Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Relacja rodzinna - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
14 lutego 2020
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Relacja rodzinna - ebook

Testament swym ostatecznym przekazem może wywoływać okoliczności niezwyczajne, dziedzictwo fortuny jest jedną z nich...

Nel Durand na wezwanie swej ciotki Ling Mang wraca z USA do Monako. Tam dowiaduje się, że nadszedł czas, aby stanął na czele rodzinnej firmy i udał się do Hongkongu, gdzie ma poznać ostatnią wolę swego chińskiego dziadka.
W testamencie dziadek Yuan wyjawia tajemnicę śmierci rodziców Nela i zobowiązuje go do uzyskania należnego rodzinie zadośćuczynienia.
Ujawnienie prawdy o śmierci rodziców prowadzi Nela do odkrycia szokujących faktów dotyczących osób z najbliższego otoczenia. W zamęcie rozgrywających się wokół niego intryg i prób unicestwienia Nel nie jest sam… ale liczyć może tylko na siebie.
Podczas zaskakującej konfrontacji z zabójcą pojawia się jednak kobieta, która wie, jak należy rozegrać ostatnią partię.

Często chlubimy się możliwością wyboru, warto więc pamiętać, że czas czytania jest ten sam, ale książki są... różne.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8159-981-8
Rozmiar pliku: 1,9 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

Los to najpewniejszy aranżer naszej przyszłości. Utrzymując nadrzędną zasadę nieprzewidywalności oferowanych nam zdarzeń, tworzy regułę ich jednoczesnej nieuchronności. Nie zawsze jego odsłony są nam przyjazne i często stwarzają sytuacje nadzwyczajne, w których przeważnie nie potrafimy się odnaleźć, ale co nie mniej ważne, często jego wyroki pozbawiają nas ryzyka własnego wyboru.

Kolejny raz czytałem krótką wiadomość na ekranie laptopa:

Gratuluję obrony pracy doktorskiej.

Nie podejmuj pracy w Stanach.

Wracaj do Monte Carlo.

Ling Mang

Za oknem letni zmierzch spajał cienie drzew wokół Landau Building – siedziby Departamentu Inżynierii Chemicznej i rozświetlał zapalającymi się latarniami niemalże opustoszałe ścieżki kampusu Massachusetts Institute of Technology. Rozpoczęły się wakacje i MIT już nie tętniło wrzawą tysięcy studentów, pozostali tylko ci, co mieli do skończenia ważne projekty, trochę kadry i tacy jak ja, nowo upieczeni doktorzy niemający skonkretyzowanej wizji, co dalej z sobą począć.

Zaskakująca propozycja w nadesłanej wiadomości nagle stworzyła alternatywę, która być może była najlepszym, jakkolwiek dotąd niebranym pod uwagę, sposobem wydostania się z zamkniętego kręgu rozważań nad: dokładnie zdefiniowanymi propozycjami czołowych firm przemysłu chemicznego oraz instytutów naukowych, umiarkowanie sprecyzowanymi ofertami z uczelni technicznych i agencji państwowych oraz niepewnością dokonania trafnego wyboru tak zwanej kariery zawodowej. Najtrudniejszy w tym wszystkim był ciągły brak odpowiedzi na zasadnicze pytanie: co tak naprawdę interesuje mnie najbardziej i czy odosobniona praca w niewielkim zespole naukowców byłaby jedyną formą realizacji przemyśleń nad tym czymś? Im dłużej się nad tym zastanawiałem, tym bardziej wizja pozostania na uczelni lub pracy w instytutach naukowych zdawała się mniej atrakcyjna, jednak precyzyjne określenie ograniczonego zakresu zainteresowań własnych ciągle pozostawało niezdefiniowanym.

Inżynieria chemiczna to obszerna dziedzina i zawężenie jej domeny do moich dotychczasowych zainteresowań, związanych głównie z praktycznym zastosowaniem procesów technologicznych w podstawowych syntezach przemysłu chemicznego, miało swoje użyteczne przełożenie w dostępie do lukratywnych stanowisk w zarządzającej kadrze tego przemysłu, jednak zasadniczo wykluczało z tego, co w nauce jest najciekawsze: poznawczego doszukiwania się odpowiedzi na samemu sobie zadawane pytania.

Wszyscy inni doktoranci podjęli wezwania nowych dziedzin inżynierii chemicznej, takich jak bioinżynieria molekularna, nanotechnologia, inżynieria protein, inżynieria biomedyczna, inżynieria tkanek i wiele by jeszcze wymieniać. Tylko moja praca była z podstawowej dziedziny inżynierii chemicznej, to znaczy z teorii wymiany ciepła i masy. Mój promotor z pełną wiarą w wypowiadane słowa uspokajał mnie, że to, co nowe, jest tylko następstwem tego, co, pozwoliło mu zaistnieć, czyli rozpoznania i zrozumienia procesów operacji podstawowych. Jednak przebywając w gronie swych kolegów, nie byłem do końca przekonany, czy dokonany przeze mnie wybór zainteresowań, nazwijmy je konserwatywnymi, był całkowicie słuszny. Nie była to kwestia pomniejszonej ambicji zajmowania się zagadnieniem o obniżonej, w porównaniu z bardziej nowatorsko brzmiącymi zagadnieniami, trudności rozwiązywanego problemu, gdyż akurat w przypadku mojej pracy doktorskiej wyprowadzony model matematyczny i jego numeryczny sposób rozwiązania wywołał całkiem spore zainteresowanie w gronie wykładowców i specjalistów od matematyki stosowanej; była to raczej świadomość rezygnacji z dalszej kariery naukowej w znaczeniu stricte.

Może jednak nadszedł czas pakowania się, sześć lat, w nawet tak dobrym miejscu, jak ta szkoła, to i tak szmat czasu. Wróciłem spojrzeniem na ekran laptopa.

Gratuluję obrony pracy doktorskiej.

Nie podejmuj pracy w Stanach.

Wracaj do Monte Carlo.

Ling Mang

Ling Mang była moją ciotką, która na stałe mieszkała w Monte Carlo, jej etniczne pochodzenie, rodowitej Chinki, nie predysponowało jej do takiego adresu stałego zamieszkania, uzyskiwane przez nią dochody zdecydowanie tak. Ciotka mieszkała w księstwie Monako już ponad piętnaście lat. Pomimo etnicznej odrębności czuła się tam dobrze, i co ważniejsze, była tam osobą znaną i cenioną. Jej integrację z miejscową społecznością nie tylko umacniała perfekcyjna znajomość języka francuskiego, ale również znaczące sumy przekazywane przez jej fundację na organizowane tam akcje charytatywne. Chcąc uniknąć nieporozumień w sposobie odnoszenia się do niej, ciotka zmieniła kolejność imienia i rodowego nazwiska z obowiązującego w Chinach zapisu: Mang Ling na zapis zachodni: Ling Mang.

Po moim wyjeździe z Monako nasze kontakty w trakcie poszczególnych semestrów były raczej okazjonalne, chociaż większość wakacji spędzałem na południu Francji, gdzie nadal mieszkała duża cześć moich znajomych ze szkoły średniej. Ciotka Ling nie okazywała nadmiernego zainteresowania pobytem swego siostrzeńca w Stanach, rzadko dzwoniliśmy do siebie, jedynie czasami wymienialiśmy się emailami.

Krótka wiadomość mimo swych chińskich znaków była całkowicie czytelna i to nie tylko dla mnie.

– Ciocia Mang się stęskniła za zbyt rzadko widywanym siostrzeńcem? – Jiwon Kido przeniosła wzrok z ekranu laptopa na mnie, robiąc przy tym minę zdziwionej panienki.

Zwięzła wiadomość nie była pozbawiona ładunku zaskoczenia i moje domysły na temat przyczyn jej napisania widocznie przesłoniły mi zdolność percepcji zachodzących wokół mnie zdarzeń. Pojawienie się Jiwon Kido również nie zostało zauważone. A powinno.

Panna Kido była nadzwyczaj rzadkim przypadkiem połączenia doskonałości cech zewnętrznych oraz skrajnie wygórowanych wymagań co do umiejętności własnych oraz osób będących w jej towarzystwie. Jej urodziwa twarz odzwierciedlała najsubtelniejsze rysy kobiet Dalekiego Wschodu, łącząc w sobie jej mieszane pochodzenie z japońskiego ojca oraz koreańskiej matki, co dodatkowo uwidoczniane było w zapisie jej imienia i nazwiska, koreańskiego imienia Jiwon oraz japońskiego nazwiska Kido.

Ubrana w jeansy wersji skinny oraz w nie mniej uwidaczniający jej doskonałość figury kampusowy T-shirt z nadrukiem MIT Chic, z mocno ściągniętymi włosami w koński ogon, stanowiła model marzeń dla wszystkich rysowników mangi. Jej powierzchowność wywoływała powszechne zainteresowanie i dla wielu była powodem podjęcia próby nawiązania bliższego z nią kontaktu, co przeważnie kończyło się jej zdecydowaną odmową, wyrażoną w sposób niepozostawiający żadnych wątpliwości, co dla panny Kido jest niezbędne w przekroczeniu progu jej zainteresowania ewentualnym adoratorem. Dla tych szczególnie zadufanych w sobie i niepozbawionych pewności siebie, Jiwon miała odpowiedź ostateczną, była nią jej znajomość taekwondo oraz kendo.

W przeciwieństwie do mnie panna Kido dokładnie wiedziała, jak ma wyglądać jej kariera zawodowa. Jako również doktor rocznika 2014, miała zapewnione miejsce w Instytucie Bionauk Molekuł i Komórek na Uniwersytecie Tōdai w Tokio. Życie prywatne panny Kido nie było jeszcze tak dokładnie określone, o czym miałem się okazję niejednokrotnie przekonać.

Jiwon Kido od dwóch lat, to jest od naszej pierwszej wspólnej nocy, była moją dziewczyną.

– Polecisz ze mną? – spytałem, sadzając ją na swych kolanach.

– Kierunek dobry, tylko tych wschodnich stopni za mało.

– No, Daleki Wschód to nie jest, ale nasza tam obecność znacząco mogłaby poprawić statystykę miejscowej populacji Azjatów.

– Nie tak znów znacząco, biorąc pod uwagę już obecną ich tam liczbę oraz twój połowiczny status Azjaty, co zresztą i tak tylko dla wprawnego oka jest widoczne – roześmiała się, dotykając zewnętrznych kącików mych oczu.

Jiwon, już od chwili naszego pierwszego spotkania, ponad cztery lata temu, zaznaczyła swą zdolność wnikliwej obserwacji. Wówczas to chcąc ją oczarować moją znajomością języka chińskiego, zwróciłem się do niej, gdy była w gronie swych koreańskich przyjaciół, i poprosiłem o rekomendację dobrej azjatyckiej restauracji. Odeszła wtedy kilka kroków ze mną na bok i powiedziała:

– Twój chiński jest lepszy od mojego, jednak nie myśl, że mnie zwabisz na swą azjatycką autentyczność. A z azjatyckiej kuchni lubię tylko japońską i koreańską – uśmiechnęła się i wróciła do swego towarzystwa.

Później, gdy minęły kolejne dwa lata i poszliśmy pierwszy raz do łóżka, po upojnej nocy powiedziała:

– Nel Durand, jestem w stanie zrozumieć twoją chińską mamę, gdy odrzucając obowiązującą ją etykietę, uległa czarowi twojego francuskiego ojca.

Słowa te wryły się w najskrytsze zakamarki mojej pamięci i do obecnej chwili nie usłyszałem lepszego komplementu.

– To co mi radzisz, ozdobo Azji? – spytałem, patrząc w jej szeroko otwarte oczy, których kształtne łuki powiek jednoznacznie określały jej etniczną przynależność.

– Wiem, że Stany to nie twoje miejsce, ale też nie wiem, czy Daleki Wschód to twoje przeznaczenie. Myślę, że stęskniona ciocia Ling Mang lepiej rozstrzygnie ten problem – odpowiedziała z cieniem sarkazmu, nie unikając mego wzroku.

– Chciałbym, abyś ją poznała. Nie wiem, która z was jest bardziej nieustępliwa, albo ładniej to nazywając – bardziej pryncypialna. Konfrontacja osobista mogłaby być bardzo interesująca.

– Jestem ułożoną kobietą Dalekiego Wschodu i wiem, jak należy się zachowywać, szczególnie w towarzystwie osób starszych. – Tym razem spojrzała na mnie z niby wyrzutem.

– Ciotka Mang, zapewniam cię, również nie jest pozbawiona bon tonu, szczególnie teraz, mieszkając od lat w Monako – uśmiechnąłem się dwuznacznie. – Natomiast odnośnie do określenia: „osób starszych”, to myślę, że musiałabyś zrewidować to miano w momencie jej poznania. Ma zaledwie czterdzieści trzy lata i lusterko macochy Królewny Śnieżki w tym przypadku mówiłoby prawdę.

– Aż tak? – zdziwiła się.

– Oczywiście do chwili, gdybyś i ty nie spojrzała w jego głębię.

– Mówiłam ci to już setki razy, że takie pochlebstwa nie przystają do faceta z twoim wyglądem oraz nabytą wiedzą, ale oczywiście ty zawsze wiesz lepiej… – żachnęła się, zalotnie przymrużając oczy, aby zaraz szelmowsko dodać: – … też by mi tak powiedziało?

– Wygląd i wiedza nie ma w tym przypadku żadnego znaczenia, podobnie jak nie należy utożsamiać ich posiadania z możliwością wykluczenia kobiecej próżności.

– A co z męską dumą? Na przykład po przegranym pojedynku w kendo. – Wstała z mych kolan i przyjęła postawę wyjściową japońskiej szermierki.

– Dzisiaj już na pewno nie wygrasz.

– Co nas upewnia w naszej pewności siebie? – spytała, nie ukrywając drwiny z moich mantr często jej powtarzanych.

– Zwycięstwo w bezpośredniej konfrontacji.

– Właśnie, mistrzu. Proszę, zapraszam – roześmiała się – dam ci tę szansę.

Szanse były trzy, ale byłem w stanie wykorzystać zaledwie jedną i to tylko z pomocą nieskrywanej sympatii sekundującej nam japońskiej trenerki.

– Może w kategorii wzbudzanej sympatii kobiet mógłbyś sobie dopisać kolejne zwycięstwo, ale co do wyniku naszej rywalizacji w kendo chyba nie masz już żadnej wątpliwości. – Jiwon ściągając z głowy tak charakterystyczną dla tej dyscypliny ochronną maskę, zwaną men, nie zamierzała utwierdzać mnie w fałszywej ocenie moich umiejętności.

– Mógłbym, co prawda, podjąć próbę rehabilitacji w taekwondo, ale nie chciałbym uczynić naszej zabawy zbyt forsownej. – Roześmiałem się z nutą niezbyt udanej pewności siebie.

– I słusznie, lepiej nie chciej – odpowiedziała rozweselona i błyskawicznie unosząc nogę, jej palcami delikatnie ściągnęła mi z głowy tenugui: bawełniany ręcznik używany do zawinięcia głowy przed nałożeniem ochrony men.

Sportowe wyczyny z Jiwon oderwały mnie od roztrząsania niewiadomych czekającej mnie decyzji. Ponadto moje umiarkowane osiągnięcia w bezpośredniej konfrontacji z jej znajomością wschodnich sztuk walki wskazywały na konieczność ostrożniejszego zachowania się w natychmiastowej akceptacji oferowanych możliwości. Dotyczyło to również pytania: co dalej robić w życiu?

No cóż, pomyślałem, często zalecana rada przespania się z problemem nie mogła mi zaszkodzić. Ponadto pozostawienie podjęcia decyzji ostatecznej naszej intuicji, po podświadomym przeanalizowaniu dostarczonych umysłowi przesłanek, wywołuje w nas wrażenie dokonania możliwie najlepszego wyboru.

Przypuszczalnie tak właśnie jest, jednak następnego ranka nadal nie byłem pewien, co robić. Być może miało na to decydujący wpływ nie w pełni racjonalne zrozumienie zasady przespania się z problemem. Na pewno, Jiwon nie można bowiem było nazwać problemem, a i samo przespanie się raczej też niewiele miało wspólnego ze stanem zamkniętych oczu.

Pierwsze promienie słońca zaczynały pojawiać się w oknie mego pokoju, gdy Jiwon, zgodnie z tylko przez nią rozumianą koniecznością rozpoczynania każdego dnia obiegnięciem okolic Bostonu, już nie było w łóżku. Nawet jej poduszka była zupełnie zimna, chociaż ciągle niepozbawiona jej zapachu. Leżałem sam i patrzyłem w sufit. Był biały i szansa pojawienia się na nim odpowiedzi na otrzymaną propozycję powrotu do Europy była raczej nieduża.

W Monte Carlo było już po lunchu, sięgnąłem po leżącego na nocnym stoliku iPhone’a.

Po trzecim sygnale usłyszałem charakterystyczny głos mej ciotki. Ling Mang mówiła po francusku, co oznaczało, że nie była sama, a jej dobre wychowanie nie pozwalało na wprowadzenie w zakłopotanie towarzyszącej jej osoby, która mogłaby się poczuć intruzem, słysząc niezrozumiały sobie język chiński.

– Mówi doktor Nel Durand. Czy rozmawiam z szanowną Ling Mang? Kobietą szlachetną, mądrą, o niebagatelnej urodzie, jednak niepozbawioną tajemniczości w wydawanych mi poleceniach? – spytałem również po francusku, właściwie w moim rodzinnym języku.

– Nie jest to w pełni stosowna charakterystyka, doktorze Durand, ale tak. To ona – zapanowała chwila ciszy. – Doktorze Durand…, no proszę, jak to brzmi. – W jej głosie można było wyczuć nutę nieskrywanego zadowolenia.

– Zawsze cię miło słyszeć… Ling – zwróciłem się do niej po imieniu i zrobiłem to pierwszy raz w moim życiu.

Ciotka Ling Mang, jak już wspomniałem, była ciągle młodo wyglądającą kobietą, jednak nasze wspólne rodzinne powinowactwo, mimo że stosowana na Zachodzie notacja relacji rodzinnych nie oddaje w nazwie różnicy pokoleń, wymagało ode mnie zwracania się do niej: ciociu. W okresie szkoły podstawowej, a nawet później, w trakcie uczęszczania do liceum taki sposób zwracania się do niej nie sprawiał mi jakiegokolwiek kłopotu, jednak gdy skończyłem lat dwadzieścia, mówienie jej ciociu, szczególnie w towarzystwie mych przyjaciół, uznałem za obciach i poprosiłem ją o możliwość mówienia jej po imieniu. Jakież było moje zdziwienie, gdy usłyszałem kategoryczną odmowę.

– Może i ukończenie dwudziestu lat upoważnia cię do pewnych nowych przywilejów, nie myśl jednak, że pominięcie, w zwracaniu się do mnie, należnego mi tytułu mieści się w tym zakresie. – Spojrzała swym nieugiętym wzrokiem w moje oczy i po chwili dodała: – Od razu uprzedzę twoją dociekliwość i oznajmiam, że ukończenie college’u również cię nie będzie predystynowało do takiej poufałości. Jedyne, co może to zmienić, to uzyskanie doktoratu. Doktoratu na odpowiedniej uczelni, oczywiście.

Uśmiechałem się mimo woli, gdy ponownie przypominałem sobie tę rozmowę sprzed lat. Ciotka Ling musiała również wrócić myślami do tamtej chwili, uznając swoje wymagania co do moich osiągnięć, jak również pozycji MIT, za spełnione w sposób ją całkowicie zadowalający, gdyż z niedającą się ukryć satysfakcją oraz pełnym przyzwoleniem odrzekła:

– Tak, Nel. Jest mi niezmiernie miło, jak się do mnie tak zwracasz.

– To powiedz mi ukochana cioteczko Ling, co powinno mnie skłonić do powrotu do domu? – zadałem pytanie wprost, co było najpewniejszym sposobem otrzymania równie jasnej odpowiedzi.

– Wracaj możliwie szybko, wówczas wszystkiego się dowiesz i proszę powściągnij swoje skłonności do zbyt częstego obdarzania kobiet epitetami. – W jej głosie pobrzmiewała jednak nuta zadowolenia.

– Nie jesteś sama, prawda?

– Masz rację – tym razem nie zamierzała tłumić swej wesołości – wracaj pierwszym samolotem. Chce cię tutaj widzieć. Do zobaczenia, Nel – skończyła rozmowę.

Odkładałem telefon, gdy drzwi się otworzyły i panna Kido oznajmiła swój powrót.

– Jakie dalsze wytyczne? – Jiwon podchodziła do łóżka w krótkich szortach oraz w T-shircie z prowokacyjnym napisem, w koreańskim alfabecie hangul, „nie wszystko można mieć”.

– Nachyl się, to powiem ci do ucha – podniosłem głowę z poduszki.

Ciekawość często zagłusza nie tylko zdrowy rozsądek, czasami potrafi pozbawić nawet instynktu ochrony własnej. Jiwon nachyliła się nade mną, aby w tej samej sekundzie znaleźć się na łóżku przytłoczona mym ciałem.

– Nel! Wracam z joggingu, jestem cała spocona. Przestań!

– To nawet lepiej, zaoszczędzę na jednym prysznicu – roześmiałem się, mocniej przygniatając jej wijące się pode mną ciało.

Znieruchomiała.

– Ty bezwstydny sknero – roześmiała się i dodała po koreańsku: – Oppa! Wszystko powiem twojej cioci, żebyś wiedział, że powiem.

Jiwon zawsze w łóżku, gdy jego wykorzystywanie nie było ograniczone do spania, we właściwym pojęciu tego słowa, używała tylko języka koreańskiego lub japońskiego. Miała to gdzieś zakodowane w swym azjatyckim pochodzeniu, a możliwość losowego wybierania któregoś z tych dwu języków czyniło ją jeszcze bardziej tajemniczą w jej azjatyckiej pożądliwości. Jej amerykańskie rówieśniczki ze swym fuck me till the end of time są wprost żałosne, czego zresztą i tak nie są w stanie nigdy sobie uświadomić.

Ponadto jej koreańskie Oppa – sposób zwracania się koreańskich kobiet do sobie bliskich partnerów – niezmiennie potęgowało we mnie ciągłą fascynację jej osobą. Wsunąłem rękę pod jej T-shirt, widniejący na nim napis, nawet w swym ograniczonym, znajomością alfabetu hangul, przekazie, nie wydawał się stosownym.

***

Jiwon zdecydowanie odmówiła opuszczenia Bostonu pierwszym samolotem odlatującym do Europy, ale w terminie trzech dni uznała to za całkowicie możliwe. Decyzji wspólnego lotu na francuskie Lazurowe Wybrzeże nie podjęła od razu. Dopiero na drugi dzień po moim zaproszeniu wyznała:

– Wiesz, zastanawiałam się na tym, co proponowałeś, to znaczy nad moim wyjazdem z tobą do Monako i doszłam do wniosku, że to dobry pomysł. To sławne miejsce i równie ładnie położone, osobowość jego władcy jest przesadzona, ale na pewno księstwo jest warte zobaczenia, ponadto samo Cannes też należy zaliczyć.

– A ciocia Ling nie miała żadnego wpływu na podjęcie takiej decyzji?

– Uważasz, że jestem aż tak ciekawa jej osobowości?

– Aha, i wyglądu też.

– I co? Przedstawisz mnie, jako kogo?

– Najładniejszą absolwentkę MIT, dziewczynę, z którą się chce być, mimo jej wyniosłości, dumy i nieprzeciętnego talentu do odkrywania rzeczy nieznanych.

– I już?

– Również, z którą nie należy podejmować pochopnych utarczek w kendo i taekwondo i nade wszystko dziewczyną, z którą spędziłem ostatnie cztery lata i…

– Może wystarczy – przerwała mi zdecydowanym tonem. – Jeżeli ciocia Ling jest tak spostrzegawcza, jak sam ją przedstawiasz, to zapewne nie będzie miała trudności w ocenie własnej, prawda?

W jej przeciągłym spojrzeniu można było dostrzec niepewność naszego dalszego wspólnego związku, jakby nadchodzącą nostalgię za czymś, co się utraciło na zawsze.

Jiwon swoje ostatnie tygodnie pobytu w Stanach przed rozpoczęciem zawodowej kariery na Tokijskim Uniwersytecie, co miało nastąpić z początkiem września, spędzała głównie na organizowaniu przyszłych kontaktów w interesującej ją dziedzinie: stymulowanego rozrostu komórek macierzystych – zagadnienia o kluczowym znaczeniu w medycynie przyszłości. Resztę czasu spędzała ze swoimi dwiema kumpelkami z Seulu, które były w trakcie prowadzenia badań na potrzeby swoich prac doktorskich. Jiwon przez cały okres pobytu w Bostonie mieszkała w kampusie, do którego rytmu i stylu życia całkowicie się przyzwyczaiła. Odpowiadał jej taki zorganizowany porządek, w którym miała zapewniony oddzielny pokój z małą łazienką, zaprzyjaźnione towarzystwo i do wyboru kilka pobliskich stołówek, kawiarni oraz klubów. Najbardziej lubiła obiekty sportowe i basen. Wszystko to miała dosłownie na wyciągnięcie ręki.

Panna Kido nie należała do bogatej elity studentów, dla których pobyt na MIT stanowił liczący się wpis do życiorysu i często mógł służyć jako uzasadnienie posiadanej fortuny. Jej rodzina, mieszkająca w Tokio, pomimo wysokiego statusu społecznego – ojciec był chirurgiem a matka uznaną dziennikarką – nie pławiła się w luksusach, a opłacenie sześcioletniego pobytu w Bostonie najmłodszej, z trójki rodzeństwa, córce wraz z czesnym za naukę stanowiło niemałe obciążenie dla rodzinnego budżetu. Często, gdy już byliśmy razem, przychodziła do mojego rozległego mieszkania w centrum Bostonu i naigrywała się ze mnie, mówiąc: „czy zbyt nie ograniczę tej przestrzeni, gdy zostanę na noc?”.

Mój pobyt w Bostonie w sensie wygód i codziennego standardu życia nie odbiegał od tego, w czym wyrosłem w domu ciotki Ling Mang, w Monte Carlo.

Ciocia Ling zaadoptowała mnie po śmierci moich rodziców, którzy zginęli w tragicznym wypadku na morzu, gdy miałem dziesięć lat. Pod względem charakteru zdecydowanie różniła się od mojej matki, a swej siostry – Jii Mang. Podczas gdy mama była raczej osobą przychylnie i z pełną wiarą nastawioną do otoczenia, przy czym ta przychylność niejednokrotnie bywała wykorzystywana przez lgnących do niej cwaniaków, ciotka Ling była niewątpliwie tą mniej przyjazną, której wyniosłość oraz spojrzenie królowej śniegu utrzymywało na dystans wszystkich spoza jej ścisłego grona osób sprawdzonych i szczerze oddanych.

W sprawach zarządzania rodzinnym majątkiem ciotka Ling, znów inaczej jak moja mama, która nie mając talentu do interesów, ale również szacunku do pieniędzy, gdyż zawsze je miała lub raczej dostawała od swego ojca, a mego dziadka Mang Yuana, kierowała się wyłącznie własnym zdaniem i intuicją, uznając zasadę, że to, co moje, podlega tylko moim decyzjom. Ta całkowicie subiektywna niezawisłość we wszelkich rozstrzygnięciach podejmowanych przez Ling Mang oznaczała również nieuchronność ich realizacji. Reguła apelacji nie miała tutaj najmniejszych szans. W trakcie mego dorastania, a może przede wszystkim później, podczas mego pobytu w Stanach, sposób postępowania Ling Mang zaczął odkrywać przede mną swoje zalety, nie stanowił jednak najlepszej drogi do budowania własnej popularności.

Gdy podjąłem decyzję wyjazdu na studia do MIT, ciotka Ling wysłała wraz ze mną do Bostonu swego zaufanego człowieka, nakazując mu wybranie odpowiedniego lokum w centrum miasta i kupno go na moje nazwisko, twierdząc, że nie zamierza tracić swoich pieniędzy na płacenie komuś kwoty dzierżawy za coś, co i tak używa, a nie jest to jej. Być może takie podejście nie jest popularne na kursach oferujących uzyskanie wymarzonego przez urzędników tytułu MBA z dziedziny uzurpującej sobie swym bełkotem rzadziej używanych wyrazów miejsce wśród świata nauki, ale i ciotka Ling z nikłym prawdopodobieństwem mogłaby być dostępnym partnerem dla jakiegokolwiek posiadacza tego tytułu i jej nadzwyczajna uroda nie byłaby tutaj największą przeszkodą. Gdy wspólnie wybraliśmy mieszkanie i ciotka zaaprobowała jego standard, kazała mi również kupić BMW, żebym, jak się wyraziła, „mógł skupić się tylko na nauce”.

Od tamtej pory minęło sześć lat i nadszedł czas opuszczenia pierwszego samodzielnego lokum. Nie czułem specjalnego smutku z tego powodu, chociaż mieszkanie było wygodne i nowocześnie urządzone, z wszystkimi możliwymi udogodnieniami do codziennego w nim przebywania, a jego adres był w prestiżowej dzielnicy: Beacon Hill.

– Nie żal wyjeżdżać? – Jiwon przeciągała się w mym łóżku, podczas gdy ja przygotowywałem, w pełni już rozświetlonej promieniami słońca kuchni, ostatnie wspólne śniadanie na amerykańskiej ziemi.

– Wstawaj! Agasshi. Śniadanie podane – zawołałem, używając koreańskiego zwrotu oznaczającego młodą dziewczynę, przeważnie przed ukończeniem dwudziestego piątego roku życia.

– Chcesz się zapisać w mej pamięci samymi plusami? Oppa!

– To raczej minusy są częściej pamiętane, są też zdecydowanie ciekawsze w ludzkiej naturze i w naszym zachowaniu.

– Tak, tak, już to słyszałam, … i z biegiem czasu w naszej pamięci często ulegają transformacji do zdarzeń mile wspominanych.

– Dobrze, agasshi. Jajka z bekonem czekają.

Po śniadaniu pojawił się administrator budynku, aby omówić wysyłkę moich rzeczy, których przez sześć lat całkiem sporo się nagromadziło. Panna Kido już uprzedniego dnia załatwiła kwestię opuszczenia zajmowanego przez siebie pokoju oraz przesłania jej dobytku do rodzinnego Tokio. Wynajęła do tego zadania firmę działającą na terenie kampusu i mającą w swej nazwie powszechnie nadużywane określenie „agencja logistyczna”. Jakkolwiek był to kampus MIT, to moim zdaniem nawet w tym przypadku nazwa „Usługi transportowe” byłaby bardziej właściwa.

– I co będzie z tym mieszkaniem? – Jiwon spytała po wyjściu administratora.

– Mam nadzieję, że równie dobrze będzie służyło następnemu lokatorowi. Będę go wynajmował. Sprzedać zawsze można – odpowiedziałem, spoglądając być może ostatni raz na tak dobrze znane mi wnętrze.

– A ulubione trzy litery kogo będą wozić? – Jiwon spytała z niby zatroskaną miną.

– Sprzedałem beemkę administratorowi, zawsze mi jej zazdrościł.

– To bierzmy nasze skromne walizki i czas na lotnisko – okręciła się wokół własnej osi, kiwając ręką do wszystkich ścian. – Właściwie również i ja spędziłam tutaj całkiem sporo czasu. Fajne miejsce – musnęła ustami mój policzek. – Idziemy, Nel – skierowała się do drzwi, odwracając ode mnie zamglony łzami wzrok.

Boston nie ma bezpośredniego połączenia z Lazurowym Wybrzeżem Francji, natomiast z Tokio ma. Jiwon przebukowała swój bezpośredni lot do Japonii na krótszą trasę do Paryża i dalej do Nicei. Linie lotnicze Delta zyskały jednego pasażera, natomiast ją ominęła przyjemność lotu Dreamlinerem 787 japońskich linii lotniczych JAL.

Sześciogodzinna różnica czasu pomiędzy wschodnim wybrzeżem USA a Europą Zachodnią znacznie przybliża nowy dzień, ale równie skraca noc, co powoduje, że nocne loty do Europy nie stwarzają komfortu odpowiedniej dawki snu.

– W Europie już prawie świt – spojrzałem na zegarek. – Za niecałe siedem godzin będziemy w Paryżu. Zbyt długo nie pośpimy – dodałem.

– Gdybyś leciał ze mną do Tokio, mógłbyś się wyspać do woli – Jiwon zapinała pas i ustawiała odpowiedni kąt nachylenia swego fotela. – A ponadto, jak sobie przypominam, nasze wspólnie spędzone noce raczej do przespanych nie należały, nawet suma godzin snu każdego z nas nie mogłaby takiego kryterium spełnić. Czyż nie tak? Oppa!

– Szczerze mówiąc, nie pamiętam. Musiałem być czymś bardzo zajęty.

– To prawda. Byłeś. I nieźle sobie radziłeś – uśmiechnęła się.

W kieszeni koszuli poczułem krótką wibrację uzupełnioną pomrukiem przychodzącej poczty.

– Pożegnalny e-mail od prezydenta Obamy? – Jiwon spojrzała z zaciekawieniem.

Stuknąłem w iPhone’a. Pytanie było krótkie:

Dlaczego cię jeszcze tutaj nie ma?

Ling.

Obróciłem telefon i z powiększonej klawiatury wystukałem:

Będę w Nicei dzisiaj o 14.30.

Len.

Nie zdążyłem schować telefonu, gdy ponownie usłyszałem pomruk przychodzącej poczty.

To dobrze. Będzie na ciebie czekał Chen.

Do zobaczenia.

Ling.

– Jesteś na jakimś czacie? – Jiwon spytała, ciągle się mi przyglądając.

– Ciocia Ling musi być nie mniej ciekawa niż ty, gdyż już się nie może doczekać wzajemnego spotkania.

– Już ją uprzedziłeś, że nie przylatujesz sam?

– Nie. Zawsze lubimy sobie robić niespodzianki – odpowiedziałem z tajemniczym uśmiechem i wyłączyłem telefon.

– Panie i panowie, mówi wasz kapitan… – rozległa się powitalna przemowa.

Spojrzałem za okno. Samolot kończył kołowanie na początku rozświetlonego pasa startowego.

– Do widzenia Ameryko – szepnąłem do ucha Jiwon.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: