Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Republika świecidełek - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
30 sierpnia 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Republika świecidełek - ebook

Mocny debiut. Prawdziwa polska powieść współczesna.

W Warszawie dochodzi do serii podpaleń. Odpowiedzialność za nie bierze wpływowy lewicowy publicysta. A to dopiero początek intrygi, w którą zostanie wplątana trójka jego znajomych. Kim są: Marek – rozdarty między lojalnością wobec chorej żony a uczuciem do kochanki; Agnieszka, którą przeraża własna sytuacja ekonomiczna; i wreszcie pogodzony z losem Franek? Każde z nich wymyśla sobie problemy i pogrąża się w neurotycznych obsesjach, a nie zauważa, jak niebezpiecznym miejscem stał się świat.

Republika świecidełek opowiada o konflikcie pomiędzy społeczną zmianą a wiarą w stabilność systemu. Każda rewolucja bowiem to bolesny proces. Niezależnie od tego, czy przychodzi pod postacią terrorysty, czy wraz z końcem pewnego romansu.

fragment książki

Sześć lat wcześniej nie stawiała warunków, nie podała nawet powodów. Wystarczyło, że po rocznej separacji wymienili kilka mejli, by do niego wróciła. Teraz było inaczej. Zostawiła czternastopunktową listę oskarżeń, która w rzeczywistości stanowiła listę żądań. Należało wywrócić zarzuty na nice i postępować zgodnie z uzyskanymi instrukcjami. Pierwszy punkt brzmiał: „Wciąż jesteś żonaty”. Przez dziewięć lat Marek nauczył się unikać tego tematu i nawet siebie przekonał, że coś takiego, jak „problem Soni Nemm”, nie dotyczy ich związku. Oczywiście to była bzdura. Do każdej propozycji, jaką dotąd złożył Agnieszce, dorzucał w pakiecie swoją żonę. I jak na tym wyszli? Jeśli myślał o naprawieniu błędów, powinien w pierwszej kolejności zająć się swoim małżeństwem. Zaczął jednak od butelki koniaku.

Paweł Sajewicz (ur. 1987) – z wykształcenia prawnik, pracuje jako redaktor. Nagrodzony na Międzynarodowym Festiwalu Opowiadania we Wrocławiu w 2013 roku. Bielawianin, aktualnie mieszka w Warszawie.

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8031-983-7
Rozmiar pliku: 1,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Samochody płonęły przy ulicy Floriańskiej w Warszawie przez dwanaście miesięcy. Podpalacz przykładał zapalniczkę do plastikowej ramki tablicy rejestracyjnej i ogień w kilka minut zajmował karoserię. Tylko w październiku wybuchły trzy pożary, a od sierpnia do grudnia – dziesięć. Policja podwoiła patrole, właściciele dyżurowali nocą na parkingu, a straż sąsiedzka wysłała dwóch podejrzanych wprost na oddział ratunkowy. Auta płonęły nadal.

Mieszkańcy nie rozumieli, skąd ta ich bezradność. Floriańska to zabytkowy zaułek na Pradze, zaledwie trzysta metrów bruku, którego upilnowanie nie powinno stanowić problemu. Na okolicę padł strach. „Wandalizm, owszem, zdarzał się, ale coś takiego? Tylko czekać, aż zaczną podpalać w Śródmieściu”, mówili ludzie. Domagano się rozwiązań, które przywrócą wiarę, że kolejne nieszczęście dotknie kogoś innego.

Doktor Tomek Brzeźniak przyznał się do podpaleń w sierpniu 2014 roku. Miał wtedy trzydzieści cztery lata i własną rubrykę w lewicowym kwartalniku społeczno-politycznym, a zeznania złożył nie na komisariacie, ale za pośrednictwem ogólnopolskiej telewizji informacyjnej. Nie takiego sprawcy oczekiwali poszkodowani.

„Przyznanie się do winy? Wszyscy myśleli, że Tomek prowadzi polityczną grę”, mówi Małgorzata Bereś, szefowa newsroomu Powszechnej.pl. „Pozował na anarchistę, miał radykalne poglądy, więc można to było dowolnie interpretować: wotum nieufności dla policji albo solidarność ze sprawcami – cokolwiek chcieliśmy. Ale nie przyznanie się do winy”.

Damian Kostrzewa, dziennikarz, który w 2014 roku pisał o podpaleniach: „Od razu obdzwoniłem kilkunastu lokatorów mieszkań przy Floriańskiej. I tych poszkodowanych, i sąsiadów. Wszyscy byli wzburzeni, kiedy spytałem, co sądzą o przeprosinach. A przecież facet kajał się, próbował wyrazić żal. Jedna kobieta zapytała, czy to w ogóle prawda – czy to Brzeźniak zrobił. Odpowiedziałem, że nie wiem, ale być może. Na co ona: w takim razie te przeprosiny są tym bardziej żałosne”.

Prawicowa prasa nazwała oświadczenie „przejawem obywatelskiej nieodpowiedzialności”, a rzecznik policji poinformował, że „ten wątek zostanie zbadany, choć trudno przesądzać dziś o prawdomówności pana Brzeźniaka”.

Ale już kilka dni później śledczy nabrali przekonania, że doktor nie kłamie. Dowiedli, że kiedy wybuchały pożary, jego telefon komórkowy logował się do masztów przekaźnikowych znajdujących się nieopodal Floriańskiej. W efekcie Brzeźniak trafił do aresztu, a policja – przeszukując jego mieszkanie – znalazła dowody jeszcze innych występków, jakich się dopuścił. W grę wchodziły pomówienia, groźby karalne, może nawet planowanie morderstwa biznesmena Juliana Nemma, głównego fundatora organizacji pozarządowej, z kierowania którą Brzeźniak został zwolniony trzy lata wcześniej.

*

W kwietniu 2015 roku odwiedzam Tomka w więzieniu. Sprawa podpaleń na Floriańskiej interesuje mnie tylko o tyle, o ile wiąże się z pozostałymi zarzutami, które prokuratura wciąż próbuje postawić Brzeźniakowi. On sam skomentował je w liście do sądu: „Oczywiście i prokurator, i pan wiecie, że planowanie zabójstwa nie jest w Polsce przestępstwem. Nie jest karalne. Więc jeśli o to chodzi, żaden problem – przyznam się tak jak do podpaleń, bardzo proszę. Kompromitacja wymiaru sprawiedliwości sprawi mi radość”.

Listy Brzeźniaka dopiero niedawno przyjęły ten ton. Po aresztowaniu wysłał ich do sądu, prokuratury i prasy kilkanaście, ale przed uprawomocnieniem się wyroku w sprawie podpaleń wspominał raczej o „obezwładniającym poczuciu zagubienia, z którego przez lata nie zdawał sobie sprawy” i o „gniewie będącym odbiciem społecznych frustracji i lęków”. Po publikacji jednego z listów w ogólnopolskim magazynie poszkodowani przez doktora Tomasza Brzeźniaka wystosowali do mediów apel o „zaprzestanie promocji kanalii, która teraz podstawia się do roli ofiary”.

Kiedy siadamy naprzeciw siebie – przy niewielkim stoliku, jednym z dwudziestu, w sali, która wygląda jak szkolna stołówka – od razu przechodzę do rzeczy i pytam, skąd pomysł, żeby organizować polskie Czerwone Brygady i planować morderstwo milionera filantropa? Czy słanie listów z groźbami i budowanie struktur przestępczych to pomysł na rozbrojenie społecznego gniewu? Znam relację z ostatniej rozmowy Brzeźniaka z matką i wiem, że mój rozmówca fanatyka co najwyżej odgrywa; daleko mu do terrorysty. W tamtej rozmowie przyznał: „Dobrze, że to się tak skończyło. Uwolniłem się od odpowiedzialności”.

W odpowiedzi słyszę jednak drwiny, z których najłagodniejsza to: „Możesz nawet napisać, że mam rogi i ogon i że stanowię zagrożenie dla tradycyjnych polskich wartości”. Mówię zatem: „Przed aresztowaniem skontaktowałeś się ze mną, pamiętasz? Chciałeś zainteresować mnie Nemmem, jego działalnością. Wspominałeś o wycieku danych osobowych z jego firm, o nielegalnych operacjach finansowych. Teraz cię słucham, możesz wytłumaczyć, dlaczego potrzeba byłoby aż zamachu…”.

„Zamach na życie Juliana? Jasne”, wchodzi mi w słowo Brzeźniak. „Lepiej jego zapytaj, dlaczego nigdy nie złożył doniesienia na policję”.

„Może nie wiedział, od kogo te groźby pochodzą ani czy są realne”.

Tomek wypuszcza powietrze, jakby pozbywał się resztek wątpliwości, i rzuca z przekąsem: „Nie wiedział od kogo? Niech będzie. Ale zapytaj go w takim razie, dlaczego im więcej otrzymywał gróźb, tym bardziej namawiał mnie do odnowienia współpracy”.

Fragment reportażu Anarchat Franka Tomczyka1

Marek Herman wymyślał historie, by odwrócić swoją uwagę od spraw, które przerażały go najbardziej. Jak oddawanie moczu w publicznych toaletach. Pod presją czasu, na wyjazdach, z kolegami. Chwytał się tych luźnych wątków i rozpaczliwie próbował złożyć z nich całość. Ze świadomością, że ktoś ma świadomość, że on sika. Że ktoś słyszy, jak struga moczu chlupocze w misce z porcelitu.

– Świadomość jest matką lęku – w przypływie natchnienia powiedział mu lekarz prowadzący, który w prywatnej klinice opiekował się jego żoną. Po czym dodał: – To jest, panie Marku, szczęście w nieszczęściu, tak może pan na to patrzeć. Bo z perspektywy Soni jej choroby w ogóle nie ma.

Idąc tym tropem, uznał zaburzenia swoje i żony, Soni Nemm, za dwa skrajne przypadki tej samej jednostki chorobowej. Antonimy. Jak apatia i pobudzenie.

*

Któregoś wieczoru, po opróżnieniu nad Wisłą kilku butelek wina, zawędrował z przyjaciółmi w okolice Nowego Światu. W mieście trwał festiwal literacki, a ich nazwiska znajdowały się na plakatach i w spotach reklamowych wyświetlanych w metrze. To było dzień po wystąpieniu doktora Brzeźniaka w telewizji. Wspięli się na skarpę, którą park Kazimierzowski opadał ku rzece, i ścieżką pod murem kampusu uniwersyteckiego poszli w stronę ulicy Foksal. Wjechali na najwyższe piętro wieżowca przy Smolnej, skąd po chwili przegonił ich portier. Ale co zobaczyli, to ich. Z tej wysokości miasto sprawiało wrażenie dostojniejszego, niż było w rzeczywistości, nie przybrane w światło, lecz z niego zbudowane. Tysiące migoczących punktów jak różnobarwna fastryga wszyta w zmrok. Od Powiśla po wstęgę rzeki i dalej, na drugim brzegu: otwarte do późna kafejki, ogniska na plaży, ekrany telefonów grających w kieszeniach na lewej piersi. Nastrój, w jaki wprawia taka bliskość absolutu, towarzyszył im, gdy wrócili na ulicę. Wystarczy przejechać windą sześćdziesiąt metrów, żeby przejawiać skłonność do uogólnień. Brytyjski premier ogłosił udział swojego kraju w interwencji na Węgrzech, a każde z nich miało na ten temat zdanie – jakby chodziło o ceny biletów kolejowych czy posyłanie sześciolatków do szkół. To był ich sposób na porządkowanie świata.

Jednak przed północą, gdy dotarli do klubu na zapleczu Chmielnej, rozmowa ugrzęzła w detalach. Jedna z pisarek odwróciła się do Marka Hermana i spytała:

– A ten podpalacz? Czy on nie jest twoim starym znajomym?

Mówiła o Tomku Brzeźniaku. Cała Warszawa żyła jego wyznaniem i nie inaczej było z nimi. Marek pociągnął właśnie z butelki, którą od przeszło godziny nosił w zanadrzu. Z pełnymi ustami nie mógł odpowiedzieć, a tylko cięta riposta miałaby sens, skoro wszyscy łącznie z pytającą wiedzieli, jaka relacja łączy go z Brzeźniakiem – od kilku lat pokpiwanie z ich konfliktu stało się w środowisku dyżurnym żartem; chodziło o parę komentarzy w internecie, w których Marek sprowokowany opisał, jakich ekscesów Tomek Brzeźniak dopuszczał się, będąc studentem, a że „ekscesy” oznaczały podpalenie kosza z bielizną w mieszkaniu przyszłej żony Marka, to Herman uzyskał niezamierzony efekt komiczny – więc teraz uśmiechnął się tylko i rozłożył ręce w geście bezradności.

Ale to i tak był już moment, kiedy zaczynał przestępować z nogi na nogę – końcówka trzeciego piwa. Ostatni raz sikał ponad godzinę wcześniej, gdy innych absorbowała rozmowa, a jemu udało się niepostrzeżenie odbiec nad rzekę. Był pewien, że nikt nie zauważył jego zniknięcia; ledwie stanął na skraju bulwaru i uwolnił członek ze slipów, pęcherz opróżnił się tak szybko, jakby nigdy nie było z tym problemu.

Gdy wrócił do znajomych, pytali:

– Co tam robiłeś, Mareczku? Czemu znów tak długo cię nie było?

Kawalarze.

Wcześniej tego wieczoru sześć czy siedem razy odchodził na bok zwiedziony perfidnym przymusem, wszystko to jednak na darmo. Kiedy wreszcie zdołał sobie ulżyć, wystarczyło jedno szyderstwo, by go pozbawić pewności siebie. Więc wiedzieli. Czy rozmawiali o tym pod jego nieobecność? Czy mówili: „Za często biega do kibla, prawda? Chyba ma problemy”. A może nawet dorabiali do tych uwag historie? Skoro on mógł snuć wymyślne fabułki nad muszlą, czemu oni nie mieliby fantazjować na jego temat?

Gdy stanęli przed klubem, miał już pewność, że kolejne piwa tylko pogorszą sprawę. Ale było wykluczone, żeby odmówił sobie sobotniego dryfowania w poszukiwaniu następnej prawdziwej iluminacji, na której doznanie nie żywił wprawdzie wielkich nadziei, lecz konsekwencja w tej jednej kwestii pomagała mu zachować integralność. Miał trzydzieści cztery lata i mógł powiedzieć o sobie chociaż tyle, że na przekór wszystkim luksusom, w jakie obrósł, w głębi duszy pozostał człowiekiem idei.

W każdym razie taką odpowiedź przygotował na wypadek, gdyby ktoś drążył temat. Może i nie brzmiała przekonująco, ale żeby wytłumaczyć, dlaczego z uporem szlaja się po nocy, musiałby omówić wszystkie problemy, o których próbował zapomnieć jeszcze na kilka godzin właśnie dzięki włóczędze. Sądził, że jeśli przyswoi odpowiednią ilość alkoholu i po raz ostatni sprawi, że świat zadrży w posadach, to przetrwa również poranek. Przetrwa spotkanie z Agnieszką.

Agnieszka Lisiecka zostawiła go kilka tygodni wcześniej po dziewięciu niezłych latach. Odchodząc, dała do zrozumienia, że Marek może wszystko naprawić, wystarczy tylko, by złożył szczerą samokrytykę. Tyle że on wcale nie był pewny, czy tego właśnie chce, i nie podobało mu się, że ma zdecydować, co dalej. Tak jakby zawsze istniało jakieś „dalej”, jakby szczęścia lub udręki nigdy nie było dość i tylko maksymalizacja jednego lub drugiego mogła uchronić przed uczuciowym bankructwem, jakby każdy związek wymagał ciągłej ekspansji.

Ale to, że Agnieszka opiekowała się jego żoną, kiedy on włóczył się po Śródmieściu, nie pomagało wytrwać w trzeźwości.

Na szczęście chwilowo nikt nie zadawał mu osobistych pytań. Pisarzy wciąż zajmowały zamieszki w Wielkiej Brytanii, kryzys na Węgrzech, w ostateczności podpalenia na Pradze. Ten ostatni temat był mu najbliższy, ale Marek już nie zdawał sobie z tego sprawy. Jego świadomość i percepcja się rozplątały. W takich chwilach, skoncentrowany na pęcherzu, odczuwał rozmowy jak się odczuwa bóle fantomowe.

– Więc to był kraj głupich kroków już dziesięć lat temu, kiedy szeregowy operator linii produkcyjnej po redukcji zatrudnienia szedł do pieprzonego Haysa i za odprawę kupował wycieczkę do Indii, a ja powtarzałem im wszystkim: „Uważajcie, najprzyjemniej jest tuż nad przepaścią” – perorował Łukasz, jeden z literatów, wysoki blondyn, który trzymaną w ręku szklanką wywijał jak buzdyganem. – Dzieci biegają z maczetami i samopowtarzalną bronią; wyrównują szkolne porachunki, używając amunicji.

Tamta pisarka przysłuchiwała się z zainteresowaniem noszącym znamiona autoparodii.

– W niektórych dzielnicach ludzie montują stalowe okiennice. Żeby koledzy syna nie wpadli z wizytą i nie wystrzelali wszystkich. Wam się wydaje, że protesty urządzają studenci, ale tu chodzi o co innego – o rodziny, o pochodzenie. Gdzie byli rodzice, kiedy dzieciaki dewastowały całe kwartały miasta? Co powiedzieli, kiedy dzieci przyniosły do domu nowe telewizory i zestawy głośnikowe?

Marek podkurczał palce prawej stopy i wbijał je w miękką wkładkę buta. Czuł, jak się napinają mięśnie śródstopia i łydki. Podkurczał, rozluźniał, podkurczał, rozluźniał.

– A co dzieje się u nas?

Ktoś odpowiedział pisarce znad papierosa:

– Nadzieja lewicy biega po Warszawie i podpala samochody.

– To typowe; przed kamerą każdy facet będzie przypisywał sobie cudze dokonania.

Znowu spojrzeli na Hermana.

– Więc jak to z wami było, Marek? Co powiesz, kiedy zadzwonią z telewizji? „Brzeźniak był cichym i zagubionym chłopcem”?

– Czy to nie jedna z tych wspaniałych literackich symetrii? – wtrącił Łukasz, ignorując pozostałych. – Płonące majtki i płonące samochody. Może miałeś rację od samego początku?

Z pełnym pęcherzem tracił wyczucie szczegółu, całą uwagę koncentrował na poszukiwaniu bezpiecznej toalety. Coraz szybciej przebierał palcami prawej stopy.

– Mareczku?

Dla niepoznaki, dla podtrzymania wrażenia, że nic złego się z nim nie dzieje, zwrócił się do Łukasza:

– Kiedy mieszkałeś w Londynie?

– Od dwa tysiące drugiego do dwa tysiące piątego. Nie czytałeś mojej książki?

– Co?

– Słodko. – Pisarz się roześmiał. – Nie możesz oczekiwać, że ludzie kupią twoją książkę, skoro nie kupują jej nawet koledzy z branży.

– Wiesz, co rapował Pezet – rzuciła tamta pisarka. – Ja nie chcę być w branży, ja chcę robić swoje.

– W branży żyją tylko zaprawieni w bojach.

– Dobra, w porządku. – Marek rozglądał się na boki. – Rozmowa z wami jest wspaniałym wyzwaniem intelektualnym, ale nadszedł czas, kiedy muszę się oddalić – oświadczył. Był dumny, że nie wymyka się chyłkiem.

Schodząc do klubu usytuowanego w piwnicy, wciąż obmyślał ripostę na ich złośliwości. Tak łatwo było sprowokować go do wyznań o Brzeźniaku, że mógłby prowadzić tę rozmowę choćby w toalecie i z samym sobą, gdyby nie paraliżujące skojarzenia, które budziła. Zamiast tego postanowił wykorzystać tyradę Łukasza. Mógł opowiedzieć sobie o Londynie. Londyn i zamieszki to angażujący temat. Dlaczego publiczne zgromadzenia interesowały go tak bardzo? Przez kilka tygodni za dyżurną historyjkę służyła mu ta o pokazie pierwszego bankomatu na świecie. Było to bodaj w sześćdziesiątym siódmym w Enfield. Zebrał się tłum, popularny aktor komediowy dokonał pierwszej wypłaty. Zgromadzenia, zamieszki – stąd był już tylko krok do całkowitego rozpadu. Potrafił zrozumieć ludzi, którzy cieszyli się na myśl, że kryzys węgierski rozleje się na całą Europę. Cholera, czasem sam fantazjował, że zrywa z Agnieszką raz na zawsze! Chyba nigdy by się na to nie zdobył (i nie sądził, aby zdobyła się Agnieszka), ale jak odświeżająco byłoby uwolnić się od zachowawczego cynizmu i przestać racjonalizować własne porażki.

*

Klub wyglądał jak każdy z tych, które istnieją nie dłużej niż sezon. Teren przejęty z rąk wroga i przekształcony zgodnie ze wskazówkami psychogeografii. Pomieszczenia zapełniały meble z europalet i klientela, której kształty miękły w zaduchu, jakby płynność sylwetek symbolizowała dryf pomiędzy kolejnymi stanowiskami walki z nudą. Ale o żadnej rewolucji życia codziennego nie mogło być mowy. Wśród gości przeważali nie trampowie, lecz ludzie głęboko świadomi swojego wyrafinowania, którzy, jak podejrzewał Marek, sami generowali nudę w stężeniu przekraczającym próg jej fizycznej odczuwalności. Nie miał z tym problemu; wystarczyło, by zamiast drinka czy importowanego ale zamówił tyskie. Lata rozpoznawalności minęły i nie łudził się, że ktoś zwróci na niego uwagę. Nie w miejscu, w którym mężczyźni w jego wieku pojawiali się z rzadka, a jeśli już, to byli dwumetrowi, gładko ogoleni i nosili prążkowane koszule z podwójnym zapięciem przy kołnierzyku.

Didżej grał ponury house na cztery, choć połamany beat wydawał się uciekać w wymyślniejsze metrum. Jeszcze kilka lat temu królował tu eurodance, sobotni wieczór anonsowano hasłami ostatniego takiego melanżu, a dziś już tylko konieczności. Ale może jedno stanowiło konsekwencję drugiego? Po miodowym miesiącu następowała faza zejścia. W tej scenerii pobojowiska tancerze wykazywali jednak daleko posuniętą obojętność na ducha epoki. Błysk flesza ślizgał się po nich, gdy przechylali fiolki jägermeistera. Chciwie sięgali po kolejne i znów ustawiali się do zdjęcia. W szklanej klatce dla niepalących cudem zmieściło się dwóch chłopców, może dwudziestoletnich, którzy rozmawiając, nieomal stykali się czołami.

Marek skierował się prosto do toalety. Kryzys osiągnął już osiem w dziesięciostopniowej skali. Przeczytał kiedyś, że cierpiąc na parurozę, inaczej zwaną syndromem wstydliwego pęcherza, nie należy korzystać z toalety przed osiągnięciem siódmego stopnia. Chodzi o to, by zwiększyć prawdopodobieństwo sukcesu, które rośnie wraz z intensywnością potrzeby. Bo każda porażka jeszcze bardziej zakleszcza cewkę moczową.

Czytał też o ideologach akceleracjonizmu, którzy nawoływali do rozpędzenia systemu tak, by wykoleił się bez niczyjej pomocy.

Dostrzegł, że przed toaletą ustawiła się kilkuosobowa kolejka. To utwierdziło go w przekonaniu, że na sikanie nie ma tu nadziei. Na jednej z kabin wisiała pomięta kartka z odręcznym napisem: „Awaria”. Do czynnej stali mężczyźni i kobiety. Nawet jeśli Marek wszedłby do środka, strach przed ludźmi po drugiej stronie drzwi uniemożliwiłby mu oddanie moczu. Już w drodze do kabiny zaczął gorączkowo układać w myślach kontynuację historii Łukasza: ludzie plądrują sklepy w Enfield w Londynie gdzie odbył się pokaz pierwszego bankomatu na świecie a teraz ogłoszono udział w zbrojnej interwencji na Węgrzech gdzie samochody płoną chociaż nie podpala ich Tomek Brzeźniak ale dzieciaki z telefonami Blackberry co jest bzdurnym stwierdzeniem bo gdzie on widział stalowe okiennice ma takie pojęcie o londyńskich dzieciakach jak Marek o odlewaniu się w miejscach publicznych a pęcherz Marka zaraz eksploduje i nie ma szans zsikać się w gacie mocz po prostu rozsadzi mu bebechy.

W takich okolicznościach zmyślone historie nie pomagały zapanować nad ciałem. A chodziło o rzecz tak łatwą – o rozluźnienie zwieraczy. Który to już dzisiaj raz? Ósmy? Dziewiąty? Co powiedzą znajomi, gdy wróci (wciąż wypełniony uryną, wciąż obolały i poruszający się krzyżykowym krokiem)? „Mareczku, co tak długo? Co tam znowu robiłeś?”. A przecież nie oczekiwał, że w tej odpychającej szczalni przekroczy granice biologii. Marzyła mu się skromniutka transgresja – pokonanie osobniczej dysfunkcji, dorównanie do normy.

Dlatego, mijając klientów stłoczonych przy barze, godził się z myślą, że wieczór, który godzinami planował, w wyobraźni uciekając od swoich problemów matrymonialnych, teraz rozchodził się i pękał na wzdętym pęcherzu, jak rozchodzą się złudzenia zbyt dopracowane, by pomieścić choćby najmniejszą formę kapitulacji. Odruchowo powtarzał jednak słowa „Enfield” i „podpalenia” i wtedy – gdy jego język zatrzymał się na przedostatniej sylabie – wtedy właśnie zobaczył dziewczynę.

*

Mógł o niej powiedzieć na przykład to: miała dziwne plecy – nienaturalnie wystające łopatki (oraz – czego nie widział, ale wyobrażał sobie – skórę na karku pokrytą miękkim meszkiem), może to był efekt jakiejś deformacji, skrzywienia kręgosłupa nieuchwyconego w odpowiednim wieku, w każdym razie pasował do jej chłopięcej budowy. Widział jej plecy; na tę część ciała mógł gapić się bezkarnie, bo dziewczyna stała przy barze tyłem do lustrzanego filaru i jej sylwetka odbijała się w nim od pasa w górę. Była oparta o wysoki stołek i otoczona przyjaciółmi, a kiedy przesuwało się po niej spojrzenie Marka, raz po raz wybuchała śmiechem, który na moment ogarniał całe jej ciało.

Po chwili stracił ją z oczu. Przesuwając się w stronę toalet, próbował zapamiętać, jak wyglądała, co miała na sobie. Pamiętał białą bluzkę na ramiączkach, niemodną, jakby wyjętą z szafy starszej siostry. I włosy – upięte w kok jasnobrązowe włosy, kosmyki, które skręcały się za małymi uszami, miniaturkami uszu jak u dziecka albo elfa. Ktoś go spytał, czy stoi w kolejce, odpowiedział skinieniem głowy.

Myślał o niej przez następnych kilka minut. Fantazjował na temat tego, kim była i jak się tu znalazła, kogo znała i którego z jej znajomych mógł subskrybować. Myślał o niej, gdy nadeszła jego kolej na wejście do kabiny.

*

Z powrotem na zewnątrz. Większość znajomych już odeszła. Niósł w lewej ręce kolejne piwo, a na twarzy pogodny, poparty wewnętrzną mądrością uśmiech. Odnalazł tamtą pisarkę i Łukasza.

– Idziecie tańczyć? – zapytał.

– Ty jeszcze tu jesteś?

– Stałem najpierw w jednej kolejce, potem w drugiej.

– Myśleliśmy, że dawno poszedłeś. Zaraz będziemy się zbierać.

– Kupiłem piwo. Na dole jest niezła impreza.

– Która godzina? Pierwsza? Druga?

– Ja jutro siedzę na dyskusji panelowej – wtrąciła pisarka, wciągając przez głowę brązowy sweter.

Marek podał im szklankę; upili po łyku. Potem zwrócił się do Łukasza:

– Nie dokończyłeś swojej historii.

– Co? Której?

– Zamieszki w Londynie, zmierzch cywilizacji europejskiej. Naprawdę – bardzo, bardzo ciekawe.

Pisarz machnął ręką.

– Opowiedz.

– Już opowiadałem. Jest pierwsza w nocy.

– No, daj spokój – protestował Marek – jest dopiero pierwsza w nocy! Co się stało z tym dumnym pokoleniem? – To pytanie skierował do pisarki, ale najwyraźniej była już myślami w autobusie. On właśnie się rozkręcał; zawsze gdy udało mu się odlać w stresującej sytuacji, nabierał energii do działania. Mogła być nawet druga albo i trzecia w nocy, ale po oddaniu moczu dla niego zaczynało się nowe rozdanie. – Miliony czytelników nie tak wyobrażają sobie życie w sektorze kreatywnym. Gdzie te kokainowe wieczory? Gdzie dilerzy, do których każdy ma numer? Tyle się na ten temat pisało.

Przez moment można było odnieść wrażenie, że Łukasz wda się w spór: już unosił rękę, wpółotwartymi ustami chwytał powietrze, jakby zamierzał wygłosić tyradę podobną tym antyimigranckim bredniom sprzed godziny; ale to był jedynie odruch, który został mu po jakimś dawniejszym życiu i którego mógł się oduczyć, jeśliby nad tym cierpliwie popracował. Opuścił bezwładnie rękę i na wydechu rzekł:

– I tylko pisanie nam zostało. – A potem dodał całkiem w gruncie rzeczy niewinnie: – Ale chyba nie liczysz, że kiedy wrócimy na dół, ten paparazzi od jägermeistera cyknie ci zdjęcie, co? Bo czemu to by miało służyć? „Znani pisarze na baletach! Sprawdźcie, z kim imprezują…”, coś w tym stylu?

Marek zrobił urażoną minę.

– Jasne – powiedział – przecież wszyscy jesteśmy już odpowiedzialnymi ojcami.

Łukasz podszedł, objął go po przyjacielsku i przycisnął do siebie.

– Nie, Marek, ty jeden nie jesteś – rzucił z przesadną czułością. – Słuchaj, ja naprawdę muszę uciekać, ale ty idź, nie odmawiaj sobie. Idź i broń honoru pokolenia albo chociaż jego złej reputacji. – Spojrzał na Hermana z roztargnieniem. – A może o czymś nie wiem? Czyżbyście z Agnieszką… Agnieszka, prawda? Dobrze pamiętam? Czyżbyście się dorobili stadka jakichś małych ludzi? Co?

Marek przypomniał sobie: jest umówiony z Agnieszką na rano. Ma ją zmienić przy Soni. Obiecał, że nie zjawi się bardzo późno. Obiecał jej prawdziwą rozmowę. Zastanowił się, co w tej sytuacji oznacza „bardzo”, i doszedł do wniosku, że na pewno nie chodzi o pierwszą w nocy.

– Nie – rzucił z ulgą, klepiąc Łukasza po torsie. – Nie, nie, nie. Nas takie problemy nie dotyczą. No, w każdym razie nie mnie.

*

Wśród tańczących wydawał się najstarszy. Zerkał raz po raz w stronę podłużnego lustra na jednej ze ścian, wypatrując dziewczyny. Płaska powierzchnia przywodziła na myśl średniowieczny obraz albo fotos filmowy o niewielkiej głębi. Tancerze skadrowani światłem.

*

Resztki tej nocy już stygły, gdy w drodze do bramy wiodącej na podwórze chwiejnym krokiem zaszedł w kąt nieopodal śmietników i tu bezpieczny, z dala od czyichkolwiek myśli, odlał się ostatni raz przed powrotem do domu. Zanim skończył, poczuł, że nie jest sam – kątem oka dostrzegł na murku skuloną postać ze zwieszoną głową i dłońmi zaplecionymi na karku. Żona Lota jako słup skrzepłego etanolu. Podchodząc bliżej, zorientował się, że to właśnie jest dziewczyna z klubu. W pierwszej chwili udał, że jej nie widzi. Nie wyglądała zdrowo. O brzasku jemu również czarny horyzont zachodził na czoło, ale ona… Daleko mu było do jej stanu. Mógł skręcić ku bramie i zostawić ją po zawietrznej, przygiąć karku i wykonać dynamiczny zwrot jak człowiek, który próbuje biec w tłumie. Gdy to rozważał, jej niestaranny kok rozsupłał się całkiem i jęzor warkocza opadł na ramię.

Podszedł do niej i zapytał, czy wszystko w porządku. Czy mógłby jakoś pomóc. Nawet nie podniosła głowy.

– Hej, nie możesz tu siedzieć do rana. – Lekko nią potrząsał, aż wreszcie zareagowała tak, jakby Marek chciał ją pozbawić godności. Ale zaraz potem uśmiechnęła się życzliwie.

Kiedyś zabrał w podobne miejsce syna Agnieszki, chłopczyka, z którym próbował nawiązać prawdziwą relację, i to był chyba ten jedyny raz, gdy mu się naprawdę udało, bo dzieciak w pewnym momencie przerwał jego rozmowę z przyjaciółmi i, pociągnąwszy go za rękaw, poprosił: „Marek, chodź. Pokażę ci coś”. A gdy oddalili się od reszty i weszli jak spiskowcy w najpodlejszy zaśmiecony zaułek, chłopiec wykonał taki gest, jakby chciał ogarnąć całą przestrzeń przed sobą i wyszeptał z powagą: „Odrażające miejsce”.

Spojrzał na telefon. Minęła czwarta, więc już dawno powinien być w domu. Spać mógł nie dłużej niż do ósmej; potem miał zmienić Agnieszkę przy Soni. Jeśli się zajmie dziewczyną, może zapomnieć o przespaniu najgorszych godzin kaca. Z drugiej strony, w świetle relacji, w którą weszli, wymieniając spojrzenia – bo wierzył, że tak właśnie było, że wymienili spojrzenia – można by go rozliczyć nie tylko z czynów, ale i z zaniechań. Szło tu również o jego dobre samopoczucie. Gdyby nie dostrzegł w postaci na murku kogoś ledwie znajomego, pewnie biegłby teraz na ostatni nocny autobus.

– Okej, zaczekaj tu – powiedział dobitnie. – Nigdzie nie odchodź. Zaraz wracam!

Potruchtał do klubu. Przeskakiwał niezdarnie przez kałuże, chwiał się w lewo, w prawo. Liczył, że znajdzie znajomych dziewczyny i odda im koleżankę. Ale jej znajomych nie było ani w klubie, ani w przejściu, które prowadziło na kolejne podwórko. Zaprzyjaźniony barman Kosma uprzątał już stoliki i zmiatał szkło. Gdy Marek opisał mu problem, pokręcił głową.

– Nie pomogę ci, stary. Było tu tyle dziewczyn. Nie znam jej.

Zamarudził jeszcze chwilę przy barze, nim wyszedł z piwnicy. Miał nadzieję, że przez ten czas dziewczyna zniknęła. Wolał mierzyć się z faktami dokonanymi niż z wolnym wyborem. Chciał przeżyć przygodę, nie ruszając się z fotela, poznać dziewczynę i usunąć ją ze swojego życia. Wydawać i oszczędzać, otrzymywać, nie inwestując. Dlaczego Agnieszka, która znała go tak dobrze, nie mogła zrozumieć tej fundamentalnej cechy jego natury?

Oczywiście dziewczyna wciąż siedziała na murku. Posłuszne dziecko, które prędzej odmrozi sobie uszy, niż sprzeciwi się poleceniu, by zaczekać na mrozie. Przypomniał sobie o Jacku, który tego dnia obchodził piąte urodziny, a Marek przez cały wieczór nosił prezent dla niego. Chłopiec w domu nie potrafił usiedzieć na miejscu, ale wśród ludzi, na basenie czy w kinie, zachowywał się jak karny żołnierz.

– Masz portfel? Dowód osobisty? Gdzie mieszkasz? Zamówię ci taksówkę, tylko powiedz dokąd.

Nie była w stanie rozmawiać. Marek zauważył, że nosi portfel po męsku, przy ciele. Chwycił ją pod ramię i postawił do pionu, wciąż obejmując, by nie upadła. Dwa palce wolnej dłoni wsunął do kieszeni jej spodni.

– Hej! – zaprotestowała przytomnie.

Cofnął rękę jak przyłapany na przeglądaniu bielizny siostry. No dobra, chrzanić portfel. Pewnie i tak nie ma w nim dokumentów. A nawet jeśli są, skąd wiadomo, że dziewczyna mieszka tam, gdzie jest zameldowana? Bez znaczenia, dla niego ta sprawa powinna się skończyć tutaj. Podjął zbyt wiele złych decyzji, zbyt wiele pozornych sukcesów okupił rezygnacją z fikcji, jaką krzepili się jego rówieśnicy, i zawsze dokonywał wyborów jak ten pomiędzy chłopczycą a Agnieszką – bo kiedy już musiał, wybierał efektowny sztych zamiast wiecznego czuwania. Miał już odejść, ale dziewczyna wyciągnęła rękę i bezradnie, może przepraszająco, poklepała go po nodze.

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: