Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Pustynny jeździec - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
31 marca 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Pustynny jeździec - ebook

Szalona jazda po nadzieję, miłość i zemstę.

Piętnastoletni Adam Stone mieszka w Blackwater – zapadłej dziurze, otoczonej pustynią. Miasteczkiem rządzi sadystyczny pułkownik Blood, ojciec Sadie i Bossa Bloodów. Ten ostatni jest przywódcą gangu Skorpionów, który zastrasza mieszkańców osady. Adam, podkochujący się w Sadie Blood, stara się przetrwać w nieprzyjaznym środowisku, aby się stamtąd kiedyś wyrwać. Jego przepustką (jak wielu innych przed nim) ma być zwycięstwo w śmiertelnym wyścigu motocyklowym. Pewnego dnia Adam spotyka przybysza Kane'a, który dotarł do miasteczka z daleka, zza pustyni.

Kategoria: Dla młodzieży
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-280-3245-3
Rozmiar pliku: 3,0 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

***

Szukają krwi. Trzech mrocznych jeźdźców. Jeden za drugim.

Jadą odchyleni, to szybciej, to wolniej, i kiedy tak prowadzą swoje dzikie maszyny, ich ręce drżą. Trzech jeźdźców na nisko zawieszonych motocyklach, które w płomieniach zachodzącego słońca wyglądają jak nie z tego świata. Lustrzano złote przyłbice ich hełmów pokrywa pył, podobnie jak ich lśniące kombinezony. Przedzierają się przez smagane wiatrem pustkowie, wspinając się po zboczu potężnej, mrocznej góry.

To wulkan.

Pierwszy jeździec unosi w górę prawą dłoń, dając znak swoim kompanom, a ci posłusznie zatrzymują się z poślizgiem tuż za nim, wzbijając tumany czarnego pyłu. Kiedy kurz wreszcie osiada, mogą dostrzec to samo co on.

W dolinie przed nimi widać trasę wyścigu. Stromy, pełen nierówności i ostrych zakrętów odcinek zmusza uczestników do sześciu potężnych skoków. W dole samotny jeździec na bladosrebrzystym bajku wybija się właśnie w stronę nieba. W powietrzu skręca przednie koło swojej maszyny, płynie długo, po czym opada po drugiej stronie.

To imponujący skok.

Patrzący na niego ze zbocza pierwszy jeździec uśmiecha się z uznaniem. Jednak nikt tego nie widzi. Jego uśmiech skrywa przyłbica hełmu.

Jest godzina po świcie. Trzej jeźdźcy mają za plecami słońce stojące nisko nad horyzontem na tle czarnych wzgórz. Ich cienie – długie i cienkie – przecinają zbocze, wskazując kierunek.

– To on! – woła Wyatt, unosząc przyłbicę. Jest wysoki, blady i chudy. Spogląda na towarzyszy i odwraca się w siodełku swojej czarnej maszyny typu Shadow.

– Do diabła z tobą – wyrzuca z siebie Red, także unosząc przyłbicę. – Załatwiliśmy go.

Red ma szerokie ramiona i byczy kark. Wygląda złowrogo. Jego krwistoczerwony Chopper jest jeszcze niżej osadzony niż pozostałe bajki.

– No nie wiem… – Wyatt się waha – …ten sposób jazdy…

Obserwują, jak samotny jeździec hamuje i z poślizgiem wchodzi w zakręt. Chwyta przyczepność, ostro przyspiesza i ponownie wyskakuje w górę – to płynny ruch, pełen finezji i gracji, i doskonałego wyczucia równowagi.

– To nie może być on – upiera się Red. – To niemożliwe.

– To on – odzywa się Levi, przyłbica hełmu tłumi jego głos. – Popatrzcie na jego bajk.

Ale jak, do diabła…?

– Mogę go stąd załatwić. – Wyatt sięga po swoją procę. – Jeden czysty strzał.

– Myślisz, że nas zobaczył? – pyta Red.

– Nic nie widział, durniu. Jesteśmy wyżej, na zboczu, od strony słońca.

To prawda. Jeździec w dolinie nie widzi niczego oprócz trasy przed sobą. Całą uwagę skupia na najbliższym zakręcie, na następnym skoku. Jego srebrny bajk połyskuje w porannym słońcu. Trzej jeźdźcy obserwują, jak zmaga się z torem przeszkód. Widzą, jak ponownie płynie w powietrzu, wykonując kolejny precyzyjny i elegancki skok.

– Pozwól mi. Przysięgam, że go załatwię. – Red pochyla swoją maszynę na bok, w ręku trzyma procę. Wyprostowuje się i bierze cel.

– Nie – odzywa się Levi.

Zdejmuje hełm i opiera go sobie na przedramieniu. Mówi, niemal nie otwierając ust. Jego oczy to dwie wąskie szparki.

– Nie?

– On chce przez to powiedzieć, że nie trafiłbyś w drzewo z odległości dwóch metrów. – Wyatt opiera bajk na podpórce i przerzuca długą nogę przez siodełko. – Ja to zrobię.

Red rzuca Wyattowi wyzywające spojrzenie.

– Powiedziałem: nie – powtarza Levi. – Tym razem zrobimy to jak należy. Z bliska i osobiście.

– Jak bardzo z bliska?

– Tak bardzo, że poczujesz na twarzy jego krew.

– Do diabła, tak! – woła Wyatt.

– Tak jest! – wrzeszczy Red.

Samotny jeździec wspina się na swoim bladosrebrnym bajku – przerobionym Drifterze – na szczyt ostatniej rampy. Oddycha ciężko i czuje, jak kropelki potu spływają mu po karku. Jego szary kombinezon jest cały pokryty pyłem. Oczy osłaniają złote gogle, na ustach nosi maskę filtrującą powietrze.

Jeździec odwraca głowę i nasłuchuje uważnie. Czuje przebiegający wzdłuż kręgosłupa dreszcz. Skupia uwagę na trzech jeźdźcach, którzy pojawili się nagle od strony słońca i teraz pędzą na złamanie karku w dół zbocza wulkanu pokrytego zakrzepłą lawą.

Zna ich. Zwłaszcza tego na białym bajku. Z tej odległości nie widzi jego twarzy, ale w jego ruchach jest coś znajomego, lekkie pochylenie w prawo. Musisz znać sposób jazdy pozostałych uczestników wyścigu. Dzięki temu możesz ich pokonać, przewidując ich następny ruch.

Pozostali dwaj także są niebezpieczni, ale ten na białej maszynie…

Są coraz bliżej.

Nic ich nie powstrzyma.

„Pora się zbierać”.

Rzuca za siebie ostatnie spojrzenie, a potem pędzi w dół i skacze, płynąc w powietrzu. Ląduje bezpiecznie po drugiej stronie. Zerka szybko przez ramię, ale widzi tylko pył. Wrzuca bieg, a jego bajk chwyta przyczepność. Czuje pod sobą jego moc, wie, że może mu ufać. Sam jest jednak zmęczony, nogi robią się jak z ołowiu.

Bajk będzie musiał zrobić sam, co trzeba.

Zjeżdża z trasy i pędzi w stronę pustyni. Spogląda za siebie i widzi, że jeden z tamtych się zatrzymał. Nie ma to jak Drifter i jego szybkość. Uśmiecha się do siebie. Nie dogonią go, nawet jeśli będzie śmiertelnie zmęczony.

Zzzzut!

Coś przelatuje mu koło ucha. Odruchowo robi unik i pochyla się. Pędzi jak oszalały. Najszybciej, jak tylko się da.

Zzzzut!

„Kamienie”.

Ogląda się przez ramię i znowu ich widzi. Zbliżają się. Pędzą w jego stronę. Ale tylko dwaj. Trzeci stoi wyżej, na stoku, i celuje w niego z procy.

To ostatnia rzecz, jaką dostrzega, nim dosięga go ból. A potem świat obraca się do góry nogami i zapada noc.

Jęczy. Pełznie po ziemi. Bajk leży na boku, koła jeszcze się kręcą, kierownica sterczy w górę. Choć trudno mu w to uwierzyć, wciąż ma na głowie gogle. Ale maska filtrująca powietrze gdzieś przepadła, wydarta z jego ust podczas upadku. Wie, że mógł sobie coś uszkodzić. Pewnie żebro. Chyba jest pęknięte. Czuje upiorny ból. Skroń mu pulsuje. Krople krwi zalewają oko. Czuje na czole jej gorący puls, strumyk spływający po policzku. Ale poza tym jest OK, tylko krwawią rozcięcia na głowie. To wszystko widział już wcześniej.

„Ten chłopak potrafi strzelać z procy”.

Stał chyba o sto metrów od niego.

Półprzytomnie spogląda w górę.

Widzi trzech jeźdźców. Krążą teraz wokół niego. Jeden wysoki. Jeden muskularny. Jeden na białym bajku. Stara się zebrać myśli. Próbuje zaprowadzić w nich jakiś ład, ale nie potrafi. Wszystko widzi jak przez mgłę. W uchu słyszy jakiś uporczywy brzęk. U podstawy czaszki czuje pulsujący ból. Ma wrażenie, jak gdyby jego kości zrobiły się z waty.

Ten na białym bajku, najwyraźniej przywódca, zatrzymuje się z poślizgiem, używając tylnego hamulca. Pozostali idą jego śladem. Pierwszy jeździec unosi przeciwsłoneczną przyłbicę hełmu i patrzy na niego spod przymrużonych powiek. Ma ciemnobrązowe oczy. Tej twarzy nie można pomylić z żadną inną – ani tych brązowych oczu.

– Coś ty za jeden? – pyta jeździec.

Chłopak kaszle i krzywi się z bólu.

– Człowiek zadał ci pytanie – odzywa się ten muskularny, opierając czerwony bajk na podpórce.

Podchodzi do niego z procą w dłoni. Na szyi zasłoniętej przez kombinezon widać skrawek tatuażu.

– Nikt – chrypi leżący chłopak, próbując odzyskać głos.

– No cóż, to niedobrze – mówi jeździec na białym bajku. – Znam cię i ty też mnie znasz.

Zsiada ze swojego Stringera. Podchodzi i spokojnym ruchem odpina jego gogle.

Chłopak wie, co teraz nastąpi.

Zemsta.Rozdział 1

Piątek, dzień 1., 12:05

–42 godziny

Adam Stone opróżnia wiadro gnijących warzyw do koryta, a potem odsuwa się do tyłu, żeby chwilę popatrzeć. Bezwłosą, szorstką skórę świni pokrywają plamy zaschniętego błota. Świnia wtyka ryj do koryta, po czym wydaje pisk i bezmyślnie spogląda w górę. Jak gdyby zaskoczona tym, że jeszcze żyje.

Prawdę mówiąc, powinna się dziwić, skoro jest ostatnia.

Adam patrzy na świnię z sympatią. Jest twarda. Nie ma innego wyjścia, skoro pragnie przeżyć, choć wszystkie pozostałe pochorowały się i padły.

A jednocześnie szczerze nienawidzi tej świni. Zastanawia się, skąd ona bierze tyle sił, żeby wytrzymać w tym cuchnącym chlewie. Jak więzień uzależniona od dostaw żywności, na które nie ma żadnego wpływu.

Czasami Adam ma ochotę ją uwolnić, wypuścić w świat. Ale dokąd miałaby pójść? I jak długo potrafiłaby wytrzymać?

Przyglądając się świni, zaczyna myśleć o wyścigu. Szlak Blackwater. Już za dwa dni. Niecałe czterdzieści osiem godzin. Adam nie potrafi myśleć o niczym innym. Każdego dnia. Każdego dnia.

Jak długo on sam potrafi tam przetrwać, na pustyni?

– Co się tak grzebiesz w tej szopie? Znowu cię zaćmiło?

To stary. Adam kręci głową i podchodzi do drzwi. Wychodzi na zewnątrz, mocno zamyka zasuwę i odwraca się w stronę palącego słońca.

– Skończyłeś z wieprzem? – rozlega się cienki głos starego człowieka.

Adam mruży oczy w oślepiającym świetle.

– Tak, psze pana.

Stary Dagg. Najstarszy człowiek w Blackwater. Widział więcej niż pięćdziesiąt sezonów. Stoi teraz w słabym cieniu na wpół spalonego cedru, opierając się na lasce. Ma na sobie szarobiałą kamizelkę z żółtymi plamami od potu i jakieś starożytne dżinsy, sczerniałe od brudu. Ubrany jak zawsze. Stąd nie widać jego twarzy, ukrytej w cieniu zniszczonego kapelusza z szerokim rondem. Pochyla się na bok i odpluwa.

– Cholerne gorąco – mówi i kuśtykając, wraca do domu.

„Bez żartów”. Stary Dagg zawsze mówi to, co oczywiste. Zawsze coś o pogodzie. Jest gorąco. Będzie padać. Tej zimy ściśnie mróz.

– Potrzebuje pan jeszcze czegoś, panie Dagg?

Adam idzie za starcem i wchodzi na chłodny ganek. Kamienna posadzka jest gładka ze starości, ze ścian odpadają kawałki szarej farby. Podchodzi do drzwi i zerka w mrok. Ale słyszy jedynie pisk zużytych zawiasów zewnętrznych, siatkowych drzwi.

– Panie Dagg?

Do jego nozdrzy dobiega nagle fala silnego smrodu. Zaduch zastarzałego potu i gotowanych warzyw – kapusty, rzepy i czegoś jeszcze, czego nie potrafi rozpoznać.

Przestępuje z nogi na nogę i słyszy skrzypienie drewnianej podłogi. A potem odgłos uderzeń laski. Z cienia wynurza się starzec, ze swoimi wodnistymi niewidzącymi oczami. Pod nimi, na jego poszarzałej, zapadniętej twarzy, widać ciemne worki, prawie zielone. Na jego szyi dynda maska tlenowa z przejrzystą rurką.

Stary Dagg przechodzi obok Adama, przeciera usta wierzchem dłoni i odchrząkuje. Ten grzechoczący dźwięk nie wróży nic dobrego.

– Wysysasz mnie jak pijawka, chłopcze. – Starzec wyciąga z otwartego portfela pożółkły banknot. – Pewnie ci się zdaje, że to w porządku okradać starego człowieka, co? – Od jego cuchnącego oddechu mogłaby schodzić farba.

– Nie, proszę pana.

Stary Dagg odwraca głowę na bok, jak pies nasłuchujący odległych odgłosów. Stoi bez ruchu. Teraz Adam słyszy stłumiony ryk. Spogląda w stronę horyzontu i widzi białą smugę pary z silników odrzutowych i malutki połyskliwy punkcik rakiety solarnej.

– Szykujesz się do wyścigu, co? – odzywa się starzec.

– Tak, psze pana – odpowiada, obserwując, jak w oddali rakieta wzbija się w niebo.

– Tak, psze pana; nie, psze pana; trzy pełne torby, psze pana. Nie potrafisz powiedzieć nic innego?

Adam patrzy na starca.

– Nie, proszę pana.

Stary Dagg ma wodniste oczy i zaczerwienione powieki. Czasami Adam się zastanawia, czy w ogóle widzi cokolwiek. Może cienie. Zarys kształtów.

– Nie boisz się? – pyta stary.

– Nie.

Dagg parska wzgardliwie.

– Będziesz się bał. Zapamiętaj moje słowa. Będziesz jak nic.

Stary masuje sobie kark i przechyla głowę na bok. Adam słyszy, jak chroboczą mu kości.

– Widziałem takie dzieciaki jak ty. Jechały i nie wracały – mówi stary. – Zawsze tak samo. Myślisz, że twoje miejsce jest tam, a nie tutaj, z Tymi-co-Pozostali. Myślisz, że powinieneś być tam, w górze, z Obserwatorami. Ale się mylisz.

Adam milczy.

– Pewnie sobie wyobrażasz, że jesteś kimś wyjątkowym, co? Że wiesz, jak wygrać.

Adam wzrusza ramionami.

– Myślę, że mam szansę.

– A tam, do diabła. Nic nie wiesz. Dopóki się tam nie znajdziesz, nic nie wiesz.

– Wiem, że kiedyś było inaczej.

Starzec kiwa głową, ale nie potakująco.

– Było bardziej niż inaczej. Ile sezonów widziałeś… czternaście, piętnaście?

– Piętnaście.

– Do diabła. W tym wieku miałem pełno włosów na głowie. Cholerne toksyczne niebo. Mój dziadek dociągnął do sześćdziesięciu, możesz w to uwierzyć? Ale ani on, ani w ogóle nikt z nas nie miał nigdy dość gotówki, żeby zabrać się stąd do Bazy-na-Niebie.

– Może powinien nauczyć się jeździć. Mógłby wywalczyć bilet.

Stary Dagg wykrzywia twarz w grymasie. Powoli przechodzi koło Adama. Prawą ręką ciągnie za sobą metalowy wózek podtrzymujący butlę z czystym tlenem. Wygląda jak bomba: porysowana srebrna tuba z czerwoną podstawą i zaworem na tlen na szczycie. Stary Dagg unosi twarz ku niebu, krzywi się i pociąga nosem. A potem odwraca głowę na bok i odpluwa.

– Idzie deszcz.

Adam spogląda w niebo, ale widzi tylko brązową mgiełkę.

Stary musiał chyba pociągnąć gorzałki, ponieważ Adam nie dostrzega żadnych oznak nadciągającego deszczu. Jak okiem sięgnąć, choćby najmniejszej burzowej chmury. Tylko biała kreska skondensowanej pary, pozostałość po niedawnym locie rakiety.

Stary człowiek stoi z wyciągniętą ręką. Między krótkimi palcami jego pobrudzonej dłoni trzepocze pożółkły banknot. To ostatni banknot, jakiego Adam potrzebuje, aby przystąpić do wyścigu. Dzięki tym pieniądzom będzie mógł się stąd wyrwać. Drżącą dłonią chwyta banknot i pospiesznie wtyka do tylnej kieszeni spodni, zanim zdąży go porwać wiatr.

Stary Dagg nakłada maskę z czystym tlenem i bierze niepewny oddech. Adam wpatruje się w kropelki skroplonego gazu pojawiające się na powierzchni przejrzystej plastikowej rurki. Obserwuje, jak wargi starca wsysają gęsty opar. Kiedy stary opuszcza maskę, na jego twarzy pojawia się jakiś nowy odcień. Może to smutek. Odwraca się i powoli kuśtyka w stronę drzwi. Kółka od wózka butli z tlenem wydają żałośnie piskliwy dźwięk.

– Nie pożyczy mi pan szczęścia? – woła za nim Adam.

Starzec odwraca się w drzwiach.

– Szczęścia? – Przechyla twarz w stronę nieba i kręci głową. – Co ma być, to będzie. Nic na to nie poradzisz, żebyś nie wiem jak bardzo chciał.

Adam wsiada na swój bajk, zapina gogle i zakłada maskę filtrującą powietrze. Wyjmuje pieniądze z kieszeni i przenosi je do skrytki w obcasie buta. A potem dodaje gazu, z radością czując w dłoniach wibracje.

Kiedy siedzi na swoim bajku, wszystko staje się inne. To jedyne miejsce, gdzie czuje się wolny.

Silnik porykuje nisko. W twarz uderza Adama gorący, zachodni wiatr. Słońce pali szyję na karku. Wszystkie myśli zwariowanego starca Dagga odpływają gdzieś w dal.

Jedzie ścieżką uczęszczaną niegdyś przez drwali. Mija opuszczoną chatę, w której kiedyś mieszkali, i podąża dalej przez wypalony las cedrowy w stronę starej przystani. Zawsze tędy jeździ w takie gorące dni jak ten, kiedy powietrze jest gęste od pyłu i wszystko porusza się w zwolnionym tempie.

Wszystko oprócz jego bajka.

Jego Longthorn jest piękny. To prawdziwe cudo techniki.

Podczas jazdy po płaskim terenie wydłuża się, aby zmniejszyć opór powietrza i zwiększyć prędkość. Na wyboistych drogach, kiedy jeździec musi szybko zmieniać biegi, skraca się i unosi, zapewniając mu maksymalne panowanie nad maszyną. Bajk czerpie energię z siły żywiołów – wiatru i słońca – wychwytując i przechowując ją za pomocą przewodów powietrznych i paneli słonecznych, koncentratorów i fotosensorów. Na tablicy rozdzielczej, umieszczonej między rączkami kierownicy, widać wskaźnik pokazujący skumulowaną zdolność ładowania oraz inny, pokazujący momenty, w których maszyna się ładuje dzięki błyskom słońca, silnym powiewom wiatru, a nawet samemu ruchowi.

Bajk jest z nim całkowicie zsynchronizowany. Czuje go i karmi się jego ruchami.

Jeśli Adam wykona gwałtowny skręt, aby uniknąć przeszkody, bajk to zapamięta; uczy się. Kiedy następnym razem Adam pochyli się, aby wejść w ostry zakręt, bajk wyprzedzi jego ruch, dbając o bezpieczeństwo i chroniąc go przed upadkiem. Od swojego bajka Adam czerpie to co zawsze. Wytrwałość. Chłodne opanowanie. Frank powiedział mu kiedyś, żeby nigdy nie jeździł zbyt długo. Bajk w końcu przejmie od niego ten upór. Wchłonie go i sam ulegnie korozji.

Adam spogląda na tablicę rozdzielczą Longthorna.

Nastawił cyfrowy wskaźnik na odliczanie. Jeszcze tylko czterdzieści jeden godzin.

Licznik stanu naładowania wskazuje siódemkę. To maksimum. Może jechać teraz przez siedem albo osiem godzin w zależności od tego, jak będzie jechał i dokąd pojedzie. Bajk będzie się ładował aż do zmroku, ale po zachodzie słońca straci energię, gdy ustanie wiatr.

Noc jest jednak jeszcze daleko. Teraz z nieba leje się żar. Adam jedzie, kierując się instynktem. To jak szósty zmysł. Mógłby jechać z zawiązanymi oczami, tak dobrze zna swój bajk.

Maszyna zmienia bieg, Adam czuje opór wstrząsający silnikiem, kiedy pędzą w dół zbocza. Bajk kołysze się i lekko zarzuca. Trzeba go trochę podregulować.

Jego Longthorn nie jest nowy. Daleko mu do tego. Z ojca na syna, z brata na brata, z matki na córkę – bajki przechodzą w rodzinie z rąk do rąk. Adam wie, że Baza-na-Niebie podarowała je mieszkańcom planety w czasach, gdy wymyślono wyścigi; oraz że każdy bajk nosi w sobie echo poprzednich jeźdźców – zawsze spokrewnionych ze sobą – które słabnie wraz z upływem czasu.

Teraz wyczuwa przebiegające przez maszynę echo swojego brata. Wręcz czuje jego obecność. A bardziej w tle, w głębi, rezyduum kogoś jeszcze. Tata.

Adam przyspiesza, wpatrując się w szlak. Nagie konary drzew wskazują mu drogę, a on sunie nią jak w transie. Tak właśnie się czuje, pędząc przed siebie. Jest wewnątrz strefy. To coś jak inny wymiar. Miejsce, w którym podczas jazdy nagle się znajduje. Droga zamienia się w tunel, a on bezwiednie płynie przed siebie, nawet o tym nie myśląc.

Jest wolny. Wolny od tego martwego miejsca.

Widzi przed sobą popękaną białą cementową powierzchnię. Koła chwytają przyczepność. Mknie teraz żwirową ścieżką. Przecina zapomniany szlak. Zna go na pamięć. Każdy kamień, każdy zakręt. Pędzi na pełnym gazie, przeskakując spalone pnie. W ostatnim momencie wchodzi w poślizg. Guma pali się, gdy naciska hamulce, a potem bierze ostry zakręt i wychodzi z niego jak rakieta, mknąc w stronę przystani. Jeden fałszywy ruch i wyląduje w rumowisku.

Dociera do niego zapach mułu i powiew chłodnego powietrza. Jezioro Blackwater.

Na myśl o pieniądzach, które schował w obcasie buta, ogarnia go nagłe podniecenie. Ale po chwili przypomina sobie o Franku. I o Sadie. Pięknej, zdecydowanej i niebezpiecznej Sadie. Czuje teraz coś zupełnie innego. Tępy ucisk w żołądku.

Poczucie winy.

Jest wolny. Ale wcale nie jest wolny.

Rozbiera się do bielizny i składa ubranie na suchej trawie. A potem staje na skraju pomostu, wpatrując się w ciemną wodę. Wie, co kryje się pod jej powierzchnią. Ale i tak wskakuje. Bierze głęboki oddech i skacze, na nogi.

Natychmiast czuje przejmujący chłód. Uciska nos, aby wyrównać ciśnienie, a potem robi scyzoryk i schodzi w dół. Głęboko, tam gdzie jest cicho i w mroku unoszą się wodorosty.

To Frank nauczył go pływać. W paskudny sposób. Chwycił go za rękę i nogę, zakręcił nim dookoła… i puścił. Adam dobrze pamięta tamto uczucie. Paniczny lęk w klatce piersiowej. Wodę w ustach i w nosie. Zaczął chaotycznie bić rękami i nogami. Kopał, machał i wrzeszczał. W jakiś sposób udało mu się dopłynąć do brzegu, do miejsca, w którym stał jego brat i patrząc na niego z góry, obserwował, jak z trudem chwyta powietrze. Adam nie odzywał się potem do niego przez wiele tygodni.

Teraz unosi się w głębi jeziora, sam, niczym wodorost, zwiotczały, z ramionami wyciągniętymi na boki. Mógłby tak opadać aż na samo dno, gdyby potrafił. Na samo dno jeziora. Widzi je w dole, poniżej swoich bladych stóp, niedostępne, połyskujące niczym twarz w ciemnościach. Twarz ducha. Adam czuje przeszywające zimno. Bardziej przenikliwe niż chłód lodowatej wody.

Frank wiele razy go ostrzegał. Powiedział, żeby nigdy tu nie wracał. Ale jeśli naprawdę nie chciał, żeby tu przychodził, nie powinien był nauczyć go pływać.

Bańki powietrza unoszą się z jego nosa. Wyczuwa w wodzie jakiś ruch i odwraca się szybko. Serce mu wali. Obraca się o sto osiemdziesiąt stopni.

Nikogo nie ma.

W jego płucach wzbiera palący ból.

Adam czuje nadciągającą Ciemność.

Narastający ciężar w nogach. Odrętwiałe łydki. Plamki światła. Malutką igłę bólu z tyłu głowy. Czuje się zmęczony. Zmęczony do szpiku kości. Powieki mu opadają.

„Nie! Jeśli teraz zemdleję, będę martwy. Jak tata”.

Wpatruje się w powierzchnię wody nad sobą. Otrząsa się ze stuporu. Wypływa powolnymi, zdecydowanymi ruchami. Wynurza się wśród rozbryzgu wody. Wyrzuca ramiona do góry, krzyczy w stronę zamglonego nieba, w stronę białego słońca okolonego w zapylonym powietrzu tęczową aureolą.

I właśnie w tym momencie dostrzega tamtego.

Z początku to tylko niewyraźny zarys. Jakiś cień.

A potem widzi, że to chłopak. Przysiadł na piętach. Patrzy na jego bajk.

– To twój bajk? – pyta obcy matowym głosem.

Głowa spuszczona, oczy w cieniu.

Adam mruga i ociera wodę z oczu. Rzuca spojrzenie w górę, na szlak, przez wyschnięte drzewa. A potem zerka szybko w stronę swoich butów, tam gdzie schował pieniądze.

– Kto pyta?

Chłopak przenosi ciężar ciała na pięty i spogląda na niego z góry.

– Oprócz mnie nie ma tu nikogo.

Adam ocenia szybko, że tamten jest mniej więcej w tym samym wieku. Może sezon albo dwa starszy. Najprawdopodobniej ma siedemnaście lat. Skórę o ciemnej karnacji. Niesamowite jasnobrązowe oczy, jak u wilka; rzuca nimi szybkie, uważne spojrzenia. I jeszcze coś: u nasady czaszki nieznajomego, za lewym uchem, Adam dostrzega wystającą metalową końcówkę.

Mimowolnie zaciska zęby. Jednocześnie przebiega po nim fala lęku.

„Zarejestrowany Jeździec”.

– Ładny bajk – mówi chłopak.

– Wiem. Należy do mnie.

„Głupi. Trzeba było uważać”.

Adam wychodzi z wody, starając się nie okazywać po sobie niepokoju.

– Coś ty za jeden?

– Nazywają mnie Kane – odpowiada tamten i wstaje.

Ma na sobie czarny kombinezon do jazdy postrzępiony na szwach. Jest wysoki. Prawie metr osiemdziesiąt. Dobrze zbudowany, o szerokich ramionach. Regularne rysy twarzy, można by powiedzieć, że jest przystojny… gdyby nie to, że jego policzek, od górnej wargi do oka, przecina paskudna szrama. Adam zastanawia się, skąd mogła się wziąć ta straszna pamiątka i jak chłopak wyglądał wcześniej.

Kane ma nieprzeniknione spojrzenie. To oczy, które wszystko dostrzegają i niczego nie zdradzą.

– Tylko tyle, Kane? Nic więcej?

– Nic więcej.

– Jesteś z Monument?

– Nie

– Providence?

– Nie, do diabła.

Adam traci pewność siebie, nie zna więcej miast.

– To co tu robisz?

Kane rozsuwa zamek błyskawiczny swojego kombinezonu i ściąga go z ramion.

– Przyszedłem popływać.

Adam patrzy, jak chłopak ściąga buty, jeden po drugim.

– To moje miejsce. Ja tu pływam.

Kane zrzuca kombinezon na ziemię, ściąga bieliznę.

– To wolny świat, nie?

Stoi teraz kompletnie nagi na skraju pomostu.

Ma szczupłe, opalone ciało. Jego ciemne włosy – podobnie jak w przypadku wszystkich pozostałych jeźdźców, jakich Adam widział – są krótko ostrzyżone, tuż przy skórze. Ale to normalne. Tym, co odróżnia go od innych, oprócz oczu w kolorze bursztynu, są… blizny. Całe jego ciało jest pokryte szramami. Tuż pod łopatką ma pozostałości paskudnie wyglądającego szycia, które dawno się zagoiło. Inna podobna blizna przecina lewą stronę jego brzucha, tuż poniżej żeber. Ale na jego skórze nie ma śladów tuszu. Żadnych prymitywnych tatuaży.

To Outsider. Tak jak Adam.

Kane wpatruje się w połyskliwą wodę i w jego spojrzeniu jest coś, co sprawia, że Adam ponownie czuje przelotny lęk. Chłopak patrzy na spokojną powierzchnię jeziora z taką intensywnością, jak gdyby jego mroczne wody wyrządziły mu jakąś krzywdę i teraz przyszedł się zemścić.

– Głęboko tu? – pyta.

Adam patrzy na niego.

– Do samego dna.

Kane się uśmiecha.

– Jak głęboko?

– Wystarczająco głęboko.

Kane ponownie wpatruje się w wodę. W jego twarzy – z tymi ciemnożółtymi oczami, z wysokimi kośćmi policzkowymi i prostą szczęką – kryje się jakieś niepokojące, groźne piękno. Mimo tej blizny. A może właśnie z jej powodu.

– Zanurkuj, to się przekonasz – mówi Adam. – Spróbuj.

Kane odwraca się i idzie z powrotem po pomoście. Jego plecy są szachownicą blizn.

Adam wypluwa wodę i śmieje się.

– Co z tobą? Spietrałeś?

Ale to wymuszony śmiech. Adam stara się utrzymać na powierzchni wody, czując ponowny przypływ lęku. Podejmuje ryzyko, ale nie ma innego wyjścia. Musi pokazać, że się nie boi.

„Tylko spokojnie. Nie zepsuj tego”.

Pomost nagle trzęsie się, gruchoczą deski. Kane bierze szybki rozbieg i skacze do wody z samego końca. Przepływa w powietrzu nad Adamem – błysk brązowego ciała – a potem słychać odgłos wody wsysającej ciało, nawet bez plusku, i chłopak znika w czarnej wodzie.

Adam ogląda się za siebie. Nie ma go.

Bierze oddech i zanurza się pod wodę. Stara się przebić wzrokiem poruszony osad, ale nie potrafi niczego dostrzec. Wypływa na powierzchnię i wspina się na schodki pomostu, woda spływa z niego strumykami. Staje na skraju, kładąc dłonie na podbrzuszu, trzęsie się z zimna.

Na wzburzonej wodzie rozchodzą się kręgi, a potem powierzchnia się wygładza.

Więcej się nie porusza.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: