Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Pułapka - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
25 października 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Pułapka - ebook


„Pułapka” Jolanty Marii Kalety to powieść przygodowa z elementami grozy. Choć akcja toczy się w 2011 roku, to dotyczy tajemnicy skarbowej z czasów II wojny światowej, mitycznej „szczeliny jeleniogórskiej”, w której ponoć pod koniec wojny Niemcy ukryli złoto, biżuterię, brylanty i dzieła sztuki.

Bracia Maks i Patryk Czarnowscy wraz ze swoimi żonami, Edytą i Dorotą, od lat zajmują się po amatorsku poszukiwaniem zaginionych poniemieckich schowków, w skrytości ducha marząc o wzbogaceniu się. Kiedy udaje im się wpaść na nowy trop wiodący do mitycznej „szczeliny jeleniogórskiej”, ruszają na poszukiwania. Ale na ten sam ślad trafia także Justus Schwarz z RFN, który razem ze swoim polskim wspólnikiem, Marianem Boryczko, przyjeżdża w Góry Izerskie. Sprawą szczeliny jeleniogórskiej” zainteresowany jest również Jacek Sulima, dziennikarz miesięcznika zajmującego się wyjaśnianiem tajemnic z czasów II wojny światowej. Choć sprawa ta wydaje się być całkiem już zapomniana, nowe informacje wiodą Sulimę w Góry Izerskie.

Mróz i śnieg oraz tajemniczy mieszkańcy Izerów znacznie utrudnią bohaterom dotarcie do prawdy, a niektórzy słono za nią zapłacą.

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8119-087-9
Rozmiar pliku: 3,5 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Część pierwsza

Gra wstępna

W niewoli

Przykry zgrzyt klucza w zamku nieprzyjemnym dźwiękiem wdarł się do wrażliwych uszu leżącego na betonowej posadzce stworzenia. Uniosło minimalnie jedną powiekę. Na tyle dużo, aby dostrzec, co się działo wokoło, a jednocześnie na tyle mało, aby sprawiać wrażenie już nieżywego. Miało w tym swój cel. W tej samej chwili nieprzyjemna myśl wdarła się do jego świadomości: „Jeść, jeść, jeść. Chce mi się jeść!”. Stworzenie usiłowało sobie przypomnieć, kiedy ostatnio jadło cokolwiek, ale nic konkretnego nie przychodziło mu do głowy. Chyba od ostatniego posiłku minęło sporo czasu. Nigdy wcześniej tak długo nie głodowało. Ale teraz nie był to odpowiedni czas, aby myśleć o jedzeniu. Miało inne, ważniejsze sprawy do załatwienia niż żarcie. Kiedy się stąd wydostanie, wówczas się naje do syta.

Stare zardzewiałe zawiasy, niepamiętające, aby kiedykolwiek gospodarz posmarował je towotem czy czymś w tym rodzaju, zapiszczały skrzekliwie, jakby ostrzegały przed zbliżającym się niebezpieczeństwem, i drzwi się otworzyły. Ktoś wszedł do środka. To był on. Stworzenie poznało go od razu, na pierwszy rzut oka, zanim cały wsunął się do pomieszczenia. Niewysoki mężczyzna o szerokich ramionach, zawsze ubrany w tę samą flanelową koszulę w kratę, noszącą ślady po trudnych do odgadnięcia substancjach i chyba jeszcze starsze portki, wpuszczone w cholewki wysokich, czarnych gumiaków. Roztaczał wokół siebie smród wypalanych w dużych ilościach, tanich papierosów i woń alkoholu, którego sobie nie żałował, a odór jego potu dominował w powietrzu jeszcze długo po tym, jak opuścił pomieszczenie. Kiedy zobaczyło go pierwszy raz, jakiś czas temu, od razu się domyśliło, że nic dobrego z tej znajomości nie wyniknie.

– O kurwa… Jakie fajne stworzenie – powiedział wówczas do tego drugiego i wyszczerzył w sztucznym uśmiechu zażółcone nikotyną zęby. – Może znajdzie się na nie amator i parę groszy wpadnie.

I gdzieś obydwaj poszli, zostawiając je same, zamknięte w ciasnej klatce stojącej w jakimś pomieszczeniu bez dostępu dziennego światła i bez żadnych szans na ucieczkę. Kiedy wrócił, już sam, pokazał swoją prawdziwą twarz, na której nie pozostał nawet ślad uśmiechu. Chytrze zacierał kościste dłonie, o zgrubiałych paluchach z grubą kreską brudu za paznokciami, zapewne w myślach przeliczając zarobek. Jeszcze coś gadał, w zasadzie sam do siebie, choć zerkał na stworzenie raz po raz, jakby oczekiwał komentarza czy odpowiedzi. W końcu, widząc, że ono nie reaguje na jego zaczepki, machnął zrezygnowany ręką i wstawił klatkę do powiększonego o złożoną tylną kanapę bagażnika samochodu. Zatrzasnął drzwi i usiadł za kierownicą. Zanim auto ruszyło, mężczyzna w gumiakach jeszcze raz się odwrócił, obrzucił wzrokiem stworzenie i oznajmił głupkowato: „mam nadzieję, że nie nabrudzisz”, choć koc i tak już był poplamiony, że bardziej się go pobrudzić nie dało. Śmierdział na kilometr zwierzęcymi odchodami.

Mężczyzna uruchomił silnik i z piskiem opon, podskakując na wybojach, stary, rozklekotany gruchot, który on nazywał samochodem, ruszył do przodu. Smród oleju napędowego, wydobywający się ze wszystkich szpar, drażnił nozdrza leżącego w klatce stworzenia, przerażonego tym, co go spotkało.

Tak było jakiś czas temu. Teraz ten mężczyzna stał w rozkroku i trzymał w ręce kij, którym już tyle razy zadał temu stworzeniu ból. Wciąż nosiło na grzbiecie niezagojone rany. Im więcej ran, tym większą czuło nienawiść. Już pierwszego dnia zrozumiało, że mężczyzna w gumiakach był jego wrogiem i tylko dla jednego z nich było miejsce na świecie. Albo ono, albo on. Do człowieka ta prawda dotarła dopiero po wielu tygodniach, a może miesiącach, kiedy nie zdołał stworzenia nikomu sprzedać, bo okazało się, że zamiast zachwytu, budziło lęk, a nawet przerażenie. Mężczyzna też w końcu zaczął się bać, kiedy się zorientował, że ani kij, ani bat nie robiły już na stworzeniu żadnego wrażenia. Nauczyło się ich unikać, a było szybkie i zwinne. I wówczas zamknął je na klucz w ciasnym pomieszczeniu i przestał dawać jeść.

A przecież wystarczyło zwrócić mu wolność.

„Chcesz mnie wziąć głodem – pomyślało. – Niedoczekanie twoje. Ty mnie jeszcze nie znasz…”.

Od tego dnia każdą chwilę poświęcało na sen. Podczas snu zmniejsza się metabolizm i nie odczuwa się głodu. Tak podpowiadał mu instynkt odziedziczony po przodkach. Udawało słabą, bez sił istotę, która dobiegała swych dni. Wiedziało, że ten człowiek nie jest tak bystry, za jakiego się uważał i wcześniej czy później popełni błąd. Natomiast ono z każdym dniem bogaciło się w odwieczną mądrość zakodowaną w genetycznej pamięci. Już wczoraj niewiele brakowało, już mężczyzna dał się nabrać, że ono leży martwe. I wówczas w jego kieszeni zadzwonił telefon. Błyskawicznie wyszedł i zatrzasnął za sobą drzwi.

Teraz stał w klatce na szeroko rozstawionych nogach i trącał stworzenie kijem. Musiał dopiero co spożyć obiad, bo zalatywał tłustym rosołem tak intensywnie, że poczuło napływającą na język ślinę. Niewiele brakowało, a głośno by ją przełknęło. Pozwoliło gęstej kropli leniwie spłynąć po wargach, wprost na posadzkę. Jakby już było trupem.

Mężczyzna w gumiakach nie zauważył minimalnie podniesionej jednej powieki stworzenia, a może pomyślał, że stężała pośmiertnie. Dla pewności leżące bez ruchu ciało trącił parę razy kijem i rechotał zadowolony, że wreszcie pozbył się kłopotu. Stworzenie leżało nieruchomo, udając martwe. I mężczyzna wówczas popełnił błąd. Odwrócił się i leniwie ruszył w stronę drzwi, aby sięgnąć po duży foliowy worek na odpady, w który chciał zwłoki zapakować i wrzucić do stawu. Na ten moment stworzenie czekało od wielu dni.

Mapa

– Wyłącz ten cholerny telewizor! – głos wrzeszczącego z kuchni męża dotarł do Edyty nieprzyjemnym dla ucha zgrzytem. Natychmiast przyszła jej na myśl stara, zdezelowana wiertarka jej świętej pamięci ojca. Nie było dnia, aby jej nie używał, stale coś w mieszkaniu naprawiając, poprawiając czy ulepszając, a końca remontu nie było widać. – Żebyś chociaż jeszcze coś interesującego oglądała… – gderał na głos. – A ty nic, tylko TVN24 albo seriale oderwane od rzeczywistości. Życie przesiedzisz na kanapie. Zupełnie jak twoja matka… – dodał po chwili z przyganą, zapominając, że to właśnie dzięki teściowej mieszkali sobie wygodnie, nie płacąc żadnych kredytów.

Kiedy cztery lata temu zmarł tragicznie ojciec Edyty, jej matka odstąpiła im swoje trzypokojowe mieszkanie mieszczące się na drugim piętrze w poniemieckiej kamienicy przy ulicy Piastowskiej, a sama przeniosła się do Krakowa, do swojej samotnie mieszkającej siostry, także już wdowy. Z uwagi na turkoczące całymi dniami tuż pod oknami tramwaje i duży ruch samochodowy w tym rejonie Wrocławia, do komfortowych się nie zaliczało, ale darowanemu koniowi w zęby się nie zagląda. Jednak od jakiegoś czasu w głowie Maksa zakiełkowała paskudna myśl, że gdyby się ożenił z przyjaciółką Edyty, Beatą, to po jej rodzicach, lekarzach, odziedziczyliby willę na Krzykach. Ale Beata nie była nawet w połowie tak ładna jak Edyta, a jeszcze kilka lat temu dla Maksa większą wartość miała uroda kobiety niż pieniądze. Dziś na te sprawy patrzył nieco inaczej. Za pieniądze można było mieć każdą ładną kobietę. A za ładną kobietę nawet samochodu się nie kupi, przynajmniej w Polsce.

Uśmiechnął się pod nosem ze swego dowcipu i zaparzywszy herbatę, postawił dzbanek na kuchennym stole. Z finezyjnie wygiętego dziubka wyciekła kapka brązowego naparu, plamiąc nieskazitelnie biały obrus. Maks przyjął to ze stoickim spokojem. Miał ważniejsze sprawy na głowie niż poplamiony obrus, zatkany zlew czy śmieci wysypujące się z kubełka. W końcu prowadzenie domu to zajęcie dla kobiet. On się na tym nie znał. Należał do tych mężczyzn, którzy nawet wodę na herbatę potrafili przypalić, jak niby żartem chwalił się w towarzystwie. Wciąż żył w przeświadczeniu, że zajęcia dzielą się na kobiece i męskie. Za taki stan rzeczy odpowiedzialność ponosiła matka Maksa, która rozpieszczała go ponad miarę. Kiedy przed wielu laty jej mąż wdał się w romans z koleżanką z pracy i odszedł od rodziny, całą miłość, którą czuła do niego, przelała na synów, a zwłaszcza na pierworodnego Maksa. Cieszył się niekwestionowaną pozycją książątka, któremu usługiwała zarówno matka, jak i młodszy brat, Patryk. Dziecięce, a z czasem młodzieńcze wybryki zawsze uchodziły mu płazem i nie obarczano go obowiązkami, choć miał większą smykałkę do wszystkiego niż brat. Nie pozbawiony osobistego uroku, bystry i wesoły, nawet w szkole potrafił zaskarbić sobie sympatię nauczycieli. Wyrósł w przeświadczeniu, że wszystko mu się od życia należało, tylko dlatego, że był.

– Myślałby kto, że ty oglądasz kino offowe albo chadzasz na koncerty do filharmonii! – Edyta odgryzła się błyskawicznie. – Wieki całe nie byliśmy w teatrze. Twoje spotkania biznesowe także trudno uznać za intelektualną rozrywkę, biorąc pod uwagę, że ty i Patryk handlujecie gaciami. I to z kim!

Z Ruskimi! – prychnęła z pogardą, bo tak zawsze o swoim kontrahencie wyrażał się Maks. – A ta cała eksploracja poniemieckich skrytek, być może już dawno opróżnionych, te całe wykopki, są jeszcze głupsze od moich seriali! Indiana Jones od siedmiu boleści! – dorzuciła po chwili z kpiną, choć sama te ekstremalne wyprawy kiedyś uwielbiała.

Wciąż pamiętała ten dreszcz emocji, kiedy z wykrywaczem metalu pierwszy raz odnalazła starą monetę, to przyspieszone bicie serca, kiedy zanurzali się w mrok piwnic jakiegoś zrujnowanego pałacu. Nic nie mogło się równać z emocjami, które towarzyszyły badaniu jakiegoś miejsca georadarem, choć na odczytaniu jego wyników Edyta się nie znała. Ostatnio jednak jej oczekiwania i oczekiwania Maksa mocno się rozeszły. Jej zależało na przygodzie, a Maks dążył do zdobycia bogactwa, i to ich poróżniło. Częściej niż detektor, brała do ręki aparat fotograficzny i z każdej wyprawy wracała z kolekcją fantastycznych zdjęć, które zamieszczała w sieci. Problem zaczął się rok temu, od artykułu, który Maks przeczytał w Internecie na temat szczeliny jeleniogórskiej. Jak wynikało z treści, na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych jacyś młodzi ludzie przez przypadek odkryli komorę pełną bajecznych skarbów, ukrytych przez Niemców pod koniec wojny. W zasadzie wszystko na temat tego schowka było wiadome, i to nawet szerokiemu gronu osób mniej lub bardziej związanych z eksploracją. Że znajdują się w nim skrzynie wypełnione złotem, biżuterią i dziełami sztuki, które nadal stoją na pakach ciężarówek, a pod ścianami leżą trupy esesmanów, że do komory prowadzi wąski szyb, że próbowano się dogadać z władzami, aby wydobycie fantów mogło się odbyć legalnie, że służby specjalne badały całą sprawę, że ktoś za wiedzę o tym schowku przypłacił życiem, a innych próbowano zastraszyć. Jednej rzeczy wszak nikt nie wiedział. A mianowicie, gdzie się owa szczelina znajdowała. Ponieważ wskazywano tereny w pobliżu Jeleniej Góry, z czasem otrzymała nazwę jeleniogórskiej. I to za jej sprawą eksploracja przestała być dla Maksa ciekawym hobby, sposobem na spędzanie wolnego czasu, a stała się życiowym celem. Jakby go oślepił blask ukrytego w szczelinie złota, choć go na oczy nie widział. Ludzi oceniał nie za to, jacy byli, lecz po tym, co posiadali. Rodzice Edyty do zamożnych się nie zaliczali, więc Maks nie darzył ich szacunkiem. Ostatnio nabrała przeświadczenia, że i ją dlatego traktował lekceważąco, bo pensja nauczycielki należała do jednej z najniższych w kraju.

Wyłączyła telewizor i z wściekłością cisnęła Bogu ducha winnego pilota na blat stolika, aż wysypały się baterie. Twardo stukając po posadzce, potoczyły się gdzieś pod kanapę.

– Mam to gdzieś. Niech leżą – mruknęła pod nosem, nie mając zamiaru ich podnosić.

Odwracając głowę w stronę kuchni, oznajmiła głośno, jakby chciała wytłumaczyć swoje zainteresowanie telewizją:

– Na Discovery mówili o jakimś dziwnym zwierzęciu, a w zasadzie bestii, która początkowo grasowała po Ameryce, a ponoć ostatnio pojawiła się w Europie.

Jak zwykle w takich okolicznościach, poczuła niesmak, że wciąż się tłumaczy ze swojego zachowania. Choć tyle razy sobie obiecywała, że nie będzie mężowi ustępować na każdym kroku, zdała sobie sprawę, że nadal nie potrafiła postawić na swoim i w pyskówkach z Maksem zawsze jego było na wierzchu. A on od jakiegoś czasu o wszystko miał pretensje. Cokolwiek by zrobiła, zawsze było źle, choć z domem radziła sobie tak dobrze, że mogłaby startować w konkursie na „perfekcyjną panią domu”. Ostatnio wybuchła awantura, kiedy znalazła w szpargałach Maksa dwie działki jakiegoś narkotyku, nawet nie wiedziała jakiego, ale był to biały proszek w foliowym woreczku. Tyle razy pokazywali takie w telewizji, więc nie miała wątpliwości, że to jakaś heroina czy kokaina. Znalazła też pudełeczko z suszem. Marihuana, domyśliła się natychmiast. Zanim się wyjaśniło, że to Patryk miał problemy i Maks skonfiskował mu towar, powiedzieli sobie zbyt wiele gorzkich słów. Wtedy Edyta po raz pierwszy pomyślała o rozwodzie. Ciężkie, naładowane emocjami milczenie, które zapanowało między nimi, trwało kilka dni. W tym czasie Edyta wyobraziła sobie, jak zareaguje jej matka, te jej argumenty w rodzaju „w naszej rodzinie nigdy”, „ojciec w grobie się przewróci”, „zostaniesz sama na starość jak ten palec…”. I oczywiście zaraz zacznie płakać, a tego Edyta nie mogła znieść. Zawsze wówczas matce ustępowała. Odłożyła więc decyzję na później, licząc naiwnie, że może mąż się zmieni, kiedy szczelina straci swój zwodniczy, złoty blask, że może zmieni się cokolwiek. I Maks się zmieniał, tyle że na gorsze. Były w jej małżeństwie takie momenty, kiedy czuła się jak wycieraczka albo chłopiec do bicia. Nic dobrego na przyszłość to nie wróżyło. Jednak z czasem coś w Edycie pękło, jakby się uodporniła, i przestała reagować płaczem na te jego złośliwości i kąśliwe uwagi.

– No to dlaczego wyłączyłaś? – surowy, pełen pretensji głos męża wyrwał Edytę z zamyślenia. – Ktoś je widział, upolował czy co? I dlaczego „bestia”? – dopytywał się ciekawie.

Zerwała się z kanapy i pomaszerowała do kuchni, stukając twardymi podeszwami chodaków o terakotową posadzkę długiego jak kiszka i ciemnego przedpokoju. Maks miał zwyczaj prowadzić rozmowę na odległość, wykrzykując z jednego pokoju do drugiego albo z kuchni do salonu. Edyta tego nie znosiła. „Jeszcze trochę i zacznie używać sygnałów dymnych albo tam-tamu, albo przytaszczy do domu megafon” – pomyślała ironicznie, wciskając zwinięte w pięści dłonie do kieszeni obszernej bluzy z polaru.

– Relacje są sprzeczne – odparła, rzucając wściekłe spojrzenie na poplamiony obrus; dopiero co położyła czysty. – Nikomu nie udało się zwierzaka upolować i nikt go z bliska nie widział. Z daleka dla jednych był to olbrzymi pies, dla innych lampart, albo coś w tym rodzaju, a jeszcze inni twierdzili, że ma łuskę na grzbiecie i skrzydła. Ponoć nie zjada upolowanego zwierzęcia, tylko wysysa z niego krew. Ktoś podsunął myśl, że to czupakabra.

– Czupakabra? – Maks, pociągając nosem, podniósł na żonę zdumiony wzrok.

– U nas nazywają ją kozodój – wytłumaczyła pospiesznie. – Od lat w Ameryce Południowej krążą o tym stworzeniu niesamowite opowieści. Więcej w tym bajek niż prawdy. Nie wiem dokładnie, bo wyłączyłam telewizor – dodała na koniec swego wywodu, wzruszając ramionami. Od jakiegoś czasu miała wrażenie, że poziom programów prezentowanych w telewizji znacznie się obniżył, jakby ich twórcy coraz bardziej schlebiali pospolitym gustom swoich widzów.

Maks machnął lekceważąco ręką i nalał herbatę do filiżanki.

– Programy dla idiokracji – burknął pod nosem.

Wsypał dwie łyżeczki cukru i mieszał zawzięcie. Podparłszy się pod brodę, wlepił wzrok w rozłożone przed nim na stole mapy. Jedna, ta większa, całkiem współczesna przedstawiała tereny Nadleśnictwa Świeradów. Druga, której w zasadzie istniał tylko niewielki fragment, oderwany od całej reszty, musiała być bardzo stara, sądząc po mizernym stanie zachowania, a na dodatek sporządzona została w języku niemieckim. Jak Maks oznajmił jakiś czas temu, ten fragment mapy sztabowej pochodził z czasów drugiej wojny światowej i to właśnie na niej zaznaczono miejsce ukrycia kilku ciężarówek zawierających skrzynie z cennym ładunkiem. Miejsce to po latach otrzymało nazwę, nawet nie wiadomo, kto ją wymyślił, szczeliny jeleniogórskiej. Jakim cudem ta mapa znalazła się w rękach Maksa, Edyta nie wiedziała. Zapytany jak zwykle wykręcił się sianem. Wysoko podwinięte rękawy dżinsowej koszuli odsłaniały jego grubokościste, porośnięte ciemnym meszkiem przedramiona. Tytanowa czerń zegarka z limitowanej serii, wypuszczonej przez modną w tym sezonie firmę, prezentowała się na jego ręce bardzo seksownie. Producent wyposażył czasomierz w taką liczbę dodatkowych funkcji, których posiadanie Edyta uznała za idiotyzm. Maks jednak twierdził, że korzysta ze wszystkich, zwłaszcza podczas penetracji terenu.

– Myślałam, że te mapy już znasz na pamięć – oznajmiła z odrobiną ironii w głosie, siadając naprzeciwko męża. – Studiujesz ich treść od dwóch tygodni, jeśli nie dłużej…

Nalała herbatę do filiżanki, ale nie posłodziła. Cukier to biała śmierć, choć przed wojną mówiono, że cukier krzepi. I bądź tu mądry. Edyta jednak przyzwyczaiła się do picia gorzkiej herbaty czy kawy. Przecież każda łyżeczka cukru to ileś tam kalorii, a ona nie miała zamiaru się utuczyć jak jej szwagierka, Dorota. Choć skończyła właśnie trzydzieści pięć lat, figurę nadal miała niczym osiemnastka i niech by tak zostało jak najdłużej. Z roku na rok górny limit kilogramów, jaki mogła ważyć uchodząca za ideał kobieta, stale się obniżał. Ostatnio za najpiękniejsze uważano modelki mogące spełniać rolę pomocy naukowych na wykładach poświęconych budowie ludzkiego szkieletu, gdyby nie były obciągnięte skórą. Całe szczęście Maks pod tym względem był tradycjonalistą i nie gustował w takich „wieszakach”, jak mawiał.

– Wiadomo, że znam. Ale od tamtego czasu minęło ponad pół wieku… – prychnął rozdrażniony, nie odrywając oczu od mapy. – Zmianie uległo wiele elementów. Choćby nazwy miejscowości, drogi, mosty czy zabudowania. I nie dość, że ten szwabski generał nosił ją złożoną, to jeszcze została poplamiona krwią, kiedy go ktoś zastrzelił. Plamy utrudniają odczyt – dorzucił z pretensją w głosie.

Sądził, że zlokalizowanie obszaru zaznaczonego na niemieckiej mapie będzie dziecinnie proste. Jednak im dłużej się w nią wpatrywał, tym większych nabierał podejrzeń, że obydwie mapy, choć na pierwszy rzut oka wydawały się identyczne, wcale nie musiały dotyczyć tego samego rejonu. Jednak głośno wolał się do tego nie przyznawać. Przecież ta mapa stanowiła ukoronowanie jego wielomiesięcznych poszukiwań, choć nie kosztowała go wiele. Ot, kilka partyjek pokera z byłym oficerem SB, który nie mając już nic wartościowego, do puli dorzucił tę mapę. O tym, że Maks był pokerzystą, Edyta nie miała pojęcia. Dopiero by miała używanie. Z chęcią zapaliłby sobie skręta, ale po ostatniej awanturze, kiedy znalazła jego skromny magazynek z trawką i koką, niczego już nie trzymał w domu. Zagroziła mu wtedy rozwodem. Choć nieraz sam się nad tym krokiem zastanawiał, uznał, że jeszcze nie nadszedł czas. Z niemałym trudem wmówił jej, że to marihuana Patryka, który ma problemy ze snem, a nie chce martwić Doroty. Jednak na wszelki wypadek, od tamtego czasu, towar trzymał w piwnicy, bo tam Edyta nie szperała. Zresztą były to niewielkie ilości trawki lub troszkę koki. Przecież nie był jakimś ćpunem. Nie czuł żadnego przymusu brania, a przecież popalał sobie od ładnych paru lat. Jeśli dobrze pamiętał, to po raz pierwszy zapalił skręta na imprezie w jakimś lokalu przy rynku, gdzie z kumplami świętował swoje dwudzieste piąte urodziny. Któryś z nich przyniósł kilka działek. W połączeniu z alkoholem efekt był dla Maksa zaskakujący. Nigdy przedtem nie bawił się tak znakomicie. Choć zawsze był duszą towarzystwa, tym razem przyszło mu to nadzwyczaj łatwo. Na drugi dzień nie miał też kaca, jak to często bywało, gdy wypił za dużo. Nawet nie zaniepokoił się słowami Patryka, że momentami zachowywał się dziwnie. Po prostu lubił ten luz, jaki go wówczas ogarniał.

– Który rejon wchodzi w grę? – Do pochylającej się nad mapą Edyty dotarł zapach wody toaletowej męża niosący ze sobą wspomnienia minionych lat, kiedy znacznie częściej bywali tak blisko siebie, nie tylko z powodu czytania mapy.

– Tutaj – wskazał palcem kółko nakreślone na niemieckiej mapie czerwonym ołówkiem. – Według mnie to jest ten obszar. – Podsunął Edycie polską mapę. – Układ komunikacyjny i topografia są prawie identyczne.

– Spory kawałek – westchnęła ciężko. – I ty chcesz to wszystko przejechać georadarem? To zajmie tygodnie, jeśli nie miesiące.

Maks rzucił w Edytę karcącym spojrzeniem.

– Jak ty już coś powiesz… – Pokręcił z niedowierzaniem głową. – W grę wchodzą jedynie stare sztolnie. Przecież ciężarówki i skrzynie ukryto w starym wyrobisku. Każde dziecko o tym wie, tylko nie moja żona. W tym rejonie już w XVII wieku istniało górnictwo miedzi, kwarcu i kobaltu. Pozostało wiele sztolni, niektóre są łatwo dostępne.

– A jeśli to nie jest właściwa mapa? – spytała po chwili zastanowienia. Im dłużej się wpatrywała w plątaninę poziomic, prostych linii torów kolejowych i krętych wstążek szos, tym bardziej w tej mapie coś ją niepokoiło. – Poza tym skąd wiesz, że to kółko oznacza miejsce, gdzie ukryto te ciężarówki, a nie całkiem coś innego?

– Co ty wygadujesz? – Maks przerwał jej w pół słowa. Przyszło mu do głowy, że Edyta umiała czytać w jego myślach i przez moment drobne włosy na ramionach stanęły mu dęba. – Główne linie kolejowe i drogi się pokrywają…

– Ale na niemieckiej mapie widnieją jakieś zabudowania, a na naszej ich nie ma – wtrąciła Edyta po chwili, gdy dobrze się przyjrzała obu mapom. – O, tutaj… – stuknęła palcem w interesujące ją miejsce.

– Oj, marudzisz jak zwykle… – burknął Maks i skarcił Edytę spojrzeniem. – Wiele niemieckich chałup po wojnie rozebrano, zwłaszcza starych. – Obstawał twardo przy swoim.

– Zlokalizowałeś to miejsce na mapie satelitarnej? – Edyta także nie miała zamiaru ustąpić.

– Próbowałem… – Maks przyznał się do porażki. – Ale nie znalazłem. Jakby satelita nad tym rejonem w ogóle nie latał. Namierzymy interesujący nas rejon tradycyjnie. Za pomocą kompasu i mapy. Nie takie rzeczy, jak skały w górach i stare sztolnie, w swoim życiu odnajdywałem.

Smak zemsty

Gdy mężczyzna w gumiakach odwrócił się, aby sięgnąć po czarny foliowy worek, leżące na betonowej posadzce stworzenie w sekundę sprężyło się do skoku. Odbiło od ziemi, przeleciało w powietrzu te trzy metry, które ich dzieliły, i ostre pazury przednich łap wbiło w jego ramiona, a długie kły zatopiło w karku. W tym szerokim, śmierdzącym ludzkim potem karku, który tak bardzo nienawidziło. Człowiek nie zdążył nawet wydać z siebie żadnego dźwięku. Głucho uwalił się na posadzkę, przywalony ciężarem ciała dzikiej bestii, którą więził długi czas, a która teraz wymierzała mu sprawiedliwość. Trysnęła czerwona krew pachnąca zdobyczą. Bestia poczuła na języku jej słono-słodki smak. Smak, którego nie mogła porównać z żadnym innym. Smak królewskiej uczty, smak panowania nad światem, smak wolności, dzikich górskich ostępów i prastarych puszcz. W tym momencie przypomniała sobie o okropnym, rozrywającym jej trzewia głodzie. Uchwyciła mocnymi szczękami odsłonięty kawałek ludzkiego ciała i oderwała od kości. Z rozkoszą przełknęła. Aby ułatwić sobie zadanie, jednym ruchem silnej łapy przewróciła zdobycz na plecy i rozdarła przesiąkniętą odorem niemytego ciała flanelową koszulę, broniącą dostępu do mięsa. Skóra na brzuchu człowieka była miękka i ciepła. Mrużąc z rozkoszą ślepia, bestia wbiła kły i zaciskając mocne szczęki, szarpnęła zdecydowanym ruchem. Buchnęła gorąca krew. Chłeptała ją łapczywie, rozkoszując się tak długo wyczekiwanym posiłkiem. Odrywała mięso od kości metodycznie, kawałek po kawałku, napełniając pusty, prawie przyschnięty do grzbietu żołądek. Posoka zabarwiła jej pysk i łapy. Raz po raz oblizywała się szeroko, wypluwając na ziemię nienadające się do zjedzenia strzępy ubrania człowieka, który ją skrzywdził i musiał teraz za to zapłacić.

Po godzinie ucztowania bestia nareszcie poczuła się syta. Stojąc okrakiem nad ofiarą, beknęła cicho, aby wypuścić z przepastnego żołądka nadmiar połkniętego powietrza. Naturalny odruch, chyba wrodzony, bo przecież nikt jej tego nie nauczył. Potoczyła czujnym wzrokiem po całym pomieszczeniu, ale niczego niebezpiecznego nie zauważyła, ani żaden podejrzany zapach nie wpadł jej w nozdrza. Jedynie pozostałe zwierzęta, współtowarzysze niewoli, zamarły w bezruchu w swoich klatkach, milcząco akceptując jej poczynania. One także z rąk nieżyjącego już mężczyzny doznały wielu krzywd. Gdy powiodła po nich władczym spojrzeniem swych strasznych ślepi, skuliły się po kątach, popiskując lękliwie.

Chwyciła do paszczy rękę mężczyzny, tę samą, którą tyle razy zadawał jej ból, i pociągnęła nędzne resztki jego ciała po betonowej posadzce. Wywlekła na zewnątrz pomieszczenia, w którym przez te wszystkie straszne dni bez końca ją więził. Z rozkoszą wciągnęła do płuc świeże, chłodne powietrze i ponownie omiotła wzrokiem przestrzeń wokół siebie. Po podwórku nikt się nie kręcił. Ani ludzie, ani psy. Kury i kaczki się nie liczyły. Wyciągając krótkie nóżki i gubiąc pióra, czmychnęły gdzieś w krzaki. Pierwszy uciekał kogut. Z przerażenia odebrało mu głos. Mimo zamkniętych okien stojącego w pobliżu domu, dotarły do uszu stworzenia odgłosy rozmowy, a w nozdrza wdarł się intensywny zapach gotowanego mięsa, zapewne z kurczaków. Znało ten smak i zapach. Jednak smak i zapach ludzkiego mięsa i krwi nie dawał się porównać z żadnym innym.

Musiało te resztki, co zostały z człowieka, gdzieś ukryć, aby mogło po nie wrócić, kiedy zgłodnieje, a niczego innego nie zdoła upolować. Nie znało tych okolic, więc nie miało żadnej wiedzy, czy obfitowały w jakąkolwiek zwierzynę, czy też nie. Ciągnąc zdobycz po pokrytym betonową kostką podwórku, wyszło na drogę. Pod wrażliwymi opuszkami łap poczuło twardą, ubitą kołami maszyn rolniczych i samochodów, ziemię. Przy każdym kroku kurz wzbijał się w powietrze i drażnił nozdrza stworzenia obcymi, nieznanymi zapachami. Co chwilę stawało nieruchomo i nie wypuszczając zdobyczy z pyska, przepatrywało okolicę, aby rozeznać się w sytuacji.

Z jednej strony majaczyły czerwone dachy ludzkich domostw. Dolatywała stamtąd intensywna woń zbliżona do smrodu człowieka, który dzikie stworzenie, bestię, więził. Charakterystyczny odór ludzkiego potu. Z drugiej ciągnęła się asfaltowa szosa, co prawda dość daleko, ale huk pędzących co jakiś czas samochodów dobiegał do uszu bestii dość wyraźnie. Znała je i nie miała do nich zaufania. Pierdzące smrodliwie blaszane potwory, pomagające ludziom w ich niecnym procederze niszczenia wszystkiego wokoło. Natomiast na wprost, tuż przed nią, rozpościerała się szeroka łąka, porośnięta uschniętą już trawą, przesiąknięta intensywną, cudowną wonią kóz i owiec, pasących się w tym miejscu latem. Kawałek dalej wabił do swego wnętrza czarnozielony, gęsty las. Pachniał podobnie, jak ten gdzie mieszkała, zanim znalazła się w tym ponurym miejscu.

Decyzja mogła być tylko jedna. Zaciągnie do lasu resztki zdobyczy, starannie ukryje w krzakach, przysypie ziemią i nareszcie spokojnie się wyśpi. Stworzenie poprawiło chwyt mocnych szczęk na ramieniu tego, który jeszcze nie tak dawno był jego panem i oprawcą, i zadzierając łeb do góry, aby reszta mięsa nie wlokła się po ziemi, energicznie potruchtało przez łąkę. Po kilku minutach zniknęło w mroku lasu. Pozbawione liści drzewa nie dawały należytej ochrony. Stworzenie przystanęło, wypuściło ofiarę z pyska i obejrzało się za siebie. Nikt go nie gonił. Gdy chwilę odpoczęło – było przecież głodzone tyle dni, przez co opadło z sił – pociągnęło resztki mięsa w głąb zarośli. Dopiero po pół godzinie błądzenia pomiędzy gęstwą drzew, krzewów i wysokich, uschniętych traw, znalazło odpowiednie miejsce – po drugiej stronie jakiegoś wartkiego strumyka. Wrzuciło zdobycz do wnętrza jamy, powstałej tuż pod korzeniami na wpół zwalonej jodły. Przednimi łapami sprytnie zagarnęło na wierzch ziemię, ściółkę, mech i zwiędłe liście. Dzieła dokończyło, pomagając sobie tylnymi kończynami, niczym kot zakopujący swoje odchody. Nikt nie powinien odkryć tej spiżarni w krótkim czasie.

Stworzenie ruszyło przed siebie, starając się wyłowić otaczające je zapachy. Niestety, znajomej woni swego gniazda nie wyczuwało, choć pamiętało ją dokładnie. Miało ją przecież zakodowaną. Gdy dostrzegło solidne drzewo, mocno pochylone ku ziemi, wsparte na sąsiedniej sośnie, zwinnie wdrapało się na gruby konar i ułożyło wygodnie. Ziewnęło kilka razy, szeroko otwierając pysk, w którym lśniły rzędy ostrych zębów. Długie kły w górnej i dolnej szczęce mogły przerazić największego śmiałka. Mlasnęło różowym językiem, złożyło łeb na przednich łapach i przymknęło bystre ślepia. Po chwili zanurzyło się we śnie. Na tyle głębokim, aby solidnie wypocząć i spokojnie strawić ogromne ilości mięsa, które pochłonęło, ale na tyle płytkim i czujnym, aby w porę zauważyć zbliżające się niebezpieczeństwo.

Nadeszło wkrótce. Początkowo do uszu bestii doleciał przeciągły, histeryczny krzyk. Wysokimi tonami wcisnął się po same bębenki i chwilę wibrował. To krzyczała kobieta, która mieszkała razem z człowiekiem w gumiakach. Musiała dostrzec otwarte drzwi pomieszczenia, poszła tam i odkryła ślady krwi na posadzce. Biegała teraz bezładnie po całym podwórku niczym spłoszona kura i w geście rozpaczy rwała sobie włosy z głowy. Po chwili dołączyły do niej inne głosy. Ludzie mieszkający w sąsiedztwie, słysząc hałas, zbiegli się i wykrzykiwali coś bez sensu razem z tą kobietą. Z daleka dał się słyszeć jeszcze jeden dźwięk. Boleśnie wwiercał się w głąb uszu bestii aż do mózgu. Wraz z tym potwornym wyciem, błyskając kolorowymi światłami, na podwórko wjechały dwa blaszane potwory, a z nich wysypali się jacyś ludzie i wyskoczył uwiązany na długiej smyczy pies.

Bestia uznała, że dalsze pozostawanie w tym miejscu nie było dla niej bezpieczne. Psy poznała, będąc w niewoli u człowieka w gumiakach. Były upierdliwe i nie spoczną, póki jej nie wytropią. Im szybciej się oddali, tym większe szanse, że to głupie, szczekające i wierne człowiekowi stworzenie zgubi jej ślad. Zgrabnie zeskoczyła z drzewa i ruszyła w przeciwną stronę niż dochodzące do niej hałasy. Jeszcze kilkakrotnie spojrzała za siebie, prychnęła ostrzegawczo i zniknęła między drzewami, otulona ciemnościami szybko zapadającej nocy.

Koniec Wersji Demonstracyjnej

Dziękujemy za skorzystanie z oferty naszego wydawnictwa i życzymy miło spędzonych chwil przy kolejnych naszych publikacjach.

Wydawnictwo Psychoskok

mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: