Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Rachunek obcego sumienia - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
31 sierpnia 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
25,90

Rachunek obcego sumienia - ebook


„Rachunek obcego sumienia” Mirosława Prandoty to pewnego rodzaju spowiedź bohaterów, jak również próba rozgrzeszenia oprawców, z rąk których ginęły ich najbliższe rodziny. Wojna nikogo nie oszczędziła, bo ci, którzy ją przeżyli zmienili się na zawsze. Bohaterowie ukazani w powieści pochodzą z zupełnie innych warstw społecznych. Poniekąd nigdy się nie spotkali, nawet nie wiedzieli o swoim istnieniu, a jednak los w pewien sposób łączy ich ze sobą. Jeden z bohaterów książki do okresu wojny odnosi się z sarkazmem. Czuje pogardę zarówno dla Niemców, którzy jako pierwsi wkroczyli na teren wsi, ale również dla Rosjan, którzy chcieli „naprawiać szkody”, tworząc nowoczesne „kołchozy”, budując spółdzielnie i bloki. Drugi, uczony profesor, próbuje wszystko wytłumaczyć w sposób naukowy, natomiast trzeci, potomek szlacheckiej rodziny Millerów widzi tylko zasługi narodu niemieckiego, a przede wszystkim swojego stryja, który był dowódcą SS.

„Rachunek obcego sumienia” to nie tylko powieść o tematyce czasu wojennego, ale również poruszająca ważniejsze, nadziemne wartości, takie jak poszukiwanie własnego „ja”, zrozumienie tego, kim naprawdę się jest i skąd się pochodzi. Dla kogo tak naprawdę jest ważne, gdzie się urodziliśmy i jakiej jesteśmy narodowości? Dawniej mogliśmy za to zginąć, a dziś nie ma to najmniejszego znaczenia. Książka w dość łagodny sposób, ukazując trudne czasy wojenne - głównie dzięki opowieściom starego człowieka z Czarnego Lasu, pomaga zrozumieć, w jaki sposób ludzie próbowali przetrwać wszystkie wydarzenia dziejące się wokół.

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7900-767-7
Rozmiar pliku: 1,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Rozdział I. Wyznania Aleksandra D.

Sprzedała mnie za cenę wieprzka

Szlag by to trafił! Nie ma chyba nic gorszego niż zły sen. A tej nocy spało mi się fatalnie. Dopiero o drugiej zapadłem w nerwową drzemkę, ale już godzinę później obudził mnie wiatr. Wiatr zmagał się z budynkiem na wszystkie sposoby. Za ścianą trzeszczało, dudniło, piszczało, wyło i skrzypiało. O czwartej zaczął padać deszcz, więc gama dźwięków poszerzyła się o bębnienie w szyby. Mimo wszystko powinienem być spokojny, ponieważ budynek nie mógł rozsypać się choćby dlatego, że był niemiecki, a sąsiad z dołu jeszcze niedawno przekonywał mnie, iż wszystko co niemieckie daje odpór każdej burzy.

– Guten Morgen, Herr Kaufman! – pozdrowiłem go rano w korytarzu, kiedy na czczo, ale za to z kanapką w torbie podróżnej, wychodziłem do taksówki, która miała dowieźć mnie na dworzec.

– O! – zawołał sąsiad, nie odpowiadając na pozdrowienie, nasłuchując za to uważnie szalonego wycia wiatru. – Słyszy pan? To jest diabelskie wycie. W piekle zrobił się przeciąg. Ktoś tam zapomniał zamknąć drzwi.

Sąsiad jest stolarzem. Z natury małomówny, głos zabiera tylko w sprawach, na których się zna.

Do dworca dojechałem bez przeszkód. W przestronnej poczekalni nie wiało, drzwi były nowoczesne, zamykały się same. Miałem pół godziny czasu do odjazdu pociągu.

Wypiłem kawę w barze. Zagryzłem biszkoptem. Usiadłem na drewnianej ławie ze zdobionym oparciem. Wysoko na ścianie tykał zegar.

Jechałem do ojca. Nigdy go nie widziałem. Znałem tylko jego nazwisko i miałem mgliste pojęcie o tym, gdzie mieszka. Jedno było pewne: musiałem go odnaleźć! Za oknami wiał wiatr, pociągu nadal nie było, a ja wybierałem się do nieznanego mi ojca.

Przez megafon podali komunikat:

– Meine Damen und Herrer…

I tak dalej. Ktoś niedostrzegalny poinformował miękkim barytonem, że nie będzie pociągu. A przynajmniej nie będzie tego pociągu, na który akurat czekam. Wiatr połamał kilkanaście słupów. Zwaliły się na tory i pozrywało trakcję elektryczną.

Minie trochę czasu, zanim wszystko będzie naprawione.

Zauważyłem, że wiele osób przejęło się informacją wypływającą z megafonu. Nie! Nie wiatrem i słupami, które wylądowały na torowisku. Katastrofą było samo zamieszanie w rozkładzie jazdy. Miał być pociąg, a nie ma go! Skandal? Oczywiście! Skandal, który natychmiast powinien zaniepokoić samego kanclerza.

Zrobiło mi się zimno. Wysokie sklepienie sali dworcowej, mimo że czyste i ozdobione artystycznie wypalonym drewnem, budziło u mnie uczucie obcości i chłodu. Mieszkałem w Niemczech już piętnaście lat. Mówiłem po niemiecku lepiej niż wielu moich sąsiadów, obok których spędzałem dni i noce, jadłem niemieckie jedzenie, kochałem niemieckie dziewczyny, nawet sny miewałem niemieckie, a mimo to czasami nawet w gorącej niemieckiej łaźni odczuwałem chłód. I nie dla nich, żaden tam Auslaender. Porozumiewałem się wszak językiem literackim, mogłem wygłaszać kazania i nikt by nie powiedział, że jestem skądinąd. Dla siebie byłem tu obcy!

Dopiero kilka lat po zakończeniu wojny, do mojego kraju z Niemiec, powróciła matka. Przebywała długi czas na robotach przymusowych u Bauera, a kiedy umilkły działa, podjęła próbę pozostania tam już na nowych warunkach, bo namówił ją do tego syn Bauera, który potrafił zakochać się w niewolnicy swojego ojca. Czy z wzajemnością? No cóż… Jeżeli została…

A kiedy przyjechała do Polski, miała już mnie, zasianego w jej brzuchu przez syna Bauera. Zamieszkała kątem u znajomych w Gdańsku i nie wiedziała, co ze sobą zrobić, bo przecież za kilka miesięcy miałem przyjść na świat. Gdy już się urodziłem, matka była prawie tak bezradna jak ja. Mówiła do mnie po niemiecku, kiedy nikt nie patrzył. Nie mogłem pamiętać, co wtedy mówiła, ale dziś wyobrażam sobie, że mówiła tak:

– Meine liebe Kind! Meine liebe Kind!…

Co dalej? Trudno odgadnąć, ale chyba nie mogliśmy się porozumieć, bo wytrzymała ze mną tylko półtora roku. A potem zwyczajnie mnie sprzedała. Za trzydzieści tysięcy złotych, co w 1949 roku nie było wcale sumą oszałamiającą. Zdaje się, że wieprzek kosztował mniej więcej tyle samo. Ma się rozumieć, chodzi o dużego, wypasionego wieprzka w sam raz na salceson. Ja byłem mały, chudy i do niczego. Podobno byłem też niegrzecznym dzieckiem, bo darłem się na cały głos: „Mama, mama”, gdy pojąłem, że zamieszkałem nagle u obcych, nieznanych mi dotychczas ludzi.

Ile czasu mogłem tak się wydzierać? Nie pamiętam. Na pewno w jakimś momencie przestałem. W końcu… Ile można?

Od tamtej pory nie widziałem już matki. Wychowali mnie kupcy, otaczając luksusem na miarę czasu. Dali mi nazwisko, kupili ubranie, zaprowadzili do szkoły. Nazywałem się Aleksander D., „D.” i koniec! Owszem, nosiłem to swoje przypadkowe nazwisko, ale nie widzę powodu, dla którego miałbym podawać jego pełne brzmienie. Moi nowi rodzice nazywali się „D.”, to i ja nie mogłem nazywać się inaczej. Zresztą i tak nie miałem na to najmniejszego wpływu. Państwo „D.” nie mieli własnych dzieci, ale mieli pieniądze. Za te pieniądze kupili sobie mnie, Aleksandra D., za cenę wieprzka.

Być może taka była wtedy w Gdańsku cena za dzieci. Dopiero później dowiedziałem się, że moja matka pochodziła spod Kielc, ale tam widocznie dzieci były tańsze i dlatego przyjechała do Gdańska prosto z Niemiec, aby drożej mnie sprzedać. Przynajmniej wydaje mi się, że tak było, ale pewności nie mam.

Nie pytałem. Owszem, chciałem zapytać, cały czas chciałem, tylko że się wstydziłem, jak to dziecko.

Rozdział II. Opowieść Starego Człowieka

To duża wieś i było w niej komu umierać

Lubię, kiedy świeci słońce, takie złociutkie, ciepłe i wesołe. Zakładam wtedy kapelusz, biorę laskę wystruganą z brzozy, wychodzę z domu i przenoszę się na ławkę, która stoi pod kasztanowcem. Kasztanowiec jest ogromny, ma sto lat, albo i dwieście, a jego rozłożyste konary zasłaniają połowę podwórka. Kiedy robi się gorąco tak jak dzisiaj, na podwórko przyłażą psy z okolicy i układają się w cieniu kasztanowca. Psy są niczyje, trochę na mnie powarczą. Wiedzą, żem stary, a na starych można warczeć, to i warczą.

Już nie pamiętam kto sklecił moją ławkę, ona też jest stara, ale chyba zrobił to któryś z moich uczniów. Mieszkam w tej wiosce od dawna, byłem tutaj pastuchem, ale że przy krowach lubiłem czytać książki, ludzie mówili mi „nauczycielu”. Mówili tak z szacunku. Opowiadałem młodym co wyczytałem z książek. Słuchali uważnie i pytali, jak czegoś nie rozumieli. Byłem cierpliwy, pasłem krowy dla kilku pokoleń i cały czas czytałem, a oni ciągle słuchali moich opowieści. Nie miałem szkoły, ale miałem uczniów, którzy z natury rzeczy próbowali zaskarbić sobie moje względy. No i jeden z nich zrobił ławkę, zwyczajnie, bez pytania, jak to uczeń. Nawet nie wiem, czy jeszcze żyje, zresztą wielu pomarło, a ci co zostali siedzą na razie przy oknie i wyglądają wiosny. Może jeszcze nie wiedzą, że nadeszła?

Jest maj. W nocy rozkwitły pąki na moim drzewie. Czteropalczaste zielone listki skryły się nagle pod białymi kiściami pachnących kwiatów. Lubię to moje drzewo. W naszej wiosce nie ma podobnego.

Nasza wieś nazywa się Czarny Las. Leży w odległości dwudziestu pięciu kilometrów od Gdańska, który dawniej nazywał się Danzig, chociaż tak naprawdę to wszystko zależało od tego, kto go nazywał. Aby wszystko było jasne, dodam, że w Czarnym Lesie nie ma lasu. Kiedyś może i był, ale i tak nikt nie wie kiedy i czy faktycznie był. Mamy za to własny cmentarz porośnięty drzewami, a na nim prawie tysiąc grobów, bo Czarny Las to duża wieś i było w niej komu umierać. Czasami można było nawet usłyszeć od niektórych, że gdyby ktoś nie wiedział co ze sobą zrobić, to niech podejmie męską decyzję i szybciej umrze, dopóki jeszcze zostało trochę wolnego miejsca na cmentarzu, bo nie wiadomo, co będzie później. A póki co, to na cmentarzu leżą Polacy, Niemcy i Żydzi. Niech im ziemia lekką będzie!

Przed wojną mieszkało u nas sto pięćdziesiąt rodzin. Sześćdziesiąt naszych, czyli polskich, tyle samo niemieckich i trzydzieści żydowskich. Była to wtedy wieś graniczna.

Za granicą, to znaczy o pół mili od mojej chałupy, stał słup pomalowany w czerwone i białe pasy, a obok słupa chodził taki jeden w mundurze i z karabinem, który nie pozwalał innym tam chodzić, chyba że do kościoła w niedzielę, albo kiedy krowy w dzień powszedni rozlazły się jak głupie i trzeba było zebrać je do kupy. Wtedy tamten z karabinem odkładał karabin, zachodził moje krowy z boku, ja z drugiego i razem żeśmy nawracali zwierzynę na właściwą drogę.

Ten z karabinem nie był sam, co jakiś czas wymieniał się na innego, też z karabinem. Według mnie i tak ważniejszy był karabin niż ten, co go nosił. Ten z karabinem, jakikolwiek by tam nie chodził, był przeważnie czerwony na pysku, a jak już poganiał za krowami, stawał się jeszcze bardziej czerwony. Zawsze krzyczał: „Los! Los!”. A ja mu na to: „Bóg zapłać”, bo tak wypadało, a byłem pobożny od małego. Nawet przez jedną zimę byłem ministrantem.

Oho, Czarny Las to pobożna wieś! W niedzielę ludzie chodzili do kościoła, a wtedy w Czarnym Lesie robiło się pusto. Polacy, znaczy się katolicy, mieli swój kościół w samym środku wsi. Żydzi, czyli ci, co to zamordowali Chrystusa, modlili się na skraju, koło rzeki. Stała tam taka nieduża kopuła, mówiło się na nią „bożnica”, ale z sympatią i bez prześmiechów. Niemcy chodzili do kościoła za granicą, było nie było pół mili od mojej chałupy, jak w mordę strzelił, bo tam zbierali się protestanci i słuchali kazań pastora Hendlera, co to za każdym razem nakazywał miłować wszystkich ludzi, nawet tych najgorszych, gdyby przypadkiem ktoś takich napotkał, nie daj Panie Boże!

W lipcowe soboty, kiedy kwitły jaśminy, a zapach kwiatów unosił się nad wioską, ksiądz proboszcz zapraszał niemieckiego pastora, a czasem nawet żydowskiego rabina do siebie na plebanię. Rozmawiali najpierw o zbawieniu wiecznym, a później o polityce. Gospodyni nalewała wina własnej roboty, podawała ciasto, co je sama upiekła i jeszcze konfitury z wiśni. Kiedy już wyczerpały się tematy, duchowni grali w oczko na pestki, zachwycali się pięknem przyrody i wznosili toasty. Najpierw za własne zdrowie, potem za zdrowie parafian, a na końcu za zdrowie całego świata i zakąszali ciastem z konfiturami.

Jak tak sobie dzisiaj pomyślę, to mi się wydaje, że sami dobrzy ludzie mieszkali kiedyś w naszej wsi, oddalonej dwadzieścia pięć kilometrów od Gdańska, który wtedy nazywał się Danzig, ale niekoniecznie. Dobrzy i zdrowi, bo przecież duchowni wielokrotnie zabiegali u Stwórcy o zdrowie dla swoich owieczek. I trzeba dodać, że ludzie nie byli głupi, co to, to nie. Wszyscy tu mówili dwoma językami, kłaniali się sobie przez płot, odwiedzali się wzajemnie w domach, zapraszali na chrzciny. A gdy Polak pokochał Niemkę albo Żydówkę, to wyprawiało się wspólną uroczystość. Mieszanych małżeństw było, co tu kryć, niewiele, ale jak mi Bóg miły, nikt nie chodził z kijem i nie wybijał młodym miłości z rozpalonych głów. Tutaj wszyscy żyli jak bracia i siostry, ot co!

Być może byłoby tak do końca świata, a z upływem kilkudziesięciu lat pochodzenie, znaczy się narodowość na metryce, straciłaby całkiem na znaczeniu, bo ludzie wymieszaliby się ze sobą wzajemnie, gdyby nie to, że pół mili za moją chałupą, znaczy się po zachodniej stronie granicy, doszedł do władzy największy bandyta w historii świata, a żaden z tych czerwonych na pysku, którzy chodzili z karabinami wokół biało-czerwonego słupa, nie zastrzelił drania. To na cholerę oni nosili te karabiny?

Rozdział III. Wyznania Aleksandra D.

Jakim cudem trafić w cycek?

Moja opiekunka była wspaniałą kobietą. Kiedy miałem sześć lat, kupiła mi marynarskie ubranko i zaprowadziła do szkoły. Było tylko jedno wolne miejsce, w pierwszej ławce. Wszyscy na mnie patrzyli, gdy tylko usiadłem. Nikt przecież nie miał tak eleganckiego ubrania jak ja, to i popatrzeć było warto. Inni mieli na sobie nędzny przyodziewek, przeważnie łatany na kolanach i na łokciach. Pani nauczycielka pisała na tablicy literki, zapowiedziała, żeby wszyscy naśladowali ją w swoich zeszytach, ale nikt nic nie pisał, bo każdy patrzył na mój szeroki marynarski kołnierz.

A gdy już pani nauczycielka odeszła od tablicy i rozejrzała się po klasie, dostrzegła przede wszystkim mnie.

– Jak się nazywasz? – zapytała niezbyt łaskawym tonem.

– Aleksander D. – odparłem, bo tak się faktycznie nazywałem.

– A kim jest twój ojciec?

– Ojciec? – przez dłuższą chwilę nie umiałem znaleźć odpowiedzi na to pytanie, bo ojciec nie był ani policjantem, ani lekarzem, ani szewcem, ani kominiarzem, a więc nie był kimś wyraźnym od pierwszego spojrzenia. – Ojciec… Mój ojciec jest dobrym człowiekiem! – wydukałem w nagłym przypływie wyobraźni.

– O! – zdziwiła się pani nauczycielka. – Jesteś pewny?

Czy byłem pewny? W tamtym czasie nikt w Polsce nie był niczego pewny. Pani nauczycielka nie należała do wyjątków. Wyjątkowy byłem tylko ja, bo nie miałem najmniejszej wątpliwości, że pan D., czyli mój ojciec, był dobrym człowiekiem. Otoczył mnie staranną opieką i dawał pieniądze pani D., czyli mojej nowej matce, aby kupowała mi wszystko, czego tylko zapragnę. Miałem w domu skórzanego krokodyla, dmuchaną żabę, wielkie pudło drewnianych klocków i drugie pudło, mniejsze, wypełnione ołowianymi żołnierzykami.

Żaden z moich szkolnych kolegów nie miał ani krokodyla, ani żaby, ani żołnierzyków. Mieli za to gumowe piłeczki do palanta i pałki. Po lekcjach szło się całą gromadą na łąki, gdzie nikt nie przeszkadzał i można było grać. Sztuka polegała na tym, aby pałką trafić w piłkę i jeszcze na tym, aby ta piłka poleciała jak najdalej. Niektórzy uczniowie nieźle opanowali już tę sztukę, natomiast ja nigdy nie umiałem dobrze uderzyć, piłka leciała tam, gdzie sama chciała, a członkowie mojej drużyny ustalili po głębszym namyśle, że takiego niedorajdy nie ma w całej szkole i kto wie, czy w ogóle nie w mieście! Może kiedyś był, koledzy wyrazili nawet uprzejmą gotowość do zapytania o to swoich ojców lub dziadków, ale póki co patrzyli na mnie z takim obrzydzeniem, że aż mnie samemu zbierało się na wymioty. Taki, który posłał piłkę najdalej, był najważniejszy wśród rówieśników, wszyscy patrzyli na niego z zazdrością ale i z szacunkiem, bo taka była kolej rzeczy. Ja mogłem co najwyżej samemu zabić się pałką, bo piłka robiła mi tylko na złość i wcale nie chciała lecieć tam, gdzie ją zamierzałem posłać. Tak naprawdę byłem więc najmniej ważny w klasie, bo wprawdzie uczyłem się dobrze, zawsze wszystko umiałem, ale ten jeden feler wykluczał mnie z kręgu osób godnych szacunku. Zatem – co by się o mnie nie mówiło, byłem po prostu nieudacznikiem.

Z drugiej jednak strony nie powinienem, mimo wszystko, uchodzić za najmniej ważnego, bo miałem pełne pudło żołnierzy, co niewątpliwie oznaczało, że byłem ich dowódcą. Dowódca nie może być najmniej ważny, byłoby to sprzeczne z obyczajem wojennym, a wszystko, co zalatywało wojną, miało wtedy niebagatelne znaczenie dla pełnienia rozlicznych funkcji w życiu towarzyskim uczniów z podstawówki. Skończyło się więc na tym, że dawano mi w różny sposób do zrozumienia, iż do szczytu mi jeszcze bardzo daleko, ale kontakty na średnim szczeblu nie będą bojkotowane.

Dobre i to. A kim byłbym bez krokodyla i żołnierzyków? Nikim. Szkolnym ciurą w marynarskim kołnierzyku. To państwo D., czyli moi rodzice, wyposażając mnie we wspomniane rekwizyty ważności, zadbali o to, abym nie stoczył się na samo dno szkolnej hierarchii. Wszystko, co najlepsze, dokonało się za sprawą dobrego człowieka i wspaniałej kobiety.

Do pani D. zawsze mówiłem „mamo”, chociaż na początku miałem wątpliwości, czy akurat tak powinienem do niej się zwracać. Z czasem jednak uwierzyłem, że to moja prawdziwa matka, bo, po pierwsze: innej nie było, przynajmniej nie było obok mnie, po drugie: zachowanie pani D. było zgodne z moimi wyobrażeniami o zachowaniu matki i wreszcie, po trzecie: to ja bardzo chciałem mieć matkę i miałem ją.

Przechodziłem z klasy do klasy na samych piątkach, mimo że nigdy nie nauczyłem się grać w palanta, a tymczasem w klasie szóstej wyszło na jaw, że palant to mało, bo trzeba jeszcze dobrze grać w dwa ognie. Teraz nie można było wymigać się pudłem ołowianych żołnierzyków. Zmieniła się hierarchia wartości. W dwa ognie grały też dziewczyny. Niektóre z nich miały już cycki, małe bo małe, ale zawsze cycki, więc teraz najważniejszy był ten, kto trafił piłką przynajmniej w jeden cycek, a jego posiadaczka nie pochwyciła piłki. Ho, ho! O takim wydarzeniu mówiło się tydzień lub dwa przed lekcjami i na przerwach, a taki, który dokonał dzieła, miał prawo czuć się jak król.

W naszej klasie był taki jeden, nazywaliśmy go Dziadem. Nie dlatego, żeby go poniżać, kojarzyć z powszechnie rozumianym dziadostwem, ale wprost przeciwnie. Dziad to był taki gość, któremu nikt nie podskoczył, to był super-Dziad! Nie wyróżniał się jakimś nadzwyczajnym rozumem, zresztą w kwestiach tak delikatnych nie wypada mi się wypowiadać, bo każde nieostrożne słowo mogłoby wystawić autorytet Dziada na niezasłużoną krytykę. Dziad był po prostu niezwykle sprawny fizycznie, co zapewniało mu niepodważalny szacunek u wszystkich uczniów. Jeżeli ktokolwiek próbował oznajmić komuś coś, czego tenże powinien wysłuchać, musiał zdanie zaczynać od słów: „Dziad powiedział, że…” albo „Dziad ma na ciebie oko” i tak dalej. Dziad został świętym za życia, bo podczas gry w dwa ognie raz za razem trafiał w jakiś cycek, dziewczyna wypuszczała piłkę z rąk i schodziła z boiska, a on sam nigdy nie dawał się zbić.

Tak naprawdę, choć wstyd przyznać, to dziewczyny były lepsze od nas w dwa ognie. Zarówno w łapaniu piłki jak i w zbijaniu przeciwników, a więc nas. Niektóre z nich miały tak mocny rzut, że nie było mowy o tym, aby złapać piłkę. Szczególnie zaś wtedy, gdy celowały w nogi. Każdy mecz zaczynał się od tego, że na jednym boisku stawało dziesięć dziewczyn, na drugim dziesięciu chłopaków, a za liniami po jednej matce do przerzucania piłek, ale również do zbijania biegających w obie strony zawodników.

Należałem do tych, których zbijało się w pierwszej kolejności. Trudno było mi to trawić na zimno, ale co mogły znaczyć moje utajnione emocje w sytuacji, gdy natura obdarzyła mnie dziurawymi rękami? Los mi nie sprzyjał, rodzicom nic o tym nie mówiłem, ale miałem trudności z zasypianiem. Gdybym wyznał to ojcu albo matce, zaprowadziliby mnie do lekarza, i co wtedy? Co bym powiedział? Że myślę o tym, jak nie dać się zbić albo jak złapać piłkę, albo wreszcie – jakim cudem trafić w cycek?

Oczywiście miałem też swoje dobre dni. Stało to wtedy, gdy przyjmowano mnie do drużyny zuchów. Taki zuch w ciągu jednego roku miał szansę zostać harcerzem, a harcerz nosił mundur oraz czworokątną czapkę z paskiem upiętym nad daszkiem. Frajda polegała na tym, aby pasek odpiąć i zaczepić pod brodą. Czapka i pasek pod brodą to był wtedy szczyt marzeń każdego zucha. Każdego, tylko nie mnie. Matka kupiła mi mundur i czapkę już następnego dnia po przyjęciu mnie w szeregi zuchów. Do szkoły przyszedłem pół godziny przed lekcjami, usiadłem w szatni nie zdejmując czapki i czekałem, co się będzie działo.

No i działo się. Na mój widok otwierali oczy nawet tacy, którzy przyszli do szkoły, mimo że jeszcze się nie obudzili. Wrażenie było niezwykłe. Dziewczyny nie mogły oderwać ode mnie oczu, a nawet sam Dziad dwa razy zaszczycił mnie spojrzeniem tego ranka, choć zwykle zaszczycał mnie swoim spojrzeniem dwa razy na miesiąc.

– Ach, to ty! – powiedział, potem skurczył się w sobie, podreptał jakiś taki przygaszony do drzwi, tam odwrócił się jeszcze i zapytał:

– To twoja czapka?

– No jasne, że moja! – zawołałem rozpromieniony, chociaż miałem świadomość, że czapkę noszę nielegalnie i że do jej noszenia będę uprawniony dopiero za rok lub dwa.

Dziad pokiwał głową i poszedł. Już nie pytał o nic więcej, a na drugi dzień przyszedł taki jeden, co siedział ze mną w tej samej ławce i rzekł:

– Dziad powiedział, że coś głupio wyglądasz w tej czapce.

O, wszyscy święci! Dziad powiedział…

Tego dnia ksiądz katecheta, którego ceniliśmy za sensacyjne opowieści o bohaterach Starego Testamentu powiedział, że chyba garb mi rośnie na plecach.

– Oleś, wyprostuj się! – nagabywał łagodnie.

– Proszę księdza, nie mogę – odpowiadałem z rozpaczą w głosie, bo miałem już w perspektywie paradowanie w czapce przez dwadzieścia cztery godziny na dobę, a tu Dziad powiedział, że głupio wyglądam, a to oznaczało, że nadal jestem do niczego.

Koniec Wersji Demonstracyjnej

Dziękujemy za skorzystanie z oferty naszego wydawnictwa i życzymy miło spędzonych chwil przy kolejnych naszych publikacjach.

Wydawnictwo Psychoskok

mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: