Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Randka z jeleniem - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
12 października 2016
Ebook
28,16 zł
Audiobook
33,90 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Randka z jeleniem - ebook

 

 

o osobista i autentyczna relacja związana z czasem zakładania pierwszej w Polsce prywatnej farmy

jeleni na Mazurach. Jest to niekiedy zabawna, a niekiedy nieco dramatyczna historia człowieka, który mieszkał wiele

lat w Anglii i wraca do Polski po to, by zmagać się z popegeerowska rzeczywistością. Dokonuje pionierskich

wyczynów pośród fantastycznych, ale i często bardzo nieprzyjaznych ludzi. Jest to prawie kryminał umiejscowiony pośród pięknej przyrody, zwierząt, ludzi i obyczaju.

Istotna role w książce odgrywa odnoszenie się do historii ciekawych miejsc Warmii i Mazur, a przede wszystkim do głębokiej, odchodzącej już tradycji polskiej i tworzenia nowych jej form o zupełnie odmiennych standardach.

Decyzja o przeniesieniu się na wieś nie tylko otworzyła nowy rozdział w życiu bohaterów, ale przede wszystkim zbliżyła ich do polskiej ludowej obrzędowości, do której tak chętnie odwołujemy się w naszych wyobrażeniach o sielskim życiu na wsi.

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8310-180-4
Rozmiar pliku: 12 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Wstęp

Niniejsza książka jest osobistą i autentyczną relacją związaną z czasem zakładania pierwszej w Polsce prywatnej farmy jeleni na Mazurach.

Jest to niekiedy zabawna, a niekiedy nieco dramatyczna historia człowieka, który mieszkał wiele lat w Anglii i wraca do Polski po to, by zmagać się z popegeerowską rzeczywistością. Dokonuje pionierskich wyczynów pośród fantastycznych, ale i często bardzo nieprzyjaznych ludzi. Jest to prawie kryminał umiejscowiony pośród pięknej przyrody, zwierząt, ludzi i obyczaju.

Istotną rolę w książce odgrywa odnoszenie się do historii ciekawych miejsc Warmii i Mazur, a przede wszystkim do głębokiej, odchodzącej już tradycji polskiej i tworzenia nowych jej form o zupełnie odmiennych standardach.

Decyzja o przeniesieniu się na wieś nie tylko otworzyła nowy rozdział w życiu bohaterów, ale przede wszystkim zbliżyła ich do polskiej ludowej obrzędowości, do której tak chętnie odwołujemy się w naszych wyobrażeniach o sielskim życiu na wsi.

W sentymentalnych i romantycznych egzaltacjach chcemy wierzyć, że te niezatarte jeszcze w pamięci naszych przodków albo przetrwałe na kartach literatury wspomnienia wiążące się z kulturą wsi wciąż istnieją. Kulturą, która przejawia się głęboką tradycją nieodmiennie wiążącą się z religią chrześcijańską, ale wyrosłą przecież na gruncie prawiecznych, pogańskich wierzeń. I to właśnie z głębokiego przywiązania do nich czerpie swą trwałość.Sylwester w Lidzbarku Warmińskim

Jeszcze przed świętami Bożego Narodzenia nasz przyjaciel Tomek zaprosił nas na sylwestra. Bardzo ucieszyliśmy się z tej propozycji, ponieważ nie mieliśmy żadnych innych planów na zakończenie mijającego roku. Uznaliśmy też, że będzie to znakomita okazja, by pomału wejść w warmińsko-mazurskie klimaty.

Lubimy Tomka i jego rozmaite pomysły na rozwiązywanie ludzkich problemów nie tylko w sferze gospodarczej, ale przede wszystkim w strefie polityki społecznej. Jest bardzo zręcznym i cenionym w kraju mediatorem. Ma też szerokie kontakty w regionie. Dlatego wspólny wyjazd do Lidzbarka Warmińskiego potraktowaliśmy jak rekonesans przed planowanym przez nas zakupem ziemi w tej okolicy. Tomek zapewniał, że będzie duże towarzystwo i świetna zabawa. Po latach spędzonych za granicą będzie to dla Ryszarda nowe doświadczenie.

Sylwester to trochę czas zadumy nad mijającym rokiem. Czy był to rok szczęśliwy? Czy nowy będzie lepszy?

Nie wszyscy wiedzą, dlaczego świętujemy sylwestra. Otóż według legendy w IV wieku papież Sylwester I pojmał smoka Lewiatana i uwięził go w lochach Lateranu. Smok w apokaliptycznej wizji nadciągającego końca świata miał się jednak oswobodzić, by zapalić niebo i pożreć całą kulę ziemską, kiedy na papieski tron wstąpi kolejny Sylwester. Gdy w 999 roku papieżem został Gerbert z Aurillac i przyjął imię Sylwestra II wśród wiernych zapanował wielki strach. Spodziewano się, że gdy nadejdzie nowy wiek, świat przestanie istnieć. Wybiła północ, rok 999 skończył się, wszystkie dzwony Rzymu rozdzwoniły się głośnym i złowieszczym grzmotem. I… nic szczególnego się nie wydarzyło. Ani niebo nie rozgorzało, ani nie rozerwały go straszliwe błyskawice i gromy, ani też miasto nie stanęło w płomieniach. Wszyscy cudem ocaleni odetchnęli z ulgą. Papież Sylwester II ukazał się na balkonie pałacu Laterańskiego, aby pobłogosławić miastu i światu. Szczęśliwy lud radośnie podchwycił jego słowa, które wszyscy mieszkańcy Rzymu przyjęli niczym znak spływającej z góry boskiej opieki chroniącej ich i uwalniającej przed wizją zagłady. Zapanowała ogólna radość i zabawa. Na pamiątkę tamtego wydarzenia, kiedy to Lewiatan nie unicestwił miasta, dziś świętujemy tę szczególną i jedyną taką noc w roku.

Nadszedł wyczekiwany przez nas sylwestrowy dzień. Przez okno zobaczyłam prześliczną szadź osadzoną na drzewach i jasne słońce. Ten piękny poranek nie wróżył jeszcze tego, co nastąpiło, później...

O umówionej godzinie zjawiliśmy się na Muranowie przed drzwiami przyjaciół Tomka, z którymi mieliśmy zabrać się do Lidzbarka Warmińskiego – celu naszej podróży. Ku naszemu zdziwieniu nikt nie odpowiedział na nasze stukanie do drzwi. Gdy już zdezorientowani sytuacją prawie od nich odchodziliśmy, otworzyła je zaspana Ania w piżamie. Zza jej pleców wyjrzał starszy pan, również w piżamie.

Zdziwieni popatrzyli na nas. Ania po dłuższej chwili założyła na nos okulary ze szkłami grubości denka od słoika i coś sobie zaczęła przypominać... Faktycznie, dziś mieliśmy wspólnie wyjechać na zabawę sylwestrową!

Oboje z profesorem biegali w bezładzie i szykowali się do podróży, to właśnie ich małym fiatem bowiem mieliśmy udać się na Warmię. Już po półgodzinie siedzieliśmy upchnięci w autku. Miałam złe przeczucia, kiedy zorientowałam się, że to Ania będzie kierowcą. Wkrótce też okazało się, że nie jestem najgorszym prorokiem. Ostra jazda przy gołoledzi i słabym widzeniu Ani dostarczyła nam wyjątkowo dużo emocji. Większe zakręty brała nieomal w powietrzu, wpadając co rusz w poślizg, z którego wychodziliśmy jedynie cudem. Dobrze, że trasa była o tej porze dość pusta. Jednak tuż przed samym Lidzbarkiem uderzyliśmy w barierę jednego z mijanych mostków. Ania tego właściwie nie zauważyła. Profesor także. Zajęty rozmową o ekonomii nie zwrócił nawet uwagi, gdy przyłożyliśmy błotnikiem w słup. Nie można było tego powiedzieć o nas. Bladzi ze strachu dojechaliśmy niedługo przed północą, dziękując Bogu za opiekę.

– Gdzie, Aniu, zrobiłaś prawo jazdy? – spytał Ryszard, gdy już wysiadaliśmy szczęśliwie z auta.

– W Stanach Zjednoczonych oczywiście – odpowiedziała z dumą w głosie.

Na miejscu byli już prawie wszyscy znajomi. A było ich wielu – kilku kolegów Tomka z dawnych szkolnych i studenckich lat oraz nasze dwie koleżanki. Rozlokowani w popegeerowskim baraku, gdzie boazerie z płyty pilśniowej i linoleum na podłodze cofnęły nas w czasie o co najmniej kilkanaście lat. Powiało komuną. Atmosferę dopełniało ostre światło jarzeniówek dające wyjątkowo obrzydliwą zimną poświatę rozlewającą się po wszystkich korytarzach. Ale było przynajmniej ciepło. A nawet za ciepło!

Obejrzawszy salę balową, uznałam, że chyba mam niezbyt odpowiednią kreację, niesłusznie bowiem Lidzbark kojarzył mi się dotąd jedynie z klimatem zamku biskupów warmińskich. Rzeczywistość nas nieco przerosła. Trzymamy jednak fason. Nie będę się demonstracyjnie przebierać. Odszukam za to w pamięci wspaniałą postać Mikołaja Kopernika, tak żywo wszak związanego z tym miejscem. Wprawdzie wciąż trwają dyskusje na temat jego pochodzenia, czy był Polakiem, czy też Niemcem, ale przecież na przełomie XV i XVI wieku nawet się nad tym nie zastanawiano, ponieważ nie było jeszcze pojęcia narodu... Nicolaus Copernicus powróciwszy na Warmię po odbytych studiach w Krakowie i na kilku uniwersytetach w Italii, gdzie studiował prawo i medycynę, mimo iż urodził się w Toruniu, to zamieszkał właśnie w Lidzbarku Warmińskim, gdzie rezydował jego wuj – biskup warmiński. Przyjął na początek skromną funkcję kleryka chełmińskiego, a następnie, kiedy obronił doktoraty, został kanonikiem warmińskim. Dopiero po jakimś czasie przeniósł się do Fromborka i Olsztyna, gdzie podczas wojny polsko-krzyżackiej zaangażował się w prace na rzecz obrony miast. Jego przodkowie trudnili się handlem, ale on wybrał dla siebie całkiem inną drogę. Pragnął pozostać przy nauce i korzystać z wielkiego przywileju osoby duchownej po to, aby dalej prowadzić badania. Już wtedy interesował się astronomią, której poświęcał coraz więcej czasu. Jednakże wskutek rozmaitych niesnasek spowodowanych złą atmosferą pomiędzy nim a pruskimi stanami, zwłaszcza Gdańskiem i Elblągiem, postanowił po raz kolejny opuścić siedzibę biskupów warmińskich pod kościelną władzą biskupa Jana Dantyszka. Biskup ulegający podszeptom nadgorliwych kanoników domagał się bowiem usunięcia Anny Schelling, gospodyni Kopernika, sugerując, że jej obowiązki względem duchownego wykraczają znacznie poza dopuszczalne.

Jak widać, w tamtych czasach Kościół borykał się z takimi samymi problemami jak współczesny... Jednakże w każdej epoce znajdą się złośliwi podżegacze, a spory o święcenia kapłańskie Kopernika trwały aż do XIX wieku. Konflikty nie ułatwiały życia Kopernikowi, który mimo to dalej prowadził badania w wielu dziedzinach nauki. Interesował się ekonomią, architekturą, geografią i fizyką. Rysował mapy i tworzył ilustracje do swoich naukowych dzieł. Pisał też błyskotliwe rozprawy ekonomiczne i doradzał królowi polskiemu w sprawach związanych z obiegiem pieniężnym, był autorem Traktatu o monetach.

Dokonywał niezwykłych odkryć. Jednak spośród wszystkich najważniejszym i tym, które odbiło się największym echem w świecie naukowych dokonań, było opracowanie heliocentrycznego modelu Układu Słonecznego. Według Kopernika Słońce stanowiło jego centrum, a Ziemia była jedną z planet obiegającą je po kolistej orbicie. Jego wielce rewolucyjna teoria została opublikowana ostatecznie w 1543 roku w dziele pod tytułem O obrotach sfer niebieskich, po łacinie: De revolutionibus orbium coelestium. Co ciekawe, mimo że dzieło zadedykowane zostało papieżowi, nie zostało przychylnie przyjęte przez Kościół, a nawet umieszczono je w indeksie ksiąg zakazanych. Podobnie jak wiele innych wartościowych dzieł pilnie strzeżonych przez benedyktyńskich mnichów w klasztorach Europy, co pięknie ukazała książka, a następnie wspaniała adaptacja filmowa Imię róży według Umberta Eco.

Teoria Kopernika stała się ostatecznie fundamentem nauk ścisłych i wpłynęła zasadniczo na postrzeganie planet i człowieka we wszechświecie. Stworzył on system kosmologii, na którym opierali się późniejsi naukowcy. Gdyby nie wylew krwi do mózgu i choroba, która doprowadziła do jego śmierci 21 maja 1543 roku, pewnie zawdzięczalibyśmy mu kolejne odkrywcze idee. Mikołaj Kopernik spoczywa pod posadzką nieopodal ołtarza Świętego Krzyża fromborskiej katedry.

Tymczasem rozważania na temat naszego wielkiego astronoma przerwał nam widok suto zastawionych stołów i balonikowych dekoracji sali bankietowej, co zdecydowanie poprawiło nam humor. Stoły pełne były wszelkiego dobra, z kuchni dolatywały swojskie zapachy żurku i bigosu. A nie były to czasy łatwe. Otwierała się nowa epoka i początek radykalnych przemian w kraju. A towarzyszący nam profesor miał swą cenną wiedzą wspomagać gospodarczy plan dla Polski.

Głodni i nieco psychicznie wykończeni ostrą jazdą po bandzie rzuciliśmy się na smaczne przekąski, po drodze nie było bowiem szans nawet na wypicie herbaty. Nie mówiąc już o najmniejszej restauracji, choćby takiej przy stacji benzynowej.

Po niedługiej chwili przybyli lokalni bonzowie. Stara gwardia, która nadal rządziła w terenie. I młode wilki, jeszcze trochę nieśmiałe. Ubrani w obowiązujące tu czarne garnitury z satysfakcją lustrowali wzrokiem nowo przybyłych gości, a zwłaszcza profesora ze Stanów Zjednoczonych. Po kilku toastach wzniesionych czystą wyborową nieco poluzowali kołnierzyki nieskazitelnie białych koszul. A potem wszyscy ruszyli w tany. Zaczęła się zabawa na dobre. Tańce przerywane częstymi toastami wprowadziły dobry nastrój do nieskrępowanej dyskusji z miejscowymi, którzy bardzo dbali, abyśmy się dobrze bawili. Zależało im też, aby pozostawić po sobie dobre wrażenie, aczkolwiek w rozmowach pojawiała się niepewność co do przyszłości. Czy nie okaże się ona złudna i krótkotrwała?

Wybiła północ. Poleciały z góry serpentyny, a confetti zasypało całą salę. Orkiestra dała tusz. Szampan lał się do kieliszków. Wszyscy wyszliśmy na śnieg z zimnymi ogniami, aby wznieść noworoczny toast. Chyba myślimy o jednym: co nam przyniesie ten nowy rok?. Czy spełnią się nasze marzenia o farmie na Mazurach?

Wilgotne zimno nocy zagoniło nas wkrótce z powrotem do wnętrza. Czekały nas kolejne atrakcje – wybór królowej i króla balu. Rozbawieni wytypowaliśmy spośród naszego towarzystwa parę narzeczonych – Dorotę i Pawła. Dwa przeciwieństwa. Połączenie ognia i wody, jednak wyraźnie mających się ku sobie. Muszą wraz z innymi wybranymi parami wykonać szereg tańców, aby wyłonić spośród całej grupy tych szczęśliwców, na których czeka już główna nagroda – strojny w sztuczne pióra cukrowy ogromnych rozmiarów łabędź! Widać od razu, że dla Pawła to istna tortura. Publiczne wykonanie czegokolwiek przyprawia go o wstręt i całkowitą niemoc. Za to Dorota jest w swoim żywiole. Otwarta i lubiąca taniec ciągnie za sobą sflaczałego partnera, który ze wzrokiem wbitym w podłogę marzy zapewne, aby ten cyrk i farsa czym prędzej znalazły wreszcie swój finał. Naszym ulubieńcom zapewniamy rzecz jasna głośny doping, bo nagroda w końcu nie byle jaka! Wreszcie jury ogłasza wynik. Aplauz z naszej strony zagłuszył grającą orkiestrę, która usiłowała przebić się z jakimś romantycznym szlagierem lat siedemdziesiątych. Już wiemy, że gustowny „łabądek” ku rozpaczy konkurencji trafi w ręce naszych przyjaciół.

Zabawa powoli chyliła się ku końcowi. Na parkiecie pozostali już tylko najwytrwalsi.

O świcie wyrwało nas ze snu głośne stukanie do drzwi i rozpaczliwy płacz Ani.

– Panie Ryszardzie! Panie Ryszardzie! Mąż umiera... Niech go pan ratuje!

Ryszard jeszcze nie całkiem przytomny pobiegł za nią do ich pokoju, gdzie profesor leżał na podłodze i nie oddychał. Błyskawiczny masaż serca i sztuczne oddychanie przywróciły mu funkcje życiowe. Zwarty krąg sylwestrowych gości przyglądał się tej dramatycznej reanimacji. W tym momencie poczułam rzeczywistą moc tego wyjątkowego sylwestrowego czasu. Przypomniałam sobie groźnego Lewiatana, który już czyhał na sposobność użycia swej złowieszczej siły sprowadzającej nagłą śmierć. Ale kiedy przyszło mu zmierzyć się z siłą dobra, która przywróciła życie odchodzącemu profesorowi, po prostu gdzieś zniknął, a może zapadł się pod ziemię?

Teraz spostrzegłam, że Ryszard jest całkiem nagi. Do tej pory nikt nie śmiał zwrócić mu uwagi. Pozwoliłam sobie skomentować ten fakt po cichutku...

– Wszyscy to widzą – odpowiedział i powoli odszedł.

Król pozostał nagi. Jeszcze nie wiedział, że uratował właśnie niedoszłego noblistę przed złem Lewiatana...Mazurska przygoda

Kiedy dwadzieścia lat temu poznaliśmy się przypadkiem w Chinach, przez myśl mi nie przeszło, że kiedyś los połączy nas na zawsze, a swój wspólny azyl znajdziemy na Mazurach. Mieszkający na stałe w różnych krajach, on – w Anglii, ja – w Polsce. My, z duszy podróżnicy, żądni wiecznej przygody, pragnący być jednocześnie w wielu miejscach na świecie, wolni, bez zobowiązań i poczucia przywiązania staniemy się orędownikami życia na pustkowiu, wśród lasów, pól i łąk!

Owszem, oboje kochaliśmy wypady za miasto, wieś, naturę i zwierzęta. Lubiliśmy także ciszę potrzebną do odzyskania wewnętrznego spokoju i harmonii, złapania oddechu po trudach podróży. Ale ja nigdy wcześniej poza dziecięcymi wakacjami w przeszłości nie spędzałam na wsi więcej niż kilka dni w roku.

Dlatego też do pomysłu posiadania siedliska, a tym bardziej założenia tam farmy jeleni odniosłam się z początku z dużym sceptycyzmem.

Co innego Ryszard, ten miał rozsądnych rodziców, którzy urządzali swoim dwóm synom rokrocznie miesięczne wiejskie wakacje gdzieś na Podlasiu u zaprzyjaźnionego od lat z rodziną zamożnego gospodarza, zwanego wówczas kułakiem...

Ten po ojcowsku zajmował się chłopcami, wprowadzając ich w świat codziennych zajęć. I tak oto poznawali, czym jest hodowla zwierząt, uprawa zbóż, obsługa maszyn rolniczych, a przede wszystkim jak wygląda mozolna praca na roli.

Jakże mądre i przydatne były takie wakacje, okazało się dopiero po latach.

Ważna stała się też kontynuacja dawnych tradycji rodzinnych związanych z długą obecnością dziadka Ryszarda w Podhorcach, gdzie był wiele lat zaufanym plenipotentem księcia Sanguszki. Opowieści na ten temat rozbudziły w nas ukryte tęsknoty o prawdziwym polskim dworze, rodowej siedzibie i głęboko zakorzenionych tradycjach.

Pomimo mojego wcześniejszego sceptycyzmu i nieufności co do podjętej decyzji powoli zmieniłam zdanie, kiedy zaczęliśmy penetrować okolice Wielkich Jezior Mazurskich w celu wybrania upragnionego miejsca na farmę. Okazało się, że moja wiedza na temat Warmii i Mazur jest raczej znikoma, a zaskoczenie prawdziwym rodzimym pięknem – niespodziewane.

Oczyma wyobraźni już widziałam przechadzające się stada pięknych jeleni, byki wyposażone w ogromne wieńce, łanie z małymi wśród bujnych traw…

W czasie kilku miesięcy obejrzeliśmy wiele fantastycznych, pełnych uroku miejsc, jednak niestety nie wszystkie nadawały się do hodowli. Bo albo przestrzeń była za mała, albo za duża, ukształtowanie terenu nie takie, brak naturalnej osłony przed wiatrem lub odpowiedniego dostępu do wody pitnej. Wciąż pojawiały się rozmaite mankamenty uniemożliwiające podjęcie właściwej i ostatecznej decyzji co do wyboru miejsca.

Jeździliśmy ze wschodu na zachód, z północy na południe. Pokonywaliśmy setki kilometrów podczas wielotygodniowych wypadów, podziwiając po drodze zachwycające pejzaże z kopulastymi wzgórzami, pośród których rozlały swe wody zielonkawe albo modre jeziora. To znów mijane dostojne lasy świerkowe przypominały o trwałości tej puszczy, by za chwilę zamienić się w morze falujących na wietrze traw, pachnące łąki i rozciągające się po horyzont pola. Spotykaliśmy po drodze ciekawych ludzi, nawet z tak odległej Nowej Zelandii, którzy stworzyli szerokie plany zakładania podobnych farm w Polsce. Nie kto inny jak właśnie oni byli przecież prekursorami wdrażania wiedzy hodowlanej. Nie wszyscy się orientują, że Nowa Zelandia była i jest wciąż światowym potentatem w dziedzinie hodowli jeleni. Wcześniej poznawaliśmy farmy w Anglii i Ałtaju, gdzie tradycje hodowlane sięgają dziesiątków, a nawet gdzieniegdzie setek lat. Przyglądaliśmy się wspaniałym przestrzeniom angielskiej prowincji i rozległym syberyjskim szlakom stepu i tajgi. Teraz zaś podróżowaliśmy po Warmii i Mazurach. Bo tu pięknie. I u siebie!

Od Nidzicy do Gołdapi, od Bartoszyc po Lidzbark Warmiński, a następnie przeczesywanie okolic Reszla, Świętej Lipki, Mrągowa, Biskupca i wielu, wielu innych lepszych i gorszych, czasem niezbyt ciekawych, a czasem naprawdę cudownych miejsc. To była fantastyczna przygoda. Stała się też zarazem dla nas cotygodniowym rytuałem, hazardem jakimś, wprost opętaniem.

Z wielkim sentymentem wracam do odwiedzin eksperymentalnej farmy jeleniowatych w Popielnie należącej do Polskiej Akademii Nauk, a także najwspanialszej w tym czasie farmy w Kosewie prowadzonej z inicjatywy profesora Andrzeja Malczewskiego przez miłe młode małżeństwo. Do dziś pamiętam dobrze ich dwa ogromne, wielkiej łagodności białe samojedy i to, jak rankiem obudziło nas mlaskanie oraz widok na wpół oswojonej łani o imieniu Zosia usiłującej włożyć swój niemały łeb w okno naszej sypialni.

Tam też kilkakrotnie zatrzymywaliśmy się, aby poznać nie tylko uroki, ale i wymogi związane z tak niepospolitą jeszcze wówczas hodowlą.

Trzeba bowiem pamiętać, że nikt wcześniej nie pokusił się na tak odważny krok i prawdziwe wyzwanie, jakim było założenie prywatnej farmy jeleni w Polsce. Byliśmy pierwsi!

Wreszcie po długich poszukiwaniach znaleźliśmy! Rewelacyjne siedlisko wraz z przyjazną okolicą spełniającą nasze oczekiwania! Niepozbawione wszakże pewnych wad, spośród których największą, jak się później okazało, było niezwykle trudne sąsiedztwo popegeerowskej substancji ludzkiej. Ale to już całkiem inna historia...A wszystko zaczęło się w Mongolii

Wiele lat temu właśnie tam, pośród mongolskich stepów narodziła się idea założenia farmy i hodowli, aczkolwiek droga, którą wędrowała, wydaje się z pozoru długa, kręta i na pierwszy rzut oka niezupełnie związana z meritum sprawy.

Kiedy pewnego dnia nadeszło zaproszenie od dyrektora Centralnego Banku Mongolii w rewanżu i podzięce za przeprowadzone szkolenia i pobyt jego pracowników w Londynie, jeszcze nie zdawaliśmy sobie sprawy, co kryje się za jakże miłym gestem. Jednak dziś już mamy pewność, że pobyt w tym odległym kraju otworzył absolutnie nowy rozdział w naszym życiu.

Pierwszą wyprawę do Mongolii wspominam jako wielką i wspaniałą, prawie nierealną przygodę. Piękną i nieskalaną żadnym przemysłem krainę widziałam wszak głównie z okien ciężarówek i łazików, przymgloną odpowiednio dużą ilością kumysu pitego obowiązkowo we wszystkich mijanych i zaprzyjaźnionych jurtach. Jak to w mongolskim zwyczaju, zwłaszcza przy okazji oficjalnych wizyt, kiedy gospodarze starają się ugościć przybysza najlepiej jak potrafią.

Dopiero kolejne wyprawy na Daleki Wschód i dłuższy czas spędzony w Azji ukazały prawdziwe skarby tej ziemi z całym bogactwem tradycji, obyczajów i wierzeń pielęgnowanych przez jej mieszkańców.

Oprócz oczywistych walorów tych trudnych ekspedycji oraz niekłamanego podziwu dla piękna fauny i flory oraz uroku przyjaznych ludzi prawdziwą zaletą okazała się wyniesiona wiedza i zaszczepiony bakcyl pełnego życia w szeroko otwartej przestrzeni. Zachwyt nad możliwością współistnienia z otaczającą przyrodą i symbiozy ze zwierzętami. To wszystko sprawiło, że decyzja, którą mieliśmy wkrótce podjąć, stawała się coraz łatwiejsza.

A jej realizacja, oprócz oczywistej przyjemności z codziennego, namacalnego obcowania z naturą, dawała szansę na realne wykorzystanie tych wszystkich walorów także do celów naukowych. Przede wszystkim w różnych dziedzinach medycyny.

I tak właśnie rozpoczęła się przygoda z jeleniami, bo to one stały się wkrótce głównymi bohaterami naszej przyszłej eksperymentalnej farmy.

Spośród wielu innych wynalazków najważniejszy dla ludzi okazał się IGF1 – zwany potocznie insuliną hormonu wzrostu. Swoim początkiem sięgający tysiącletniej dalekowschodniej tradycji picia krwi jeleni w okresie wzrostu poroża. Już dawno udowodniono, że krew jest bogatym źródłem wielu potrzebnych do zachowania zdrowia, a nierzadko też życia składników i daje nadzieję na wiele ludzkich uzdrowień. Jednocześnie ten życiodajny hormon wpływa nie tylko na długość życia, ale także na jego jakość, jak również przynosi ponoć konkretne efekty w dziedzinie seksualności, służąc z powodzeniem jako afrodyzjak. A nawet sprawiając, że siwe włosy stają się ciemniejsze, jak twierdzą niektórzy!

Po wielu wnikliwych analizach i badaniach właściwości krwi zawartej w porożach jeleni, stwierdzono, że dawni pasterze się nie mylili…

Dziś technologicznie udoskonalona, rzecz jasna, metoda preparowania poroży jeleni i przyswajania hormonu wzrostu wprowadzana jest w życie jako szeroka oferta kierowana zwłaszcza do szpitali i aptek. Hormon jest dostępny w postaci tabletek, proszków albo kroplówek. Stosuje się go przede wszystkim podczas rekonwalescencji po przebytych operacjach. Podaje się go także dzieciom z problemami wzrostu.

Lekarstwa pochodzenia zwierzęcego, wśród nich te preparowane z poroży jeleni, są używane co najmniej od dwóch tysięcy lat. Opisywane między innymi przez Chińczyków w kontekście doskonale działających afrodyzjaków stały się legendą. W każdej chińskiej aptece do dziś można doznać zawrotu głowy od ich bogactwa. Na własne oczy widziałam wielkie ilości sproszkowanych poroży jeleni, rogów nosorożców, wysuszonych na wiór jaszczurek i węży, a także mnóstwo innych dziwnych rzeczy, dzięki którym nie tylko można odzyskać podobno sprawność seksualną, ale też skutecznie pozbyć się dręczących człowieka chorób. A nawet dzięki zastosowanym paralekom ująć sobie lat!

W 1596 roku słynny chiński lekarz, którego nazwiska niestety nie pamiętam, w książce pt. Chińska farmakologia opisał nawet czterotysięczną tradycję używania tych leków!!!

Dalsze doświadczenia i wiedzę z zakresu hodowli, zastosowania i produkcji preparatów najnowszymi technologiami w większej skali dla przemysłu farmaceutycznego należy już zdobywać raczej poza Mongolią. Na przykład w Korei Południowej, Japonii czy w słynnym Instytucie Hodowli Jelenia w Ałtaju, który prowadzi badania naukowe w tej dziedzinie z dużymi sukcesami już od lat dwudziestych ubiegłego wieku.

Jednak Mongolia jeśli chodzi o jakość hodowli jeleni, warunki ich bytowania, czystość środowiska wraz z szeroko pojętą ekologią jest wciąż niezastąpiona pomimo rosnącej od dawna silnej konkurencji. Jak widać zapotrzebowanie na preparaty pochodzące z poroży jelenia jest wciąż ogromne. Choćby tylko takiego półtoramiliardowego giganta jak Chiny! A przecież cały Wschód ma je w bez mała codziennym użyciu. Zainteresowanie nimi rozszerza się żywo także na inne rejony świata, tworząc tym samym przeogromny i wciąż nienasycony rynek.

Mając przed sobą takie oto perspektywy, na pewnym etapie poszukiwań farmy już prawie całkowicie przestałam się wahać i krytykować wizje Ryszarda na temat opłacalności jej założenia.

Teraz, kiedy spośród wielu innych ta jedna została wybrana, należało tylko przeprowadzić formalne procedury.

I tu zaczęły się schody, ponieważ do sukcesu, jak widać, nie da się dojechać windą...

W istniejącej i niezmienianej od lat ustawie rolniczej nie było dotąd zapisu na temat farmowej hodowli zwierząt jeleniowatych. Zatem przy okazji zmiany ustawy dostosowującej rolnictwo do wymogów Unii Europejskiej podjęliśmy temat w ministerstwach rolnictwa i ochrony środowiska, a także w sejmie i senacie, a nawet u samego prezydenta, aby uaktualnić zapisy na wzór innych krajów unijnych i dodać punkt regulujący tę kwestię. Przekonanie polityków do zmiany poglądu w sferze hodowli zwierząt uznanych dotąd za dzikie wymagało wielu zabiegów i dyskusji na najwyższych szczeblach władzy. W tym czasie termin „innowacyjna gospodarka” nie był jeszcze w modzie. Jednak z perspektywy dzisiejszych czasów widać, że dalej czyny nie nadążają za słowami.

My tymczasem szczęśliwi z uzyskanych pozwoleń i zgód złapaliśmy wreszcie wiatr w żagle, a plany stały się nagle całkiem realne. Droga do Warmii i Mazur stała otworem. A atawistyczne pragnienie powrotu na łono natury było już tylko kwestią czasu.

Jednocześnie po wielu latach odżyła dawna taternicka znajomość Ryszarda z kolegą, który obecnie pracuje jako lekarz weterynarii. Wydawało się, że sam Bóg nam sprzyja i zsyła nie przypadkiem anioła stróża i świętego Franciszka w jednej osobie – specjalistę od wszelakich zwierząt. Tych domowych i tych uważanych za dzikie. Wkrótce okazało się, że także od płci pięknej...
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: