Resztki - ebook
Resztki - ebook
Bohater „Resztek” po wypadku spowodowanym „czymś, co spadło z nieba” wchodzi nagle w posiadanie ośmiu i pół miliona funtów. Pieniądze wykorzystuje, by odtworzyć zdarzenia ze swojej przeszłości. Zatrudnia ludzi, którzy mają je odgrywać wciąż na nowo, z chorobliwą dokładnością rekonstruuje budynek, w którym mieszkał, formułuje szczegółowe zalecenia dla sąsiadów – stara kobieta ma smażyć wątróbkę, łysiejący pianista celowo popełniać błędy…
Kiedy okazuje się, że nie zaspokaja to jego pragnienia autentyczności, milioner zaczyna odtwarzać coraz bardziej drastyczne wydarzenia. Co się stanie, gdy obsesja wymknie się spod kontroli, a rzeczywistość zaczynie niebezpiecznie mieszać się z fikcją?
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7881-070-4 |
Rozmiar pliku: | 579 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
O samym wypadku mogę powiedzieć niewiele. Prawie nic. Spowodowało go coś spadającego z nieba. Jakieś urządzenie. Jakieś części, elementy. I to już naprawdę wszystko; wszystko, co mogę ujawnić. To niewiele – zdaję sobie z tego sprawę.
Nie chodzi też o to, że się wstydzę. Po prostu i po pierwsze, nawet nie pamiętam samego zdarzenia. Mam pustkę w głowie – biała tablica, czarna dziura. Noszę w sobie jakieś mgliste wspomnienia, półimpresje: jak jestem, a właściwie, jak mam być za chwilę uderzony; niebieskie światło; jakieś smugi; światła innej barwy; unoszę się nad jakąś tacą czy łóżkiem. Ale skąd pewność, że te wspomnienia są prawdziwe? Skąd pewność, że nie są wytworem mojego udręczonego umysłu albo że nie wyciągnięto ich z jakiegoś jego zakamarka po to tylko, żeby wypełnić dziurę – cały krater – jaki spowodowało uderzenie? Umysł to skomplikowana i przebiegła rzecz. Prawdziwy cwaniak.
No i ten Wymóg. Klauzula. Warunki ugody zawartej pomiędzy moim prawnikiem a instytucjami, organizacjami – nazwijmy je ciałami – odpowiedzialnymi za to, co mi się przytrafiło, zakazujące mi wypowiadania się publicznie (znam tę część umowy na pamięć) na temat charakteru i/lub szczegółów wypadku pod groźbą utraty otrzymanej rekompensaty finansowej wraz z wygenerowanymi (dobre słowo: „wygenerowanymi”) przez nią dodatkowymi zyskami. Mój prawnik uprzedził mnie pełnym powagi tonem, że na cofnięciu odszkodowania mogłoby się nie skończyć. Że, ujmijmy to w ten sposób: pętla mogłaby się zacisnąć mocniej.
Ugoda. To jedno słowo: ugoda. U-go-da. Kiedy leżałem na plecach, w żałosnym stanie, obandażowany, na wyciągu, podłączony do rurek i przewodów, które coś we mnie wtłaczały, a coś innego wysysały, elektronicznych mierników i mechanicznych miechów unoszących moją klatkę piersiową, których buczenie i zgrzytanie przenikało moje bezużyteczne ciało i narządy jak morska woda przenika przez gąbkę – przez te wszystkie miesiące spędzone w szpitalu to słowo pojawiło się we mnie, zakorzeniło i zaczęło rosnąć. Ugoda. Wkradło się i przedarło przez śpiączkę: Greg musiał wspomnieć o ugodzie, kiedy przyszedł pogapić się na to, co spowodował wypadek. Kiedy granice całkowitej niepamięci rozszerzyły się nieco i w mojej wciąż pozbawionej świadomości głowie zaczęły się pojawiać całkiem realne kształty i obrazy – głównie stadionów sportowych, bieżni i murawy do gry w krykieta, nad którymi dominował głos komentatora zachęcający mnie do wspólnego z nim prowadzenia relacji, pojawiło się słowo ugoda – rozmawialiśmy o ugodzie, choć żaden z nas nie widział jeszcze, czego ona dotyczy. Kilka tygodni później, kiedy wybudziłem się ze śpiączki, gdy zaprzestano karmienia mnie przez rurkę i zacząłem jeść kleiki, ta środkowa sylaba słowa ugoda, nieszczęsne „go” odbijało mi się czkawką przy każdej próbie przełykania. Od samego początku dławiłem się tą Ugodą.
Jeszcze później, w ciągu długich tygodni, kiedy siedziałem już na łóżku zdolny do myślenia i mówienia, choć wciąż niepamiętający niczego o sobie, Ugoda stała się dla mnie solidnym oparciem, przyszłością rekompensującą mi brak przeszłości, czymś, co pozwoli mi stać się kimś lepszym i pełniejszym. Kiedy w końcu zaczęła mi wracać pamięć – stopniowo, w odcinkach, niczym pojedyncze epizody z nudnawej opery mydlanej – ale wciąż jeszcze nie mogłem chodzić, pielęgniarki mówiły, że Ugoda postawi mnie na nogi. Siedziałem w gipsowym pancerzu, czekając, aż pozrastają mi się kości, kiedy przyszedł Marc Daubenay i poinformował mnie o postępach przy zawieraniu Ugody. Kiedy sobie poszedł, siedziałem i myślałem o setach – sześciu gemach w tenisa, kompletach filiżanek ze spodkami, teatralnej scenerii, wzorach. Myślałem o ludzkich siedliskach w zamierzchłych czasach, wioskach przycupniętych pod nieprzyjaznym niebem. Myślałem o ludziach – chyba tancerzach albo żołnierzach – kucających, zwartych, gotowych, czekających na początek jakiegoś wydarzenia.
Później, dużo później, Ugoda wybiła się na pierwszy plan. Cztery miesiące wcześniej wyszedłem ze szpitala, miesiąc temu skończyłem fizykoterapię. Mieszkałem sam na przedmieściach Brixton, w dwupokojowym mieszkaniu. Nie pracowałem. Firma zajmująca się badaniem rynku, z którą byłem związany przed wypadkiem, miała płacić za moje zwolnienie lekarskie do końca maja. Teraz był kwiecień. Nie miałem ochoty wracać do pracy. Nie miałem ochoty robić czegokolwiek. I nic nie robiłem. Dni mijały mi na najbardziej rutynowych czynnościach – wstawaniu i myciu się, chodzeniu na zakupy i powrotach do domu, czytaniu gazet, siedzeniu w mieszkaniu. Czasami oglądałem telewizję, ale niewiele; nawet to wydawało mi się zbytnią aktywnością. Od czasu do czasu jechałem metrem do Angel, do biura Marca Daubenaya. Najczęściej zaś siedziałem w domu i nic nie robiłem. Miałem trzydzieści lat.
W dniu, kiedy doszło do Ugody, miałem coś do zrobienia – musiałem pojechać na lotnisko Heathrow i odebrać stamtąd znajomą. Starą znajomą. Przylatywała z Afryki. Już miałem wychodzić z mieszkania, kiedy zadzwonił telefon. To była sekretarka Daubenaya. Podniosłem słuchawkę i usłyszałem jej głos:
– Olanger i Daubenay. Biuro Marca Daubenaya. Łączę pana.
– Słucham? – odezwałem się.
– Łączę pana – powtórzyła.
Pamiętam, że poczułem zawroty głowy. Wszystko, czego nie rozumiem, wywołuje u mnie zawroty głowy. Od czasu wypadku nauczyłem się robić wszystko wolniej, świadomie wykonywać każdy ruch i czynność. I nie dlatego, że taką formę wybrałem; to po prostu jedyny sposób. Zwykle kiedy nie rozumiem jakichś słów, zdaję się na kogoś z mojego personelu. Ale tego kwietniowego dnia, gdy zadzwoniła sekretarka Daubenaya, nie miałem personelu, a zresztą – i tak nie potrafiliby mi pomóc. Nie wiedziałem, do kogo mówiła „pan” – do Daubenaya czy do mnie. Moglibyście uznać, że to trywialna różnica, ale już ta drobna niepewność wystarczyła, bym poczuł mętlik w głowie. Oparłem się mocno dłonią o ścianę w salonie.
Po kilku sekundach w słuchawce rozległ się głos Daubenaya.
– Halo? – odezwał się.
– Halo? – powtórzyłem.
– Udało się – powiedział Daubenay.
– Tak, to ja – odparłem. – Twojej sekretarce udało się nas połączyć.
– Posłuchaj! – W głosie Daubenaya słychać było podniecenie; nie słuchał tego, co do niego mówiłem. – Posłuchaj, poddali się!
– Kto? – zapytałem.
– Kto? Oni! Tamci. Ugięli się.
– Och… – odparłem i stałem tam, opierając się ręką o ścianę. Pamiętam, że była żółta.
– Zaproponowali – ciągnął Daubenay – umowę na bardzo korzystnych warunkach.
– Jakie to warunki? – zapytałem.
– Jeśli chodzi o ciebie, nie możesz się wypowiadać publicznie na temat wypadku. Na dobrą sprawę powinieneś zapomnieć, że miał on kiedykolwiek miejsce.
– Już zapomniałem – odpowiedziałem. – Zacznijmy od tego, że nie pozostały mi z tamtego czasu żadne wspomnienia.
Jak już wcześniej mówiłem, to była prawda. Ostatnie wyraźne wspomnienie, jakie mi pozostało, to ostre podmuchy wiatru na jakieś dwadzieścia minut przed uderzeniem.
– Nie o to im chodzi – tłumaczył Daubenay. – Musisz się zobowiązać, że nie będziesz ich skarżył za wypadek.
Dłuższą chwilę myślałem, nim wreszcie zrozumiałem, o co chodzi. A potem zapytałem:
– Ile mi zapłacą?
– Osiem i pół miliona – odparł Daubenay.
– Funtów? – zapytałem.
– Funtów – potwierdził Daubenay. – Osiem i pół miliona funtów.
Kolejną chwilę zajęło mi uświadomienie sobie, jak to dużo pieniędzy. Kiedy to już do mnie dotarło, oderwałem rękę od ściany i gwałtownie obróciłem się w stronę okna. Zrobiłem to tak energicznie, że pociągnąłem i wyrwałem ze ściany kabel telefoniczny wraz z gniazdkiem. Z otworu w ścianie zwisały teraz pochlapane grudkami tynku przewody.
– Halo? – zawołałem do słuchawki.
Niedobrze; połączenie zostało przerwane. Stałem tam, nie wiem jak długo, z głuchą słuchawką w ręku, wpatrując się w uszkodzoną ścianę. Wyglądało to paskudnie, jakby coś z czegoś wylazło.
Do rzeczywistości przywołał mnie odgłos klaksonu przejeżdżającego samochodu. Wybiegłem z mieszkania, żeby z budki telefonicznej zadzwonić do Marca Daubenaya. Najbliższa znajdowała się za rogiem, na Coldharbour Lane. Kiedy przechodziłem przez ulicę, przy której mieszkam, i skręcałem w drugą, prostopadłą do niej, uświadomiłem sobie wysokość sumy: osiem i pół miliona. Wyobraziłem sobie jej kształt. Ósemka była idealna, zgrabna: w nieskończoność powracające do siebie krzywizny. Ale ta połowa? Dlaczego dodali połowę? Ta połowa powodowała nieład: taka resztka, pozostałość. Moja roztrzaskana w wyniku wypadku rzepka wygoiła się, ale pozostał jeden luźny odłamek. Lekarze nie zdołali go wydobyć, krążył więc swobodnie i zupełnie niepotrzebnie w ciele wokół kolana. Czasem dostawał się pomiędzy kości stawu, klinując go i blokując, w efekcie wywołując stan zapalny nerwów i mięśni. Pamiętam, że idąc tamtego dnia ulicą i myśląc o pozostałym ułamku, tej połowie, wyobrażałem ją sobie jako odłamek w swoim kolanie i krzywiłem się z niezadowolenia. „Sama ósemka byłaby lepsza”.
Poza tym zachowywałem całkowitą obojętność. Wciąż słyszałem, że Ugoda pomoże mi się pozbierać i pozwoli rozpocząć życie od nowa, ale w zasadzie nie czułem się inaczej niż przed telefonem sekretarki Marca Daubenaya. Zadarłem głowę i spojrzałem na niebo; ono również pozostało obojętne – był zwykły wiosenny dzień, słoneczny, choć nie jaskrawy, ani zimny, ani ciepły. Minąłem zaparkowanego w połowie długości ulicy swojego forda fiestę i zerknąłem na wgnieciony lewy tylny błotnik. Ktoś w Peckham stuknął mnie i uciekł, mniej więcej miesiąc przed wypadkiem. Zamierzałem naprawić uszkodzenie, ale po wyjściu ze szpitala wydało mi się to, podobnie jak większość innych rzeczy, zupełnie nieistotne i dlatego karoseria za tylnym lewym kołem wciąż pozostawała wgnieciona i pofałdowana.
Na końcu ulicy prostopadłej do mojej skręciłem w prawo i przeszedłem na drugą stronę. Obok stał dom, na który jakieś dziesięć miesięcy temu, a dwa miesiące przed moim wypadkiem, uzbrojony oddział policji zorganizował nalot. Poszukiwali kogoś i, jak przypuszczałem, musieli dostać cynk. Zamknęli z obu stron ulicę i przypuścili atak. Snajperzy w kamizelkach kuloodpornych skryci za samochodami i słupami ulicznych latarni wycelowali lufy karabinów w okna. Mijałem właśnie ten odcinek ulicy, który policjanci zamienili wtedy w ziemię niczyją, kiedy uświadomiłem sobie, że nie mam przy sobie numeru telefonu do Marca Daubenaya.
Zatrzymałem się dokładnie pośrodku ulicy. Nie przejeżdżał akurat żaden samochód. Stałem chwilę, sam nie wiem jak długo, idealnie na linii strzału snajperów, zanim zdecydowałem się zawrócić do domu po numer telefonu. Wyciągnąłem przed siebie dłonie, zamknąłem oczy i wróciłem wspomnieniami do chwili przed wypadkiem, gdy smagały mnie porywy wiatru. Wspomnienie tamtego momentu sprawiło, że od stóp do ramion i dalej wzdłuż szyi przebiegł mnie dreszcz. Trwało to zaledwie ułamek sekundy – ale przez tę właśnie chwilę nie pozostałem obojętny. Odczuwałem emocje – wielki spokój. Bardzo dobrze pamiętam to uczucie: stałem tam z wyciągniętymi dłońmi i czułem wielki spokój.
Wróciłem do swojego mieszkania; nie tą ulicą, którą tu dotarłem, ale równoległą do niej. Znalazłem numer telefonu Marca, po czym ponownie udałem się poprzednią drogą, ulicą prostopadłą do mojej. Jeszcze raz minąłem swój samochód z tym jego wgnieceniem. Facet, który mnie stuknął, wymusił pierwszeństwo i wjechał we mnie z drogi podporządkowanej, a potem uciekł. To samo było z moim wypadkiem – wina tego drugiego. Ponownie minąłem oblężony niegdyś dom. Człowieka, którego policja szukała, nie było w nim. Kiedy w końcu zdali sobie z tego sprawę, snajperzy opuścili swoje stanowiska, a zwykli funkcjonariusze zwinęli żółto-czarne taśmy odgradzające zagrożony rejon. Wystarczyło przejeżdżać tamtędy kilka minut później, a nikt nie zorientowałby się, że cokolwiek się działo. A przecież działo się. Musiał pozostać jakiś ślad – choćby w pamięci tych czterdziestu, pięćdziesięciu, sześćdziesięciu przechodniów, którzy zatrzymali się, by się pogapić. Wszystko pozostawia swój ślad.
Moja rozmowa z Daubenayem urwała się w trakcie jej trwania. Wrzuciłem do automatu pięćdziesięciopensówkę, wybrałem numer i w słuchawce odezwała się recepcjonistka. Widywałem ją wcześniej wielokrotnie. Była bystra i bardzo oficjalna, tuż po trzydziestce, z nieco końską twarzą.
– Olanger i Daubenay, dzień dobry – odezwała się.
Oczami wyobraźni widziałem biurko, za którym siedziała, skórzane fotele w recepcji, szklany stolik do kawy. Nisko osadzone okno po jej prawej stronie wychodziło na wybrukowane podwórko.
– Poproszę z biurem Marca Daubenaya – powiedziałem.
– Łączę.
Zapadła cisza, ale nie typowo biurowa, tylko taka, gdy brak połączenia. Wspomnienie biura kancelarii Olanger i Daubenay wyparł widok zakratowanej witryny korporacji taksówkowej Movement Cars, znajdującej się tuż obok budki telefonicznej. Szyld głosił: „Lotniska, dworce kolejowe, lekkie, przeprowadzki, odległość nie gra roli”. Jakiś mężczyzna dźwigał na ramionach automat do napojów, pochylając się nieco w wejściu. Zastanowiłem się na ten widok, co w tym kontekście oznaczają „przewozy z lekkim bagażem”, i znów poczułem lekkie zawroty głowy. „Lotniska” – brzmiał anons na witrynie. Przecież za nieco ponad godzinę miała wylądować na Heathrow moja przyjaciółka Catherine. W słuchawce usłyszałem kliknięcie, a potem głos sekretarki Marca Daubenaya.
– Biuro Marca Daubenaya.
Ta kobieta była starsza, po czterdziestce. Ją też widywałem, ilekroć odwiedzałem Marca Daubenaya. To ona dzwoniła do mnie kilka minut temu. To ona zawsze miała poważny, srogi, biczujący wyraz twarzy. Nigdy się nie uśmiechała. Przedstawiłem się i poprosiłem o rozmowę z Daubenayem.
– Sprawdzę, czy linia jest wolna – rzuciła. – Przykro mi, rozmawia z kimś.
– Zgadza się, ze mną – poinformowałem ją. – Rozmawialiśmy przez telefon i połączenie zostało przerwane. Przypuszczam, że próbuje się teraz do mnie ponownie dodzwonić.
– Proszę się rozłączyć, a ja powiem mu, żeby spróbował ponownie.
– Nie – zaprotestowałem – to nic nie da. Kabel mojego telefonu został wyrwany ze ściany. Uszkodził się. Rozmawialiśmy i połączenie zostało przerwane. Jestem pewien, że on teraz próbuje się do mnie ponownie dodzwonić. Może mu pani to powiedzieć?
– Będę musiała przejść do jego gabinetu – odparła.
Usłyszałem, jak odkłada na bok słuchawkę. Potem odgłos kroków, głosy – jej i Daubenaya w sąsiednim pokoju: „Dodzwonił się do ciebie? – pytał Daubenay. – Przecież jego telefon jest głuchy. Próbuję się z nim skontaktować od dziesięciu minut”. – Potem ona powiedziała coś, czego nie udało mi się zrozumieć, a jeszcze później usłyszałem jego kroki zmierzające do sekretariatu i odgłos podnoszonej z biurka słuchawki.
– Znowu jesteś? – odezwał się.
– Rozłączyło nas – zauważyłem.
Na wyświetlaczu publicznego telefonu bił cały czas licznik i wskazywał już tylko trzydzieści dwa pensy. Najdroższa taryfa. Grzebię w kieszeniach w poszukiwaniu monet, ale znajduję tylko dwupensówki.
– Co zdążyłeś usłyszeć, nim nas rozłączyło? – zapytał Daubenay.
– Liczbę. Mógłbyś ją powtórzyć?
– Osiem i pół miliona funtów – powtórzył Daubenay. – Czy zrozumiałeś warunki, na jakich możesz liczyć na wypłatę takiej kwoty?
– Nie mogę nikomu nic powiedzieć?
– Nie możesz się wypowiadać publicznie na temat charakteru i/lub szczegółów wypadku.
– Pamiętam, że wspomniałeś o tym – odparłem.
– Jeśli nie dotrzymasz warunków, stracisz całą kwotę wraz z wygenerowanymi przez nią dodatkowymi zyskami.
– Wygenerowanymi, tak. To też pamiętam. Faktycznie mogą tak zgodnie z prawem postąpić?
– Jak najbardziej – przytaknął Daubenay. – Biorąc pod uwagę status tych, hmm… instytucji, hmm… organizacji, tych, hmm…
– Ciał – podpowiedziałem.
– …ciał – podchwycił – praktycznie wszystko jest możliwe. Stanowczo doradzam ci zaakceptowanie ich warunków. Bylibyśmy głupcami, gdybyśmy odrzucili ofertę.
– Co muszę zrobić? – zapytałem.
– Przyjedź jutro. Oni przygotowują już dokumenty do podpisania. Zjaw się około jedenastej, do tej pory powinni już być gotowi.
Z siedziby Movement Cars wyłonił się facet z pustym wózkiem transportowym. To były „lekkie przeprowadzki”, a nie lekkie, a potem przeprowadzki. Na wyświetlaczu telefonu pozostało kilkanaście pensów. Daubenay gratulował mi.
– Czego? – zapytałem go.
– To niespotykana suma – stwierdził. I dodał: – Dobra robota.
– Nie zarobiłem jej – odparłem.
– Ale ucierpiałeś.
– Właściwie nie ma prawa… To znaczy, przecież to nie zależało ode mnie…
Połączenie zostało ponownie przerwane, ot tak, w pół zdania.
Poszedłem do domu po więcej monet. Wracałem tą samą ulicą, równoległą do tej prostopadłej do mojej, potem, jak wcześniej, prostopadłą; minąłem fiestę i miejsce dawnej policyjnej akcji. Tym razem wrzuciłem do automatu dwa funty. Daubenay zdawał się zaskoczony, słysząc mój głos.
– Myślałem, że wszystko już uzgodniliśmy – powiedział. – Napij się szampana. Do zobaczenia jutro o jedenastej.
Odłożył słuchawkę. Czułem się głupio. Niepotrzebnie do niego znowu dzwoniłem. Poza tym musiałem teraz szybko dotrzeć na lotnisko, bez względu na te osiem i pół miliona. Wychodząc z budki telefonicznej, wyobraziłem sobie samolot Catherine gdzieś nad Europą, zniżający lot nad kanałem La Manche. Po raz trzeci już wróciłem do swojego mieszkania, wciąż tą samą drogą, zabrałem płaszcz i portfel i dotarłem w okolice warsztatu wulkanizacyjnego, leżącego w połowie drogi między miejscem akcji policji a budką telefoniczną, kiedy uświadomiłem sobie, że zostawiłem w kuchni kartkę z zapisanym na niej numerem lotu.
Zawróciłem jeszcze raz, ale zatrzymałem się w pół kroku, kiedy dotarło do mnie, że chyba nie będę potrzebował tej informacji – wystarczy, że spojrzę na tablicę przylotów i sprawdzę, który samolot przylatuje z Harare. Obróciłem się na pięcie i już miałem iść dalej, kiedy przypomniałem sobie, że nie wiem, na który terminal pójść. Jednak będę musiał wrócić do domu po kartkę. Ale nim zrobiłem pierwszy krok, przypomniałem sobie, że w metrze na linii Picadilly jest lista terminali i obsługiwanych przez nie linii lotniczych. Znowu wykonałem zwrot. Dwaj mężczyźni wychodzący z kawiarni obok wulkanizatora przyglądali mi się badawczo. Zdałem sobie sprawę, że szarpię się w przód i w tył jak zatrzymywany obraz wideo na kiepskiej jakości magnetowidzie. Musiało to dziwnie wyglądać. Poczułem się zakłopotany. Postanowiłem mimo wszystko wrócić po kartkę z numerem lotu, ale stałem bez ruchu na chodniku jeszcze przez kilka sekund, udając, że rozważam różne rozwiązania, zanim podejmę przemyślaną decyzję. Wykorzystałem do tego nawet palec, palec wskazujący mojej prawej ręki. Wszystko to było przedstawieniem na użytek dwóch obserwujących mnie mężczyzn, mającym nadać moim ruchom pozory autentyczności.
Kiedy już wyzwoliłem się z zaczarowanego kręgu, przemierzywszy po raz czwarty czy piąty tę samą trasę, ulicę prostopadłą, potem równoległą, przechodząc nawet w tych samych miejscach na drugą stronę ulicy, przy tej samej studzience, kiedy skręciłem wreszcie w Coldharbour Lane, kierując się do stacji metra Brixton, uświadomiłem sobie, że właściwie nie muszę już stąpać po ziemi. Byłem tak bogaty, że mógłbym zamówić sobie śmigłowiec, kazać mu wylądować w Ruskin Park, a gdyby to okazało się niemożliwe, polecić pilotowi zawisnąć nad dachami, spuścić linę i wciągnąć mnie na pokład, tak jak to się robi, ratując rozbitków na morzu. Pozostałem jednak na ziemi, omiatałem wzrokiem okolicę niczym ślepiec wodzący palcem po napisanym brajlem tekście i koncentrowałem swoją uwagę na tym, jak po niej stąpać: krok za krokiem, jak zginać kolana, jak wymachiwać ramionami. Tak właśnie musiałem postępować od czasu wypadku – najpierw zrozumieć ruch, dopiero potem go uczynić.
Siedząc już w wagonie metra, poczułem potrzebę – jak zawsze, kiedy jechałem do Angel – wyobrażania sobie okolicy, po której mknął pociąg. Nie tunele czy perony, ale tamtą przestrzeń na górze, Londyn. Pamiętałem, jak przewożono mnie z jednego szpitala do drugiego miesiąc, dwa po wypadku i jakie to było okropne. Leżałem płasko na wznak i jedyne, co widziałem, to wnętrze karetki – drążki, poręcze, rurki – i tylko skrawek nieba. Czułem, że coś tracę – widok ambulansu przedzierającego się przez uliczne korki, jadącego pod prąd, przejeżdżającego na czerwonym świetle i tym podobne. Więcej nawet – niemożność uchwycenia pokonywanej przestrzeni przyprawiała mnie o mdłości. Do tego stopnia, że zwymiotowałem w karetce. Jadąc metrem na Heathrow, słyszałem echa tego samego niepokoju, tych samych mdłości. Trzymałem je na wodzy, skupiając się na analizowaniu, że tory są połączone z przewodami, które z kolei łączą się w skrzynkach z innymi przewodami biegnącymi wzdłuż ulic nad ziemią, które to łączą nas z nimi, moje mieszkanie z lotniskiem, a budkę telefoniczną z biurem Daubenaya. Koncentrowałem się na tych myślach aż do samego Heathrow.
Prawie całą drogę. Zdarzyła się bowiem jedna dziwna rzecz. Może to wam się wydać banalne, ale dla mnie takie nie było. Pamiętam to całkiem wyraźnie. Na stacji Green Park musiałem się przesiąść. Żeby to zrobić, trzeba wyjechać schodami ruchomymi prawie na poziom ulicy, a potem drugimi schodami zjechać ponownie w dół. W holu, już za automatycznymi bramkami, wisiało kilka aparatów telefonicznych i duża mapa. Widok telefonów – obietnica nawiązania połączenia – tak mnie przyciągał, że wsunąłem swój bilet do czytnika i ruszyłem w ich kierunku, zamiast zjechać schodami na dół, na peron. Na domiar złego automat połknął mój bilet i nie chciał go zwrócić. Zawołałem człowieka z obsługi, wyjaśniłem mu, co się stało, i powiedziałem, że potrzebuję tego biletu.
– Został w czytniku bramki – wyjaśnił mężczyzna. – Zaraz ją otworzę.
Wyjął z kieszeni klucz, otworzył klapkę czytnika w bramce i wyjął z niego pierwszy od góry bilet. Przyjrzał mu się uważnie.
– To jest bilet tylko do tej stacji – stwierdził.
– W takim razie to nie mój – odparłem. – Ja kupiłem bilet do Heathrow.
– Jeśli jest pan ostatnią osobą przechodzącą przez bramkę, to pański bilet powinien znajdować się na wierzchu.
– Byłem ostatnią przechodzącą tędy osobą – potwierdziłem. – Nikt później nie mijał tej bramki. Ale bilet nie jest mój.
– Skoro przechodził pan jako ostatni, to musi to być pański bilet – upierał się mężczyzna.
To nie był mój bilet. Zaczynałem znowu czuć mętlik w głowie.
– Chwileczkę – powiedział człowiek z obsługi, sięgnął ręką w głąb podajnika biletów w czytniku i wyjął inny bilet, który zakleszczył się pomiędzy dwoma kółkami zębatymi.
– Ten jest pański? – zapytał.
Tak, to był mój bilet. Oddał mi go, ale bilet wyjęty spomiędzy kółek zębatych był pobrudzony czarnym smarem, który został na moich palcach.
Wróciłem do schodów ruchomych prowadzących w dół, ale nim do nich dotarłem, zauważyłem, że wszystkie stopnie są w naprawie. Zwykle traktujemy schody ruchome jako jeden przedmiot, zapętloną, poruszającą się bransoletę, a tymczasem składają się one z pojedynczych stopni połączonych w jeden sprawnie działający mechanizm. Połączonych niczym stawy. Ale tutaj stawy były porozrywane; każdy stopień leżał oddzielnie na odgrodzonym kawałku posadzki wokół górnego podestu schodów. Stopnie wyglądały bezbronnie, jak wyrzucone na brzeg ryby. Mijając je, przyglądałem się im uważnie. Przyglądałem im się tak uważnie, że pomyliłem schody ruchome i wszedłem na te prowadzące do góry. Otarłem się ręką o poręcz i pobrudziłem rękaw czarnym smarem.
Do dziś pamiętam z fotograficzną dokładnością, jak stoję na podeście i wpatruję się w poplamiony rękaw, w smar – tę brudną, denerwującą materię, która nie ma szacunku dla milionów, nie zna swojego miejsca w szeregu. To mnie zgubiło – materia.