwie kilku dniach spędzonych w osadzie oddalali się w nieznane miejsce i wszelki ślad po nich ginął, wielu innych Anatol Korkodus po okresie próbnym odsyłał do placówki, lecz nie zdarzył się dotąd ani jeden, który by już upatrzył sobie miejsce wiecznego spoczynku i chciał, gdy nadejdzie jego pora, zostać pochowanym tutaj, u podnóża Paltynu.

Mieszkałem wtedy od dobrych paru lat na Wierchowinie. Dobrych parę lat wcześniej, pewnego zimowego ranka, mnie również przywiozła tutaj z tego samego miejsca ta sama kolejka.

W bezwietrzne noce, zwłaszcza gdy nad doliną zalega gruba czapa chmur, już na godzinę, dwie przed przyjazdem słychać ów pociąg, jak zaczyna się wspinać wzdłuż Jabłonki, jak stukocząc, toczy się przez stuletnie żelazne mosty. Kto ma ucho nawykłe, z nikłych dźwięków dobiegających z oddali dokładnie wie, które miejsca i kiedy pociąg mija. Ale teraz łęgi i porośnięte krzakami zagłębienia po obu stronach nasypu przykrywała poducha mgły, która tłumiła nawet szczekanie psów w osadzie. O tym, że skądś, zza załomów doliny pociąg jednak się zbliża, świadczyło tylko drganie podkładów, po których jak dreszcz przebiegał to pojedynczy pisk, to znów szmer.

Oprócz mnie na pociąg czekał już tylko zawiadowca stacji Stecc, bo ostatnio ludzie stracili jakoś chęć do podróżowania koleją. Niedawno rozeszła się wieść, że stację zamykają, być może nawet szyny zdemontują i sprzedadzą razem z żelaz­nymi mostami, bo linię kolejową biegnącą przez dolinę Jabłonki, od brodu paszy Tuverkana do rampy kłodowiska, jacyś obcy ponoć już wymierzyli i wycenili, ktoś też słyszał, że dolinę z całym jej żelastwem kupił niejaki Bazil Haraklán, zamożny cudzoziemiec. Mówili nawet, skąd pochodzi, z jakiejś leżącej hen za górami, bajecznie bogatej równinnej krainy zwącej się Coltwadkert, Holtwadkert czy jakoś tak. Podobno gotowe są już wypowiedzenia dla kolejarzy, nic więc dziwnego, że stacje się wyludniają.

Kiedy zatem ranny pociąg, dysząc, sapiąc, buchając kłębami pary, w końcu się zatrzymał, tylko jeden pasażer, ktoś w czapce w czarno-żółte paski, wyjrzał z okna wagonu trzeciej klasy na pusty peron. Nie bardzo chciało mu się stamtąd ruszać, dopiero gdy zobaczył, jak odczepiona lokomotywa toczy się, ze zmęczenia niemal bezgłośnie, w kierunku remizy, i pojął, że dalej nie pojedzie, wysiadł i z wahaniem ruszył ku wyjściu.

Szybko się okazało, że nie czapkę miał na głowie, tylko krótko przycięte, szczeciniaste włosy ufarbowane we wzorek. W szarówce zamglonego świtu pośród naturalnych ciemnych kosmyków połyskiwały złotożółte paski. Nosił za małą, uszytą z taniego dżinsu kurtkę, nie miał żadnego bagażu, a kiedy stanął w świetle lamp, okazało się, że nie ma nawet butów. Boso kroczył po peronie, a lód ścinający kałuże trzeszczał mu pod stopami. Tak czy owak musiał przejść koło mnie. Kiedy się zbliżył, zauważył tablicę na ławce i przeczytał swoje nazwisko. Zawahał się wtedy i przystanął.

Co u diabła. Chyba nie czekasz na mnie? Miałem przyjechać dopiero jutro.

Anatol Korkodus przeczuł, że przyjedziesz dzisiaj.

A ja myślałem, że dzisiaj posiedzę sobie w bufecie, wydam odłożone pieniądze, rozejrzę się po terenie i zgłoszę dopiero jutro. Mam zmarnowany dzień.

Mówił cienkim, zachrypniętym głosem, nie odsłaniając zębów. Miał lodowate, niebieskoszare oczy, jak eskimoski pies oberżysty Edmunda Pochorilesa. Żółte, włochate paski jaskrawo odcinały się od jego naturalnych włosów.

Zmierzyłem go wzrokiem: Zejdź na ziemię. Widzisz tu gdzieś bufet?

Stacja składała się zaledwie z dwóch pomieszczeń: w jednym zawiadowca na zmianę z dyżurną ruchu pracował, przez okienko, które wychodziło wprost na peron, załatwiali sprawy związane z ekspedycją, sprzedażą biletów i przewozem towarów, w drugim, obszerniejszym, które znajdowało się na zapleczu, za dwuskrzydłowymi drzwiami, zawiadowca Stecc wraz z rodziną mieszkał. Za bufet służyła tu niegdyś stara zakurzona budka, w której stały lepiący się blaszany stół i dwa krzesła z rurek z połamanymi oparciami, ale od lat była zamknięta.

Żadnego bufetu nie widział, toteż Daniel Vandieluk kręcił głową rozczarowany. Aż nagle zastygł i głęboko wciągnął powietrze.

Śmierdzi tu u was. Co to za smród?

Nie wiem, o czym mówisz. Lepiej zbadaj sobie nos.

Musiał poczuć dławiącą woń paltyńskich wód termalnych, która zalega rankiem dolinę, póki dobroczynne wiatry jej ze sobą nie uniosą.

Przecięliśmy plac przed magazynem paliw i kłodowiskiem, potem wlekliśmy się wyludnioną główną ulicą Jabłońskiej Polany, wymijając zamarznięte grudy. Stukały tylko podeszwy moich ciężkich, sznurowanych butów, bosy Daniel Vandieluk szedł bezszelestnie dobre pół kroku za mną, starając się nie wejść w ścięte lodem kałuże.

Jeśli wolno zapytać, gdzie się podziały twoje buty?

Wyrzuciłem je.

Błaznujesz. A mnie należy uczciwie odpowiadać.

Dobrze słyszałeś. Powiedziałem, że je wyrzuciłem.

Na moście Pissky zatrzymał się, spojrzał w dół na wijącą się czarno pośród lodowych łat, niemą Jabłonkę. Stałem za nim. Byłem ciekaw, co zrobi. Lecz w końcu tylko splunął.

Odezwałem się wtedy tonem najbardziej suchym, na jaki mnie stać: Żeby mi to było ostatni raz. Spluwaj sobie, gdzie chcesz, byle nie do wody. A najlepiej nie spluwaj, tylko przełknij ślinę.

Z szynku Niegrutzów żółte światło padało na mgłę, drzwi były otwarte, wokół unosił się zapach pieczonych kasztanów zmieszany z wonią rozgrzanego oleju. Delikatnie złapałem Daniela Vandieluka za łokieć i pociągnąłem ku wejściu. Miał chude, wątłe ramię, jak u dziecka. Rozejrzałem się, ulica była pusta.

Zaczekasz tu teraz i z nikim nie będziesz się wdawał w rozmowę. Jeśli ktoś zacznie ci się przyglądać, ciekaw, kim jesteś, skąd jesteś, udasz, że go nie widzisz. Zachowuj się, jakby cię nie było, rozumiesz? Niech ten ktoś pomyśli, że widzi zjawę.

A dlaczego mieliby mi się przyglądać?

Zmierzyłem go od stóp do głów, od jaskrawych żółtych pasków na włosach po bose stopy.

Dlatego.

Szynk był jeszcze pusty. Irina Niegrutz siedziała za ladą, obok niej w niebieskiej misce pod kraciastą serwetą rosło ciasto na langosze. Na kuchence gazowej w blaszanej formie dymiły gorące kasztany z popękaną skórką. Zamówiłem pół kilo pieczonych kasztanów i dwa langosze z serem. Kiedy Irina Niegrutz rwała ciasto na kawałki, zawijała w nie twaróg, po czym wrzucała na gorący olej i smażyła z obu stron, chodziłem tam i z powrotem po pustej sali, co rusz wyglądałem przez otwarte drzwi i przez zaparowane okna. Była dokładnie szósta, zza prześwitujących firan mgły dobiegało głuche buczenie syreny tartacznej. Na liliowej szybie, poznaczonej strumyczkami skroplonej pary, majaczył obraz mojej zarośniętej twarzy, która wyglądała, jakbym płakał. Daniel Vandieluk, z obłoczkiem oddechu pod nosem, czekał posłusznie jak pies, którego pan przywiązał przed sklepem. Ręce w kieszeniach, jedna bosa stopa na drugiej.

Irina Niegrutz zapakowała w papierową torebkę langosze, a osobno, w drugą torebkę, pieczone kasztany. Wyjrzała przez drzwi.

Dla kogo będzie ten drugi?

Sama pani widzi. Dla nikogo.

Nowy dzieciak. Coś mi się zdaje, że nietęga głowa. Niedługo tu zabawi.

Oby tak było.

I ruszyliśmy z Danielem Vandielukiem w dalszą drogę. Po paru krokach cicho, lecz nieco rozdrażniony odezwał się.

Powiedz mi, dlaczego zostawiłeś mnie na zewnątrz.

Przy najbliższej okazji ty też wejdziesz.

Z jakiegoś powodu teraz jednak zostawiłeś mnie na dworze.

Nie chciałem, żeby Irina Niegrutz poczuła twój zapach.

Od wczoraj jestem w podróży. To i śmierdzę trochę pociągiem.

O żadnym zapachu pociągowym nie mówiłem. Powiedz mi, dlaczego wyrzuciłeś swoje buty.

Bo do nich nasrali.

Poważnie? Tym bardziej mogłeś je włożyć. Gdybyś nie wiedział, to przynosi szczęście. Ktoś musi cię bardzo lubić.

Mała Żaneta. Wpadła w złość, biedaczka, że mnie wypuszczają.

Jeszcze się pewnie spotkacie. Pomyśl, jak się jej odwdzięczyć.

Przy wejściu na dziedziniec Man-Gold znowu chwyciłem go za łokieć i zatrzymałem. Rozwidniało się, niebo zaczynało przypominać przeźroczystą galaretę, ale na okolonym czterema parterowymi budynkami dziedzińcu, dokąd wiodła łukowato sklepiona brama, zalegał jeszcze mrok odchodzącej nocy, na schodach pomieszczenia, gdzie wypiekano pogacze, stały w czterech rzędach jedynie butelki z kozim mlekiem. Wziąłem dwie, po czym dwa domy dalej, lecz już po przeciwnej stronie ulicy, zapukałem w okno Augustina, to znaczy w deskę, która je zakrywała.

Wychodzące na ulicę okno Augustinów było na krzyż zabite deskami i tylko w jednym miejscu tego prymitywnego okratowania znajdowała się mała szpara, by można było przez nią wysunąć rękę i wziąć to czy owo, na przykład butelkę mleka. Małżeństwo Augustinów od lat trzymaliśmy w areszcie domowym. Więzienie w Jabłońskiej Polanie dawno się spaliło, nie było więc innego wyjścia, jak trzymać ich w domu pod strażą.

Postawiłem na parapecie butelkę i czekałem, aż otworzą okno. Spoza desek dobiegł głos Augustinowej:

Czy to prawda, że pani podprefekt Vaneliza uciekła i że kiepsko stoją też sprawy Anatola Korkodusa? Już drugi raz mieliśmy z mężem taki sam sen. Bo jeśli to prawda, powiedz, proszę, komisarzowi Hamilcarowi Nikonukowi, że trzymają nas tu przez pomyłkę i żeby nas jeszcze dziś wypuścili.

A śnijcie sobie dalej. Różne rzeczy mogą się dziać. Lecz was, jak na razie, wygląda niecierpliwie sędzia śledczy w Gledinie. Na postronku was do niego zaprowadzą.

Znowu chwyciłem Daniela Vandieluka za ramię i spojrzałem na niego znacząco: Tym tam w środku się wydaje, że ja mam ochotę z nimi gadać.

Zrobili coś czy tylko tak ich czasem zamykacie?

Zależy, jak na to spojrzeć. Nie wiem, czy to ci coś powie, ale posłuchaj. Ci, o których mowa, podłączyli dzieci do prądu, dzieci w wieku szkolnym. Jedno miało siedem lat, drugie osiem, a reszta jedenaście. Do prawdziwego prądu, na dwieście dwadzieścia woltów.

To jakiś eksperyment czy co?

Machnąłem ręką. Nie wszystko jedno?

Przed gospodą Pod Dwiema Ladacznicami znowu kazałem Danielowi Vandielukowi poczekać.

Elektryczna piła łańcuchowa marki Stihl w oryginalnym, kolorowym opakowaniu, przepasanym metalowymi taśmami, leżała na ławie w kuchni Edmunda Pochorilesa. Właśnie jedli śniadanie, on, moja kuzynka Dancura, która służyła w gospodzie, i Lorenz Fabritius, pastor luterański.

Wiedzieli, skąd idę, przez na wpół otwarte drzwi widzieli też Vandieluka, jak stoi na dworze ze zwieszoną głową i jak mu z nosa, niczym z końskich nozdrzy, bucha para.

Nieszczególnie wygląda, zauważył Edmund Pochoriles.

Nieszczególnie, przytaknąłem. Nie wiem, co z nim zrobi mój stary.

Fabritius stuknął w pudło, które wziąłem pod pachę.

Drogi sprzęt, na co ci taki?

Jak to na co. Pójdę z nim do Niemego Lasu albo, powiedzmy, będę używał przy domu do cięcia drewna na opał. A jak trzeba będzie, to i kogoś, kto mnie rozsierdzi, potnę na kawałki.

Kiedy wychodziłem, Pochoriles rzucił za mną: Wiedz jednak, że to nie takie proste. Z kośćmi to jeszcze pół biedy, ale krew, ciało i wnętrzności zatykają panewki, silnik zaraz gaśnie i trzeba go myć. Ostrym toporem lub siekierą więcej zdziałasz.

Miałem piękną, płową kotkę Tatianę. Przez jakiś czas nazywałem ją Charlotte, ale jak zaczęła tyć i wyhodowała sobie na karku futrzany kołnierz, to ją przechrzciłem. Ważyła z osiem kilo, miała gruby pręgowany ogon, uszy z pędzelkami jak u rysia, a kiedy pies spotykał ją na ulicy, zaraz przechodził na drugą stronę. Czekała teraz skulona na okapie nad bramą, ale kiedy podeszliśmy bliżej, zeskoczyła i choć nie bardzo lubiła się spoufalać, podniosła głowę, przyglądając się Danielowi Vandielukowi, potem obeszła go w taki sposób, by ogonem otrzeć się o jego spodnie, wreszcie powolutku przeszła mu między nogami. Po czym znowu usiadła naprzeciwko i patrzyła w jego lodowate oczy. Kiedy ruszyliśmy, ona też ruszyła, szła dwa kroki za nami, ze spuszczoną głową, wyraźnie nad czymś rozmyślając.

Twoja?

A myślałeś, że czyja?

Dlaczego ma obrożę?

To nie obroża, tylko futrzany kołnierz. Ma zresztą również obrożę, kiedy się czegoś boję, powiedzmy na nocnym dyżurze, prowadzam ją ze sobą na smyczy.

Możesz się z nią pożegnać, jest mi potrzebna. Kupię ją bez względu na cenę.

Być może mówił serio, ale ja w duchu uśmiałem się z tego.

W biurze poprosiłem go, żeby wyjął wszystko z kieszeni i położył na biurku Anatola Korkodusa. Oprócz przepustki miał przy sobie tylko trzydzieści siedem kuponów. Mógłby za nie kupić jakieś buty na drogę, wystarczyłoby mu na zmianę bielizny i na parciane spodnie. Poza tym nie miał nic. Kiedy się o tym przekonałem, robiąc mu gruntowną rewizję osobistą, oprowadziłem go po dziedzińcu biura brygady do spraw wodnych, gdzie mieszkaliśmy ze starym w stojącym w głębi dawnym dworku Czervenskich. Był to pusty, porośnięty chwastami dziedziniec, ze śladami stóp odciśniętymi w błocie, które teraz ściął mróz. W otwartej stodole stały zardzewiały pług śnieżny, stara ­zakurzona bryczka, obok niej zaś sfatygowany terenowy willys z poprzebijanymi oponami, który należał do honorowego pełnomocnika rejonu Hamilcara Nikonuka. Gdziekolwiek szliśmy, Daniel Vandieluk zostawiał za sobą ciemne ślady odcinające się od zamarzniętego gruntu. Przed wychodkiem zatrzymał się i poprosił, bym mu pozwolił wejść za potrzebą.

Kiedy na niego czekałem, spostrzegłem przy otwartej furtce smagłego Balwindera, człowieka do wszystkiego w naszym urzędzie. Nie wiem, skąd się tam wziął, bo jak szliśmy, nie widziałem żywej duszy. Nie powiedział dzień dobry, nie zaszczycił mnie nawet spojrzeniem, kiedy skinąłem głową, stał tylko, stał nieruchomo i zezując, zaglądał na podwórze. Na podwórze, gdzie poza nami dwoma nie miał nic do oglądania. Podszedłem do niego.

Jest jakiś problem? Po diabła pan tu sterczy?

Zaraz tam problem. Tak tylko się rozglądam. A może nie wolno?

Wolno, nie wolno, widzę, że pan to robi specjalnie. Za wiele sensu w tym nie ma, tyle mogę powiedzieć.

A może ma.

Fuj! Aż splunąłem ze złości.

Tymczasem Daniel Vandieluk wyszedł ze sławojki.

Ja też tu będę mieszkał?

Mieszkać będziesz tam, gdzie odbywa się kwarantanna. Od dziś wieczór, całe trzy tygodnie. Taki tu zwyczaj, wiesz, z powodu bakcyli.

Było po nim widać, że nie bardzo rozumie, o czym mówię. Może nawet nie wie, co to jest kwarantanna, a co bakcyl, skoro jednak nie pytał, to mu nie objaśniłem.

Posadziłem Daniela Vandieluka w kuchni, rzuciłem mu pod nogi jakiś postrzępiony kilim, by sobie nim okrył bose stopy, jeśli mu zmarzną. Mimo że w kuchni też nie było za ciepło, rysy mu się wygładziły, z nosa pociekło, wytarł go w rękaw kurtki. Był bladym, wątłym dzieciakiem, miał cienką skórę, niebieskoszarymi, zimnymi, psimi oczami rozglądał się po pomieszczeniu. Na wierzchu jego dłoni widniał nieporadny tatuaż w kolorze atramentu, zagadkowe znaki świadczące o tym, że musiał być karany: kropki, kreski, krzyżyki.

Anatol Korkodus polecił mi, żebym był dla niego miły, żebym z nim porozmawiał, a kiedy przyniosą z kantyny obiad, przypilnował, by zjadł, i dopiero takiego najedzonego posłał do niego, który leży złożony chorobą. Ale ja tego ranka nie miałem ochoty na uprzejme rozmowy. Przychodziło mi wprawdzie to i owo do głowy, już brałem głębszy oddech, żeby się odezwać, lecz jak tylko na niego spojrzałem i napotkałem jego wzrok, od razu traciłem chęć. Myślałem raczej o tym, że gdyby zamiast Daniela Vandieluka siedział tu ktoś inny, byłoby lepiej.

*

Długa cisza, kiedy się tak ciągnie i ciągnie, nagle dobywa z siebie głos. Delikatnie wzdychając, zaczyna szemrać jak odległy wodospad, potem syczy, a gdy już grzmi, dudni nie do wytrzymania, masz wrażenie, że coś lodowatego wstrzyknięto ci do uszu, cały świat się do nich wlewa. Teraz przez chwilę rozlegało się tylko pohukiwanie w kominie, potem tykanie budzika, jakby je wiatr skądś przynosił, z dalekich łąk, to cichło, to znów się nasilało.

W końcu moja kotka Tatiana zaczęła drapać w drzwi. Otworzyłem jej, lecz nie weszła, porozglądała się tylko, cichutko pomiaukując, powęszyła. Była tajemniczą istotą, samo­wolną i nietowarzyską, jak wszystkie zwierzęta o żółtym futrze. Otworzyłem dwie konserwy z wątróbką i zwabiłem ją na podwórko za domem. Zamknąłem w komórce na narzędzia, z której nie mogła uciec.

W szopie, odkrytej z jednej strony, cały kosz załadowałem torfem, na wierzchu położyłem trochę drewna. Z tym wróciłem do domu. W papier gazetowy zawinąłem nasączone olejem trociny i użyłem ich do rozpalenia ognia pod kuchnią, a kiedy ogień zapłonął, dorzuciłem kilka szczap i parę bryłek torfu. Nie spieszyłem się, wręcz przeciwnie, miałem nadzieję, że w ten sposób czas szybciej upłynie. Lecz wciąż jeszcze było rano.

Dlaczego jej nie wpuściłeś, skoro miauczała?

Dzisiaj jej miejsce jest w komórce. Mamy otrzymać kilka świnek morskich, wolałbym, żeby nie doszło do spotkania.

Otworzyłem torebkę z langoszami. Ciepłe kasztany wysypałem na stół, na brudną ceratę. Obrałem jeden i jedząc, skinąłem na Vandieluka, żeby sobie brał, żeby nie dał się prosić. Najpierw oderwał koniuszek langosza, potem sięgnął po kasztany. Robił ceregiele, długo obierał, następnie po kawałeczku wkładał do ust i ssał.

Za dużo zębów to ty nie masz. Mówię o tym tylko dlatego, że te kasztany mogłyby być lepiej upieczone. Jeśli nie możesz pogryźć, spokojnie wypluj, w rękę, chciałem powiedzieć.

Nie martw się. Gryzę dziąsłami. Dopóki mi nowe zęby nie wyrosną.

Jak to wyrosną? Skąd ci to przyszło do głowy?

Doktorek dawał mi zastrzyki, powiedział, że na porost zębów.

O tym, że coś jest z tobą nie tak, nie wiedzieliśmy. Choć pewnie lepiej byłoby wiedzieć z góry. Zanim ci jednak odrosną, poproś na kwarantannie o stosowną dietę. Co się stało z twoimi zębami?

Wszystko jedno, to już teraz nieważne.

A o tym, jak trafiłeś do poprawczaka, też mi nie opowiesz? Nawet na okrągło, bez szczegółów?

Nie. O tym też nie.

Masz rację, nie mów nikomu, nigdy. Przypomniało mi się, że Anatol Korkodus pytał, czy się cieszysz, że cię puścili.

Nie wiem, kto to jest.

Wskazałem na drzwi pokoju mojego starego.

To ktoś, kto przeczuł, że przyjedziesz dzisiaj, nie jutro. Jeśli odpocząłeś, zapukaj do niego. Chce z tobą jak najszybciej porozmawiać.

Podejrzliwie podniósł na mnie wzrok, lecz zauważył mój palec wskazujący na ustach i nawet jeśli chciał, o nic więcej nie spytał. I żeby lepiej zrozumiał, że o Anatolu Korkodusie rozmawiać nie będziemy, włączyłem radio.

Co ty na to? Maya. Maya Miklovitz śpiewa. Znasz ją?

Spojrzał na mnie, wzruszył ramionami, lecz nie zaszczycił mnie odpowiedzią. Mimo to ciągnąłem:

Myślisz, że istnieje takie imię? To jej własne imię czy tylko dla niej wymyślone, jak sądzisz?

No, no. Ty sobie ze mnie żartujesz.

Wybacz, tak tylko spytałem. Ale teraz na godzinkę zostawię cię tu samego. Odpoczywaj, jedz, posłuchaj sobie wiadomości.

Idź, jeśli masz coś do zrobienia. Lubię być sam.

Rano, kiedy ruszam na obchód, zawsze zaczynam od publicznej pralni, sprawdzam, czy jest czysto, czy umyto kamienną podłogę, czy wyszorowano kamienne misy, po czym odkręcam krany z ciepłą wodą dla tych, co korzystają z niej za darmo, miejscowych, których nie stać na opłatę. Ciepłą wodę otrzymujemy ze zbocza Paltynu, z gorących źródeł, które znajdują się na paltyńskiej łące. Ta woda jednak nocą, kiedy stoi w rurach, stygnie i rano po otwarciu kranów leci zimna lub co najwyżej letnia, dlatego od ósmej do dziesiątej prać można za darmo. Zamożniejsi przychodzą ze swoimi brudami po dziesiątej, oni już mają gorącą wodę i oczywiście płacą za nią. Kiedy sprawdzę pralnię, zaglądam do jednostki pełniącej dyżur ciągły, by zapytać o wieści, jeśli nastrój jest dobry, gramy w karty albo w nasze warcaby, po czym idę nad rzekę. Niedawno zaczęły się roztopy, muszę więc zobaczyć, czy wartko spływająca kra nie uszkodziła wodomierzy.

Poszedłem więc nad Jabłonkę, pod nagimi wierzbami kroczyłem brzegiem, mijając budkę dróżniczą Czervenskich, następnie przeprawę Czervenskich, aż do zamarzniętego młyna wodnego Czervenskich, by znów rzucić okiem na ten cud Jabłońskiej Polany.

Pewnej późnej jesieni Balwinder, chociaż mógł to zrobić, bo od lat nic innego nie robił, nie otworzył na czas śluz we młynie, dlatego zamarzły jeszcze przed nastaniem prawdziwej zimy, i to tak, że już nie można ich było uruchomić. Lód zaczął pęcznieć, powoli się wybrzuszał, wciskał w śluzę, pokrywając ją też z drugiej strony, a woda wciąż szła i szła, z początku zastygła w kryształowy wodospad tylko na kole młyńskim, potem na całym drewnianym budynku, więc nawet z gontowego dachu zwisały sople, niczym wielkie, groźnie lśniące kły zimy. Jak zatopiony w szkle młyn wciąż stoi nietknięty. Razem z Tatianą chodzimy tam czasem oglądać myszy zamarznięte w trakcie ucieczki, patrzące powiększonymi przez taflę lodu ogromnymi oczami w bezkresną, wieczną pustkę.

Wokół tyczek wodomierza, gdzie parująca woda z gorącego źródła numer dwa wpada do rzeki i gdzie latem tworzy się leniwy czarny wir, pod cienką, przeźroczystą warstewką lodu, pośród falujących wodorostów, niczym sygnały z nieznanego, podwodnego świata, wędrowały już w górę lśniące pęcherzyki. Rzeka się obudziła, na brzegu zaczynały się żółcić nitkowate gałązki wierzby, po zimowym jeszcze, mroźnym poranku coś jak wonny wietrzyk napływało już od zboczy Paltynu, co rusz jakiś nagły powiew przynosił nikły zapach ziemi z równin leżących za górami. Gdzieś za kłębami rozsnuwającej się mgły zamajaczyło słońce, okapy zadźwięczały, a na zmarzniętej szarej ziemi zalśniły czarne strumyczki.

Dziedziniec Man-Gold również zalał żółty blask, który bił od topniejącego szronu. Znajdował się tu niegdyś zakład czyszczenia odzieży, działał, dopóki Anatol Korkodus nie wpadł na pomysł, by z gorących źródeł Paltynu doprowadzić do opuszczonej synagogi ciepłą wodę, zainstalować przy ścianie rząd kamiennych mis i urządzić publiczną pralnię, gdzie płacić mieli tylko bogaci. Gregor Man nie zamknął wtedy interesu, tylko sprzedał domokrążcom swoje maszyny piorące, suszarki, stoły do prasowania i za uzyskane w ten sposób pieniądze, przeczuwając, jakie czasy nadchodzą, kupił małe urządzenie do wyrobu drożdżowego ciasta oraz piec do wypieku pogaczy. Można tu więc było zjeść podwieczorek, a zimą, na schodach, przy otwartych drzwiach serwowano z parującego kociołka słodzoną miodem herbatę z tysiącznika.

Z kubkiem parującej herbaty obszedłem wkoło dziedziniec. Fryzjer Mükk nie otworzył jeszcze zakładu, również okna Isaka Golda lśniły czernią, ale naprzeciwko, w przychodni, przyjmowano już chyba pacjentów, bo świeciły się wszystkie lampy. Jednak to nie pacjenta przyjmowano tak wcześnie, na krześle bez oparcia, przeznaczonym dla pacjentów, siedziała pani podprefekt Vaneliza Nikonuk, a demoniczna sikorka, pielęgniarka Nika Karanika, sprawnie operując grzebieniem i nożyczkami, pracowała nad jej fryzurą. Możliwe jednak, że to nie była pani podprefekt, tylko jej córka: wprost nie sposób ich odróżnić, tak są do siebie podobne. Nika Karanika, biorąc między palce sztywne, wyblakłe włosy, obcinała je na krótko, po chłopięcemu, od czasu do czasu spluwając na ostrza nożyczek, żeby lepiej cięły. Chociaż w pomieszczeniu pewnie jeszcze nie było za ciepło, musiała czuć nadchodzącą wiosnę, bo pod sięgającym kolan niebieskim pielęgniarskim kitlem nie miała pończoch, stała w pantoflach z pasków i kiedy od czasu do czasu, utykając, okrążała krzesło, pośród kosmyków włosów pani podprefekt, albo jej córki, błyskały polakierowane na perłowo paznokcie u jej bosych stóp.

Nika Karanika trochę utykała, o czym krążyły rozmaite plotki, wśród nich wręcz niewiarygodne. Jedna z nich mówiła o jakimś nożu, którego ostrze przeszyło kręgosłup, przecinając przy okazji nerwy, utkwiło i do dziś tkwi między kręgami.

Kiedy się zapatrzyłem na te oplecione fioletowymi żyłkami gołe nogi, od marmurowych kolan aż po alabastrowe kostki, Nika Karanika przerwała strzyżenie i zaczęła watką pocierać skórę na głowie Vanelizy Nikonuk, od czoła do karku. Lecz nagle i tego zaprzestała, podeszła do okna i otworzyła je. Wysunęła głowę, by jej słów nikt inny nie słyszał. Z waty, którą wciąż trzymała, biła woń nafty.

Stało się coś, Adamie?

Nic a nic. Jak pani widzi, tylko popijam sobie herbatę.

Myślałam, że chce mi pan coś powiedzieć. Słyszałam, że dostaliście nowego dzieciaka. Że z wyglądu nieszczególnie się prezentuje i mimo zimy chodzi boso.

Sporo w tym prawdy. Tak czy owak, nie miałbym nic przeciwko temu, żeby ten dzień już się skończył. A kiedy mógłbym porozmawiać z panienką na osobności?

Kiedyś. Teraz jednak proszę, by stanął pan trochę dalej, bo ta osoba nie lubi, gdy w trakcie strzyżenia ktoś zagląda przez okno.

Znajdujący się w piwnicy pod przychodnią sklep Tatarów był już otwarty, Akimova i Akimofte drzemali na dywanie pośród swego dobytku. Hamilcar Nikonuk, honorowy pełno­mocnik rejonu, ujawnił niedawno, że są lunatykami, choć byli tylko namiętnymi palaczami fajki wodnej. Ilekroć się napalili, dzień czy dwa leżeli bezwładnie i patrzyli na świat rozszerzonymi źrenicami. W ich piwnicy również i teraz unosił się gorzko-­słodkawy zapach dymu zmieszany z wonią skaju. Oprócz torebek, pasów i pasków sprzedawali zrobione ze skaju, identyczne, błyszczące czarne buty, lecz za tym asortymentem całą półkę zajmowały ustawione w trzech rzędach, niebieskie, zielone i czarne gumowce. Wybrałem na chybił trafił jedną parę czarnych, mniej więcej średniej wielkości, podpisałem rachunek, na którego podstawie urząd miał im zapłacić.

Daniel Vandieluk upatrzył sobie tymczasem jako miejsce do odpoczynku ławę, przesunął ją spod pieca bliżej okna i rozciągnął się na niej. Rzuciłem mu buty, lecz on niechętnie, jakby to nie jego tyczyło, ledwie na nie zerknął. Poprosiłem, by je przymierzył, i wybrał sobie zaraz parę onuc z tych, co się suszą na sznurze, lecz powiedział, że nie lubi chodzić w gumowcach, a zresztą na oko widać, że to nie jego rozmiar. Powiedziałem, że jeśli rzeczywiście są za duże, znajdzie wśród rzeczy na podpałkę resztki papierowych worków, które może podrzeć na kawałki i wypchać nimi buty. A jeśli wolałby jakieś bardziej wyjściowe, to z pierwszych zarobków kupi sobie u Tatarów, jakie będzie chciał.

Kiedy jednak odpowiedział milczeniem, wskazałem na drzwi, za którymi leżał Anatol Korkodus.

Byłeś już u niego?

Jeszcze nie. Powiedziałeś, żebym tam poszedł, jak będę wypoczęty.

Lepiej nie zwlekaj. Nie odpowiedziałeś mi zresztą na pytanie, czy się cieszysz, że cię stamtąd puścili.

Nie było tam wcale najgorzej. Lecz teraz ja mam pytanie, powiedz mi, kim lub czym ty tutaj jesteś?

Widzisz przecież. Tym, kto wychodzi po ciebie na stację, kto przynosi ci parę nowiutkich gumowców na twoje zziębnięte nogi. Coś jeszcze chciałbyś wiedzieć?

Pytam tylko dlatego, że mam prośbę. Zanim pójdę do niego, powiedz mu, jeśli się liczy z twoim zdaniem, że bardzo chciałbym trafić do ptaków. Niech z góry o tym wie.

O jakich ptakach mówisz?

O ptasim zastępie. Takim, który zajmuje się tutaj ptakami wędrownymi. W placówce należałem do ptasiego kółka i brałem udział we wspólnej obserwacji ptaków. Wychowawca Balmos powiedział, że jeśli naprawdę chcę się poprawić, to żebym zaraz poprosił, by mnie przydzielili do grupy, która zajmuje się ptakami. Że tam się uspokoję i nie będzie ze mną tyle kłopotu.

Naprawdę tak powiedział?

Słowo w słowo. Że dla mnie lepszego miejsca on nie widzi.

Hm. No nie wiem. Nic też nie wiem o ptasim zastępie. U nas nie ma ptaków.

Ej, nie rób mi tego.

Wstał z ławki, włożył ręce do kieszeni i na długo utkwił we mnie swoje szaroniebieskie spojrzenie, nerwowo poruszając dużym palcem u nogi.

Co to znaczy, nie ma? Chyba nie chcesz powiedzieć, że wiesz lepiej od tych z Monor Gledin?

Wyjmij ręce z kieszeni i usiądź grzecznie. Być może wychowawca Balmos powiedział ci dokładnie to, co mi powtórzyłeś, ale nawet on nie może wiedzieć wszystkiego. My nie mamy ptasiego zastępu. Bo tutaj nie ma ptaków. Były, lecz jacyś ludzie wyposażeni w sikawki strażackie zaczęli kiedyś zmywać gniazda z drzew, a ptaki, przeczuwając coś złego, zabrały się i w środku lata odleciały. I jeszcze coś: odkąd nad jeziorami brustyńskimi też zaczęły się dziać dziwne rzeczy, w sitowiu na przykład pojawiły się ogniska, z których leciał czarny dym, również ptaki wędrowne omijają tę okolicę. Oto naga prawda.

Tylko się ze mną droczysz. Nie wierzę w ani jedno słowo.

Powinieneś chyba wiedzieć, że ptak to wrażliwe stworzenie. Jeśli wyczuje, że ktoś chce go skrzywdzić, odlatuje, to leży w jego naturze. Właśnie do tego tutaj doszło. Ptaki odleciały. Od sójek po zięby i pleszki, wszystkie z wyjątkiem starych wron. Jeśli jednak życzysz sobie, wspomnę Anatolowi Korkodusowi o twojej prośbie. To mądry człowiek, na pewno wymyśli coś, co będzie w sam raz dla ciebie.

Daniel Vandieluk znowu wyciągnął się na ławie, popatrywał na mnie z niedowierzaniem, śledził moje rysy, jakby miał nadzieję, że a nuż złagodnieją, a nuż powiem coś, co każe mu już tylko uśmiechnąć się na myśl o rzeczach, jakie przed chwilą usłyszał.

Jakkolwiek do obiadu było jeszcze daleko, zgarnąłem ze stołu resztki kasztanów, przetarłem mokrą szmatą ceratowy obrus i nakryłem dla dwóch osób.

Dopóki nie odbędziesz kwarantanny, nie możesz pokazywać się w miejscach publicznych, dlatego dzisiaj w kantynie zamówiłem obiad z dostawą do domu. W piątek jest dzień bezmięsny, można wybierać między kapustą a makaronem z grysikiem. Zamówiłem kapustę, bo są w niej zwykle kartofle, ale mogę ci też podsmażyć, jeśli lubisz, kawałek boczku.

Milczał, jakby nie słyszał, co mówię.

Widzę, że mówię do ściany. Spuściłeś nos na kwintę, ale zobaczysz, że Anatol Korkodus znajdzie coś, co będzie akurat dla ciebie. Skoro tak lubisz ptaki, może pomyślisz, czym je tu zwabić z powrotem, przynajmniej te śpiewające. Bo nie ma rzeczy niemożliwych. Gdybyś na przykład odzyskał ich zaufanie, to dopiero byłoby osiągnięcie. Będziesz miał tutaj dużo czasu na myślenie.

Przetarłem zaparowaną szybę. Na dworze musiało się ociep­lić, bo lało się z okapów. Balwinder przeniósł się pod dach, siedział na koźle bryczki i stamtąd obserwował podwórze. Włożyłem czapkę z daszkiem, wchodzącą w skład umundurowania brygady do spraw wodnych, i wyszedłem.

Co to ma znaczyć? Nie ma pan dzisiaj nic do roboty?

A nie mam.

Czyżby i Augustinom zaniósł już pan obiad?

Niech pan sobie wyobrazi, że dzisiaj dostają suchy prowiant.

Jeśli nawet, to i tak zamelduję o tym Anatolowi Korkodusowi.

Proszę bardzo. Ucieszy się.

I jakby tego było mało, Balwinder półgębkiem się uś­miechnął.

*

Wszedłem do Anatola Korkodusa. Wcześniej wspominał, że tego dnia zostanie w łóżku, zastałem go jednak leżącego w ubraniu i w butach. Był nieuczesany, miał wilgotne czoło, a krótka zmierzwiona broda drgała mu przy każdym głębszym wdechu. Obok niego leżała zamknięta książka kucharska Eronima Moxa. Teraz też zajmował tylko połowę łóżka, druga była pusta. Anatol Korkodus, odkąd ­Roswitha go zostawiła, używał tylko jednej połowy, na poduszce, która leżała na tej drugiej, wciąż odciśnięty był ślad głowy Roswithy.

Trochę łupie mnie w czaszce, powiedziałem, może nalałbym sobie kieliszek palinki.

Stary wskazał tylko wzrokiem na szafkę, w której trzymał swoją jeżynową palinkę.

Nalałem sobie, i to dwa razy, stojąc tyłem do Anatola Korkodusa, żeby nie widział, jak trzęsą mi się ręce, po czym rzuciłem przez ramię:

Chciałbym panu coś powiedzieć, ciekaw jestem pańskiej opinii. Ciekaw jestem, co pan sądzi o zachowaniu Balwindera. Zupełnie zbzikował albo coś wie. Czego my nie wiemy. Nie robi nic, tylko tu sterczy, zbija bąki i szczerzy zęby w uśmiechu.

Każdy miewa dni, mruknął Anatol Korkodus, kiedy kłębią mu się w głowie dziwne myśli. Nie przejmuj się nim. Już wczoraj mnie prosił, żebym go na parę dni zwolnił z roboty.

A teraz o czymś, czego pan jeszcze nie widział. Ten szczeniak farbuje sobie włosy. Ma normalne, brązowe, ale robi sobie na nich, nie wiem czym, żółte paski. Poszukam dla niego jakiejś starej czapki, naciągnę mu na głowę i tak zaprowadzę na kwarantannę, żeby go po drodze ludzie w takim stanie nie widzieli. Pan naprawdę chce z nim mówić czy też, jak wrócę z Boursinu, możemy ruszać?

Oczywiście, że chcę. Po to go tu wezwałem. Niech się czym prędzej stawi.

Reszta tekstu dostępna w regularniej sprzedaży.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: