Qala-i-Panja wyznaczyła azymut - ebook
Qala-i-Panja wyznaczyła azymut - ebook
To opowieści zawierające wspomnienia będące zapisem zauroczeń i fascynacji górami, przygodą i różnorodnością szeroko otwartego górskiego świata. Przedstawienie emocji, wrażeń i doświadczeń z wyjazdów i wypraw będących źródłem radości, spełnienia i satysfakcji, rozbudzających apetyt na podjęcie kolejnych wyzwań. Apetytu, którego nie jest w stanie osłabić upływający czas i "menu" serwowane przez zmieniający się wokół świat. Przywracają wiarę, że wciąż istnieje przestrzeń, by cieszyć się prawdziwą przygodą i niepokornością górskiej natury.
Nie znajdziecie tu porad, wskazówek czy wyznaczników, jak i gdzie warto podróżować, za to inspirację do sprawdzania, co jest przed Wami, daleko, dalej albo po prostu za zakrętem.
Jeżeli lubicie tak podróżować, to ta książka jest dla Was.
„W górach zalegał już cień, tylko wierzchołki jaśniały pomarańczową poświatą zachodu, a na niebie zaczęły pojawiać się pierwsze gwiazdy. Zrobiło się zimno i bardzo cicho, tylko momentami słychać było pogwizdywanie świstaków ostrzegających się wzajemnie, że ktoś nieproszony obok zagościł. Staraliśmy się tę ciszę zachować, krzątając się przy juwlu, gotując herbatę, wrzucając coś na ząb i szykując się do spania.”
Janka Dąbrowska. Podróżniczka, alpinistka, obieżyświat. Zaliczana do pokolenia „Lojantów lat 70". Wielokrotna uczestniczka wypraw do Hindukuszu Afgańskiego oraz Nepalu, a także w Alpy Francuskie, Alpy Szwajcarskie, Dolomity i Kaukaz. W latach 2005-2015 wraz ze swoim kolegą ze wspinaczek alpejskich Leszkiem Cichym wzięła udział w podróżach po Afryce (Kilimandżaro), Ameryce Płd. (Aconcagua, Chachani, Kanion Colca), Nowej Zelandii (Tongariro, Ruapehu, Ngauruhoe), Australii (Góra Kościuszki, Ulum) oraz Madagaskarze.
Od najmłodszych lat wykazująca pęd ku wolności i nieograniczonej przestrzeni, objawiający się ku utrapieniu rodziców częstymi ucieczkami na bosaka z przydomowego ogródka. Wciąż lubi ,uciekać", mówiąc, że radość odnajduje w swobodzie wyboru drogi oraz doświadczaniu „nowego". Bez względu na skalę.
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8308-284-4 |
Rozmiar pliku: | 27 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Zalegały w pudełkach w wielkim kufrze w piwnicy. Setki slajdów z wyjazdów, wypraw i podróży: małych i dużych, górskich i nie tylko.
Któregoś dnia zastanowiłam się, czy zdjęcia sprzed blisko pół wieku mają jeszcze barwy i czy w ogóle są cokolwiek warte.
Okazało się, że wcale nie wyblakły, a wywołały w mojej pamięci feerię wspomnień i emocji: silnych, wyrazistych i wyrywających się w świat.
Moja pasja podróżnicza zarysowała się już w najmłodszym dzieciństwie. Uciekałam, kiedy się dało, po prostu gdzieś przed siebie. Beztroski wakacyjny czas spędzany z rodziną w maleńkiej podhalańskiej wiosce dodatkowo ją wzmocnił.
Hasałam po łąkach i lasach razem z góralskimi rówieśnikami, pomagając im w sianokosach, wypasaniu owiec i łowiąc pstrągi w potokach.
To stamtąd Ojciec zabierał mnie na pierwsze dalekie wyprawy w wysokie góry, a Bracia wprowadzili mnie w tatrzański świat wspinaczki i nauczyli wszystkiego, co w górach ważne. To oni nadali mi pęd ku szczytom.
Kiedy już nasyciłam się wspinaniem, przyszedł czas na ekspedycje egzotyczne, a wtedy nad aspektem czysto sportowym zaczęła dominować zwykła ciekawość świata i chęć przeżycia przygody.
Tak zrodził się pomysł dotarcia do gór wszystkich kontynentów, z pominięciem jedynie Antarktydy.
Nie znajdziecie tu porad, wskazówek czy wyznaczników, jak i gdzie warto podróżować. Jest natomiast zapis moich wrażeń, spostrzeżeń, impresji i emocji.
Wielu z opisywanych obrazów i miejsc, nawet gdybyście bardzo się starali, już dziś nie znajdziecie, bo czas, jak płynąca woda, nieustannie wszystko zmienia.
Może właśnie dlatego warto było je opisać.I
OPOWIEŚCI TATRZAŃSKIE
SPOTKANIE Z DUCHEM GÓR
W 1969 roku jestem jeszcze uczennicą. Moi bracia: Jacek i Henek od paru lat regularnie wyjeżdżają latem i zimą w Tatry. Za każdym razem kiedy się szykują: gromadzą potrzebny sprzęt, doszywają brakujące elementy wyposażenia i odzieży, zżera mnie zazdrość. Jest w tym bowiem coś z atmosfery powieści Jacka Londona o wyprawach na daleką Alaskę. Napraszam się, żeby mnie zabrali ze sobą. Nie palą się do tego powodowani poczuciem odpowiedzialności. Zdają sobie sprawę z mojego młodego wieku i małego górskiego doświadczenia.
Ostatecznie jednak w grudniu Jacek zabiera mnie na obóz wspinaczkowy Akademickiego Klubu Alpinistycznego Politechniki Warszawskiej, organizowany w Morskim Oku. Jestem w siódmym niebie! Śpimy w starym schronisku na jednej wieloosobowej pryczy, upchani niczym sardynki w puszce, w nocy odwracając się z boku na bok prawie na komendę.
Jest piękna śnieżna zima i dopisuje pogoda. Ze starszymi koleżankami i kolegami Jacka chodzę na trasy niewytyczone szlakami turystycznymi, ale o takim mniej więcej poziomie trudności. Uczę się przy tym poruszania w rakach, posługiwania czekanem, poznaję różne warunki śniegowe.
Atmosfera na obozie jest fantastyczna. Studencka brać jest pełna humoru, skora do żartów, a przede wszystkim niezwykle życzliwa.
Jacek wspina się po trudnych zimowych drogach, ale w czasie tzw. dni kondycyjnych zabiera mnie na krótkie, łatwiejsze drogi wspinaczkowe, takie, które niewątpliwie mogę już wpisać do swojego wykazu przejść i zaliczyć je do taternickiego dorobku.
Po zakończeniu obozu, gdy wszyscy wyjeżdżają, my zostajemy jeszcze jeden dzień. Zapowiada się świetna pogoda i chcemy to jeszcze wykorzystać.
Wczesnym rankiem, gdy tylko robi się jasno, wychodzimy na Żabi Szczyt Niżni, na drogę Górki i Kędziorka. Jest mroźno, niebo idealnie czyste. Oczywiście całą drogę prowadzi Jacek. Wspinam się jednak samodzielnie, nie korzystając z liny. Uczę się, jak odśnieżać skałę i wyszukiwać dogodne chwyty, jak poruszać się w rakach w terenie mieszanym i w skale. Sprawia mi to niesłychaną przyjemność.
Sprawnie kończymy wspinaczkę. Poszło nam szybko, ale czas wracać, bo grudniowe dni są krótkie. Zaczynamy schodzić na Przełęcz pod Żabią Czubą, a potem żlebem w dół, aż ostatecznie siadamy na grzędzie i w taki sposób zaczynamy zjeżdżać śnieżnym stokiem.
W pewnym momencie słońce w swej dziennej wędrówce zatrzymuje się na szczycie widocznego przed nami Mnicha. Jakby chciało sprawdzić, jakie to uczucie stanąć na szczycie góry. Wyraźnie tym uradowane, jasnym światłem zalewa nas i całą zachodnią grań. Zatrzymujemy się z Jackiem i siedzimy zagrzebani w śniegu. Zauroczeni chłoniemy to magiczne widowisko.
Mam wrażenie, jakby przenikał mnie Duch Gór, przekazując ich całe piękno, majestat i poczucie niczym nieograniczonej wolności. W pewnym momencie słońce odrywa się od wierzchołka, jakby uznało, że pora wyruszyć w dalszą drogę. My także zdajemy sobie sprawę, że musimy zdążyć na ostatni autobus do Zakopanego, a potem na pociąg do Warszawy. Ośnieżeni i roześmiani zjeżdżamy na Stadliska.
W schronisku nieco chaotycznie i w pośpiechu pakujemy mokry sprzęt do plecaków i prawie biegiem pędzimy na Włosienicę, w ostatniej chwili dopadając autobusu.
W Zakopanem starcza tylko czasu na kupienie biletów i już jesteśmy w pociągu. Tam dopiero na dobrą sprawę powoli zaczynamy wysychać. Jacek szybko zasypia, a ja zamykam oczy, zaczynając już snuć plany następnych górskich wyjazdów.
„Nawet najdalszą podróż zaczyna się od pierwszego kroku” (Lao-tzu).
Jestem przekonana, że to był mój pierwszy krok na wspinaczkowej i podróżniczej ścieżce, z której nigdy na dłużej nie zboczyłam.
Janka
Jacek
ZIMNE APOSTOŁY
Żabi Szczyt Niżni z Granią Apostołów
Grudniowe dni należą do najkrótszych w roku, a jeśli jeszcze trafi się pochmurny i szary, to wydaje się jeszcze krótszy, niż wynikałoby to z kalendarza astronomicznego.
W jeden z takich dni postanawiamy z Grażyną1 wybrać się na Grań Apostołów na Żabim Szczycie Niżnim nad Morskim Okiem.
Wychodzimy rano, jeszcze po ciemku, aby zdążyć z ukończeniem drogi przed zmrokiem. W ciemnościach jednak nie jest łatwo ocenić w pełni stan pogody i przewidzieć, jak sytuacja rozwinie się w ciągu dnia. Jest dość zimno, w zasadzie bez wiatru, gwiazdy są niewidoczne. Droga wymaga pokonywania uskoków w kolejnych iglicach2*, tzw. Apostołach, pomiędzy którymi znajdują się przełączki. Z niektórych jest możliwość w miarę dogodnego wycofania się w przypadku np. załamania pogody lub innych nieprzewidzianych sytuacjach.
Zaczynamy wspinać się o szarówce, na niebie widać dość gęste, ciężkie chmury. Chcemy wykorzystać fakt, że już tu podeszłyśmy, uspokojone myślą, że w razie czego zawsze możemy wrócić.
Jak zwykle wspinaczka wciąga nas tak, że te gęstniejące chmury dostrzegamy, dopiero kiedy zaczyna padać drobny śnieg. Po pokonaniu kolejnej iglicy stajemy na przełączce, nad którą piętrzy się dwudziestometrowa pionowa czysto skalna ściana, wyglądająca na trudną i nieprzystępną. Z nieba spadają już duże mokre płatki śniegu, oblepiając wszystko wokół jednolitą warstwą. Pojawia się także wiatr, który miecie śniegiem po oczach i zwiewa ten świeży, nagromadzony na szczycie uskoku. Rozglądamy się za możliwością odwrotu, ale akurat tu wygląda to wyjątkowo marnie. Musiałybyśmy zjechać na linie do pobliskich żlebów. Natomiast z kolejnej przełączki widać możliwość wykonania trawersu3* do żlebu spadającego z Owczej Przełęczy, wiodącego wprost nad Czarny Staw. Pozostaje tylko pokonać ten uskok.
Decydujemy, że ja przejdę tę ściankę jako pierwsza. Zbieram sprzęt i startuję. Już wiem, że nie będzie łatwo. Skała jest śliska, pokryta zamarzającym mokrym śniegiem. Wspinanie się po skale w rakach to nie najlepsze rozwiązanie, ale nie ma rady – teraz już ich nie zdejmę. Do tego wszystkiego wiatr zawiewa śniegiem, który osadzając się na moich rzęsach, kompletnie zakleja mi oczy. Co chwilę muszę zdejmować rękawiczki, żeby ciepłem dłoni je odmrozić. Wszystko to powoduje, że posuwam się powoli. Grażyna stojąca bez ruchu na stanowisku poniżej zaczyna potężnie marznąć. Trzyma w rękach linę, którą mnie asekuruje, i powoli traci w nich czucie. Żeby je rozgrzać, zaczyna nimi uderzać o skałę, ale niewiele to pomaga. Mam świadomość, że się guzdrzę, ale z drugiej strony zdaję sobie sprawę, że gdy spadnę, to tylko pogorszę sytuację. Uważam więc i staram się poruszać najszybciej, jak mogę.
Żal mi tylko marznącej Grażyny. Takie trwanie na stanowisku jest dla niej trudne, czas wlecze się wtedy niemiłosiernie! Poza tym martwię się, jak sobie poradzi z tymi drewnianymi rękoma. W końcu docieram do wierzchołka uskoku, a za nim zakładam porządne stanowisko i ściągam Grażynę na tzw. bloku (ze sztywną asekuracją z góry). Pokonanie tego odcinka też nie poszło jej szybko, ale najważniejsze, że już była w ruchu. Zwijamy sprzęt do plecaków, pozostając jednak związane liną. Trawers do wypatrzonego żlebu wymaga przecięcia paru górnych pól śnieżnych, a przy świeżym opadzie śniegu boimy się, że mogą być lawiniaste. Pokonujemy je kolejno, jedna po drugiej, a niżej zjeżdżamy na siedzeniach do Czarnego Stawu. Tam rozwiązujemy się i szybko wracamy do schroniska.
Od razu idziemy do goprówki (pokoju ratowników GOPR-u) po pomoc dla rąk Grażyny, które są czerwone i mocno opuchnięte. Opowiadamy, co się przydarzyło, a dyżurujący ratownik mówi: „Oj, dziewczyny! To wy nie wiecie, co trzeba było zrobić w takich okolicznościach? Trzeba było po prostu na nie nasiusiać, toby się rozgrzały!”.
No coś takiego! Nawet nam to nie przyszło do głowy! Co prawda – łatwo to powiedzieć facetowi!
Ostatecznie okazało się, że dłonie Grażyny były głównie mocno poobijane, tak gorliwie starała się je rozgrzać. Zagoiły się po paru dniach.
POCZĄTEK ROKU POTRAFI BYĆ JEGO KOŃCEM
W latach 1995–2000, tradycyjnie w styczniu, wyjeżdżamy z Grześkiem i Jankiem na parę dni na Halę Gąsienicową, żeby się powspinać albo – jeśli na wspinaczkę nie pozwala pogoda – po prostu pochodzić w górach w swoim towarzystwie.
Mieszkamy zwykle w Betlejemce, w siedzibie Polskiego Związku Alpinizmu, bardzo serdecznie przyjmowani przez Bobasa, który nadzoruje ten obiekt. W tym okresie Betlejemka jest z reguły pusta, a Bobas, który ma dzięki temu więcej wolnego czasu, z typową dla siebie swadą i humorem opowiada rozmaite historie i anegdoty.
Nie jesteśmy nastawieni jakoś wyjątkowo bojowo, wybierane przez nas trasy nie są trudne, choć w zimowych warunkach stanowią jednak pewne wyzwanie, dlatego pokonanie ich daje nam dużo satysfakcji i zwykłej przyjemności.
Pewnego razu idę z Grześkiem na Rysę Kordysa na Zawratowej Turni. Jest piękna śnieżna zima, a dzień wyjątkowo mroźny. Wychodzimy, jak już robi się jasno. Góry w świetle budzącego się dnia wyglądają wyjątkowo świetliście i ostro. Wydeptanym traktem, ze śniegiem skrzypiącym pod butami, w ciszy podchodzimy do Czarnego, a potem do Zmarzłego Stawu.
W kotlince pod Zawratem przysiadamy na chwilkę, żeby ustalić, skąd rozpocząć naszą wspinaczkę.
Jesteśmy tu kompletnie sami, wokół panuje taka cisza, że możemy sprawdzić trafność powiedzenia, iż dzwoni w uszach. W tej cichości dociera do nas w pełni ogrom i przepych otaczających nas gór.
„W kotlince pod Zawratem przysiadamy na chwilę, żeby zastanowić się, skąd mamy rozpocząć naszą wspinaczkę”
Ustalamy kierunek podejścia pod ścianę. Grzesiek wyciąga papierosa i oparty o skałę charakterystycznym dla siebie gestem zaczyna palić. Dym snuje się wąskim pasmem, a jego zapach wcale mi nie przeszkadza. Wręcz przeciwnie, jest jakiś kojąco-uspokajający, a cała scena nieco nostalgiczna, mająca w sobie coś z magicznego rytuału. Kończąc papierosa, Grzesiek chce pochylić się do plecaka i… okazuje się, że przymarzł do ściany. Musi teraz oderwać od niej swoją kurtkę z polaru, która pozostawia tam ślad barwnych włókien. Śmieję się. On kwituje to jednym słowem: „Zimno!”.
Zaczynamy balet ubierania się w uprzęże, raki, cały wspinaczkowy rynsztunek. Wierzchołki grani wokół Dolinki Koziej zaczynają świecić oślepiającą bielą na tle idealnie jasnobłękitnego nieba. Losujemy, komu przypadnie prowadzenie pierwszego wyciągu, a potem zgodnym rytmem, wyciąg za wyciągiem, zmieniamy się, znacząc w ścianie swój szlak oczyszczonymi ze śniegu skałami, łańcuszkiem śladów na poletkach śnieżnych i rytmicznie powtarzanymi komendami: ściągaj, luz, mam auto, możesz iść.
Wydawałoby się – zwykła rutyna wspinaczkowa, ale w jej harmonii, we wzajemnym zrozumieniu i zaufaniu do siebie jest moc i coś krzepiącego. Na szczycie wynurzamy się na słońce. Nad doliną unosi się w promieniach świetlisty słup utworzony z drobniutkich zlodowaciałych igiełek wilgoci, który zdaje się niczym kolumna podtrzymywać wpadające już w fiolet sklepienie nieba.
Zapatrzeni w to zjawisko zbieramy linę w kluczki (zwoje) do ręki i po stromym, dobrze zaśnieżonym zboczu schodzimy na Zawrat. Tam dopiero „rozkulbaczamy” się ze sprzętu, zwijamy linę i wyjmujemy słodycze. Zaczynamy komentować przebytą drogę. Choć jest to początek stycznia, oboje zdajemy sobie sprawę, że pewnie w tym roku nie uda nam się już wyrwać w Tatry.
Opodal siedzi jakiś turysta i przygląda nam się kątem oka. W pewnym momencie mówię do Grześka: „To na ten rok już koniec!”, a on odpowiada mi swoim typowym: „Uhmmm!”.
Facet patrzy na nas zdumionym wzrokiem i pyta: „Ale jak to? Przecież to dopiero początek roku!”.
Po czym wszyscy serdecznie się śmiejemy. Częstuję gościa czekoladą i ruszamy w dół.
GÓRSKIE LATO PACHNĄCE WOLNOŚCIĄ
(CZERWIEC 1977)
Tatry są zawsze piękne, ale są pory roku, kiedy ich urok przemawia mocniej, a widok bardziej porusza duszę.
Jedną z takich pór jest wczesny początek lata, kiedy wszystko wokół już zielone, kolorowe, odrodzone po zimie, ale w zakamarkach drzemie jeszcze zamróz, a w żlebach i głębokich kotlinach leży marzący o przetrwaniu śnieg.
Po powrocie z wyprawy do Afganistanu niosła nas fala entuzjazmu i zadowolenia ze spełnienia marzeń, zaznania nowego, nieznanego świata i wspinania się po wysokich dziewiczych górach. Rozbudziło to nasze pragnienia na więcej, snuliśmy więc plany co do dalszych podróży, a tymczasem korzystaliśmy, ile się dało, z bliższych możliwości zakosztowania tego, co górskie. Poza tym dobrze było nam w sprawdzonym przez wyprawowe doświadczenia zespole, więc gdy tylko udało nam się wygospodarować wolne dni w czasie studiów, to wyjeżdżaliśmy w skałki i w Tatry.
I tak w czerwcu 1977 roku, mimo zbliżającej się sesji egzaminacyjnej, postanowiliśmy we czwórkę: Grzesiek, Leszek, Pingwin i ja wyskoczyć na tydzień w Tatry Słowackie.
Pakowanie się i dwunastogodzinna podróż pociągiem nie stanowiły problemu, musieliśmy jednak zadbać o przepustki uprawniające nas do przekroczenia strefy przygranicznej, sprawdzane na przejściu granicznym na Łysej Polanie. Ja i Pingwin zdobyliśmy tygodniowe, natomiast przepustki Grześka i Leszka z jakiegoś powodu były wydane na czas krótszy. Martwienie się tym zostawiliśmy jednak na później.
Pogoda, która w Tatrach potrafi być bardzo kapryśna, tym razem była wyśmienita. Wszystko, co żyje w górach, po okresie zimowym spieszyło się, żeby jak najszybciej skorzystać z ciepła, słońca, dostatku wody i zachłysnąć się pełnią życia. Zupełnie jak my: z niecierpliwością chcieliśmy znowu doświadczyć koczowniczego życia i poczuć radość ze swobody poruszania się po skale, na granicy nieba i ziemi.
Jako pierwszy cel wybraliśmy Dolinę Zimnej Wody. Postanowiliśmy chyłkiem, możliwie niezauważeni przez strażników TANAP-u (słowacki odpowiednik polskiego Tatrzańskiego Parku Narodowego), przemknąć pod schroniskiem Téryego i ulokować się w którejś z licznych tam koleb4*. Oczywiście zdawaliśmy sobie sprawę z tego, że takie biwakowanie w Tatrach jest zabronione. Nasze studenckie kieszenie nie były jednak tak zasobne, żebyśmy mogli pozwolić sobie na nocowanie w schronisku, a poza tym tak nam się po prostu podobało.
Dojazd do Smokowca, wyjazd kolejką na Hrebieniok i dojście zajęło nam dużo czasu, więc już po zmroku, starając się nie rzucać w oczy, podeszliśmy do górnego piętra doliny, gdzie bez trudu znaleźliśmy dwie dogodne, dostatecznie obszerne koleby.
W górach zalegał już cień, tylko wierzchołki jaśniały pomarańczową poświatą zachodu, a na niebie zaczęły pojawiać się pierwsze gwiazdy. Zrobiło się zimno i bardzo cicho, tylko momentami słychać było pogwizdywanie świstaków ostrzegających się wzajemnie, że ktoś nieproszony obok zagościł. Staraliśmy się tę ciszę zachować, krzątając się przy juwlu5*, gotując herbatę, wrzucając coś na ząb i szykując się do spania.
O tej porze w górach nie było już nikogo, a zamglony zmrokiem i zapowiedzią zbliżającej się nocy krajobraz emanował tajemniczym majestatem. Z tym widokiem pod powiekami wsunęliśmy się do puchowych śpiworów. Obudził nas świetlisty ranek, zasnuty lekką mgiełką. Imponująca zerwa Żółtej Ściany, a w tle Pośrednia Grań oświetlona porannym słońcem ostro prezentowała każdy załomek, krzywiznę i demonstracyjnie ukazywała swoją niedostępność i trudność.
Już wczoraj wybraliśmy sobie drogi do przejścia w tym dniu i po szybkim, sprawnym śniadaniu w kolebach, głęboko pod kamieniami, ukryliśmy cały nasz dobytek. Dwiema niezależnymi dwójkami: ja z Pingwinem, a Grzesiek z Leszkiem, wyruszyliśmy ku naszym celom.
Chłopcy byli nastawieni na wyzwanie, na ambitne wspinanie, czuli moc i była w nich chęć walki. Ja i Pingwin wybieraliśmy drogi o trudności IV–V, długie, wiodące otwartymi formacjami, które oboje najbardziej lubiliśmy: filarami, ścianami, grzędami6*. Obserwowaliśmy małe kozice baraszkujące odważnie na płatach śniegu pod czujnym okiem reszty stada.
Po pokonaniu filara na Baranich Rogach bez specjalnego pośpiechu wracaliśmy ku naszemu biwakowi (zbyt wczesny powrót był niewskazany). Śledziliśmy turystów poruszających się po ścieżce – magistrali7* prowadzącej na Lodową Przełęcz, wygrzewaliśmy się na słoneczku, wdychając ostro-cierpki zapach traw porastających zbocza.
Około czwartej po południu, widząc wracającą drugą dwójkę, jednocześnie spotkaliśmy się przy kolebach. Nie wyciągając zbyt wielu gratów, zaczęliśmy gotować i opowiadać wrażenia z całego dnia, a tymczasem góry spokojniały i spektakl z dnia poprzedniego został wznowiony.
Następnego dnia z Pingwinem sprawnie i szybko się zbieramy, podczas gdy chłopcy trochę marudzą. Wybierają się dziś na bardzo trudną drogę na Pośredniej Grani i chyba czują przed nią lekki respekt.
Zostawiamy ich śniadających i dobierających odpowiedni sprzęt. My zmierzamy na Filar Szczuki, tzw. drogę do słońca na Lodowej Kopie. Już na podejściu zaczyna w głowie wybrzmiewać mi refren dość popularnej wtedy piosenki, śpiewanej przez duet Andrzej i Eliza: „Wystarczy to na pociąg ekspresowy do nieba”. Zastanawiające, co ta myśl miałaby oznaczać? Coś bardzo pozytywnego? Czy wręcz przeciwnie?
Oczywiście nic o tym nie wspominam partnerowi, i dobrze, bo okazuje się, że wspinanie jest przepiękne. Droga często się przewija przez ostrze wyniosłego filara, wiedzie często przez płytowe spiętrzenia, a wszystko na tle błękitnego rozsłonecznionego nieba. Pokonujemy ją w iście ekspresowym stylu.
Na wierzchołku usadawiamy się z boczku, aby nie przeszkadzać licznym o tej porze turystom. Kontemplujemy! Niepostrzeżenie, nie wiadomo skąd, zaczynają się jednak zbierać ciemne, burzowe chmury. Nie zwlekając, zbiegamy w dół, żeby zdążyć do koleby przed deszczem. Kiedy się do niej wczołgujemy, spadają pierwsze krople, a po chwili grzmi i leje już na całego.
Obserwujemy coraz śmielej spływające po obłościach naszego sufitu krople i strumyczki. Martwimy się też o chłopaków, zastanawiając się, gdzie i w jakich okolicznościach dorwała ich burza, ale nie pozostaje nam nic innego jak cierpliwie czekać. Robi się późno, lecz burza jak szybko się pojawiła, tak szybko sobie poszła. Rozgrzane skały parują, tworząc nieco surrealistyczny klimat, ale coraz bardziej prześwituje granatowiejące już niebo.
W pewnym momencie w dziurze pomiędzy mgłami, w różowym świetle słońca dostrzegamy wysoko na grani, na drodze zejściowej poruszające się dwie białe kropki. To chłopaki! Obaj mają bardzo jasne spodnie, więc to muszą być oni! Będą tu za półtorej godziny. Zabieramy się więc za obrzęd gotowania, aby przywitać ich gotowym jedzeniem.
Chłopcy promienieją szczęściem i satysfakcją z pokonania bardzo trudnej drogi mimo przykrych pogodowych niespodzianek. Tłumaczą, czemu tak późno wracają.
Okazuje się, że rano, kiedy trochę zamarudzili, zostali zaskoczeni przez przedstawicieli Horskiej Służby stacjonującej w schronisku, którzy doskonale zdawali sobie sprawę z naszej tu bytności. I choć biwakowanie na dziko było zabronione, udawali, że nas nie widzą. Byli takimi samymi wspinaczami jak my i od słowa do słowa okazało się, że Grzesiek być może będzie miał okazję za miesiąc spotkać się z nimi na wyprawie w Pamir. Udzielili im zatem tylko pouczenia, po czym i jedni, i drudzy poszli się wspinać, co prawda wyruszając nieco później, niż było to zaplanowane.
Kolegom skończyła się ważność przepustek i musimy wrócić niżej, aby dopełnić koniecznych formalności. Zwijamy cały majdan i schodzimy do Smokowca. Tam skromnie, tyle, ile pozwalają nasze finanse, uzupełniamy zapasy żywności i postanawiamy przerzucić się do Doliny Batyżowieckiej.
Cała ta operacja zajęła nam sporo czasu, tak że wieczór zastał nas jeszcze w Smokowcu. Musieliśmy gdzieś przenocować, co w atrakcyjnym turystycznie miasteczku nie jest łatwe, a już na pewno nietanie.
Oczywiście lądujemy, jak to zwykle w takich okolicznościach bywa, na dworcu kolejowym popularnie nazywanej „elektryczki”. Wyśledziliśmy skład dwóch wagonów stojący na bocznicy, być może używany jako schron przez służby nadzorujące tory. O dziwo nie są zamknięte. Gdy zrobiło się naprawdę późno, wtarabaniamy się do jednego z nich i każdy znajduje sobie w miarę dogodne miejsce do rozłożenia śpiwora.
Ja sadowię się na siedzeniach, na których jest w miarę czysto, za to bardzo niewygodnie. Nie można na nich swobodnie się wyciągnąć. Poza tym prawie do brzasku, z niewielką przerwą, jeżdżą nam po głowach pociągi, tak że o spaniu raczej nie ma mowy. Leszek z Grześkiem muszą pojechać na Łysą Polanę, żeby przedłużyć przepustki. Umawiamy się, że spotykamy się gdzieś na podejściu do doliny. Ospale kręcimy się z Pingwinem po Smokowcu i ostatecznie wyruszamy do góry.
Zawsze, kiedy jestem niewyspana, dramatycznie odbija się to na mojej kondycji. Jesteśmy mocno obciążeni, gdyż niesiemy prowiant dla całej naszej czwórki. Później się nim podzielimy.
Wlokę się do góry w tempie, jakbym była co najmniej na siedmiu tysiącach m n.p.m., a Pingwin co i rusz spogląda na mnie z ukosa. W jego oczach wyświetlają się znaki zapytania, co się ze mną dzieje. Docieramy tak do szałasu – rodzaju schronu dla turystów – z niedużą podsufitką, na której zalegają resztki siana przeznaczonego pewnie do dożywiania zwierząt zimą.
To jest kres moich chwilowych możliwości, a poza tym jest to dogodne miejsce, aby poczekać na chłopaków. Z ulgą zdejmuję nosiłki, wyciągam śpiwór, wdrapuję się na podsufitkę, moszczę sobie legowisko i natychmiast zasypiam, rejestrując jeszcze, że Pingwin robi to samo. O piątej po południu budzą nas koledzy.
Okazało się, że musieli jechać w sprawie przepustek aż do Zakopanego i dlatego zajęło im to tyle czasu. No i całe szczęście – nareszcie się wyspałam!
Wyruszamy w górę już właściwie o zmroku, a ja włączam turbodoładowanie. Wkrótce musimy wyciągnąć czołówki (latarki). Świat zawęża się do kręgu żółtej plamy światła, a tylko na tle granatowego nieba zarysowane są czarne, poszarpane zarysy grani. Póki idziemy magistralą, nie ma problemu, ale w pewnym momencie trzeba z niej zboczyć, aby dotrzeć tam, gdzie zaplanowaliśmy, czyli do koleby „Yeti”, ulokowanej w górnym piętrze Doliny Batyżowieckiej.
Trzeba wiedzieć, gdzie się oderwać od wygodnej ścieżki, ale co potem? Jak zwykle w takim wypadku niezawodny okazuje się Grzesiek, który przejmuje przewodnictwo, a my bez chwili wahania podążamy za nim zadowoleni, że zostaliśmy zwolnieni z konieczności wyszukiwania drogi. Kto miał kiedyś okazję przebywać po ciemku w lesie lub w górach, wie, jakie to jest trudne, jak wszystko potrafi zmienić wygląd. Staje się inne, groźniejsze i nieokreślone. Musimy wzmóc czujność, żeby nie spaść, przeskakując z jednego maliniaka8* na kolejny, żeby nie obsunąć się po piargu albo nie zjechać po mokrych trawach.
Udaje nam się ominąć turnię Kościółek i rozchodzimy się w poszukiwaniu koleby. W końcu ktoś sygnalizuje, że znalazł, dając znak pozostałym latarką.
Ogromny płaski z wierzchu głaz kryje pod sobą dostatecznie obszerną komorę, aby pomieścić nas wszystkich. W tej chwili jest ona jednak prawie całkowicie wypełniona śniegiem. Żeby skorzystać z tego lokum, musimy je oczyścić.
Zabieramy się do tego za pomocą menażek lub wprost gołymi rękami. Beznadziejnie nam to idzie. W pewnej chwili ktoś wpada na pomysł, żeby nożem wycinać bloki śnieżne, jak czynią to Eskimosi, budując igloo. To był świetny pomysł – stosunkowo szybko mamy oczyszczoną połowę komory. Uznajemy, że starczy nam już emocji i niczym sardynki w puszce ciasno układamy się do snu.
Grzesiek wynurza się z koleby „Yeti”.
Fot. Z. Antoniewicz
Budzimy się późno, wyczołgujemy na zewnątrz i leniwie rozkładamy na płaskim dachu koleby. Jesteśmy kompletnie sami. W pobliżu nie ma żadnych szlaków turystycznych i w ogóle bardzo rzadko ktoś tu zagląda. Świstaki nie mogą wyjść z zadziwienia i nawet już nie pogwizdują, tylko ciekawie wystawiają łebki i nam się przyglądają.
Mamy trochę wyrzutów sumienia, że taki piękny słoneczny dzień umyka nam niepostrzeżenie, a my się nie wspinamy. Co tu dużo mówić – jesteśmy mocno zmęczeni. Chłopakom trudno się do tego przyznać, więc ja daję przykład, wyciągam swój zawilgocony śpiwór, rozlokowuję się na którymś z głazów i uderzam w kimono. Budzę się po dwóch–trzech godzinach i z uśmiechem zauważam rozlokowane po okolicy barwne kokony wypełnione moimi kolegami.
Pod wieczór pogoda zdradza oznaki przełamania i następny ranek już taki obiecujący nie jest.
Zawstydzeni nieco naszym wczorajszym lenistwem szybko zbieramy się na wybrane przez nas drogi. Wyruszam z Pingwinem, zgodnie z tradycją tego wyjazdu, na filar Batyżowieckiego Szczytu. Wieczorem pogoda wyraźnie już siada, a my konstatujemy ze smutkiem, że z jedzenia pozostało nam tylko mleko w proszku i kawa inka, a benzyny do juwla brak. Przygotowujemy więc mrożoną kawę inkę na gęstym mleku, a rankiem pakujemy się i schodzimy do Smokowca. Dopada nas tam rzęsisty deszcz.
Czas wygospodarowany na ten górski wyskok dobiegł końca, pogoda się skończyła i nasza przygoda także. Na Łysej Polanie wsiadamy do autobusu omywanego deszczem. Uśmiechamy się do siebie i chórem przyznajemy: to był piękny czas!
Każde z nas zapisało go pewnie w pamięci w różny sposób.
Dla mnie był on kwintesencją poczucia wspólnoty, braterstwa, nieskrępowanej niczym swobody, umiejętnie i dobrze wykorzystanej wolności.
------------------------------------------------------------------------
1 Imienna identyfikacja niektórych wymienionych w tekście osób zamieszczona jest na końcu książki.
2 Iglica – rodzaj formacji skalnej. Wyjaśnienia określeń oznaczonych * znajdują się także w zamieszczonym na końcu książki słowniczku w porządku alfabetycznym.
3 Trawers – droga biegnąca w poprzek jakiejś formacji skalnej lub doliny.
4 Koleba – schron/przestrzeń utworzona pod dużymi głazami, dająca schronienie przed niesprzyjającymi warunkami atmosferycznymi.
5 Juwel – benzynowa maszynka do gotowania, produkcji NRD, potrafiąca płatać często dość niesympatyczne psikusy, ale generalnie niezawodna i wytrzymała.
6 Filar, ściana, grzęda – określenia formacji skalnych w gwarze taternickiej.
7 Magistrala – ze słowackiego: szeroki szlak turystyczny.
8 Maliniak – w tatrzańskiej gwarze: głaz porośnięty zielonymi porostami.II
OPOWIEŚCI ALPEJSKIE
Ciekawe, że po latach wyczyny sportowe wpisane w wykaz przejść zasuszyły się i tkwią tam niczym rośliny w zielniku, za to żywe pozostały wspomnienia wydarzeń, spotkań z ludźmi, emocji, układające się we „wspaniałe historie do opowiadania”.
Właśnie o takich przygodach chcę opowiedzieć, gdyż dodawały one wspinaczkowym wyjazdom niepowtarzalnego i jedynego w swoim rodzaju kolorytu.
Swoją przygodę z Alpami rozpoczęłam w 1973 roku. Wyjeżdżałam tam głównie po to, żeby wspinać się w skale, lodzie i śniegu, żeby zdobywać doświadczenia, które pozwoliłyby mi aspirować do miana alpinisty, a nie tylko taternika.
MONT BLANC NIETYPOWYM SZLAKIEM
Kierownikiem mojego pierwszego wyjazdu w Alpy, w ramach obozu zorganizowanego przez Akademicki Klub Alpinistyczny studentów Politechniki Warszawskiej (w 1973 roku zostałam studentką PW), był mój brat – Henek. Obóz-bazę założyliśmy w Courmayeur, we Włoszech, na łączce przy niewielkim hoteliku, którego właściciele byli zaprzyjaźnieni z Tadkiem – jednym z uczestników i zgodzili się udostępnić nam to miejsce za niewielką opłatą. Stamtąd wyruszaliśmy wyżej, na wybrane przez nas szczyty.
Pierwszym z nich był oczywiście Mont Blanc. Każde z nas chciało zdobyć najwyższy szczyt Europy i osiągnąć swój rekord wysokości.
Wybraliśmy się tam we czworo: Henek, Janusz, Grażyna, z którą od jakiegoś czasu regularnie wspinałyśmy się w Tatrach niezależnie od pory roku, i ja. Nie chcieliśmy jednak wchodzić tam standardową, stosowaną przez bardzo wielu drogą. Zdecydowaliśmy się na nietypowy wariant: podejście lodowcem Miage, z którego uciekniemy w bok w kierunku grani Rocher du Mont Blanc do schronu Quintino Sella.
To bardzo rzadko odwiedzana drewniana chata, zawieszona na skałach grani niczym kukułcze gniazdo. Została zbudowana ok. 1920 roku i nadal przypomina wczesnoprzewodnickie alpejskie czasy, z klimatem jak z opowieści Lionela Terraya. Nie ma w niej wody, trzeba ją uzyskiwać z topienia śniegu i lodu, a w żelaznym piecyku nie bardzo jest czym palić, bo po prostu nie ma tam drewna.
Trafienie do niej nie było proste. Wymagało kluczenia najpierw w trakcie przekraczania lodowca, a potem w dolnych partiach ściany, dopóki nie „złapaliśmy” ostrza bocznej grani. Piękna pogoda ułatwiała nam to zadanie.
Późnym popołudniem dotarliśmy do „biwako” i byliśmy nim absolutnie oczarowani, jakbyśmy przenieśli się w czasie. Wspinając się ostrzem grani, nieco poniżej, minęliśmy porzucone stare deski. Wszystko wskazywało na to, że pozostały one tam po remoncie schronu. Po rozlokowaniu się w chacie, cofnęliśmy się do tego miejsca i załadowaliśmy je na grzbiet. Za pomocą czekanów przerobiliśmy je na szczapy dogodne do palenia w piecyku.
Mieliśmy nieodparte wrażenie, jakbyśmy byli górskimi traperami, odciętymi niedostępnością terenu od reszty świata. Atmosfera tego miejsca i fakt, że byliśmy nieco zmęczeni, a dodatkowo powinniśmy trochę się zaaklimatyzować, spowodowała, że postanowiliśmy posiedzieć tam jeden dzień dłużej. Pogoda dopisywała, więc napawaliśmy się niesamowitymi, jak nie z tej planety widokami i oddawaliśmy się „traperstwu”.
Przyszło nam jednak zapłacić za ten dzień zwłoki, bo gdy wyruszyliśmy w górę, pogoda gwałtownie się załamała. Nieco zaczęły zasnuwać gęste mgły, a z grafitowych chmur zaczął padać śnieg. Na szczęście grań była wystarczająco wyraźna, więc nie mieliśmy problemów ze znalezieniem drogi.
Sytuacja zmieniła się zasadniczo, kiedy doszliśmy do zwornika Les Bosses i dołączyliśmy do normalnej trasy wiodącej na szczyt Mont Blanc.
Na głównej grani uderzył w nas powalający, iście huraganowy wiatr, oślepiający niesionymi kryształkami lodu. Ślady trasy były dokładnie zawiane i nie do odnalezienia. Wicher był tak silny, że łączące nas odcinki liny, wygięte w łuk, wiszące poziomo w powietrzu, ściągały nas w bok. Szliśmy pochyleni pod kątem prawie 45 stopni do stoku, co nie wymagało nawet podpierania się czekanem. Zdezorientowani staraliśmy się określić kierunek dalszej drogi i… tak naprawdę nikt nie miał na to dobrego pomysłu.
Wtedy Henek zauważył wystający ze śniegu żółty kawałek lodu, sterczący niczym kopczyk. Domyśliliśmy się, że to po prostu miejsce, w którym ktoś z wcześniej podchodzących się wysiusiał i ciecz zamarzła, tworząc zbitą bryłę, która oparła się uporczywemu wiatrowi. Dalej poszliśmy już tym tropem: od jednego żółtego kopczyka do kolejnego, błogosławiąc ludzkie potrzeby fizjologiczne.
Nieoczekiwanie z mgły przed nami wyłoniła się prostokątna pudełkowata blaszana sylwetka schronu Vallot.
Czym prędzej chcieliśmy znaleźć się w środku. Okazało się jednak, że nie było to wcale proste.
Nie mogliśmy otworzyć drzwi. Szarpaliśmy je z całych sił, a one, dociskane wiatrem i przymarznięte do futryny, nawet nie drgnęły. Waliliśmy w nie pięściami z nadzieją, że ktoś ze środka nam pomoże. Daremnie!
W końcu zdesperowany Henek, zapierając się nogami o futrynę, ciągnął drzwi z całych sił za klamkę. Udało mu się rozewrzeć je na małą szparkę, w którą ja wcisnęłam stylisko czekana. Dopiero wówczas ktoś w środku usłyszał nasze wysiłki i nam dopomógł.
Wcześniej nie słyszano naszego łomotania. Wiatr skutecznie tłumił wszelkie odgłosy z zewnątrz. Od tego momentu zabezpieczono szczelinkę umożliwiającą komunikację z nadchodzącymi do schronu i potrzebującymi pomocy. A takich było w miarę upływu czasu coraz więcej.
Vallot obliczony był na lokum dla dziesięciu–dwunastu osób, a pod wieczór każdy centymetr jego powierzchni był wykorzystany. Wszyscy układali się do snu tam, gdzie tylko było to możliwe. Panował niemiłosierny zaduch i nikt nawet nie myślał o konieczności wychodzenia za potrzebą. O spaniu można było zapomnieć, ale i tak nikt nie narzekał. Wszyscy zdawaliśmy sobie w pełni sprawę, że to był dla nas jedyny ratunek!
Z niepokojem myśleliśmy, jak jutro będziemy stąd wracać. W końcu o drugiej w nocy ktoś musiał wyjść na zewnątrz.
Zaskakująco szybko wrócił i rzucił elektryzującą wiadomość: na zewnątrz jest idealnie cicho, a nad głową rozgwieżdżone ciemnogranatowe niebo. Raptem wszystkim zaczęło się śpieszyć. Spakowaliśmy do plecaków tylko najpotrzebniejsze rzeczy, resztę sprzętu deponując w zawiniętej płachcie biwakowej1* pod pryczą, i karnie ustawiliśmy się w rządku podchodzących na szczyt.
Światełka latarek utworzyły długi łańcuszek wyglądający jak wijąca się girlanda rozpięta na zboczu wzdłuż grani. Kiedy na horyzoncie pojawiła się różowa poświata, lampki stopniowo zanikały, zastąpione różnokolorowymi kropkami podchodzących.
W pewnym momencie napotkaliśmy cztery osoby zmierzające pod prąd, schodzące ze szczytu. Wyraźnie było widać, że wydarzyło się coś dramatycznego. Dwóch facetów prowadziło między sobą trzeciego, poruszającego się niczym zombi, czwarty ich ubezpieczał. Domyśliliśmy się, że to ci, którzy nie mieli tyle szczęścia co my i nie dotarli do Vallota na czas.
Później dowiemy się, że załamanie pogody zaskoczyło ich na bardzo trudnej drodze, tzw. Poir – „Drodze przez gruszkę”. Ustąpiliśmy im miejsca i każdy z nas pogrążył się w myślach.
Na szczycie byliśmy o świcie. Dziwnie się czułam. W głowie kołatała mi myśl, że w zimie tego roku nawet nie przypuszczałam, leżąc po wypadku w zakopiańskim szpitalu, że będzie mi dane tak szybko stanąć na dachu Europy! Spoglądałam w bezkresną dal i niebo, przepełniona bezbrzeżną wdzięcznością.
Ze szczytu musieliśmy wynosić się prędko, następni czekali na swoją kolej.
Zeszliśmy do Vallota, z którego musieliśmy zabrać pozostawiony sprzęt. Obecna tam była tylko czwórka, którą spotkaliśmy uprzednio na grani. Trzech z nich starało się udzielić pomocy najbardziej poszkodowanemu. Podgrzewali mu buty maszynką butanową, aby odmrozić je o tyle, żeby dały się zdjąć z nóg. Kiedy w końcu zdjęli koledze skarpety, jego gołe nogi wyglądały jak dwie sinobiałe bryły lodu. Zapytaliśmy, czy możemy w czymś pomóc, ale okazało się, że helikopter ratunkowy był już powiadomiony i nic tu po nas.
W ciszy, pogrążeni w myślach zaczęliśmy schodzić przez Dôme du Goûter, lodowiec Dôme, schronisko Gonella docierając na naszą bezpieczną zieloną łączkę obozową.
WSPINACZKA NA MATTERHORN, ZAKOŃCZONA NA PRZEŁĘCZY ŚW. BERNARDA
Matterhorn – góra symbol – góra ikona!
Razem z Grażyną i Aliną postanawiamy dokonać trawersu tej góry: wejść od strony Zermatt, gdzie obozujemy (w 1974 roku), granią Hörnli, zejść granią włoską przez Przełęcz Lwa i trawersem pod wschodnią ścianą wrócić do punktu wyjścia.
Grażyna jest osobą o niespożytej wprost energii i niebywałej kondycji, z burzą niesfornych włosów na głowie. Alina natomiast jest nieco flegmatyczna, rozważna, jakby wiecznie zamyślona, z uśmiechem Mony Lisy na twarzy.
Technicznie zadanie nie jest zbyt trudne, za to ambitne. Studenckie kieszenie nie pozwalają na korzystanie z kolejek podwożących w wyższe piętra doliny, musimy więc podchodzić od samego dołu, co wydłuża wycieczkę o kolejne dni. Ma to swoje dobre strony, bo dzięki temu poznajemy alpejskie łąki i hale, pachnące świeżością traw, w których nierzadko można spotkać kwiaty znane nam tylko z atlasów botanicznych, np.: goryczki bezłodygowe, szarotki, lilie złotogłów.
Flegmatyczne wielkie mleczne beżowe krowy z wielkimi dzwonkami na szyi pasą się, niczym się nie przejmując. Przy drodze stoją charakterystyczne drewniane szałasy z dachami pokrytymi dachówką z kamiennego łupku. Wyżej trafia się na iglaste lasy, których poszycie stanowią często połacie niskich krzewiastych, kwitnących na różowo rododendronów.
„Przy drodze stoją charakterystyczne drewniane szałasy z dachami pokrytymi dachówką z kamiennego łupku”…
Obserwacje te mąci nieco fakt, że zwykle niesiemy dość ciężkie plecaki wypełnione sprzętem i jedzeniem na kilka dni. No cóż! Jak zwykle jest coś za coś!
Po dojściu do Hörnli Hut, schroniska, z którego startuje się zwykle na grań i na północną ścianę Matterhornu, lokujemy się na noc na daszku jakiejś przybudówki, mając nadzieję, że właściciel nas stamtąd nie przegoni. Litościwie jednak toleruje naszą obecność, tym bardziej że bardzo wcześnie znikamy. Wieczorem, przed zaśnięciem, obserwujemy akcję, jak helikopter ratunkowy podejmuje kogoś z grani.
Grań Hörnli jest najłatwiejszą drogą prowadzącą na szczyt i mniej więcej do kopuły szczytowej, przypominającej mnisi kaptur, nie stwarza większych problemów. Niemniej bywa niebezpieczna ze względu na często spadające z góry kamienie, które zostały wytopione z lodu albo po prostu zrzucone przez wspinających się wyżej. Ta legendarna góra bywa często w środowisku wspinaczy nazywana „cudowną kupą kamieni”, gdyż skała na niej jest krucha. Mimo że droga prowadzi zasadniczo ostrzem grani lub w jej pobliżu, to często zbacza nieco na wschodnią ścianę, a wtedy wspinający się idą w linii spadku kamieni lecących z wyżej położonej grani.
Przyznam, że pokonywanie tej drogi jest dla mnie nieco „wyrobnicze”, tzn. zaliczamy wyciąg za wyciągiem, bez specjalnych emocji, po prostu – musimy je pokonać.
Ciekawie robi się w okolicy Solvay Hut – drewnianego domku, który jest awaryjnym schronieniem na wypadek gwałtownego załamania pogody lub w innych nietypowych sytuacjach.
Naprawdę „wyzwaniowo” robi się dopiero podczas pokonywania zerw „kaptura” góry. Przejście pionowego spiętrzenia ściany byłoby klasycznie bardzo trudne, jednak na tym odcinku napotykamy rozwieszone liny poręczowe. Kłopotliwe jest jednak to, że są konopne, dość luźno zwisające i bardzo grube, chyba o pięciocentymetrowej średnicy. Trudno przy ich pomocy się asekurować, gdyż wpięcie w nie karabinka jest niemożliwe – jego przelot jest zbyt mały, natomiast zawiązana na linie pętla Prusika2* marnie się przesuwa. Mimo to ostatecznie decydujemy się właśnie na takie rozwiązanie. Jest to uciążliwe, ale nie wymyśliłyśmy nic lepszego.
Szczyt zlewa się z ostrzem grani, wyróżnia go jedynie stojący tam niewielki metalowy, nieco przekrzywiony, krzyż. Poklepujemy go kilka razy dla zaznaczenia, że tu byłyśmy, i gnamy dalej, zaczynając zejście włoską granią.
Jest to bardziej niebezpieczne, bo ekspozycja jest wyzywająca, a trudności techniczne poważniejsze, dodatkowo zwielokrotnione faktem, że pokonujemy je w zejściu (w górach każda droga w zejściu zyskuje jeden stopień na trudności), mamy też za sobą dobrych parę godzin wspinania. Na Przełęczy Lwa (Lion Gap) przysiadamy chwilę, żeby odetchnąć, „wypuścić z siebie parę” i stres wynikający z mocnego skupienia i wytężonej uwagi, jakiej wymagał ten odcinek drogi.
Wokół zaczynają krążyć mgiełki i niewielkie chmury, jak to zwykle bywa tu w godzinach popołudniowych. Skądś dobiega odgłos latającego helikoptera. Rozglądam się, chcąc go zlokalizować, i wreszcie na tle melanżowej północnej ściany dostrzegam maleńką żółtą kropkę, która zatacza kręgi, a wkrótce rośnie w oczach i zbliża się w naszym kierunku.
Domyślam się, że załoga wykonuje lot patrolowy, dokonując sprawdzenia „stanu żywego inwentarza” obecnego w tej chwili w górach. Dzięki temu, że nasz obóz w Zermatt zlokalizowany jest w pobliżu lądowiska tych maszyn, poznałam sygnały ratunkowe istotne dla latających ratowników: obie ręce w górze – HELP!, jedna w górze, druga opuszczona – NO! Kiedy mały helikopter zawisa na chwilkę nad nami, podnoszę jedną rękę do góry, macham i uśmiecham się do pilota. Nie wiem, czy to dostrzegł, ale zakiwał się parę razy i odleciał.
Godziny umykają jedna za drugą zdecydowanie za szybko! Całe szczęście, że teren pozwala nam iść dalej z tzw. asekuracją lotną – jesteśmy związane liną, ale poruszamy się jednocześnie, dbając jedynie o to, aby odcinki liny między nami kluczyły między wystającymi blokami. Dziewczyny zaczynają na mnie utyskiwać i narzekać, że strasznie je ciągnę.
Mnie jednak gna świadomość, że noc się zbliża nieuchronnie, tempo nam wyraźnie spadło, a dodatkowo jako zespół trójkowy jesteśmy wolne. Robi się naprawdę ciemno, poruszamy się już przy czołówkach, dziewczyny protestują i mimo że schron musi być blisko, gdy znajdujemy niewielką płaską półkę, postanawiają tam zabiwakować. Nie ukrywam, że jestem na nie zła, ale… mają rację i jest to rozsądne, tym bardziej że wygląda na to, iż następne wyciągi mogą być strome i trudne.
Każda wbija sobie haki do autoasekuracji, w które się wpinamy, rozkładamy płachtę biwakową, siadamy w niej, nogi spuszczamy w dół, tworząc rodzaj kokonu uczepionego ściany. Nie jest to wygodne, bo lekko pochylona półka powoduje, że zsuwamy się z niej, co wymaga ciągłej korekty pozycji, ale w płachcie jest ciepło, a nawet musimy zrobić u góry szczelinę wentylacyjną, żeby się nie udusić.
Nie wiem, czy spałyśmy. W każdym razie na pewno nasze ciała doznały wytchnienia. O czwartej rano „przechodzą po nas” ludzie w swej wędrówce na szczyt. Jest nam trochę głupio, bo to oznacza, że schron musi być tuż-tuż. Zbieramy szybko manele i też już jesteśmy w drodze. Dwa, trzy wyciągi dzielące nas od „biwako” nie są wcale takie proste, ale w blasku poranka i nieco wypoczęte pokonujemy je szybko.
W schronie są tylko dwaj faceci – Niemcy, którym, w przeciwieństwie do nas, udało się wczoraj wieczorem do niego dotrzeć. Teraz dopiero możemy sobie coś ugotować, nareszcie zjeść coś porządnego, a nie tylko suchy słodki prowiant, i uzupełnić szczupłe zapasy wody.
Okazuje się, że wszyscy posługujemy się językiem angielskim na podobnym poziomie, co ułatwia nam komunikację. Nikt nie czuje się skrępowany faktem, że często w tej rozmowie używamy rąk. Dalej wyruszamy już wszyscy razem, wstępując tym samym w nieśmiały na razie strumyczek przyszłych wydarzeń.
Dochodzimy do miejsca, gdzie odbija ścieżka wiodąca w kierunku wschodniej ściany Matterhornu, którą powinnyśmy wracać do siebie. Spoglądamy na kłębiące się tam szaro-bure chmury i… strasznie nam się nie chce! Chłopaki, widząc to, proponują nam, żebyśmy zeszły z nimi do ich namiotu rozbitego na kempingu w Cervinii (we Włoszech).
„W miarę opuszczania się w dół góry zaczyna spowijać zasłona ciemnoszarych, gęstych chmur, choć nie pada”
Zdajemy sobie sprawę, że jak teraz nam się nie chce, to podejście z samego dołu będzie tym bardziej przykre, ale strumyk wydarzeń wezbrał tak, że zaczynamy już nim płynąć.
W obozowisku wszyscy gotujemy sobie posiłek. My nieśmiertelną mielonkę, będącą podstawą wyjazdowego zaopatrzenia zabranego z Polski. Sposób jej przyrządzania mamy dopracowany na wszystkie możliwe sposoby: jako wkładka mięsna do zupy w proszku, podsmażana w plastrach, smażona w kostkach z cebulką. Choć jest pożywna, to mamy jej już po dziurki w nosie. Tymczasem chłopaki łypią na nią łakomym okiem. Oni gotują pierożki tortellini, które z kolei nas nęcą. Chwila moment i ku ogólnemu zadowoleniu dokonujemy wymiany menażek.
Jedzenie rozleniwia nas ostatecznie. W rozmowie przy herbacie dowiadujemy się, że chłopaki są samochodem i muszą już wracać do domu, do Niemiec. Stwierdzają, że mogą pojechać przez Przełęcz św. Bernarda, gdzie nas podrzucą i wówczas będziemy z powrotem w Szwajcarii.
Szkopuł w tym, że my nie mamy ze sobą żadnych dokumentów. Nie przewidywałyśmy, że będą potrzebne, a branie paszportów w góry groziło ich zniszczeniem lub utratą, zostawiłyśmy je więc w namiotach. Panowie jednak zapewniają nas, że na granicy najpewniej nikt nas nie zatrzyma i nie ma mowy o jakiejkolwiek kontroli. Dla nas, pochodzących może już nie zza żelaznej, ale jednak socjalistycznej kurtyny, wydaje się to zaskakujące i nie bardzo chcemy w to wierzyć, ale strumień zdarzeń porywa nas już niczym rzeka.
Stłoczeni w piątkę w niewielkim aucie wspinamy się zakrętami i serpentynami na przełęcz, obserwując krajobraz i momentami odsypiając noc spędzoną w górach.
A na granicy… zatrzymuje nas strażnik, zagląda do środka i pyta kierowcę, kogo wiezie. Chłopaki zaczynają tłumaczyć: że dziewczyny spotkane i zagubione wysoko w górach, że zmarznięte i przemoczone, że udzielają nam pomocy… Strażnik cierpliwie słucha, po czym prosi o jakiś dokument potwierdzający wiarygodność tej opowiastki. Zapada dojmująca cisza!
I wtedy przypominam sobie, że w kieszeni w klapie mojego plecaka zwykle noszę legitymację Klubu Wysokogórskiego, która tkwi tam „przez zasiedzenie”, a może z sentymentu?
Macam, otwieram kieszeń i… JEST! Wyciągam nieco steraną, ale niewątpliwie widnieje tam napis w języku francuskim: „Club Polonais De Haute Montagne”, moje zdjęcie i wszystkie potrzebne pieczęcie. Strażnik spogląda jeszcze na nasze górskie zeszlajane ciuchy, uśmiecha się i nas przepuszcza. Po chwili zaczynamy się serdecznie śmiać w stylu typowej „głupawki”.
„I wtedy przypominam sobie, że w kieszeni w klapie mojego plecaka zwykle noszę legitymację Klubu Wysokogórskiego, która tkwi tam »przez zasiedzenie«, a może z sentymentu?”
Tak dojeżdżamy do skrzyżowania, gdzie definitywnie nasze drogi się rozchodzą. Serdecznie żegnamy nowych przyjaciół, mając świadomość wspólnie przeżytej fajnej przygody.
Mamy teraz przed sobą kawał świata do przebycia, żeby powrócić do obozowiska w Zermatt. Choć trzy nieco brudne i w dziwnych górskich ciuchach dziewczyny, stojące na poboczu uładzonych szwajcarskich dróg, wyglądają zapewne nieco kuriozalnie, to autostopem sukcesywnie poruszamy się do przodu.
Niemniej gdzieś tam dopada nas kolejna noc. Szosa biegnie wśród sadów, więc niewiele myśląc, wchodzimy między szpaler drzew i pod którymś z nich kładziemy się w śpiworach, uprzednio opychając się nieco niedojrzałymi jeszcze opadłymi owocami. Śpimy jak zabite i długo.
Budzi nas podejrzany szum i ruch. Przytomniejemy błyskawicznie, bo uzmysławiamy sobie, że to sadownik rozpoczął opryskiwanie swoich drzewek. Na bosaka, z plecakami i butami w garści wyskakujemy na pobocze drogi, tam dopiero doprowadzając się do ładu.
Do obozowiska docieramy pod wieczór, ku wyraźnej uldze kolegów, którzy niepokoili się naszym jednodniowym spóźnieniem. Opowiadamy nasze przygody, a kierownik wyjazdu, śmiejąc się, podsumowuje nas krótko: wariatki!
------------------------------------------------------------------------
1 Płachta biwakowa – duży wór z nieprzemakalnego materiału zastępujący namiot.
2 Pętla Prusika, popularnie zwana prusikiem – zakładana na linę pętla z węzłem samozaciskowym. Węzeł pod obciążeniem zaciska się na linie, odciążony pozwala się przesunąć po linie.