Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Pustostan - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
15 października 2015
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Pustostan - ebook

Wszystko, co ma w sobie najgorszego, i wszystko, co w niej najlepsze, pochodzi z tego samego źródła.

Scheda po kądzieli nie jest łatwa do przyjęcia.

Podobno w piekle jest specjalne miejsce dla kobiet, które nie pomagały innym kobietom. Jedyna droga ucieczki wiedzie przez wyjątkowo zdradzieckie szczeliny istnienia, ale pierwsza, która je pokona, utoruje drogę kolejnym.

Pięć kobiet urodzonych w latach siedemdziesiątych.

Pięć życiorysów na pozór od siebie odległych, ale kiedy się im przyjrzeć z bliska – zaskakująco zbieżnych.

Pięć możliwych scenariuszy „normalnego życia”, naznaczonego przemocą emocjonalną.

Paradoksalnie w konserwowaniu negatywnych stereotypów wobec kobiet prym wiodą… kobiety.

Bohaterki decydują się przerwać błędne koło i zerwać z bezrefleksyjnym życiem. Dostęp do własnych uczuć i emocji zyskują dzięki „odpamiętaniu” — odczarowaniu dzieciństwa oraz dzięki trudnej przyjaźni, która je połączy.

Czy te najmłodsze będą umiały zerwać ze schematyczną egzystencją, do jakiej zostały wychowywane? Czy międzypokoleniowy dialog w ogóle jest jeszcze możliwy?

Agnieszka Nietresta-Zatoń (ur. 1974) — literaturoznawczyni zafascynowana granicznymi stanami emocjonalnymi i egzystencjalnymi w literaturze i w życiu. Autorka książek: „Małgorzata Hillar. Szkic monograficzny” (Kraków 2003, Wyd. Homini), nominowanej do nagrody im. Ludwika Frydego; „Powołani na bunt. Transgresje polskich poetów XIX wieku” (Kraków 2010, Wyd. Akademickie) oraz artykułów naukowych publikowanych w tomach zbiorowych i periodykach. Szukając pomostu między językiem naukowym i literackim, zaczęła pisać opowiadania, blogi, uprawiać webwriting i copywriting.

Wielbicielka książek, które „rozpruwają żyły” [za Michał Nogaś], poezji oraz kryminałów.

Przyznaje rację Wisławie Szymborskiej: Nie ma rozpusty gorszej niż myślenie. Za swoim ukochanym poetą Stanisławem Grochowiakiem powtarza, że bunt się nie kończy, bunt się ustatecznia. Pytana, po co jej tyle książek, zasłania się cytatem z Susan Sontag: Kiedy czytam, zawsze mam wrażenie, jakbym jadła. Natomiast potrzeba czytania jest jak nieznośny wilczy głód.

Matka dwojga dzieciąt, żona jednego męża, pani od polskiego kilku roczników gimnazjalistów.

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8069-818-5
Rozmiar pliku: 567 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1990

Dwa pomieszczenia; dwa, rzec można, przystanki końcowe, na których i kawior, i kaszanka traciły swoje ego, zawsze wzbudzały w Janeczce nieukrywaną odrazę: kuchnia i łazienka. Wszystkie kloaczne dziury świata i dworcowe toalety; zaplecza mlecznych barów i kuchnie strażackich remiz podczas wesela, gdy wieś tańczy i śpiewa, nie były dla Janeczki bardziej obmierzłe niż kuchenny zlew i wanna w rodzinnym domu.

Zlew, wielki, głęboki, dwukomorowy, wyłożony kawałeczkiem plastikowej siatki, jakiej używa się na działkach do robienia drobnych ogrodzeń, wytyczania rabatek czy ochrony drzew przed gryzoniami, zawsze pełen był brudnych utensyliów i resztek pokarmowych. Góra tłustych garów, patelni, talerzy, kubków z niedopitą plujką i słoików po domowych przetworach pięła się niemal pod sufit. Obrazu dopełniały żółtawe bryłki zastygłego tłuszczu, mającego za życia imitować sos, obierki z jabłek i marchewki, wrzucane tu zamiast do kosza na śmieci, herbaciane fusy, bo ojciec preferował parzoną w czajniczku, i herbaciane szczury, bo matka wolała ekspresową, skorupy jajek, sezonowo: łupiny bobu i ziaren słonecznika, pestki z owoców, szypułki truskawek, skórki z pomidorów, ogryzione kolby kukurydzy oraz – wisienka na torcie – rozmiękłe, oślizłe ścierki.

Ojciec, myjąc naczynia, ograniczał się do opłukania ich i ustawienia zmyślnej konstrukcji na metalowym ociekaczu. Od mycia naczyń zawsze była matka, ale miarka się przebrała i matka zaczęła zostawiać wypchany do niemożliwości zlew na pastwę losu. Los pastwę przyjmował, ale jego apetyt był nienasycony.

Chcąc nie chcąc, ojciec od czasu do czasu, wprawnym ruchem gracza w bierki, musiał wydobyć z góry garów jakąś szklankę czy talerzyk. Wydobywszy, podstawiał pod strumień gorącej wody i tak trzymał do momentu uzyskania pożądanego stopnia czystości.

Czasem mu się nie udawało i góra rozsypywała się jak domek z kart. Część garów lądowała na kuchennym blacie, część na podłodze i ojciec zmuszony był do podjęcia natychmiastowej akcji oczyszczania kuchni, co odbywało się przy wtórze najobrzydliwszych obelg słanych w stronę matki, która dopuściła się tak karygodnego zaniedbania – i teraz on, pan i władca tego zasranego królestwa, musi po niej sprzątać. Potem zbyt wysokim rachunkiem za gaz czy wodę można było machać matce przed oczami i wrzeszczeć, że taką rozrzutną babę to powinno się odpowiednio potraktować i że rację miał ojciec świętej pamięci, kiedy mówił, że jak się baby nie bije, to jej wątroba gnije. Matce Janeczki zgnił najwyraźniej także mózg, bo kto to widział, żeby taki syf w kuchni zostawiać.

Matka Janeczki zostawiała w kuchni syf, będąc całkowicie zdrową na ciele i umyśle. Na próżno usiłowała namówić małżonka swego do współudziału w domowych obowiązkach. Małżonek pohańbić się nie dał. O współudział w zbrodni uczynienia z prawdziwego mężczyzny pantoflarza posądzonym być nie zamia­rował.

Rosła więc góra garów, matczyna Golgota.

Rosło obrzydzenie Janeczki do kuchennego zlewu.

Ojcu nie przeszkadzały pozostawione w zlewie konsumpcyjne szczątki i sztućce. Może jak matka Janeczki, góra sadła, nienażarta wiecznie tych swoich tłustych sosów, ziemniaków i słodyczy, łapami zacznie żreć z braku wioseł, to się do roboty zabierze.

Janeczka naczynia myła sporadycznie, bo jeszcze potłucze i potem się takiego już nie kupi albo znów widelcom między zębami nie doszoruje, ale za to nieustannie natykała się na zlew pełen śmieci. Siateczka, na której miały osiadać, żeby można je było wyjąć niczym na tacce – jednym ruchem – miała za duże oczka i nawet jeśli się ją podniosło, wszystkie wczorajsze tłuczone kartofelki, pomidorowe sałatki i okruchy chleba opadały na dno zlewu, zbijając się w paskudną maź, którą można było wydobyć zeń tylko gołymi rękami, opróżniając przy okazji sitko. Najpierw jednak należało odsączyć z cuchnącego szlamu brunatne ściery, wykręcić je, a potem odcedzić osiadłą na dnie pulpę z saszetek ekspresowej herbaty ze sznureczkami, które oplątywały dłonie jak złośliwe gąsienice. Przez palce przelewały się ameby rozgotowanego makaronu, zwiotczałe jarzyny z rosołu, piętki chleba o konsystencji galarety, wyplute przez ojca na brzeg talerza drobne chrząstki ze szpondra, na którym gotowało się rosół, i całkiem pokaźne białe błony, wytyczające granice kotletów schabowych. Na próżno prosiła, żeby siedząc przy stole, nie grzebał w ustach; żeby trefną zawartość jamy gębowej usuwał dyskretnie w chusteczkę, a potem do kosza. To tylko mięsko, córko, schabik najlepszy, co ty mięska się brzydzisz, możeś ty jakaś, ta, no, wege…wegenianka czy coś tam, co, córko?

Janeczka wyobrażała sobie, że zlew to ciemny odmęt sławojki, takiej, jaka stała za babciną stodołą. Kiedy guana zebrało się już za dużo, tuż przed przyjazdem wozu asenizacyjnego ciemny odmęt podchodził niemal pod krawędź siedziska i można było zobaczyć mnóstwo białych czerwi kłębiących się na powierzchni. Janeczka panicznie bała się, że kiedy usiądzie na desce klozetowej, zbyt luźno przymocowanej do zwykłej deski z wyciętą dziurą, dotknie gołą pupą tej brei i białe robactwo oblezie ją całą.

Teraz nad zlewem w kuchni bloku z wielkiej płyty natrętny obraz powracał niemal codziennie. Prosiła ojca, żeby sprzątał do końca, dokładnie, żeby ekspediował resztki do kubła na śmieci bez tej stacji przeładunkowej. Nadaremno.

Matka milczała. Tuż po tym, jak odmówiła mycia garów, zaprzestała szorowania muszli klozetowej, umywalki i wanny.

Ojciec kąpał się raz na tydzień, ale golił codziennie. Na umywalce zostawał gęsty osad twardej szczeciny i mydlanej piany. Szczecina przylepiona była do lustra, właziła we włosie szczoteczek do zębów, przywierała do kostek mydła. Na pokrywie pralki zostawiał rozkręconą na części pierwsze maszynkę do golenia z żyletką Polsilver i mokry ręcznik, zwinięty w kulkę.

Z wanną było jeszcze gorzej. Gęsty kożuch nieczystości osiadał na obwodzie niegdyś białej kąpielowej niecki i przywierał doń w takim uścisku, że pozbyć się go można było jedynie drucianym drapakiem, który dogorywał w kuchennym zlewie. Połączenie tych dwóch obrzydliwości dla chcącej zażyć codziennej kąpieli Janeczki stanowiło przedsionek piekła. Jeśli ktoś kiedyś skaże ją na wieczne potępienie, przyjmie ono postać kuchennego zmywaka na zapleczu dworcowej restauracji na największym dworcu świata (ciekawe, który to), szeregu toi toiów na meczu Euro dwa tysiące fafnaście, rzędu wanien w męskim akademiku, należącym do jakiejś Akademii Wychowania Fizycznego.

Janeczka nie wyobrażała sobie poranka ni wieczora bez koniecznych ablucji. Zanim jednak oczyściła teren, zanim wyłuskała z odpływu wanny kłęby ojcowskich włosów, okraszonych gęstą zasmażką szaroburych mydlin, zanim odłupała kożuch nieczystości przy użyciu zmaltretowanego drucianego drapaka inkrustowanego pokarmowymi resztkami – matka nie inwestowała w nowy, dopóki stary nie zaczął jej ranić palców, a o drapaku plastikowym słyszeć nie chciała, bo to nie to samo, córko, nie to samo – ochota na upojny wieczór w pieszczocie aromatycznej piany odchodziła bezpowrotnie. Brała więc szybki prysznic; ułożywszy na dnie wanny czysty ręcznik, starała się nie dotykać jej gołymi stopami. Najgorsza grzybica przywleczona z hotelowej łazienki czy kempingowej umywalni nie budziła w Janeczce takiego obrzydzenia jak wizja ojca, który zdziera z siebie tygodniowy brud, a siedząc w wannie, czyści nos, wkładając go między złożone jak do modlitwy dłonie i wydmuchując wprost do wody. Janeczka zamykała oczy, wsłuchiwała się w kojący szum prysznica i powstrzymywała najpierw zrywy, galopady wyobraźni, a potem żołądka. Wcierała w siebie hurtowe ilości mydła, trąc ciało aż do bólu. Potem, jak baletnica w puentach, stawała na łazienkowym dywaniku, prędko osuszała ciało czystym ręcznikiem i umykała do swojego pokoju.

Dopiero tutaj przebierała się w piżamę i wsuwała stopy w ciepłe skarpety. Izolacja od domowego podłoża znacznie poprawiała jej nastrój.

I tak trwała ta kuchenno-toaletowa wojna podjazdowa aż do dnia, w którym Janeczka postanowiła uderzyć z zaskoczenia i wykonać najpierw manewr oskrzydlający, a zaraz po nim – zrzut amunicji z powietrza.

Podczas niedzielnego obiadu stół zastawiony był frykasami, z których najznamienitszym miał być przywieziony przez wujka rosyjski kawior. Nikt ze zgromadzonych kawioru nie lubił, nikt nie umiał się nim delektować, nikt nie miał pojęcia, jak dziwaczne kuleczki oswoić. Ojciec pakował w siebie kolejne schaboszczaki, starannie wyłuskiwał białe błonki, których matka nigdy nie odcinała, bo jej się nie chciało, i układał z nich skomplikowane wzory na brzegu talerza. Matka gmerała w swoim kotlecie. Wujek z ciotką jedli w nabożnym skupieniu, jakby to miał być ich ostatni schaboszczak w życiu. Janeczce kapusta, smaczna skądinąd, podeszła do gardła. Przełknęła jednak kulę o zapachu świeżego koperku i kminku, po czym skierowała dłoń ku miseczce z kawiorem. Uszczknęła. Paskudne. Ęąpardą. Nobilitujące towarzysko rybie jajca.

A ojciec sztukuje te wzorki.

– Tato, przestań, tyle razy cię prosiłam…

– No so ty, sórko… – Z ustami pełnymi mięcha akurat pracował nad obróbką jakiejś chrząstki. – So ty, mięska się brzydzisz?

Janeczka nabrała pełną łyżkę kawioru i ostentacyjnie wpakowała do ust. Pomemłała trochę i przełknęła. Potem podniosła się, stanęła na rozstawionych nogach, wpakowała sobie do ust dwa palce i puściła soczystego pawia wprost do miski z kapustą. Otarła usta rękawem i wbiła w zaskoczonego ojca kategoryczne spojrzenie.

– Sorry, to przecież tylko kawior. No so ty, tatuś, kawioru się brzydzisz? W dupach się już ludziom poprzewracało.

Zanim zamknęła za sobą drzwi, usłyszała jeszcze, jak ciotka Petronela idzie w ślady bratanicy.1975

Między Bogiem a prawdą, Janeczka miała być Janeczkiem, ale coś poszło nie tak na wstępnym etapie produkcji. Wołał więc ojciec za dzieckiem „Jasiu”, ten jeden jedyny raz w życiu czyniąc wzgląd na ojczystą gramatykę i oddając hołd wołaczowi. Niestety, na wołanie wołaczem, sprytnie maskującym płeć dziecka, zawsze zjawiała się mikra dziewuszka, konsekwentnie rozwiewając nadzieje ojca, że może to jednak optyczne złudzenie i Jasiuuu okaże się chłopcem.

Daremne żale, próżny trud.

Janeczka dorastała w przekonaniu, że ma jakiś feler, który tatusiowi uniemożliwia pokochanie jej ot tak, i że wszystko, co między mamusią a tatusiem się nie składa, składają rodzice na karb owej spartolonej roboty. Gdyby urodziła się chłopcem, grałaby z tatusiem w piłkę, jeździła na rowerze. Chodziliby razem na męskie górskie wyprawy. Na ryby, na grzyby, na piwo, na dupy. A tak – dupa zbita: z babami tatuś bawić się nie umiał. Tak jak nie umiał się kiedyś zabawić z mamusią na tyle skutecznie, żeby Janeczka była Janeczkiem.

Już znoszenie humorów ślubnej było dla tatusia dopustem bożym, bo wyrósł w przekonaniu, że baba swoje miejsce ma, swoje miejsce zna i jak męża złapie, to osiada jak statek na mieliźnie na tych swoich garach i deskach do prasowania, a człowiek może wrócić do normalnego życia z pełnym brzuchem i w czystych gaciach.

Tymczasem mateczka Janeczki domagała się uwagi zupełnie jak Janeczka. Na początku tatuś godził się na te wszystkie fanaberie, bo mateczka ładna była, bardzo ładna, po prawdzie piękna jak marzenie, i wszystkie chłopaki tatusiowi zazdrościły. Potem mateczka zaciążyła i ładna być przestała. Wylewała się z samej siebie i z sukienek, w które tatuś zainwestował na etapie podchodów i tańców godowych. Wylewała z każdym tygodniem coraz bardziej. Chłopaki mówiły, że wygląda ślicznie: taka okrąglutka, cycki jak balony, włosy błyszczące. Podobno syn matce urody dodaje, a córka urodę zabiera. Ciesz się, stary, syna będziesz miał jak nic.

Na początku ciąży ciągle spała. To znaczy wracała z pracy, robiąc po drodze zakupy, gotowała obiad, sprzątała i kładła się spać. Właśnie wtedy, kiedy oprany, nakarmiony i odpoczęty tatuś chętnie wygospodarowałby chwilę na jakiś szybki numerek. Kilka razy próbował nieprzytomną żonę ustawić do pionu, ale że użytek był z niej marny, w końcu tatuś odpuścił. Uznał to wykręcanie się od małżeńskiego obowiązku za złoś­liwość wymierzoną weń personalnie, za foch babski, przed którym ostrzegał go ojciec, którego ostrzegał jego ojciec, którego... amen.

Jakby upokorzeń i dąsów było mało, zaczęła małżonka zachcianki jakieś miewać. A to słodkie, a to słone. Dżemik, a zaraz potem korniszonek. Lody czekoladowe i truskawki. Zimą. Czasy były marne, lodów nie bywało w sklepie wcale, owszem: latem włoskie, kręcone w budzie za rogiem. Truskawki jak sobie kto na działce wyhodował, ale nie w grudniu przecież. Ogórków latoś nie nakisiła, dżemików nie zawekowała.

I jeszcze mdłości nieustanne. Rzygania poranne, potem wieczorne, wreszcie całodobowe. W obecności małżonka, który nawet katar cudzy fatalnie znosił, a co dopiero pawie puszczane wprost z małżeńskiego łoża do stojącej obok miednicy. Ciąża nie choroba, mawiał ojciec ojca, który usłyszał to od swojego ojca, który... amen. Niech mi tu baba nie wydziwia, tylko do roboty dupę ruszy, to jej wszystko przejdzie.

Końcówkę ciąży przeżyła mateczka Janeczki chyba tylko siłą woli, modląc się do Boga swego jedynego, żeby ją t o dopadło raczej w pracy, do której też siłą woli chadzała, bo ją przynajmniej w karetkę wsadzą i do szpitala odeślą, a jak w domu rodzić zacznie i jeszcze jej wody, nie daj Boże jedyny, odejdą na parkiet nowy, co go małżonek niedawno położył, to trzeba będzie i na taryfę wydać, i komentarzy wysłuchać.

Tym razem Bóg jedyny mateczki Janeczki okazał się litościwy. Powaliło ją w robocie. Pogotowie przyjechało szybko, do szpitala dowiozło i tu litościwość Boga uległa wyczerpaniu.

– Czego się drze? – zapytał pan doktór przyjmujący matkę do szpitala. – Ludzi wystraszy!

– Boooli... – zajęczała w odpowiedzi mateczka Janeczki.

– No, boli, boli. Musi boleć... – poinstruował mateczkę pan doktór. – Jakby nóg nie rozkładała, toby teraz nie bolało.

– Aleee... – Mateczka Janeczki próbowała coś ugrać, bodaj szybsze rozpatrzenie sprawy, wypełnienie papierów od ręki czy choćby uśmiech doktora.

– Nie ma ale.

Doktór na wycie bab z brzuchami uodporniony był z racji zawodu wyuczonego i wykonywanego. Nie będą mu tu mówiły, co ma robić. Na rodzeniu dzieci zna się jak nikt inny, ordynatorem jest oddziału tego położniczo-ginekologicznego od lat wielu i sam mógłby śmiało dzieci rodzić, gdyby tylko Bóg najwyższy taką wolę wyraził i Matka Natura. Ale nie wyrazili, więc niech mu tu nie jęczy, tylko czeka spokojnie, nie ona pierwsza, nie ostatnia.

Po kilkunastu godzinach wbijania zębów w tynk i własne dłonie; po wysłuchaniu mantr położnych, jak to pies nie bierze, gdy suka nie daje; jak to histeryczka się trafiła, co może by jeszcze żeby wcale nie bolało chciała; po wygoleniu wzgórka łonowego tępą brzytwą w niedelikatnej dłoni; po otrzymaniu siarczystego policzka, że może by już nie darła mordy, tylko parła jak wszystkie, jak zawsze, powiła mateczka Janeczkę i odetchnęła z ulgą, że nie sprowadziła na ten najpiękniejszy ze światów kolejnego chłopca, który dowie się od swojego ojca tego, czego on dowiedział się od swojego ojca, który... amen.

Przybyły w kolejnej dobie tatuś Janeczki, dowiedziawszy się od położnej, że oto został właścicielem potomka płci niewieściej, zaklął siarczyście, spod okna szpitalnego małżonce ręką pomachał i udał się wieść tę tragiczną czym prędzej topić w spirytualiach. Prys­ły marzenia o piłce kopanej, jodłach na gór szczycie i wędkowaniu.

Błogosławiony między, kurwa, niewiastami będzie odtąd.2010

Przyjaźń w pączku z tendencją do rozkwitu.

Tak Janeczka myśli o swojej relacji z nową znajomą. Magda mieszka sama i mimo że ma samochód, lubi jeździć po mieście tramwajami.

W celu prowadzenia, jak to ujmuje, badań terenowych.

Magda chadza własnymi ścieżkami. Zawsze wygląda jak spod igły. Nie stać mnie na taniochę, odpowiada na bezgłośne pytania Janeczki, za mało zarabiam. Wiesz, ja tak po polsku: zastaw się, a postaw się.

Cóż ci za różnica, czy ta torebka za stówkę, czy za złotówkę, myśli Janeczka. Promocje, rabaty, gratisy, wyprzedaże, second-handy. Cena przestaje mieć znaczenie. Może metka czasem jeszcze coś znaczy, ale cena?

Janeczka od dawna wymienia się ubraniami z koleżankami. Bywa, że to, co któraś wyniosła zeszłego lata z Janeczkowej szafy, wraca na kolejną giełdę i Janeczka odbiera własny ciuch z leasingu. Po roku nieobecności w garderobie nagle znów zaczyna pasować do Janeczki albo do czegoś, co właśnie wypatrzyła w stercie ubrań przytachanych przez dziewczyny. Kiedyś Janeczka lubiła odpoczywać, snując się po galeriach handlowych i szukając cenowych okazji. Potem przerzuciła się na portale aukcyjne i koleżeński szafing. Magdę też próbowała zaprosić, ale ta odmówiła. Janeczka z kolei nie chce dać się namówić na kupno jakiegoś ekstraciucha. Tyle pieniędzy na siebie wydać? Nie lepiej to rachunki na zapas popłacić, żeby potem, pod koniec roku, długów nie mieć?

Magda kiwa z politowaniem głową: dla kogoś żyjesz czy dla siebie? Sobie przyjemności sprawić nie możesz? Sobą zaopiekować się? Siebie ugłaskać? Jakie nie wypada, jakie nie wypada? Wypadają to włosy albo zęby. Nie wypada ci dbać o siebie? Kto ci takich głupot naopowiadał, Janeczko? Jaki grzech, dziewczyno, zastanów się. Kto się tobą zajmie, jeżeli nie ty? Na co liczysz – na milionera, któremu za każdą skarpetkę i haftkę od stanika w naturze będziesz musiała płacić?

Janeczka słucha jak zaczarowana. Wśród grzechów głównych na matczynej liście egoizm zawsze zgarniał grand prix: po co ci to? A dlaczego znów myślisz tylko o sobie? Chcesz, chcesz... – co to za argument? Gdyby każdy robił to, co chce... Córko, bój się Boga, nie jesteś pępkiem świata!

Nie jesteś połową człowieka i nie czekasz na swoją drugą połowę, peroruje Magda, sącząc mojito, jesteś całością. Nie dasz drugiemu człowiekowi czegoś, czego nie masz. Nie masz siebie. Odzyskaj siebie.

Gdzie jesteś, Janeczko, gdzie jesteś?

Janeczka milczy, wpatrując się w taflę wody niegazowanej, w której kostki lodu, wprawione w ruch kolorową słomką, zderzają się ze sobą jak po uderzeniu Titanica.

Gdzie jestem...? Zapytaj moją mamę.1988

Lato było upalne. Spalona do gołej ziemi trawa na babcinym podwórku przypominała ostrą szczecinę ojca, który co dnia pochylał się nad kranem w łazience, żeby zajechać ją uzbrojoną w żyletkę maszynką od skroni ku żuchwie. Janeczka na podwórku próbowała grać w gumę. Wytaczała dwa taborety, napinała pomiędzy nimi majtkową białą gumkę i raz… dwa… trzy, raz… dwa… trzy. Ale ziemia była zbyt wyschnięta i twarda: każdy skok wzbudzał tumany kurzu. Kikuty traw boleśnie raniły łydki i Janeczka zamiast odbijać się jak piłka, opadała na nieprzyjazny grunt z ciężkim łomotem, boleśnie odbijając sobie pięty.

Atak bólu przyszedł nagle i Janeczka zgięła się wpół niczym ojcowski scyzoryk. Upadła tuż obok taboretu, a usiłując, w ostatniej chwili, złapać go za nogi, pociągnęła na siebie ciężki drewniany mebel i uderzyła się jeszcze mocniej. Głuchy dźwięk, jaki wydało upadające ciało Janeczki, bardzo ją przeraził: do tej pory nigdy nie zasłabła. Widywała czasem na filmach akcji, podglądanych ukradkiem zza szafy w przedpokoju, jak upada człowiek, do którego ktoś strzelał. Jak pada się martwym od czyjegoś ciosu czy zbłąkanej kuli. No więc koniec. Umiera właśnie, nie bardzo rozumie dlaczego teraz, ale umiera i wie, że nie ma obok niej nikogo, kto byłby tym faktem przejęty.

Kolejne uderzenie bólu odebrało Janeczce dech: brzuch ścisnął się jak gotowa do ataku pięść, po krzyżu jakby ktoś sztachetą przywalił. Poczuła straszliwą falę mdłości, a zaraz potem nieodpartą potrzebę skorzystania z toalety. Usiłowała podnieść się na czworaki, ale zawrót głowy sprawił, że mogła tylko zwinąć się w kłębek i wyczekiwać rychłego końca.

Z jej ciałem działo się coś dziwnego. Sam ból brzucha był codziennością, ale tyle objawów naraz? Plecy, głowa, nogi jak z waty. A jeśli umrze: tutaj i teraz, na babcinym podwórku, na spalonej ziemi… I jeszcze zrobi pod siebie albo zwymiotuje? Teraz do strachu o własne życie dołączył strach przed ojcem: zabije ją, jak nic zabije. Nawet jeśli ona umrze, on i tak zabije ją jeszcze raz, że jakieś cyrki wyczynia i cuduje. Jeszcze raz spróbowała wstać, ale rymnęła tylko jak długa między kuchenne stołki.

Zanim świadomość wróciła Janeczce na dobre, poczuła, jak ktoś obraca ją z brzucha na plecy, odgarnia z twarzy spocone włosy i delikatnie, jednym palcem, ściera pył z ust i usuwa strzępki wyschłych traw, których pełno nalazło jej do buzi. Zaraz potem szorstkie, ciepłe dłonie uniosły ją nieco, tak że mogła rozejrzeć się dookoła; jedna z nich delikatnie pogładziła zmaltretowaną Janeczkę po policzku.

– Babciu, boli…

– Ciii… córciu, ciii… Teraz już zawsze będzie bolało – mówi babcia szeptem i głaszcze Janeczkę po głowie, a Janeczka czuje w ustach słodkawy posmak i jeszcze jak brzuch na chwilę się rozkurcza, a spomiędzy nóg zaczyna płynąć ciepły strumyczek. Krople krwi wsiąkają w spragnioną deszczu ziemię, a Janeczka jest już pewna – właśnie zaczęła umierać. Krew się z niej wylewa, wyleje się całkiem i Janeczka zaśnie na wieki wieków amen.

– Babciu… umieram!

– Córciu, takie życie… – Babcia nie pojmuje, że wnuczka naprawdę się boi. – Takie życie.

I zamiast ugłaskać przerażoną do szpiku kości, niczego nieświadomą trzynastolatkę, wymierza jej siarczysty policzek. Janeczka nie wie, za co dostała po buzi, przecież była grzeczna. Nie rozumie rytualnego gestu, którym babcia zatrzaskuje jej drzwi do krainy dzieciństwa.

Wsparta na babcinym ramieniu, powoli drepcze do sławojki za stodołą, znacząc na ścieżce krwawy ślad.

Kilka dni temu był wóz asenizacyjny, więc kloaczna dziura jest jeszcze pusta i Janeczka siada na desce bez obrzydzenia.

Babcia przynosi dziwny biały pakunek – kawałek waty upchnięty w nicianą siateczkę – i każe Janeczce włożyć go do majtek. Jest, co prawda, mięciutki, ale utrudnia poruszanie się. Krew wylewa się dalej, wata na chwilę uniemożliwia jej spływanie po nogach, ale tylko na chwilę. Transformacja cieczy w żel jeszcze nie wchodzi w rachubę. Transformacja ustrojowa już rysuje się na horyzoncie.

Pakuneczki przesiąkają zbyt szybko; trzeba je często zmieniać i nieustannie się podmywać. U babci nie ma łazienki i Janeczka za każdym razem musi wytaszczyć na środek kuchni wielką emaliowaną miednicę i napełnić ją ciepłą wodą z czajnika. Teraz już nie ma ochoty myć się na widoku. Przepycha michę w róg kuchni, za lodówkę, i kuca nad wrzątkiem, który parując, rozkurcza mięśnie i przynosi ulgę pulsującemu podbrzuszu.

Senna i ociężała, w ogóle nie ma apetytu. Głowa wciąż boli w miejscu, w którym na świętych obrazkach rysuje się aureolę. Z trwogą myśli o zbliżającej się nocy: na pewno zaplami łóżko. Przecież nie będzie się Janeczka tłukła po nocy z tą metalową miską i nagrzewała wody na kaflowej kuchni, bo postawiłaby cały dom na nogi. Wprawdzie ten cały dom to tylko ona i babcia, ale babcia nie lubi, kiedy ktoś zakłóca jej sen. Kładzie się spać tuż po zmroku, przed snem modli się, klęcząc przy łóżku i wpatrując w obraz Jezusa z wychodzącymi z serca promieniami, a potem bezszelestnie wsuwa się pod ogromną pierzynę i natychmiast zasypia, żeby wstać wraz ze wschodem słońca.

Babcia przynosi, oprócz kolejnej paczki podpasek, bo te pakuneczki to ponoć podpaski, kilka ceratek dla niemowląt, takich jak podkłada się pod pieluszki, i mówi, żeby sobie Janeczka jakoś t o na noc włożyła, to nie będzie przemakało.

Tej nocy śpi jak zabita. Budzi się w embrionalnej pozycji, jaką przyjęła wieczorem, bo wtedy najmniej ją bolało. I teraz też nie boli, chociaż sił nie ma, żeby zwlec się z łóżka, i czuje się, jakby ważyła tonę.

Rozmowa, która toczy się w pokoju obok, dociera do Janeczki jak przez mgłę.

Mama! Mama przyjechała!

Chciałaby się zerwać i biec do mamy, ale nie da rady. Z przytłumionej rozmowy wyłapuje pojedyncze słowa.

– …na ziemi. …nie zrobiła, Bogu dzięki.

– …niestety… za wcześnie…

– Daj spokój…

– …ciotka przyjechała.

Jaka ciotka? Przecież nie oczekują niczyjej wizyty? Mamy siostra załapała się na ostatni prom i od lat mieszka za granicą, kontaktu nie utrzymują, a wszystkie inne ciotki, ojca siostry, mieszkają nieopodal. Janeczka podnosi się na łokciu i siada na posłaniu. Trochę kręci jej się w głowie. Trzymając się sprzętów, rusza w stronę dobiegających ją głosów.

Obejmuje mamę od tyłu za szyję.

– Aleś mnie wystraszyła! – Ta aż podskakuje na krześle. Obraca się twarzą do Janeczki, odsuwa ją trochę od siebie i przygląda się tak, jakby ze sto lat jej nie widziała. Ale kiedy Janeczka usiłuje się do matki przygarnąć, ta wydziela jej siarczysty policzek, zupełnie jak wczoraj babcia. Dopiero później przyciąga córkę do siebie.

Czy ma to jakiś związek z tą ciotką, o której wizycie rozmawiały? Cóż to musi być za niezwykła osoba, skoro tak się obie emocjonują. Ciekawe kto to.

CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: