Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Quidam - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Quidam - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 258 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

WY­JĄ­TEK Z LI­STU

Czy­ta­łeś, i na­wet, cze­go nie spo­dzia­łem się był, da­wa­łeś do Uwa­ża­łeś za­pew­ne, że dzie­łu temu da­łem na­zwę przy­po­wie­ści, nie zaś po­wie­ści, a to z przy­czy­ny, że in­try­gi i wę­zła dra­ma­tycz­ne­go, wła­ści­we­go po­wie­ściom, wiel­ce się tu wy­strze­ga­łem – nie o to mi szło, ale wła­śnie że o to ra­czej głów­nie, co za­zwy­czaj tyl­ko po­bocz­nie z wła­ści­wych po­wie­ści wy­cią­ga­my.

Dla­te­go to i bo­ha­ter jest tyl­ko ktoś – ja­kiś tam czło­wiek – qu­idam! Nic on nie dzia­ła, szu­ka tyl­ko i pra­gnie do­bra i praw­dy, to jest, jak to mó­wią: nic wła­ści­wie nie robi – cier­pi wie­le, a za­bi­ty jest pra­wie że przy­pad­kiem, i to w jat­kach!

Jest tam i dru­gi Qu­idam, któ­re­mu to na­zwi­sko prze­szło było w imię wła­sne, ale i ten jest tyl­ko ja­kiś ogrod­nik, je­den z mi­lio­na chrze­ści­jan! Zali to jest tra­gicz­ne? – po­zwa­lam Ci wąt­pić, wiel­ki po­eto!

Ale Ty, któ­re­go ś.p. Ju­liusz Sło­wac­ki na­zwał Po­etą-Ruin, i któ­ry jak nikt nig­dzie umia­łeś świat ruin opie­wać, po­zwól mi w za­mian po­wie­dzieć Ci, że w przy­po­wie­ści tej mo­jej po­mię­dzy jej ży­wy­mi po­sta­cia­mi, lubo nie ma ar­ków po­ła­ma­nych i roz­rzu­co­nych ko­lumn, nie mniej smęt­ny, jak­kol­wiek z wła­ści­we­go mi punk­tu oglą­da­ny, kra­jo­braz ruin się przed­sta­wia. Ser­ce tej Zo­fii, tak cza­ru­ją­cej ta­len­ta­mi, a tak ner­wa­mi i wolą do sie­bie nie­na­leż­nej, może wła­śnie ca­łej jed­nej świą­ty­ni-wie­dzy jest ru­iną?

Cy­wi­li­za­cja, we­dług wszel­kie­go po­do­bień­stwa, do dziś jesz­cze po­dob­na jest do tego ko­ścio­ła, któ­ry za Ka­pi­to­lem tyle razy przy księ­ży­ca świe­tle oglą­da­łeś – do tego ko­ścio­ła, co w kwa­dra­cie ko­lumn świą­ty­ni sta­ro­żyt­nej, jako go­łąb w roz­ła­ma­nej klat­ce, prze­su­wa, tak iż, mszy świę­tej idąc słu­chać, prze­cho­dzi się owdzie przez Jo­wi­szo­wy przy­sio­nek. Da­ruj mi więc, wiel­ki po­eto, że z nie­któ­rych tyl­ko ko­rzy­sta­łem uwag Two­ich co do kształ­to­wa­nia się tej mo­jej przy­po­wie­ści, inne za nie­by­łe uwa­ża­jąc. Cy­wi­li­za­cja skła­da się z na­byt­ków wie­dzy izra­el­skiej – grec­kiej – rzym­skiej, a łono Jej chrze­ści­jań­skie, czy my­ślisz, że w świa­do­mej sie­bie rze­czy­wi­sto­ści już try­um­fal­nie roz­bły­sło? Mag jest Żyd – Ar­te­mi­dor i Zo­fia są Gre­ko­wie – znaj­dziesz tam i Rzym, lubo To­bie, wiel­ki po­eto, in­a­czej i gdzie in­dziej, nie zaś w mniej pla­stycz­nych sfe­rach, ru­iny oglą­dać i sła­wić przy­sta­ło. Szczę­śliw­szym by­łeś.

Cy­prian Nor­wid

Pi­sa­łem 1859I

Przy­pły­nął mło­dzian z gór­ne­go Epi­ru

Do mia­sta Re­gium, na rzym­skim okrę­cie;

Grek był, lecz mat­ki ród się wiódł z Ili­ru;

Krwi też dwo­istej wza­jem prze­nik­nię­cie

Na twa­rzy jego do­strzec moż­na było,

W spo­sób, iż pro­fil z grec­kich miał me­da­li,

A w oczy pa­trząc: skroń na­brzmia­łą siłą,

I włos mniej ciem­ny – i usta z ko­ra­li.

Z Re­gium, jak dłu­gi brzeg, ku Pu­te­oli

W kon­nej i gwar­nej je­chał ka­ra­wa­nie,

Czas to był, kie­dy z im­pe­rial­nej woli

Po­czę­to wiel­kie o dro­gach sta­ra­nie,

I czę­ste mo­sty, z gład­kie­go ka­mie­nia,

Ska­łę ze ska­łą wią­za­ły ogni­wem -

I róż­ni lu­dzie, i róż­ne cier­pie­nia

Że­la­zem gra­nit ob­ra­bia­ły krzy­wem:

Ad­ry­jan, ce­sarz w sztu­ce wszel­kiej bie­gły,

Do­glą­dać lu­bił ka­mie­nie i ce­gły.

Od Pu­te­oli, po ap­pij­skim bru­ku,

Epir­ski mło­dzian zdą­żał już do Komy,

A Romę ma­rzył po­dob­ną do łuku

Try­um­fal­ne­go, któ­re­go ogro­my

U sa­mych nie­bios swój po­czą­tek bio­rą,

Lub sa­mych nie­bios sta­ły się pod­po­rą.

Wszak­że on je­den z ca­łej ka­ra­wa­ny

Ma­rzył – gdy inni to­czy­li roz­mo­wę,

Jak świat na nowo zo­stał po­pi­sa­ny?

O ile pra­wo car­skie lub lu­do­we? -

Gdzie: w wstęp­nym Ryn­ku albo w Tra­stu­ber­nae -

Osły i ko­nie za­no­co­wać wier­ne? -

Jest coś wśród wiel­kich miast i na­oko­ło,

Zwłasz­cza pod wie­czór, zwłasz­cza dla piel­grzy­ma,

Co wy­po­ga­dza lub za­chmu­rza czo­ło,

Zie­jąc nań niby wes­tchnie­nie ol­brzy­ma -

Jest coś w tym szme­rze, co pierw­szy do­la­ta,

Sko­ro się miej­skich bram ro­ze­mknie kra­ta.

To coś – Epir­czyk nasz po­czu­wał w chwi­li,

Kie­dy się kup­cy z cel­ni­kiem wa­dzi­li

O jucz­nych osłów po­rzą­dek zmię­sza­ny -

O kil­ka asów na lam­pę u ścia­ny.

Na­resz­cie w mia­sto we­szła ka­ra­wa­na,

Wiel­ki­mi juki chmur­na i le­ni­wa,

Raz jesz­cze wi­dzieć da­jąc twarz mło­dzia­na,

Gdzie się uli­ca okrę­ca­ła krzy­wa,

A straż­nik z włócz­nią sto­ją­cy brą­zo­wą:

"Ktoś jest?" – la­tyń­ską za­py­ty­wał mową.

"Syn Alek­san­dra z Epi­ru" – i da­lej

Osły a ko­nie szły – – i znów py­ta­li.II

Mi­nął rok ca­łym dni i go­dzin to­kiem -

Za Awen­ty­nem słoń­ce czer­wie­nia­ło.

Przez plac dwóch lu­dzi szło swo­bod­nym kro­kiem,

Zbli­żo­nych k'so­bie jak dwu­głow­ne cia­ło.

Wie­czór był ci­chy, ci­cho­ścią je­dy­ną,

Sa­me­mu tyl­ko wła­ści­wą Rzy­mo­wi.

Ni wieś, ni mia­sto – tu cię woły miną,

A tam wy­kwint­na biga za­sta­no­wi;

Tłu­my z ja­kie­goś wra­ca­ją igrzy­ska,

Po wzgó­rzach war­ty ob­cho­dzą wi­gi­lie -

Chło­pię­ta śmiet­nik zmie­nia­ją w ogni­ska,

Cy­pry­sy mil­czą – woń roz­no­szą li­lie -

Syn Alek­san­dra, wstrzy­maw­szy się nie­co,

Do gra­ma­ty­ka rzym­skie­go te sło­wa

Mó­wił: "Te świa­tła, co u wnij­ścia świe­cą,

Gdzie wła­śnie noc­na prze­la­tu­je sowa,

Rok temu, sko­ro za­pa­la­no, po­mnę:

Wjeż­dża­łem obcy w to mia­sto ogrom­ne."

"Któż by zgadł? – na to Gra­ma­tyk od­rze­cze -

Że oto w cza­sie tak krót­kim, za­iste,

Nie­okrze­sa­ne stra­ciw­szy na­rze­cze,

La­tyń­skie sło­wo wy­po­wia­dasz czy­ste!

Co wię­cej! mą­drość ma­ją­cy na celu,

Kto by zgadł, mó­wię, że w wjaz­du rocz­ni­cę

Zwie­dzić już my­ślisz, mło­dy przy­ja­cie­lu,

Ar­te­mi­do­ra mą­dro­ści świąt­ni­cę?" -

"W cza­sie tak krót­kim, po­wia­dasz – po­cie­cha!"

Epir­czyk od­rzekł z wes­tchnie­niem głę­bo­kiem.III

I szli. – Rok mi­nął dni i go­dzin to­kiem.

Ar­te­mi­do­ra ogród oświe­co­ny:

Fa­sti­gium domu nad skra­wym ob­ło­kiem

Czer­ni się w trój­kąt; ni­żej biust zło­co­ny,

Z fra­mu­gi cięż­kie wy­chy­liw­szy czo­ło,

Rzekł­byś, iż chył­kiem po­glą­da wo­ko­ło.

Zo­fi­ję z Kni­dos mę­drzec miał u sie­bie.

– Ucznio­wie w lau­rów cien­ni­kach sie­dzie­li,

Cze­ka­jąc: gwiaz­dy aż bły­sną na nie­bie,

Cze­ka­jąc: po­moc aż ich roz­we­se­li

Tym ogniem tyl­ko po­mo­cy wła­ści­wym,

Ni to wi­dzial­nym, ni świa­tłym, lecz ży­wym,

Ogniem we­wnętrz­nej go­rącz­ki i drga­nia

Po­wiek, gdy cię­żeć po­czną od czu­wa­nia,

A słów mie­rzo­nym śpie­wa­nych ak­cen­tem

Sko­ro się przy tym wy­rzu­ci nie­ma­ło,

I sub­tel­no­ści nie­jed­nej, za­krę­tem

Wstecz­nym, sko­ro się do­brze na­szu­ka­ło – -

I czło­wiek, w ca­łej my­śle­nia ma­chi­nie,

Po­czy­na czuć się zo­sta­wio­nym so­bie,

Lu­bu­jąc gięt­kość jak sko­czek na li­nie,

Sta­re­go ojca nio­są­cy w oso­bie.

– Tej to go­rącz­ki z na­ło­gu cze­ka­no,

A co­raz nową rzecz dys­ku­to­wa­no.

Zo­fi­ja z Kni­dos po­śród tej dru­ży­ny

Mą­drej po­dob­ną była do opa­lu,

Co zda się mie­ścić wszyst­kie tę­czy pły­ny -

Lecz nie roz­le­wa ich z skąp­stwa czy żalu?

Żalu – bo opal z łza­wym bły­ska mę­tem;

Skąp­stwa – bo blask swój wy­ce­dza ze wstrę­tem.

Zro­dzo­na w Kni­dos, w Rzy­mie wy­cho­wa­na,

Gdy­by to było nie za Ad­ry­ja­na,

Kie­dy już Sy­bill błę­kit­ne ja­ski­nie

Pro­ro­czych w so­bie nie kry­ły trój­no­gów -

Może by głos jej był jako na­czy­nie

Brzmią­ce – dla lu­dzi śmier­tel­nych i bo­gów.

Lecz inny wzy­wał smak, rzą­dzi­ło nie to:

Była więc wię­cej od Sy­bill – ko­bie­tą!

Była tym sa­mym – bo cza­sów wła­sno­ścią,

Na­tchnie­niem sma­ków ich – z bez­świa­do­mo­ścią!

Pod tymi lau­ry, któ­rych liść sze­ro­ki

Lamp róż­no­farb­nych zła­ma­ły pro­mie­nie,

Sza­ty ją wiew­ne tulą jak ob­ło­ki

I ukła­da­ją na ci­che ka­mie­nie -

Z rzeź­bą ich łą­cząc tak żywą na­tu­rę,

Jak rzeź­ba wpa­ja się w ar­chi­tek­tu­rę.

Za­iste, odłam to ja­kiejś świą­ty­ni,

Gdzieś bar­ba­rzyń­skim roz­tar­tej obu­chem -

Nikt zeń ca­ło­ści no­wej nie uczy­ni,

Ni ją spo­krew­ni z cu­dzo­ziem­skim du­chem:

Za­wsze to bę­dzie pa­miąt­ka bez-łza­wa

Cze­goś, co nie ma isto­ty ni pra­wa.

Ty, coś ją wi­dział, za­kryj so­bie oczy

I po­wiedz, co z niej pa­mię­tasz szcze­gól­nie?

Nie gład­kość czo­ła, ni wie­niec war­ko­czy,

Pa­mię­tasz ja­kieś wzię­cie się – ogól­nie -

I głos: ten słod­kie mie­wać zwykł po­czę­cie

Po­tem się kro­plił jako płyn – a po­tem

Ja­ko­byś srebr­nym wy­dzwa­niał go mło­tem -

Po­tem – i ryl­ca było w nim zgrzyt­nię­cie!

Ruch też gło­so­wi wtó­ro­wał, a za­wsze

Prę­dzej, w obej­ście prze­cho­dząc ła­skaw­sze.

Taką to pa­nią mę­drzec go­ścił w chwi­li,

Kie­dy przez sa­lve mo­zai­ką wy­bi­te,

Na pro­gach sie­ni sto­pa­mi zu­ży­te,

Męże dwaj ci­chym ko­tur­nem wcho­dzi­li.

Star­szy był w sza­rym płasz­czu i tu­ni­ce,

A la­skę przed się sta­wiał jako świe­cę

Pro­stą, o wie­le dłuż­szą nad uży­tek.

Każ­dy zwój płasz­cza jego, za­ło­żo­ny

Jak par­ga­mi­nu pi­sa­ne­go zwi­tek,

Ła­mał się ostro lub ob­su­wał w stro­ny,

W spo­sób, iż z tyłu wi­dząc go o zmro­ku,

Jak sprzęt nie­ży­wy wy­dał­by się oku -

Sprzęt świe­żo zdję­tą sza­tą ob­rzu­co­ny.

"Mi­strzu Ja­zo­nie Magu! – rzekł mu dru­gi

Czy nie ra­czy­cie pro­sto do ogro­du?" -

A w glo­sie jego było coś i słu­gi,

I przy­ja­cie­la, i bli­skie­go z rodu.

– Sta­rzec krok zwró­cił za od­po­wiedź całą

I we­szli oba bocz­ną furt­ką małą.

We­szli – ostat­ni go­ście spo­dzie­wam.

Pe­ry­styl od­tąd pu­stą już prze­strze­nią – -

W ala­ba­stro­wej lam­pa sto­jąc bani,

Mdla­ła – ko­lum­ny bla­do się czer­wie­nią

Od stro­ny świa­tła, ciem­nie­jąc od dru­giej -

Cza­sem słów kil­ka po­sły­szysz za sie­nią,

Cza­sem le­ni­wy krok sen­ne­go słu­gi.

Lam­pa przed­zgon­nym co try­śnie pro­mie­niem,

To się mo­zai­ki na zie­mi po­ru­szą,

To ara­be­ski za­trzę­są skle­pie­niem,

Jak­by gmach – cia­łem, ona była du­szą.V

Po­mię­dzy świ­tem a nocy znik­nię­ciem

Pło­mien­ne bla­ski ró­żo­we z mro­ka­mi

Wal­czą, jak Cno­ta z świa­ta-tego Księ­ciem -

Mdła­we, lecz ufne, choć wciąż je coś mami.

Po­mię­dzy świ­tem a nocą jest chwi­la,

Gdy hoże łuny z czar­ny­mi kre­pa­mi

Błą­dzą, aż by­stry pro­mień je prze­si­la.

Ostat­nia gwiaz­da wte­dy w nie­bo to­nie,

A słoń­ce rude swe wy­no­si skro­nie -

I pe­rio­dycz­na pa­miąt­ka stwo­rze­nia

Wciąż od Pań­skie­go kre­śli się ski­nie­nia.

– Pod taką dobę do swo­jej go­spo­dy

Syn Alek­san­dra z Epi­ru po­wra­ca.

Wszedł i dwa pal­ce przy­ło­żył do bro­dy:

Drgnął, błęd­ną ręką płaszcz na so­bie maca;

Co gęst­sze zwo­je, to otrzą­snął le­piej -

I wy­biegł kro­kiem nie­pew­nym, jak śle­pi.

Nie­wia­sta, za nim pa­trząc z ko­ry­ta­rza,

Etru­skiej lam­py knot pod­ję­ła igłą

I po­ru­szy­ła oli­wę za­sty­głą,

Mru­cząc: "Czy mie­szek? drach­mę? nie uwa­ża!"

Tak szep­cąc, w ciem­ność ką­tów po­zie­ra­ła,

I szła, i mil­kła, i znów coś szep­ta­łaV

Po­mię­dzy świ­tem a nocy znik­nię­ciem

Pło­mien­ne bla­ski ró­żo­we z mro­ka­mi

Wal­czą, jak Cno­ta z świa­ta-tego Księ­ciem -

Mdła­we, lecz ufne, choć wciąż je mrok mami.

– Pod taką dobę u Ar­te­mi­do­ra

Do głów­nej sali wra­ca­no z ogro­du:

Śnia­dać zbli­ży­ła się ko­niecz­na pora

Dla go­ści, skrzy­dłem po­ru­szo­nych chło­du,

Chło­du, co, lubo let­ni, ostro go­dził

Na bez­sen­no­ścią go­rą­ce po­wie­ki

I trzeź­wił róże mdłe, a oczom szko­dził,

Po-roz­pa­rza­nym od we­wnętrz­nej spie­ki.

Szli więc do sali, gdy nie­wol­nik za­się,

Do lau­ro­we­go wbie­gnąw­szy cien­ni­ka,

Zdjął lirę Zo­fii wi­szą­cą na pa­sie,

Par­ga­mi­no­we zwit­ki spod sto­li­ka,

Pu­deł­ko z ko­ści sło­nio­wej z wo­nia­mi,

I od­dał służ­bie sto­ją­cej za drzwia­mi.

Nie­dłu­go uczta u Ar­te­mi­do­ra

Zwy­kły­mi koń­czyć się bę­dzie to­a­sty;

Wszel­kiej tam rze­czy osob­na jest pora,

I o wi­gi­lii naj­da­lej dwu­na­stej

Kto­kol­wiek sa­lve wy­bi­te mo­zai­ką

Ko­tur­nem swo­im nie­bacz­nie za­wa­dzi,

Przy­ję­tą bę­dzie po­cie­szał się baj­ką:

Że Mistrz dyk­tu­je wła­śnie, albo ra­dzi.

– Z Ko­ryn­tu ro­dem, Ar­te­mi­dor w Rzy­mie

Sła­wy uro­kiem oto­czył swe imię;

Był na­wet wzy­wa­ni do Ad­ry­ja­na,

Na po­słu­cha­nia tre­ści nie­wia­do­mej -

Bliż­si wsze­la­ko – tych przyj­mo­wał z rana -

Twier­dzi­li, że był wol­nym jak ato­my,

Że w Ad­ry­ja­nie ce­sarz dlań jest człe­kiem,

Że Amal­tei na­pa­wa go mle­kiem,

Że w jed­nym le­d­wo fol­gu­je mu snad­nie:

W ar­che­olo­gii – któ­rą zna do­kład­nie.

Pew­na jest wszak­że, iż ci bliż­si, wła­śnie

Im wię­cej bliż­si, wi­dzie­li mniej ja­śnie.

To miał do sie­bie Mę­drzec, tak iż w domu

Sta­wał się pra­wie nie zna­nym ni­ko­mu.

Nie był to wszak­że fał­szerz, ni ja­ko­wy

Po­chleb­ca pła­ski, ni umysł ja­ło­wy,

Ni ta­jem­ni­cą owia­ny mąż czy­nu,

Ary­sto­kra­cji szpieg, albo szpieg gmi­nu.

– Wca­le. – Fi­lo­zof był to szko­ły wła­snej -

Ta, że po­sa­dy nie ma­jąc zbyt ja­snej,

Utrzy­my­wa­ła się w ca­ło­ści ści­słej

Przez so­li­dar­nie ukry­wa­ną próż­nię,

Im bar­dziej uczeń w du­chu był za­wi­sły,

Zo­bo­wią­zy­wał wię­cej – lecz ostroż­nie -

Wy­la­nia przy tym ską­py? czy lę­kli­wy?

Koń­czył, iż jak się skła­mał, tak był żywy!

Chcesz po­znać war­tość szko­ły lub po­da­nia,

Na ich ostat­nie spoj­rzyj eg­zem­pla­rze:

Tych je­śli błę­dem są po­ca­ło­wa­nia,

Ja­każ być musi mi­łość pier­wo­wzo­ru! -

Tych je­śli ce­chą jest siła-upo­ru,

Ja­każ być musi na cze­le ska­li­stość? -

Tych je­śli bru­dem ca­łym sza­ta z woru,

Ja­każ być musi na gó­rze prze­czy­stość?

Ar­te­mi­do­ra ulicz­ni czci­cie­le

Po­dob­ni byli do zbie­głych kli­jen­tów,

Gdy ogłu­sza­li, roz­pra­wia­li wie­le;

Sko­ro kto prze­czyć śmiał – szu­ka­li mę­tów,

A czę­sto na­przód, czu­jąc się nie­pew­ni,

Koń­czy­li śmie­chem lub milk­nę­li rzew­ni.

Dla mniej ćwi­czo­nych mie­li po­bła­ża­nie,

Zwłasz­cza w pu­blicz­nych miej­scach oczy­wi­ste;

Lecz jak­by mó­wiąc: "Cóż mi da­jesz za nie?

Uderz choć czo­łem i wpisz się na li­stę."

Ko­rync­ki mę­drzec ma­wiać zwykł: "Gdzie ru­szę,

Ob­le­ga­ją mię te Epi­me­usze " -

I nie­raz w szcze­rym wi­dzia­łeś go gnie­wie,

Gdy któ­ry z owych wie­szał się na drze­wie,

Lub pa­trzył w ogród Ar­te­mi­do­ro­wy,

Co robi mę­drzec? gdy nie mie­wa mowy -VI

Zo­fia, do sie­bie we­szedł­szy le­ni­wo,

Wśród per­skiej sofy skro­nie utu­li­ła

I płasz­cza je­den róg po­wle­kła krzy­wo

Ku ra­mie­nio­wi – i tak zo­sta­wi­ła:

Nie jak kto spo­cząć chcą­cy się odzie­wa,

Lecz jak kto, nie chcąc nic, co po­cznie, zry­wa.

Ten ją owład­nął woli bez­kie­ru­nek -

I zo­sta­wa­ła tak, pa­trząc na lirę,

Na skrzyn­kę z ko­ści, gdzie się cho­wa mir­rę,

Na zwit­ki wresz­cie, któ­re przez tra­fu­nek,

Po­mię­szał słu­ga z prze­no­śnym cię­ża­rem -

I po­my­śli­ła: co też one zna­czą? -

Lecz zo­sta­wa­ła pod bez­wo­li cza­rem,

Ma­rząc: czy same do niej przyjść nie ra­czą? -

Słoń­ce co­raz to ja­śniej­szym pro­mie­niem

I co­raz cie­plej wzie­ra­ło w miesz­ka­nia,

Przed­mio­ty jed­ne usu­wa­jąc cie­niem,

Zbli­ża­jąc dru­gie przez ich wy­świe­tla­nia.

Na par­ga­mi­nu zwi­tek pro­mień żwa­wy

Spadł, jako zło­ty liść na ciem­ne tra­wy,

I błysz­czał, chwie­jąc się nie­ja­ką chwi­lę -

I znikł – i na­stał mo­ment ciem­nej prze­rwy:

Płaszcz Zo­fii fru­nął z lek­ka, jak mo­ty­le -

Wsta­ła – i le­gła znów, pa­trząc jak pier­wej.

Kto była Zo­fia? – wie­my, lecz czym w Rzy­mie?

Od­po­wiedź z zwy­kłych po­zo­rów za­wi­ła:

Bez­męż­na, sama w wil­li swo­jej żyła.

Nada­wa­no jej Po­etes­sy imię;

I tę ję­zy­kom ludz­kim daw­szy stro­nę

Oso­bi­sto­ści swej, czu­ła się wol­ną.

– "Nie dar­mo pio­run lau­ro­wą ko­ro­nę

Mija" – ma­wia­ła, gdy była swy­wol­ną,

Gdy osłu­pie­nia mi­ja­ły ją owe

Czę­ste, dla któ­rych ucho­dzi­ła w stro­nę,

Lub jak nie­daw­no na par­ga­mi­no­we

Pa­trzy­ła zwit­ki – – – – – – – – – – – – – – – – – – osłu­pie­nia, niby

Do wy­czerp­nię­cia wnętrz­ne­go po­dob­ne:

Oczy jej wte­dy szkli­ły się jak szy­by l

Zda­ły się szu­kać cze­goś pal­ce drob­ne:

Cze­goś, jak gdy­by strun liry znik­nio­nej -

Cze­goś, jak gdy­by pe­reł­ki zgu­bio­nej.

Na­resz­cie wsta­ła – za nią płaszcz szkar­łat­ny

Po­wlókł się, jako cięż­kiej fali stru­ga.

Pod­ję­ła zwit­ki w spo­sób tak udat­ny,

Jak­by kto pa­trzył na nią, może słu­ga -

I roz­wi­nąw­szy, że były ob­fi­te,

Cie­ka­wość wzro­sła, co by za­wie­ra­ły? -

Lecz nie czy­ta­ła – ra­czej, jak są zwi­te,

Ba­czy­ła, zwój ich roz­to­czyw­szy cały,

Po­dob­ną bę­dąc w tej ci­chej ro­bo­cie

Do ja­kiej daw­nej Sy­bil­li, gdy w gro­cie

Po­prze­kre­śla­nej słoń­ca pro­mie­nia­mi,

Jak w stru­nach zło­tej liry roz­rzu­co­nych,

Duma – a duch jej trze­po­ce skrzy­dła­mi,

O wy­so­ko­ściach ma­rząc nie­zgłę­bio­nych.

Wresz­cie, po­czą­tek zna­la­zł­szy rap­so­du,

Czy­ta­ła – – – – – – – – – – – – – – – "Zo­fio!" – grec­kie były sło­wa -

Tu za­trzy­ma­ła się: "Szko­da za­cho­du! -

Mó­wiąc – za dłu­ga rzecz: roz­bo­li gło­wa -"

Da­lej: "Zo­fi­jo! – zna­czy tu: mą­dro­ści!" -

I śmiać się bar­dzo po­czę­ła z za­zdro­ści -

Komu? – mą­dro­ści? – więc, koń­cząc czy­ta­nie

Rze­kła: "Nie do mnie!" – z gnie­wu czy z ra­do­ści -

"Wsze­la­ko – krew­ne mi te wszyst­kie pa­nie

Z Olim­pu, bądź­myż prze­to, jak przy­stoi

Na po­kre­wień­stwo, mą­drzy – cóż tam stoi?"

– – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – -

ZWI­TEK PIERW­SZY

§ 1

Mą­dro­ści! to­bie po­ślu­bi­łem z daw­na -

I oto wzię­ła mię ta Roma sław­na

W wiel­moż­ne dło­nie swo­je, mnie, z Epi­ru

Sie­ro­tę! – Ów­dzie mdłą by­łem ro­śli­ną

Na pu­st­ce dzia­dów; tu – dro­bi­ną żwi­ru.

Mniej: py­łem, może i pyłu dro­bi­ną.

Zo­wąd próg domu zda­wał mi się świa­tem,

Stąd Epir cały pro­giem mi do­mo­wym.

Roz­sze­rzy­łem się, praw­da; idzież za­tem,

Że wzro­słem?- – – – – – – – – – – – – – – – – zwit­kiem tym par­ga­mi­no­wym

Moż­na by lu­dzi oto­czyć gro­ma­dę,

Tak bo sze­ro­ki! – wszak­że jed­nym sło­wem,

Krót­szym a głęb­szym, wle­wać moż­na radę,

Moc, roz­rzew­nie­nie, po­cie­chę, lub zdra­dę! -

Cóż stąd?-

Czy czło­wiek, wi­dząc tak sze­ro­ko

Na każ­dą chwi­lę swo­je­go ży­wo­ta,

Ile za­kre­śla mu do­ko­ła oko,

Do­szedł­by, gdzie są wszech­mą­dro­ści wro­ta? -

I wiel­kich świa­ta spo­tkał lu­mi­na­rzy

Tam, gdzie po­wi­nien, nie tam, gdzie się zda­rzy?

Czy ra­czej zwie­dzić wi­nien ob­szar cały,

Nie okiem jego, lecz okiem ludz­ko­ści

Skre­ślo­ny jemu, gdy był jesz­cze mały,

I śnił na pro­gów wła­snych po­chy­ło­ści,

I pa­trząc, gdzie się wid­no­krąg za­skle­pia,

My­ślił, że czło­wiek, sko­ro tam do­bie­ży,

Rę­ko­ma swy­mi nie­bios się ucze­pia,

Wy­sy­sa nek­tar i jak Ba­chus leży? – – – – – – – – – – – – – – – – – – – -

Trze­baż więc za­wsze, by ser­ce gó­ra­la

Po bru­kach mia­sta pier­wej się wy­tar­ło

I łza czło­wie­cza wę­dro­wa­ła z dala

Tu? – by sa­mot­niej niż w za­ci­szy mar­ła,

Tward­nie­jąc z wol­na jak ziar­no opa­la!

Złot­nik aże­by brał po­tem jej ją­dro,

Wa­żył i w kol­ce osa­dzał, i może,

De­wi­zą jaką na­zna­czyw­szy mą­drą,

Przy­piął do ci­żem, lub psu na ob­ro­żę! -

Nie! – tu jest cza­sów ja­kaś ta­jem­ni­ca,

Albo tu kła­mie się już jak dla rymu,

Albo jed­ne­go tu nie ma szlach­ci­ca,

Co by, jak Sci­pio, sam ga­dał do Rzy­mu,

Albo tu cała szlach­ta – to kon­ni­ca! – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – -
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: