Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Pułapka nadopiekuńczości. Czy wyrządzamy krzywdę swoim dzieciom, starając się za bardzo? - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
21 sierpnia 2018
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Pułapka nadopiekuńczości. Czy wyrządzamy krzywdę swoim dzieciom, starając się za bardzo? - ebook

Bestseller New York Times

Jesteśmy przemęczeni. Zmartwieni. Puści. Nasze domy nadają się do katalogów reklamowych, starannie dobieramy jedzenie i wino, ale podejście do dzieciństwa coraz bardziej przypomina wyścig zbrojeń po osiągnięcia. Czy możemy w takim razie powiedzieć, że wiedziemy z naszymi dziećmi „dobre życie”?

W zasadzie od początku rozumiemy, że dziecko to indywidualna jednostka, ale jednocześnie chcemy, aby swój pierwszy krok postawiło w miejscu, w którym my zostawiliśmy nasz ostatni. Chcemy je wspierać, aby czerpało z tego, co wiemy i co możemy mu zapewnić. Chcemy, aby sięgało po dyscypliny, dzięki którym będzie mogło się rozwijać, i korzystało z okazji, które zmaksymalizują jego możliwości. Wiemy, czego trzeba w dzisiejszym świecie, aby odnieść sukces, i chętnie chronimy nasze dzieci oraz nimi kierujemy. Chcemy je wspierać na każdym zakręcie życia – bez względu na cenę. Czy jednak ich nie krzywdzimy, starając się za bardzo?

Julie Lythcott-Haims, dziekan pierwszego roku i przez dziesięć lat doradca studentów na Uniwersytecie Stanforda, zrozumiała, że miłości, która jest podstawą wszystkich rodzicielskich zabiegów, towarzyszy wiele zachowań podszytych lękiem. Najbardziej się obawiamy, że nasze dzieci nie poradzą sobie w świecie. To oczywiste, że chcemy, aby odniosły sukces. Ale czy nie pojmujemy go zbyt wąsko?

Pułapka nadopiekuńczości to książka o rodzicach, którzy przesadnie angażują się w życie swoich pociech. O miłości i lęku ukrytych pod nadmiernym zaangażowaniem. I o tym, jak możemy pomagać naszym dzieciom osiągać więcej sukcesów, stosując inne podejście wychowawcze.

 

 

Spis treści

 

Wstęp

Część I

Jak wychowujemy teraz

1. Dbamy o ich zdrowie i bezpieczeństwo

2. Stwarzamy okazje

3. Wspieramy

4. Bierzemy udział w wyścigu zbrojeń o przyjęcie

na studia

5. W imię czego?

Część II

Dlaczego pora przestać być nadopiekuńczym

6. Dzieciom brakuje podstawowych umiejętności

życiowych

7. Wyrządzamy im psychiczną krzywdę

8. Uzależniają się od stymulantów

10. Nadopiekuńczość nas też stresuje

11. Popsuty proces rekrutacji

Część III

Inny sposób

12. Drogowskazy do innych metod

13. Pozwól im na niezaplanowany czas

14. Naucz je umiejętności życiowych

15. Naucz je myśleć

16. Przygotuj je na ciężką pracę

17. Pozwól im wytyczyć własną drogę

18. Pokaż, że trudności to coś normalnego

19. Miej otwartą głowę, gdy chodzi o studia

20. Słuchaj ich

Część IV

Miej odwagę wychowywać inaczej

21. Odzyskaj siebie

22. Bądź takim rodzicem, jakim chcesz być

Podsumowanie

Przypisy

Podziękowania

 

 

 

Kategoria: Popularnonaukowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-65897-41-1
Rozmiar pliku: 1,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Wstęp

Wędrowcze, to twoje ślady są drogą, bo innej nie ma^().

Antonio Machado 1875–1939

Pułapka nadopiekuńczości to książka o rodzicach, którzy przesadnie angażują się w życie swoich dzieci. Przyjrzymy się miłości i lękowi ukrytym pod nadmiernym zaangażowaniem. Zobaczymy, jaką wyrządzamy krzywdę, starając się za bardzo. Dowiemy się również, jak możemy uzyskać lepsze, długofalowe efekty i jak pomagać naszym dzieciom osiągać więcej sukcesów, stosując inne podejście wychowawcze.

Kocham moje dzieci tak samo gorąco, jak każdy inny rodzic kocha swoje. Wiem, że miłość jest podstawą wszystkich naszych rodzicielskich zabiegów. Jednak pracując nad tą książką przez lata, zrozumiałam, że wiele z naszych zachowań podszytych jest lękiem. Najbardziej się boimy, że nasze dzieci nie poradzą sobie w świecie. To oczywiste, że chcemy, aby odniosły sukces. Przeglądając wyniki badań i śledząc wywiady przeprowadzone z ponad setką osób oraz kierując się własnym doświadczeniem, stwierdzam jednak, iż pojmujemy sukces zbyt wąsko. Co gorsza, przez tę zawężoną i wprowadzającą w błąd definicję sukcesu zadaliśmy wiele bólu całemu pokoleniu młodych ludzi – naszym dzieciom.

W ciągu dziesięciu lat pracy na stanowisku dziekana pierwszego roku na Uniwersytecie Stanforda poznałam tych młodych ludzi, troszczyłam się i martwiłam o nich. Uwielbiałam tę pracę, a przebywanie wśród osiemnastoczy dwudziestodwuletnich dzieci innych osób uznawałam za prawdziwy przywilej. Moi studenci potrafili mnie rozśmieszyć, ale i przyprawić o łzy. A i tak kibicowałam im bez względu na wszystko. Książka ta nie jest aktem oskarżenia wobec nich ani wobec całego ich pokolenia, czyli ludzi urodzonych po roku 1980, tak zwanych milenialsów^(). Jeśli zaś chodzi o ich rodziców – a właściwie nas, rodziców, bo sama do nich należę – to już zupełnie inna historia.

Chcę wyłożyć wszystkie karty na stół. Jestem nie tylko byłym dziekanem pierwszego roku na Uniwersytecie Stanforda, lecz także absolwentką tej uczelni, ukończyłam również Harvard Law School. Napisałam tę książkę jako osoba ukształtowana przez doświadczenia, pamiętając na każdym kroku o tym, że przywileje, których zaznałam, mogą być zarówno dużą pomocą, jak i przeszkodą w przeprowadzeniu tej analizy. Jak już wspomniałam, jestem także rodzicem. Mamy z mężem dwoje nastolatków – córkę i syna, między którymi są dwa lata różnicy. Wychowujemy ich w Palo Alto, w samym sercu Doliny Krzemowej, czyli największej wylęgarni nadopiekuńczych rodziców, jaka istnieje na tej planecie. O ile dawno temu, będąc dziekanem na uniwersytecie dla wybrańców, z dezaprobatą groziłam paluszkiem rodzicom zbyt mocno zaangażowanym w życie dziecka, o tyle w ciągu lat, kiedy prowadziłam rozważania nad nadopiekuńczością, powoli zaczynałam dostrzegać, że niewiele różnię się od rodziców, których kiedyś tak bezceremonialnie potępiałam. Pod wieloma względami sama jestem typem problematycznego rodzica, o którym piszę.

Ojciec (i matka) wie najlepiej

Od pierwszych chwil nasza miłość przepływa przez nasz pępek, serce i całe ciało. Później okazujemy ją poprzez troskliwe dłonie, czułe całusy i karmiącą pierś. Przynosimy nasze maleństwo do domu, pod bezpieczny dach, a kilka tygodni później zachwycamy się, kiedy po raz pierwszy nawiąże z nami kontakt wzrokowy. Nasłuchujemy, kiedy niemowlęce gaworzenie uformuje się w pierwsze słowa, i bijemy brawo, gdy dziecko jest na tyle silne, aby samodzielnie się przekręcić na bok, usiąść lub raczkować. Bacznie obserwujemy, co się dzieje w naszych czasach, i dostrzegamy coraz silniej rozbudowane wzajemne powiązania oraz rosnący poziom rywalizacji w świecie, który czasem wydaje się znajomy, a czasem całkowicie obcy. Patrzymy na nasze kochane maleństwo z obietnicą w spojrzeniu, że zrobimy wszystko, aby mu pomóc w wyborze własnej drogi do długiego życia, które się przed nim rozpościera. Nie mamy żadnych mocy sprawczych do tego, aby zaczęło stawać i chodzić wcześniej, niż jest na to gotowe. Z niecierpliwością jednak czekamy na jego postępy.

W zasadzie od początku rozumiemy, że dziecko to indywidualna jednostka, ale jednocześnie chcemy, aby swój pierwszy krok postawiło w miejscu, w którym my zostawiliśmy nasz ostatni. Chcemy je wspierać, aby czerpało z tego, co wiemy i co możemy mu zapewnić. Otwieramy je na doświadczenia, pojęcia, ludzi i miejsca, które pomogą mu w rozwoju i nauce. Chcemy, aby sięgało po dyscypliny, dzięki którym będzie mogło się rozwijać, i korzystało z okazji, które zmaksymalizują jego możliwości. Wiemy, czego trzeba w dzisiejszym świecie, aby odnieść sukces, i chętnie chronimy nasze dzieci oraz nimi kierujemy. Chcemy je wspierać na każdym zakręcie życia – bez względu na cenę.

Wielu z nas pamięta czasy, kiedy rodzice raczej nie angażowali się w dzieciństwo swoich pociech. Czasy, kiedy popołudniami rodzic (zwykle mama) otwierał drzwi wejściowe do domu i mówił do dziecka: „Idź się pobawić i wróć na kolację”. Nasi rodzice nie mieli pojęcia, gdzie jesteśmy i co porabiamy. Nie było telefonów komórkowych, aby być w kontakcie, ani też urządzeń GPS pokazujących lokalizację. Znikaliśmy w tajemnych czeluściach naszej ulicy, dzielnicy, miasta, pustych terenów budowlanych, parków, lasów i centrów handlowych. Czasem podkradaliśmy książkę i zaczytywaliśmy się w niej, siedząc na tyłach domu. Dzisiaj dzieciństwo już tak nie wygląda, a wielu młodych rodziców nie wraca do tego, co było kiedyś.

Ojciec i matka się zmienili

Kiedy, dlaczego i jak rodzicielstwo i dzieciństwo się zmieniły? Wielu informacji dostarcza nawet pobieżne przyjrzenie się temu zjawisku. Mnóstwo ważnych zmian zaszło w połowie lat osiemdziesiątych.

W 1983 roku wzrosła świadomość dotycząca porwań. Dramatyczne uprowadzenie i morderstwo małego Adama Walsha w 1981 roku stały się kanwą filmu telewizyjnego pod tytułem Adam, który obejrzała rekordowa liczba widzów – prawie trzydzieści osiem milionów¹. Niedługo po tym patrzyliśmy przy śniadaniu na twarze zaginionych dzieci wydrukowane na kartonach z mlekiem². W 1984 roku ojciec Adama, John Walsh, lobbował w kongresie za utworzeniem National Center for Missing and Exploited Children. Stworzył także program telewizyjny America’s Most Wanted, który stacja FOX wyświetlała od początku 1988 roku. Tak narodził się nieopuszczający nas strach przed nieznajomymi.

Kolejna zmiana, czyli stwierdzenie, że dzieci mają za mało prac domowych, pojawiła się wraz z publikacją w 1983 roku A Nation at Risk³, gdzie udowadniano, że amerykańskie dzieci kiepsko wypadają na tle rówieśników z całego świata i zalecano zwiększenie liczby zadań domowych. Powstanie ustaw federalnych, takich jak No Child Left Behind i Race to the Top, spowodowało narodzenie się kultu osiągnięć, który kładzie nacisk na naukę pamięciową oraz przygotowywanie się do testów w atmosferze narastającej konkurencji wśród uczniów, co jest szczególnie rozpowszechnione w Singapurze, Chinach i Południowej Korei, gdzie takie metody nauczania są normą. Amerykańskie dzieci w szybkim tempie zostały dociążone sporą liczbą zadań domowych i zaczęły robić, co tylko mogły, aby przetrwać szkołę. Problem ten został naświetlony w książce z 2003 roku „Doing School”: How We are Creating a Generation of Stressed Out, Materilalistic, and Miseducated Students napisanej przez wykładowcę Stanford School of Education, doktor Denise Pope⁴, a także w filmie z 2009 roku pod tytułem Race to nowhere⁵.

Trzecia zmiana rozpoczęła się wraz z nadejściem mody na wzmacnianie poczucia własnej wartości. Filozofia ta zdobyła popularność w Stanach Zjednoczonych w latach osiemdziesiątych. Według niej pomożemy dzieciom odnieść sukces w życiu, jeśli bardziej będziemy skupiać się na ich indywidualności, niż przywiązywać wagę do dokonań⁶. W swoim bestsellerze z 2013 roku pod tytułem Najbystrzejsze dzieciaki na świecie Amanda Ripley traktuje kult poczucia własnej wartości jako typowo amerykańskie zjawisko.

Czwartą zmianą było organizowanie przez rodziców spotkań dla dzieci, aby mogły się wspólnie bawić pod ich nadzorem. Ta forma spędzania czasu pojawiła się około 1984 roku⁷ jako praktyczne narzędzie organizacyjne, kiedy to matki masowo wkraczały na rynek pracy. W efekcie wzrostu liczby pracujących rodziców i większego zaufania do opieki dziennej coraz mniej dzieci wracało po szkole do domu, więc trudniej było znaleźć zarówno miejsce, jak i czas na wspólną zabawę z kolegami. Gdy rodzice zaczęli organizować zaplanowane spotkania dla dzieci, zaczęli także obserwować, jak dzieci się bawią, co zaowocowało zaangażowaniem dorosłych w to, co robią ich pociechy. W rezultacie pozostawianie dzieci samych w domu urosło do tematu tabu. Tak samo jak pozwalanie dzieciom na zabawę bez nadzoru. Opieka dzienna dla młodszych dzieci została przekształcona w zajęcia pozaszkolne dla dzieci starszych. Jednocześnie narastające na przełomie wieków niepokoje związane z urazami i pozwami sądowymi doprowadziły do wnikliwego przyjrzenia się publicznym placom zabaw w całych Stanach⁸. Zaczęła się zmieniać sama natura zabawy, która jest podstawowym elementem w rozwoju dziecka.

Obserwując te zmiany oraz inne zjawiska, w 1990 roku badacze rozwoju dziecka Foster Cline i Jim Fay stworzyli określenie „helikopterowi rodzice”, odnoszące się do rodziców, którzy krążą nad dzieckiem w sposób uniemożliwiający przygotowanie go do samodzielności⁹. Cline i Fay skoncentrowali się na udzielaniu porad rodzicom małych dzieci, dzięki czemu trzymali rękę na pulsie ważnych zmian, które zaszły w stylu wychowywania w poprzedniej dekadzie, a które dziś, dwadzieścia pięć lat później, są powszechne. Oznacza to, że najstarszy przedstawiciel pokolenia helikopterowego skończył trzydzieści lat około roku 2010. Pokolenie to nazywane jest pokoleniem Y lub milenialsami.

Pierwsi milenialsi zaczęli studiować w późnych latach dziewięćdziesiątych. Wraz z innymi wykładowcami zaobserwowaliśmy na Stanfordzie nowe zjawisko, czyli obecność rodziców na kampusie. Wirtualnie i dosłownie. Z roku na rok rosła liczba rodziców, którzy poszukiwali okazji, podejmowali decyzje lub rozwiązywali problemy za swoje córki i synów. Były to sprawy, z którymi dawniej osoby w wieku studenckim same sobie radziły. Chciałabym zauważyć, że działo się tak nie tylko na Stanfordzie. Rozmowy ze znajomymi wykładowcami potwierdziły, że zjawisko to upowszechniało się także w szkołach pomaturalnych i na uniwersytetach w całym kraju. W tym czasie wychowywaliśmy z mężem dwójkę małych dzieci i – nie zdając sobie w pełni sprawy z tego – we własnym domu często zachowywaliśmy się jak helikopterowi rodzice.

Wyż demograficzny

Osobom z wyżu demograficznego, urodzonym pomiędzy 1946 a 1964 rokiem, jako pierwszym przyklejono etykietkę helikopterowych rodziców. Ich dzieci to późniejsza fala milenialsów, którymi się tu zajmiemy. Dziadkowie dzieci z wyżu demograficznego (baby boomers) twierdzili, że ryby i dzieci głosu nie mają, a z kolei typową reakcją ich rodziców było „bo tak powiedziałem”. Na przekór, a może w odpowiedzi na takie wychowanie baby boomersów, będąc nastolatkami i młodymi dorosłymi, stali się mistrzami swobodnego myślenia i obrońcami praw jednostki. Kwestionowali autorytety i przekształcali lub zdecydowanie obalali paradygmaty oraz wywracali do góry nogami obyczaje społeczne.

Oczywiście urodzeni w wyżu demograficznym nie byli pierwszymi rodzicami w historii, którzy wisieli nad swoimi dziećmi jak helikoptery. Podobno w 1899 roku matka generała Douglasa MacArthura przeprowadziła się razem z nim do West Point i zamieszkała w apartamencie hotelu Craney z widokiem na akademię wojskową, gdzie obserwowała syna przez lunetę, aby pilnować, czy się uczy¹⁰. Kiedy pokolenie wyżu demograficznego (liczące siedemdziesiąt sześć milionów osób; było największym pokoleniem w historii Ameryki, dopóki nie urodziły się ich dzieci) rozpoczyna jakiś nowy trend, wszystko jedno czy w modzie, technologii czy rodzicielstwie, to dość szybko osiąga on moment szczytowy. Dlatego nie powinno nas dziwić, że gdy baby boomersi stali się rodzicami, zdołali przemienić podejście do wychowywania dzieci w całych Stanach.

Korzystając z własnych doświadczeń i systemu wartości w kontekście zachodzących zmian w normach społecznych w latach osiemdziesiątych, które zostały omówione powyżej, baby boomersi odgrywali rolę rodziców zaangażowanych w życie swoich dzieci. Podczas gdy rodzice baby boomersów byli emocjonalnie niedostępni, sami baby boomersi stali się emocjonalnie zaangażowani w życie swoich dzieci, a często nawet byli z nimi mocno zaprzyjaźnieni. Rodzice baby boomersów dawali im wolną rękę, ale sami baby boomersi kontrolowali, co robią ich dzieci i jakie są tego efekty, stając się sumiennymi rzecznikami swoich potomków. Rodzice baby boomersów przestrzegali hierarchii, wierzyli w struktury i autorytety. Baby boomersi z kolei z zapałem kwestionowali to wszystko, dając początek znaczącym zmianom społecznym, takim jak rewolucja seksualna, dwa źródła dochodów w gospodarstwie domowym, gwałtowny wzrost wskaźnika rozwodów. Wprowadzili prawdopodobnie niepozostające całkowicie bez znaczenia podejście do spędzania czasu z dziećmi w stylu „liczy się jakość, a nie ilość”, czyli nieważne, ile czasu im poświęcimy, istotne, jak go spędzimy¹¹. Baby boomersi od zawsze byli przyzwyczajeni do wyrażania swojego zdania, do bycia wysłuchanymi i otrzymywania tego, co chcieli. Dlatego też jako rodzice pragnęli być wsparciem dla swoich dzieci bez względu na konsekwencje, nadal kwestionowali system, choć tym razem w imieniu swojego potomstwa, często stając się buforem pomiędzy dziećmi a systemem i występującymi w nim autorytetami. Nawet gdy ich dzieci były już dorosłe.

Przyglądając się samym tylko krótkoterminowym efektom, można zobaczyć, że mocno zaangażowany styl rodzicielstwa skutkuje krótkoterminowymi korzyściami w postaci bezpieczeństwa, schwytanych okazji i osiągniętych wyników. Zdaje się, że zaangażowane rodzicielstwo „sprawdza się” pod kilkoma istotnymi względami – tak jak w przypadku generała MacArthura, który ukończył Akademię West Point jako najlepszy student na roku. Opieranie się na takich dowodach sprawiło, że na początku dwudziestego pierwszego wieku styl rodzicielstwa mocno zaangażowanego przestał być wyjątkiem i w zasadzie stał się regułą. Moje pokolenie, pokolenie X (urodzone pomiędzy 1965 a 1980), w kwestii rodzicielstwa poszło za przykładem baby boomersów, tak samo jak milenialsi (urodzeni między 1980 a 2000), kiedy stali się rodzicami. Członkowie pokolenia wyżu demograficznego teraz są już dziadkami. Mieli duży wkład w kształt społeczeństwa amerykańskiego. Ich wpływ na sposób wychowywania dzieci może zostać z nami na dobre i na złe na długo po tym, kiedy oni już odejdą.

W imię czego?

Przesadne zaangażowanie rodziców w życie dzieci niezaprzeczalnie wypływa z ich miłości, co oczywiście jest dobre. Zanim jednak ustąpiłam ze stanowiska dziekana w Stanfordzie w 2012 roku, miałam do czynienia z ogromną liczbą studentów, którzy coraz bardziej polegali na rodzicach w sposób, który był po prostu nieakceptowalny. Martwiłam się, że studiujące „dzieciaki” (od takiej strony studenci dali się poznać) były w pewnym stopniu nie całkiem uformowane jako ludzie. Miałam wrażenie, że cały czas obserwują trybuny w poszukiwaniu mamusi i tatusia. Nieukształtowani. Egzystencjalni impotenci.

Bardzo dużo dobrego można by powiedzieć o dzieciach z wyżu demograficznego: zostały wciągnięte w wojnę wietnamską, choć ją kwestionowały, wykładały kawę na ławę w ważnych potyczkach o prawa i wolności obywatelskie ich czasów oraz napędzały największy wzrost ekonomiczny, jakiego doświadczyliśmy do tej pory. Tylko czy ego baby boomersów aż tak splotło się z osiągnięciami ich dzieci, że nabrali przekonania, że ich sukces byłby narażony na szwank, jeśli ich dzieci nie sprostałyby oczekiwaniom¹²? I czy niektórzy z tych rodziców posunęli się aż tak daleko w zaspokajaniu swoich pragnień i potrzeb, że przyćmili szanse swoich latorośli na rozwinięcie kluczowej psychicznej cechy, którą jest poczucie sprawstwa, opisane przez znakomitego psychologa Alberta Bandurę jako „wiara w zdolność jednostki do zorganizowania i przeprowadzenia szeregu działań koniecznych do poradzenia sobie z przyszłymi sytuacjami”¹³? Mamy tu głęboko zakorzenioną ironię: być może baby boomersi, mistrzowie samorealizacji, zrobili tak wiele dla swoich dzieci, że okradli je z szansy na rozwinięcie wiary w samych siebie.

Czy dzieciństwo uwrażliwione na kwestie bezpieczeństwa, skupione na osiągnięciach edukacyjnych, propagujące dbanie o poczucie własnej wartości, zorganizowane według listy zadań, które od połowy lat osiemdziesiątych stało się powszechne, a w niektórych społecznościach jest normą, okradło dzieci z możliwości zdrowego wejścia w dorosłość? Kim staną się młodzi dorośli, którzy wyglądają na spełnionych na papierze, ale z trudem radzą sobie w świecie bez ciągłego zaangażowania ze strony rodziców? Jak młoda osoba, która dorastała wśród nieustających pochwał i nabrała przeświadczenia, że każdy problem zostanie za nią rozwiązany, będzie postrzegała życie? Czy jest już za późno, aby młodzi rozwinęli w sobie pragnienie samodzielnego kierowania swoim życiem? Czy przestaną w pewnym momencie myśleć o sobie jak o dzieciach i odważą się przypiąć sobie odznakę „dorosłości”? Jeśli nie, to co stanie się ze społeczeństwem tworzonym przez takich „dorosłych”? Pytania te mnie dręczyły i skłoniły do napisania tej książki.

Zadawałam je sobie, nie tylko pracując, lecz także stopniowo odnajdując się w społeczności Palo Alto, gdzie nadopiekuńczość wychowawcza była wszechobecna – nawet w moim domu. Zbyt wielu z nas, rodziców, stosuje różne kombinacje wyręczania, nadopiekuńczości i zbytniego zaangażowania w życie dzieci. Traktujemy je jak rzadki i cenny gatunek botaniczny i dlatego zapewniamy im przemyślaną i odmierzoną dawkę troski, karmiąc i jednocześnie wtrącając się do wszystkiego, co mogłoby je wzmocnić i uodpornić. Ludzie potrzebują jednak mieć wyrobioną do pewnego stopnia odporność, aby przetrwać co trudniejsze wyzwania, jakie zgotuje im życie. Jeśli dzieci nie będą doświadczać trudniejszych momentów, będą wydelikacone jak orchidee i niezdolne – czasem całkowicie – do samodzielnego rozkwitnięcia w prawdziwym świecie. Dlaczego rodzicielstwo zmieniło się z wychowywania do życia na chronienie przed życiem? Przez to dzieci nie są przygotowane do samoistnego funkcjonowania. Dlaczego problemy, o których piszę, zakorzenione są przede wszystkim w średniej i wyższej klasie średniej? Przecież rodzicom bardzo zależy na sprawdzeniu się, więc skoro mamy na tyle szczęścia, aby należeć do średniej lub wyższej klasy średniej, to mamy środki, czas i dochody, które pomagają nam dobrze wychowywać dzieci. Czy zatem zapomnieliśmy, z czym rodzicielstwo się tak naprawdę wiąże?

A co z naszym życiem, gdy jesteśmy rodzicami? („Jakim życiem?” – byłoby właściwą reakcją). Jesteśmy przemęczeni. Zmartwieni. Puści. Nasze domy nadają się do katalogów reklamowych, starannie dobieramy jedzenie i wino, ale podejście do dzieciństwa coraz bardziej przypomina wyścig zbrojeń po osiągnięcia. Czy możemy w takim razie powiedzieć, że wiedziemy z naszymi dziećmi „dobre życie”? Wydaje mi się, że nie. Naszą rolą w stosunku do dzieci jest śledzenie zadań i postępów szkolnych, planowanie i nadzorowanie zajęć, zawożenie, gdzie popadnie, i obsypywanie pochwałami na każdym kroku. Dokonania naszych dzieci stały się miernikiem naszej wartości i sukcesu. Naklejka z nazwą uczelni na zderzaku samochodu może świadczyć zarówno o naszym poczuciu spełnienia, jak i spełnieniu naszego dziecka.

Wiosną 2013 roku wzięłam udział w zebraniu rady organizacji, która wspiera finansowo szkoły publiczne w Palo Alto. Po spotkaniu, w czasie luźnej rozmowy przy kawie i ciastku, kiedy rodzice powoli wracali do swoich spraw, kobieta zaznajomiona z moją pracą odciągnęła mnie na bok. Przerażonym tonem i z zamyślonym spojrzeniem spytała: „Dlaczego dzieciństwo stało się tak stresujące?”. Położyłam jej dłoń na ramieniu, bo w jej oczach pojawiły się łzy. Inna z mam usłyszała naszą rozmowę i podeszła do nas, kiwając głową ze zrozumieniem. Nachyliła się w moją stronę i zapytała, czy wiem, jak wiele matek w naszej społeczności bierze leki na uspokojenie. Nie znałam odpowiedzi na żadne z tych pytań. Za to rosnąca liczba tego typu rozmów stała się kolejnym powodem do napisania tej książki.

Jako dziekan martwiłam się rozwojem i perspektywami młodych dorosłych, którzy byli wychowani ze zbytnią opiekuńczością. Sądzę, że jako rodzic dokonałam lepszych wyborów dzięki temu, że kiedyś dużo czasu spędzałam z dziećmi innych ludzi. Mimo to borykam się z takimi samymi lękami i napięciami jak każdy inny rodzic. Oczywiście rozumiem, że ogólnospołeczny problem nadopiekuńczości wynika z naszego lęku przed światem i obawy, jak nasze dzieci sobie bez nas w nim poradzą. I tak wyrządzamy im krzywdę. Dla dobra naszych dzieci oraz dla własnego musimy przestać kierować się lękiem. Powinniśmy wprowadzić zdrowsze podejście – mądrzej kochać – w naszych społecznościach, szkołach i domach. Poprzez badania połączone z obserwacją życia i zdroworozsądkowymi radami pokażę w tej książce, jak wychować dzieci na dorosłych i skąd czerpać do tego odwagę.Stwarzamy okazje

Dzieciństwo z listą kontrolną

Kiedy patrzę wstecz na wszystko, co z moim partnerem Danem staraliśmy się zrobić dla naszych dzieci, widzę, że pierwsze próby stwarzania jak najlepszych możliwości rozpoczęły się wraz z pragnieniem wyboru odpowiedniego przedszkola.

Kiedy w latach osiemdziesiątych studiowaliśmy na Stanfordzie, dowiedzieliśmy się o Bing Nursery School, osławionej instytucji usytuowanej na skraju kampusu uniwersyteckiego, która służyła jako laboratorium dla wydziału psychologii (tam przeprowadzono tak zwany test pianki) oraz każdego roku dawała edukacyjne podwaliny czterystu pięćdziesięciorgu dzieciom w wieku od dwóch do pięciu lat. Byłam dawno po dwudziestce, a nasze małżeństwo z Danem trwało już kilka lat. Byliśmy więc gotowi na założenie rodziny. Pewnego dnia po skończeniu pracy na uniwersytecie poszłam do przedszkola Bing, aby odebrać wniosek o przyjęcie. Poczęcie dziecka okazało się jednak znacznie trudniejsze, niż straszyli nas wychowawcy w liceum, i przez wiele miesięcy nasze marzenie o reprodukcji wystawione było na próbę zwątpienia i niepewności. Jednak w czerwcu 1999 z niewielką pomocą medyczną, która teraz jest znana wielu z nas (co może przyczyniać się do ostrożności, którą wnosimy w rodzicielstwo), urodził się nasz syn Sawyer. Dwa dni po przyniesieniu go ze szpitala do domu znalazłam wniosek do przedszkola Bing. Wypełniłam go i powiedziałam Danowi, że musimy się zgłosić. Natychmiast. Wsadzenie i zapięcie Sawyera do nosidełka zajęło nam chyba z dziesięć minut. Kolejne kilka poświęciliśmy na odpowiednie przymocowanie nosidełka w samochodzie. Wszystko, co wydawało się nam potrzebne, wsadziliśmy do torby z pieluchami. Staraliśmy się tak zaplanować czas, aby Sawyer nie potrzebował karmienia piersią gdzieś po drodze. Po cesarce ruszałam się dość ostrożnie, ale chcieliśmy, aby nasze dziecko dostało szansę uczęszczania do Bing. Mieliśmy poczucie, że jeśli odroczymy składanie wniosku o kilka tygodni, to możemy zaprzepaścić nasze – jego – szanse. Nie chcieliśmy wyjść na niezaangażowanych i czuliśmy, że nie chcemy tak ryzykować.

Dwa lata później Sawyer został przyjęty do Bing do Two’s Room, który był cennym doświadczeniem dla dwulatków przed pójściem do normalnego przedszkola dla dzieci od trzech do pięciu lat. Trzy dni w tygodniu spędzał kilka godzin w środowisku opartym na zabawie, które zdawało się urokliwe, wartościowe i idylliczne. Prawdę powiedziawszy, to raczej Dan i ja czuliśmy się urokliwie, wartościowo i idyllicznie tylko dlatego, że byliśmy członkami osławionej społeczności Bing. Wraz z innymi wybrańcami promienieliśmy, obserwując przez lustro weneckie, jak nasze potomstwo układa klocki i puzzle, bawi się, maluje i przebiera. Było to magiczne miejsce i wspaniały start w życie dla naszego dziecka.

Przed trzecimi urodzinami Sawyera rozpoczynałam pracę jako dziekan do spraw pierwszorocznych studentów na Stanfordzie. Sawyer przeszedł do jednej z trzech większych sal przedszkolnych. Przed czwartymi urodzinami jego siostra Avery rozpoczynała swoją przygodę w Two’s Room. Avery podążała ścieżką Sawyera od przedszkola aż po szkołę w okręgu Palo Alto Unified School District, który podobno jest najlepszym kompleksem szkół publicznych w okolicy, należy do najlepszych w całym stanie, a nawet kraju. Mieliśmy poczucie, że doskonale udaje się nam zapewnić naszym dzieciom silne podstawy edukacyjne.

Teraz jednak patrzę na to nieco inaczej. Bing naprawdę jest świetnym przedszkolem i doskonale pasowało naszym dzieciom. Tyle że inne przedszkole też mogłoby się równie dobrze sprawdzić i przy okazji nie musiałabym ryzykować zerwania pooperacyjnych szwów ani nie zakłócilibyśmy spokoju pierwszych dni życia naszego synka tylko po to, aby złożyć wniosek o przyjcie.

Prawdopodobnie należeliśmy z Danem do grupy żenująco ambitnych świeżo upieczonych rodziców, ale nie byliśmy osamotnieni w naszych żarliwych staraniach o zapewnienie swoim dzieciom jak najlepszych widoków na przyszłość. Jeszcze kiedy dziecko jest rozmiaru fasolki, rodzice wierzą (co jest uzasadnione), że dyplom studiów będzie niezbędny, jeśli nasz potomek chce osiągnąć sukces we współczesnej gospodarce rynkowej. Już od najwcześniejszych lat, kierując się zarówno miłością, jak i lękiem, rodzice dbają o mnogość wzbogacających doświadczeń w życiu dziecka tak, aby miało przewagę w podstawówce i liceum, a następnie aby dostało się na „dobry” uniwerek (później będzie o tym więcej). Lista kontrolna wzbogacających zajęć, zawierająca działania szkolne i pozaszkolne, wprowadzana jest w życie dość wcześnie. Zawiera ona odpowiednią dietę w czasie ciąży i zajęcia z jogi, właściwą opiekę i przedszkole, najlepsze książki i zabawki oraz zaplanowany czas wspólnych zabaw (patrz rozdział wcześniej), zajęcia muzyczne dla niemowlaków, lekcje gimnastyki i kursy artystyczne.

Zanim nasze dzieci pójdą do podstawówki, szkolna lista kontrolna wchodzi w życie na całego. Znamy harmonogram dnia i imiona nauczycieli. Piszemy maile do nich, aby być na bieżąco z zadaniami. Pilnujemy dzieci w czasie odrabiania zadań domowych i sprawdzamy im błędy. Dawno temu rodzice mieli dostęp do ocen dzieci raz na kwartał lub raz na semestr. Dziś rodzice logują się do portali internetowych, na których oceny są dodawane raz w tygodniu, a czasem i codziennie. Pewna mama z Atlanty powiedziała mi, że dowiedziała się o tym, że jej syn oblał klasówkę, zanim on sam dotarł ze szkoły do domu. Zanim nawet on się o tym dowiedział.

Kiedy dzieci są na tyle duże, że mają do wyboru różne opcje ścieżki edukacyjnej, mówimy im, czego mają się uczyć. Załatwiamy im korepetycje, aby poprawiły oceny słabsze niż świetne i zostały wzbogacone o dodatkową porcję wiedzy akademickiej. Szacujemy, które z ponadprogramowych zajęć będą na tyle wartościowe, że w przyszłości zmaksymalizują szanse dziecka na przyjęcie na uniwersytety Ligi Bluszczowej, i wrzucamy je do grafika. Decydujemy, w jakich sportach dzieci powinny się specjalizować i zapewniamy im treningi i szkolenia, które pozwolą im wejść do elitarnych drużyn. Sprawdzamy, które z obozów letnich najlepiej poszerzą ich wiedzę szkolną. Analizujemy, w które z aktywności społecznych byłoby warto się zaangażować. Wozimy dzieci na wszystkie zajęcia. Na nudę nie ma miejsca. Nie ma jej w grafiku. Dobrze o tym wiemy, bo przecież mamy to wszystko pod kontrolą. Kontrolowanie stało się sednem naszych działań.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: