Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Resztki - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
29 maja 2013
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Resztki - ebook

Bohater „Resztek” po wypadku spowodowanym „czymś, co spadło z nieba” wchodzi nagle w posiadanie ośmiu i pół miliona funtów. Pieniądze wykorzystuje, by odtworzyć zdarzenia ze swojej przeszłości. Zatrudnia ludzi, którzy mają je odgrywać wciąż na nowo, z chorobliwą dokładnością rekonstruuje budynek, w którym mieszkał, formułuje szczegółowe zalecenia dla sąsiadów – stara kobieta ma smażyć wątróbkę, łysiejący pianista celowo popełniać błędy…

Kiedy okazuje się, że nie zaspokaja to jego pragnienia autentyczności, milioner zaczyna odtwarzać coraz bardziej drastyczne wydarzenia. Co się stanie, gdy obsesja wymknie się spod kontroli, a rzeczywistość zaczynie niebezpiecznie mieszać się z fikcją?

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7881-070-4
Rozmiar pliku: 579 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

O sa­mym wy­pad­ku mogę po­wie­dzieć nie­wie­le. Pra­wie nic. Spo­wo­do­wa­ło go coś spa­da­ją­ce­go z nie­ba. Ja­kieś urzą­dze­nie. Ja­kieś czę­ści, ele­men­ty. I to już na­praw­dę wszyst­ko; wszyst­ko, co mogę ujaw­nić. To nie­wie­le – zda­ję so­bie z tego spra­wę.

Nie cho­dzi też o to, że się wsty­dzę. Po pro­stu i po pierw­sze, na­wet nie pa­mię­tam sa­me­go zda­rze­nia. Mam pust­kę w gło­wie – bia­ła ta­bli­ca, czar­na dziu­ra. No­szę w so­bie ja­kieś mgli­ste wspo­mnie­nia, pół­im­pre­sje: jak je­stem, a wła­ści­wie, jak mam być za chwi­lę ude­rzo­ny; nie­bie­skie świa­tło; ja­kieś smu­gi; świa­tła in­nej bar­wy; uno­szę się nad ja­kąś tacą czy łóż­kiem. Ale skąd pew­ność, że te wspo­mnie­nia są praw­dzi­we? Skąd pew­ność, że nie są wy­two­rem mo­je­go udrę­czo­ne­go umy­słu albo że nie wy­cią­gnię­to ich z ja­kie­goś jego za­ka­mar­ka po to tyl­ko, żeby wy­peł­nić dziu­rę – cały kra­ter – jaki spo­wo­do­wa­ło ude­rze­nie? Umysł to skom­pli­ko­wa­na i prze­bie­gła rzecz. Praw­dzi­wy cwa­niak.

No i ten Wy­móg. Klau­zu­la. Wa­run­ki ugo­dy za­war­tej po­mię­dzy moim praw­ni­kiem a in­sty­tu­cja­mi, or­ga­ni­za­cja­mi – na­zwij­my je cia­ła­mi – od­po­wie­dzial­ny­mi za to, co mi się przy­tra­fi­ło, za­ka­zu­ją­ce mi wy­po­wia­da­nia się pu­blicz­nie (znam tę część umo­wy na pa­mięć) na te­mat cha­rak­te­ru i/lub szcze­gó­łów wy­pad­ku pod groź­bą utra­ty otrzy­ma­nej re­kom­pen­sa­ty fi­nan­so­wej wraz z wy­ge­ne­ro­wa­ny­mi (do­bre sło­wo: „wy­ge­ne­ro­wa­ny­mi”) przez nią do­dat­ko­wy­mi zy­ska­mi. Mój praw­nik uprze­dził mnie peł­nym po­wa­gi to­nem, że na cof­nię­ciu od­szko­do­wa­nia mo­gło­by się nie skoń­czyć. Że, uj­mij­my to w ten spo­sób: pę­tla mo­gła­by się za­ci­snąć moc­niej.

Ugo­da. To jed­no sło­wo: ugo­da. U-go-da. Kie­dy le­ża­łem na ple­cach, w ża­ło­snym sta­nie, oban­da­żo­wa­ny, na wy­cią­gu, pod­łą­czo­ny do ru­rek i prze­wo­dów, któ­re coś we mnie wtła­cza­ły, a coś in­ne­go wy­sy­sa­ły, elek­tro­nicz­nych mier­ni­ków i me­cha­nicz­nych mie­chów uno­szą­cych moją klat­kę pier­sio­wą, któ­rych bu­cze­nie i zgrzy­ta­nie prze­ni­ka­ło moje bez­u­ży­tecz­ne cia­ło i na­rzą­dy jak mor­ska woda prze­ni­ka przez gąb­kę – przez te wszyst­kie mie­sią­ce spę­dzo­ne w szpi­ta­lu to sło­wo po­ja­wi­ło się we mnie, za­ko­rze­ni­ło i za­czę­ło ro­snąć. Ugo­da. Wkra­dło się i przedar­ło przez śpiącz­kę: Greg mu­siał wspo­mnieć o ugo­dzie, kie­dy przy­szedł po­ga­pić się na to, co spo­wo­do­wał wy­pa­dek. Kie­dy gra­ni­ce cał­ko­wi­tej nie­pa­mię­ci roz­sze­rzy­ły się nie­co i w mo­jej wciąż po­zba­wio­nej świa­do­mo­ści gło­wie za­czę­ły się po­ja­wiać cał­kiem re­al­ne kształ­ty i ob­ra­zy – głów­nie sta­dio­nów spor­to­wych, bież­ni i mu­ra­wy do gry w kry­kie­ta, nad któ­ry­mi do­mi­no­wał głos ko­men­ta­to­ra za­chę­ca­ją­cy mnie do wspól­ne­go z nim pro­wa­dze­nia re­la­cji, po­ja­wi­ło się sło­wo ugo­da – roz­ma­wia­li­śmy o ugo­dzie, choć ża­den z nas nie wi­dział jesz­cze, cze­go ona do­ty­czy. Kil­ka ty­go­dni póź­niej, kie­dy wy­bu­dzi­łem się ze śpiącz­ki, gdy za­prze­sta­no kar­mie­nia mnie przez rur­kę i za­czą­łem jeść kle­iki, ta środ­ko­wa sy­la­ba sło­wa ugo­da, nie­szczę­sne „go” od­bi­ja­ło mi się czkaw­ką przy każ­dej pró­bie prze­ły­ka­nia. Od sa­me­go po­cząt­ku dła­wi­łem się tą Ugo­dą.

Jesz­cze póź­niej, w cią­gu dłu­gich ty­go­dni, kie­dy sie­dzia­łem już na łóż­ku zdol­ny do my­śle­nia i mó­wie­nia, choć wciąż nie­pa­mię­ta­ją­cy ni­cze­go o so­bie, Ugo­da sta­ła się dla mnie so­lid­nym opar­ciem, przy­szło­ścią re­kom­pen­su­ją­cą mi brak prze­szło­ści, czymś, co po­zwo­li mi stać się kimś lep­szym i peł­niej­szym. Kie­dy w koń­cu za­czę­ła mi wra­cać pa­mięć – stop­nio­wo, w od­cin­kach, ni­czym po­je­dyn­cze epi­zo­dy z nud­na­wej ope­ry my­dla­nej – ale wciąż jesz­cze nie mo­głem cho­dzić, pie­lę­gniar­ki mó­wi­ły, że Ugo­da po­sta­wi mnie na nogi. Sie­dzia­łem w gip­so­wym pan­ce­rzu, cze­ka­jąc, aż po­zra­sta­ją mi się ko­ści, kie­dy przy­szedł Marc Dau­be­nay i po­in­for­mo­wał mnie o po­stę­pach przy za­wie­ra­niu Ugo­dy. Kie­dy so­bie po­szedł, sie­dzia­łem i my­śla­łem o se­tach – sze­ściu ge­mach w te­ni­sa, kom­ple­tach fi­li­ża­nek ze spodka­mi, te­atral­nej sce­ne­rii, wzo­rach. My­śla­łem o ludz­kich sie­dli­skach w za­mierz­chłych cza­sach, wio­skach przy­cup­nię­tych pod nie­przy­ja­znym nie­bem. My­śla­łem o lu­dziach – chy­ba tan­cer­zach albo żoł­nier­zach – ku­ca­ją­cych, zwar­tych, go­to­wych, cze­ka­ją­cych na po­czą­tek ja­kie­goś wy­da­rze­nia.

Póź­niej, dużo póź­niej, Ugo­da wy­bi­ła się na pierw­szy plan. Czte­ry mie­sią­ce wcze­śniej wy­sze­dłem ze szpi­ta­la, mie­siąc temu skoń­czy­łem fi­zy­ko­te­ra­pię. Miesz­ka­łem sam na przed­mie­ściach Bri­xton, w dwu­po­ko­jo­wym miesz­ka­niu. Nie pra­co­wa­łem. Fir­ma zaj­mu­ją­ca się ba­da­niem ryn­ku, z któ­rą by­łem zwią­za­ny przed wy­pad­kiem, mia­ła pła­cić za moje zwol­nie­nie le­kar­skie do koń­ca maja. Te­raz był kwie­cień. Nie mia­łem ocho­ty wra­cać do pra­cy. Nie mia­łem ocho­ty ro­bić cze­go­kol­wiek. I nic nie ro­bi­łem. Dni mi­ja­ły mi na naj­bar­dziej ru­ty­no­wych czyn­no­ściach – wsta­wa­niu i my­ciu się, cho­dze­niu na za­ku­py i po­wro­tach do domu, czy­ta­niu ga­zet, sie­dze­niu w miesz­ka­niu. Cza­sa­mi oglą­da­łem te­le­wi­zję, ale nie­wie­le; na­wet to wy­da­wa­ło mi się zbyt­nią ak­tyw­no­ścią. Od cza­su do cza­su je­cha­łem me­trem do An­gel, do biu­ra Mar­ca Dau­be­naya. Naj­czę­ściej zaś sie­dzia­łem w domu i nic nie ro­bi­łem. Mia­łem trzy­dzie­ści lat.

W dniu, kie­dy do­szło do Ugo­dy, mia­łem coś do zro­bie­nia – mu­sia­łem po­je­chać na lot­ni­sko He­ath­row i ode­brać stam­tąd zna­jo­mą. Sta­rą zna­jo­mą. Przy­la­ty­wa­ła z Afry­ki. Już mia­łem wy­cho­dzić z miesz­ka­nia, kie­dy za­dzwo­nił te­le­fon. To była se­kre­tar­ka Dau­be­naya. Pod­nio­słem słu­chaw­kę i usły­sza­łem jej głos:

– Olan­ger i Dau­be­nay. Biu­ro Mar­ca Dau­be­naya. Łą­czę pana.

– Słu­cham? – ode­zwa­łem się.

– Łą­czę pana – po­wtó­rzy­ła.

Pa­mię­tam, że po­czu­łem za­wro­ty gło­wy. Wszyst­ko, cze­go nie ro­zu­miem, wy­wo­łu­je u mnie za­wro­ty gło­wy. Od cza­su wy­pad­ku na­uczy­łem się ro­bić wszyst­ko wol­niej, świa­do­mie wy­ko­ny­wać każ­dy ruch i czyn­ność. I nie dla­te­go, że taką for­mę wy­bra­łem; to po pro­stu je­dy­ny spo­sób. Zwy­kle kie­dy nie ro­zu­miem ja­kichś słów, zda­ję się na ko­goś z mo­je­go per­so­ne­lu. Ale tego kwiet­nio­we­go dnia, gdy za­dzwo­ni­ła se­kre­tar­ka Dau­be­naya, nie mia­łem per­so­ne­lu, a zresz­tą – i tak nie po­tra­fi­li­by mi po­móc. Nie wie­dzia­łem, do kogo mó­wi­ła „pan” – do Dau­be­naya czy do mnie. Mo­gli­by­ście uznać, że to try­wial­na róż­ni­ca, ale już ta drob­na nie­pew­ność wy­star­czy­ła, bym po­czuł mę­tlik w gło­wie. Opar­łem się moc­no dło­nią o ścia­nę w sa­lo­nie.

Po kil­ku se­kun­dach w słu­chaw­ce roz­legł się głos Dau­be­naya.

– Halo? – ode­zwał się.

– Halo? – po­wtó­rzy­łem.

– Uda­ło się – po­wie­dział Dau­be­nay.

– Tak, to ja – od­par­łem. – Two­jej se­kre­tar­ce uda­ło się nas po­łą­czyć.

– Po­słu­chaj! – W gło­sie Dau­be­naya sły­chać było pod­nie­ce­nie; nie słu­chał tego, co do nie­go mó­wi­łem. – Po­słu­chaj, pod­da­li się!

– Kto? – za­py­ta­łem.

– Kto? Oni! Tam­ci. Ugię­li się.

– Och… – od­par­łem i sta­łem tam, opie­ra­jąc się ręką o ścia­nę. Pa­mię­tam, że była żół­ta.

– Za­pro­po­no­wa­li – cią­gnął Dau­be­nay – umo­wę na bar­dzo ko­rzyst­nych wa­run­kach.

– Ja­kie to wa­run­ki? – za­py­ta­łem.

– Je­śli cho­dzi o cie­bie, nie mo­żesz się wy­po­wia­dać pu­blicz­nie na te­mat wy­pad­ku. Na do­brą spra­wę po­wi­nie­neś za­po­mnieć, że miał on kie­dy­kol­wiek miej­sce.

– Już za­po­mnia­łem – od­po­wie­dzia­łem. – Za­cznij­my od tego, że nie po­zo­sta­ły mi z tam­te­go cza­su żad­ne wspo­mnie­nia.

Jak już wcze­śniej mó­wi­łem, to była praw­da. Ostat­nie wy­raź­ne wspo­mnie­nie, ja­kie mi po­zo­sta­ło, to ostre po­dmu­chy wia­tru na ja­kieś dwa­dzie­ścia mi­nut przed ude­rze­niem.

– Nie o to im cho­dzi – tłu­ma­czył Dau­be­nay. – Mu­sisz się zo­bo­wią­zać, że nie bę­dziesz ich skar­żył za wy­pa­dek.

Dłuż­szą chwi­lę my­śla­łem, nim wresz­cie zro­zu­mia­łem, o co cho­dzi. A po­tem za­py­ta­łem:

– Ile mi za­pła­cą?

– Osiem i pół mi­lio­na – od­parł Dau­be­nay.

– Fun­tów? – za­py­ta­łem.

– Fun­tów – po­twier­dził Dau­be­nay. – Osiem i pół mi­lio­na fun­tów.

Ko­lej­ną chwi­lę za­ję­ło mi uświa­do­mie­nie so­bie, jak to dużo pie­nię­dzy. Kie­dy to już do mnie do­tar­ło, ode­rwa­łem rękę od ścia­ny i gwał­tow­nie ob­ró­ci­łem się w stro­nę okna. Zro­bi­łem to tak ener­gicz­nie, że po­cią­gną­łem i wy­rwa­łem ze ścia­ny ka­bel te­le­fo­nicz­ny wraz z gniazd­kiem. Z otwo­ru w ścia­nie zwi­sa­ły te­raz po­chla­pa­ne grud­ka­mi tyn­ku prze­wo­dy.

– Halo? – za­wo­ła­łem do słu­chaw­ki.

Nie­do­brze; po­łą­cze­nie zo­sta­ło prze­rwa­ne. Sta­łem tam, nie wiem jak dłu­go, z głu­chą słu­chaw­ką w ręku, wpa­tru­jąc się w uszko­dzo­ną ścia­nę. Wy­glą­da­ło to pa­skud­nie, jak­by coś z cze­goś wy­la­zło.

Do rze­czy­wi­sto­ści przy­wo­łał mnie od­głos klak­so­nu prze­jeż­dża­ją­ce­go sa­mo­cho­du. Wy­bie­głem z miesz­ka­nia, żeby z bud­ki te­le­fo­nicz­nej za­dzwo­nić do Mar­ca Dau­be­naya. Naj­bliż­sza znaj­do­wa­ła się za ro­giem, na Col­dhar­bo­ur Lane. Kie­dy prze­cho­dzi­łem przez uli­cę, przy któ­rej miesz­kam, i skrę­ca­łem w dru­gą, pro­sto­pa­dłą do niej, uświa­do­mi­łem so­bie wy­so­kość sumy: osiem i pół mi­lio­na. Wy­obra­zi­łem so­bie jej kształt. Ósem­ka była ide­al­na, zgrab­na: w nie­skoń­czo­ność po­wra­ca­ją­ce do sie­bie krzy­wi­zny. Ale ta po­ło­wa? Dla­cze­go do­da­li po­ło­wę? Ta po­ło­wa po­wo­do­wa­ła nie­ład: taka reszt­ka, po­zo­sta­łość. Moja roz­trza­ska­na w wy­ni­ku wy­pad­ku rzep­ka wy­go­iła się, ale po­zo­stał je­den luź­ny odła­mek. Le­ka­rze nie zdo­ła­li go wy­do­być, krą­żył więc swo­bod­nie i zu­peł­nie nie­po­trzeb­nie w cie­le wo­kół ko­la­na. Cza­sem do­sta­wał się po­mię­dzy ko­ści sta­wu, kli­nu­jąc go i blo­ku­jąc, w efek­cie wy­wo­łu­jąc stan za­pal­ny ner­wów i mię­śni. Pa­mię­tam, że idąc tam­te­go dnia uli­cą i my­śląc o po­zo­sta­łym ułam­ku, tej po­ło­wie, wy­obra­ża­łem ją so­bie jako odła­mek w swo­im ko­la­nie i krzy­wi­łem się z nie­za­do­wo­le­nia. „Sama ósem­ka by­ła­by lep­sza”.

Poza tym za­cho­wy­wa­łem cał­ko­wi­tą obo­jęt­ność. Wciąż sły­sza­łem, że Ugo­da po­mo­że mi się po­zbie­rać i po­zwo­li roz­po­cząć ży­cie od nowa, ale w za­sa­dzie nie czu­łem się in­a­czej niż przed te­le­fo­nem se­kre­tar­ki Mar­ca Dau­be­naya. Za­dar­łem gło­wę i spoj­rza­łem na nie­bo; ono rów­nież po­zo­sta­ło obo­jęt­ne – był zwy­kły wio­sen­ny dzień, sło­necz­ny, choć nie ja­skra­wy, ani zim­ny, ani cie­pły. Mi­ną­łem za­par­ko­wa­ne­go w po­ło­wie dłu­go­ści uli­cy swo­je­go for­da fie­stę i zer­k­ną­łem na wgnie­cio­ny lewy tyl­ny błot­nik. Ktoś w Pe­ckham stuk­nął mnie i uciekł, mniej wię­cej mie­siąc przed wy­pad­kiem. Za­mie­rza­łem na­pra­wić uszko­dze­nie, ale po wyj­ściu ze szpi­ta­la wy­da­ło mi się to, po­dob­nie jak więk­szość in­nych rze­czy, zu­peł­nie nie­istot­ne i dla­te­go ka­ro­se­ria za tyl­nym le­wym ko­łem wciąż po­zo­sta­wa­ła wgnie­cio­na i po­fał­do­wa­na.

Na koń­cu uli­cy pro­sto­pa­dłej do mo­jej skrę­ci­łem w pra­wo i prze­sze­dłem na dru­gą stro­nę. Obok stał dom, na któ­ry ja­kieś dzie­sięć mie­się­cy temu, a dwa mie­sią­ce przed moim wy­pad­kiem, uzbro­jo­ny od­dział po­li­cji zor­ga­ni­zo­wał na­lot. Po­szu­ki­wa­li ko­goś i, jak przy­pusz­cza­łem, mu­sie­li do­stać cynk. Za­mknę­li z obu stron uli­cę i przy­pu­ści­li atak. Snaj­pe­rzy w ka­mi­zel­kach ku­lo­od­por­nych skry­ci za sa­mo­cho­da­mi i słu­pa­mi ulicz­nych la­tar­ni wy­ce­lo­wa­li lufy ka­ra­bi­nów w okna. Mi­ja­łem wła­śnie ten od­ci­nek uli­cy, któ­ry po­li­cjan­ci za­mie­ni­li wte­dy w zie­mię ni­czy­ją, kie­dy uświa­do­mi­łem so­bie, że nie mam przy so­bie nu­me­ru te­le­fo­nu do Mar­ca Dau­be­naya.

Za­trzy­ma­łem się do­kład­nie po­środ­ku uli­cy. Nie prze­jeż­dżał aku­rat ża­den sa­mo­chód. Sta­łem chwi­lę, sam nie wiem jak dłu­go, ide­al­nie na li­nii strza­łu snaj­pe­rów, za­nim zde­cy­do­wa­łem się za­wró­cić do domu po nu­mer te­le­fo­nu. Wy­cią­gną­łem przed sie­bie dło­nie, za­mkną­łem oczy i wró­ci­łem wspo­mnie­nia­mi do chwi­li przed wy­pad­kiem, gdy sma­ga­ły mnie po­ry­wy wia­tru. Wspo­mnie­nie tam­te­go mo­men­tu spra­wi­ło, że od stóp do ra­mion i da­lej wzdłuż szyi prze­biegł mnie dreszcz. Trwa­ło to za­le­d­wie uła­mek se­kun­dy – ale przez tę wła­śnie chwi­lę nie po­zo­sta­łem obo­jęt­ny. Od­czu­wa­łem emo­cje – wiel­ki spo­kój. Bar­dzo do­brze pa­mię­tam to uczu­cie: sta­łem tam z wy­cią­gnię­ty­mi dłoń­mi i czu­łem wiel­ki spo­kój.

Wró­ci­łem do swo­je­go miesz­ka­nia; nie tą uli­cą, któ­rą tu do­tar­łem, ale rów­no­le­głą do niej. Zna­la­złem nu­mer te­le­fo­nu Mar­ca, po czym po­now­nie uda­łem się po­przed­nią dro­gą, uli­cą pro­sto­pa­dłą do mo­jej. Jesz­cze raz mi­ną­łem swój sa­mo­chód z tym jego wgnie­ce­niem. Fa­cet, któ­ry mnie stuk­nął, wy­mu­sił pierw­szeń­stwo i wje­chał we mnie z dro­gi pod­po­rząd­ko­wa­nej, a po­tem uciekł. To samo było z moim wy­pad­kiem – wina tego dru­gie­go. Po­now­nie mi­ną­łem ob­lę­żo­ny nie­gdyś dom. Czło­wie­ka, któ­re­go po­li­cja szu­ka­ła, nie było w nim. Kie­dy w koń­cu zda­li so­bie z tego spra­wę, snaj­pe­rzy opu­ści­li swo­je sta­no­wi­ska, a zwy­kli funk­cjo­na­riu­sze zwi­nę­li żół­to-czar­ne ta­śmy od­gra­dza­ją­ce za­gro­żo­ny re­jon. Wy­star­czy­ło prze­jeż­dżać tam­tę­dy kil­ka mi­nut póź­niej, a nikt nie zo­rien­to­wał­by się, że co­kol­wiek się dzia­ło. A prze­cież dzia­ło się. Mu­siał po­zo­stać ja­kiś ślad – choć­by w pa­mię­ci tych czter­dzie­stu, pięć­dzie­się­ciu, sześć­dzie­się­ciu prze­chod­niów, któ­rzy za­trzy­ma­li się, by się po­ga­pić. Wszyst­ko po­zo­sta­wia swój ślad.

Moja roz­mo­wa z Dau­be­nay­em urwa­ła się w trak­cie jej trwa­nia. Wrzu­ci­łem do au­to­ma­tu pięć­dzie­się­cio­pen­sów­kę, wy­bra­łem nu­mer i w słu­chaw­ce ode­zwa­ła się re­cep­cjo­nist­ka. Wi­dy­wa­łem ją wcze­śniej wie­lo­krot­nie. Była by­stra i bar­dzo ofi­cjal­na, tuż po trzy­dzie­st­ce, z nie­co koń­ską twa­rzą.

– Olan­ger i Dau­be­nay, dzień do­bry – ode­zwa­ła się.

Ocza­mi wy­obraź­ni wi­dzia­łem biur­ko, za któ­rym sie­dzia­ła, skó­rza­ne fo­te­le w re­cep­cji, szkla­ny sto­lik do kawy. Ni­sko osa­dzo­ne okno po jej pra­wej stro­nie wy­cho­dzi­ło na wy­bru­ko­wa­ne po­dwór­ko.

– Po­pro­szę z biu­rem Mar­ca Dau­be­naya – po­wie­dzia­łem.

– Łą­czę.

Za­pa­dła ci­sza, ale nie ty­po­wo biu­ro­wa, tyl­ko taka, gdy brak po­łą­cze­nia. Wspo­mnie­nie biu­ra kan­ce­la­rii Olan­ger i Dau­be­nay wy­parł wi­dok za­kra­to­wa­nej wi­try­ny kor­po­ra­cji tak­sów­ko­wej Mo­ve­ment Cars, znaj­du­ją­cej się tuż obok bud­ki te­le­fo­nicz­nej. Szyld gło­sił: „Lot­ni­ska, dwor­ce ko­le­jo­we, lek­kie, prze­pro­wadz­ki, od­le­głość nie gra roli”. Ja­kiś męż­czy­zna dźwi­gał na ra­mio­nach au­to­mat do na­po­jów, po­chy­la­jąc się nie­co w wej­ściu. Za­sta­no­wi­łem się na ten wi­dok, co w tym kon­tek­ście ozna­cza­ją „prze­wo­zy z lek­kim ba­ga­żem”, i znów po­czu­łem lek­kie za­wro­ty gło­wy. „Lot­ni­ska” – brzmiał anons na wi­try­nie. Prze­cież za nie­co po­nad go­dzi­nę mia­ła wy­lą­do­wać na He­ath­row moja przy­ja­ciół­ka Ca­the­ri­ne. W słu­chaw­ce usły­sza­łem klik­nię­cie, a po­tem głos se­kre­tar­ki Mar­ca Dau­be­naya.

– Biu­ro Mar­ca Dau­be­naya.

Ta ko­bie­ta była star­sza, po czter­dzie­st­ce. Ją też wi­dy­wa­łem, ile­kroć od­wie­dza­łem Mar­ca Dau­be­naya. To ona dzwo­ni­ła do mnie kil­ka mi­nut temu. To ona za­wsze mia­ła po­waż­ny, sro­gi, bi­czu­ją­cy wy­raz twa­rzy. Nig­dy się nie uśmie­cha­ła. Przed­sta­wi­łem się i po­pro­si­łem o roz­mo­wę z Dau­be­nay­em.

– Spraw­dzę, czy li­nia jest wol­na – rzu­ci­ła. – Przy­kro mi, roz­ma­wia z kimś.

– Zga­dza się, ze mną – po­in­for­mo­wa­łem ją. – Roz­ma­wia­li­śmy przez te­le­fon i po­łą­cze­nie zo­sta­ło prze­rwa­ne. Przy­pusz­czam, że pró­bu­je się te­raz do mnie po­now­nie do­dzwo­nić.

– Pro­szę się roz­łą­czyć, a ja po­wiem mu, żeby spró­bo­wał po­now­nie.

– Nie – za­pro­te­sto­wa­łem – to nic nie da. Ka­bel mo­je­go te­le­fo­nu zo­stał wy­rwa­ny ze ścia­ny. Uszko­dził się. Roz­ma­wia­li­śmy i po­łą­cze­nie zo­sta­ło prze­rwa­ne. Je­stem pe­wien, że on te­raz pró­bu­je się do mnie po­now­nie do­dzwo­nić. Może mu pani to po­wie­dzieć?

– Będę mu­sia­ła przejść do jego ga­bi­ne­tu – od­par­ła.

Usły­sza­łem, jak od­kła­da na bok słu­chaw­kę. Po­tem od­głos kro­ków, gło­sy – jej i Dau­be­naya w są­sied­nim po­ko­ju: „Do­dzwo­nił się do cie­bie? – py­tał Dau­be­nay. – Prze­cież jego te­le­fon jest głu­chy. Pró­bu­ję się z nim skon­tak­to­wać od dzie­się­ciu mi­nut”. – Po­tem ona po­wie­dzia­ła coś, cze­go nie uda­ło mi się zro­zu­mieć, a jesz­cze póź­niej usły­sza­łem jego kro­ki zmie­rza­ją­ce do se­kre­ta­ria­tu i od­głos pod­no­szo­nej z biur­ka słu­chaw­ki.

– Zno­wu je­steś? – ode­zwał się.

– Roz­łą­czy­ło nas – za­uwa­ży­łem.

Na wy­świe­tla­czu pu­blicz­ne­go te­le­fo­nu bił cały czas licz­nik i wska­zy­wał już tyl­ko trzy­dzie­ści dwa pen­sy. Naj­droż­sza ta­ry­fa. Grze­bię w kie­sze­niach w po­szu­ki­wa­niu mo­net, ale znaj­du­ję tyl­ko dwu­pen­sów­ki.

– Co zdą­ży­łeś usły­szeć, nim nas roz­łą­czy­ło? – za­py­tał Dau­be­nay.

– Licz­bę. Mógł­byś ją po­wtó­rzyć?

– Osiem i pół mi­lio­na fun­tów – po­wtó­rzył Dau­be­nay. – Czy zro­zu­mia­łeś wa­run­ki, na ja­kich mo­żesz li­czyć na wy­pła­tę ta­kiej kwo­ty?

– Nie mogę ni­ko­mu nic po­wie­dzieć?

– Nie mo­żesz się wy­po­wia­dać pu­blicz­nie na te­mat cha­rak­te­ru i/lub szcze­gó­łów wy­pad­ku.

– Pa­mię­tam, że wspo­mnia­łeś o tym – od­par­łem.

– Je­śli nie do­trzy­masz wa­run­ków, stra­cisz całą kwo­tę wraz z wy­ge­ne­ro­wa­ny­mi przez nią do­dat­ko­wy­mi zy­ska­mi.

– Wy­ge­ne­ro­wa­ny­mi, tak. To też pa­mię­tam. Fak­tycz­nie mogą tak zgod­nie z pra­wem po­stą­pić?

– Jak naj­bar­dziej – przy­tak­nął Dau­be­nay. – Bio­rąc pod uwa­gę sta­tus tych, hmm… in­sty­tu­cji, hmm… or­ga­ni­za­cji, tych, hmm…

– Ciał – pod­po­wie­dzia­łem.

– …ciał – pod­chwy­cił – prak­tycz­nie wszyst­ko jest moż­li­we. Sta­now­czo do­ra­dzam ci za­ak­cep­to­wa­nie ich wa­run­ków. By­li­by­śmy głup­ca­mi, gdy­by­śmy od­rzu­ci­li ofer­tę.

– Co mu­szę zro­bić? – za­py­ta­łem.

– Przy­jedź ju­tro. Oni przy­go­to­wu­ją już do­ku­men­ty do pod­pi­sa­nia. Zjaw się oko­ło je­de­na­stej, do tej pory po­win­ni już być go­to­wi.

Z sie­dzi­by Mo­ve­ment Cars wy­ło­nił się fa­cet z pu­stym wóz­kiem trans­por­to­wym. To były „lek­kie prze­pro­wadz­ki”, a nie lek­kie, a po­tem prze­prowadz­ki. Na wy­świe­tla­czu te­le­fo­nu po­zo­sta­ło kil­ka­na­ście pen­sów. Dau­be­nay gra­tu­lo­wał mi.

– Cze­go? – za­py­ta­łem go.

– To nie­spo­ty­ka­na suma – stwier­dził. I do­dał: – Do­bra ro­bo­ta.

– Nie za­ro­bi­łem jej – od­par­łem.

– Ale ucier­pia­łeś.

– Wła­ści­wie nie ma pra­wa… To zna­czy, prze­cież to nie za­le­ża­ło ode mnie…

Po­łą­cze­nie zo­sta­ło po­now­nie prze­rwa­ne, ot tak, w pół zda­nia.

Po­sze­dłem do domu po wię­cej mo­net. Wra­ca­łem tą samą uli­cą, rów­no­le­głą do tej pro­sto­pa­dłej do mo­jej, po­tem, jak wcze­śniej, pro­sto­pa­dłą; mi­ną­łem fie­stę i miej­sce daw­nej po­li­cyj­nej ak­cji. Tym ra­zem wrzu­ci­łem do au­to­ma­tu dwa fun­ty. Dau­be­nay zda­wał się za­sko­czo­ny, sły­sząc mój głos.

– My­śla­łem, że wszyst­ko już uzgod­ni­li­śmy – po­wie­dział. – Na­pij się szam­pa­na. Do zo­ba­cze­nia ju­tro o je­de­na­stej.

Odło­żył słu­chaw­kę. Czu­łem się głu­pio. Nie­po­trzeb­nie do nie­go zno­wu dzwo­ni­łem. Poza tym mu­sia­łem te­raz szyb­ko do­trzeć na lot­ni­sko, bez wzglę­du na te osiem i pół mi­lio­na. Wy­cho­dząc z bud­ki te­le­fo­nicz­nej, wy­obra­zi­łem so­bie sa­mo­lot Ca­the­ri­ne gdzieś nad Eu­ro­pą, zni­ża­ją­cy lot nad ka­na­łem La Man­che. Po raz trze­ci już wró­ci­łem do swo­je­go miesz­ka­nia, wciąż tą samą dro­gą, za­bra­łem płaszcz i port­fel i do­tar­łem w oko­li­ce warsz­ta­tu wul­ka­ni­za­cyj­ne­go, le­żą­ce­go w po­ło­wie dro­gi mię­dzy miej­scem ak­cji po­li­cji a bud­ką te­le­fo­nicz­ną, kie­dy uświa­do­mi­łem so­bie, że zo­sta­wi­łem w kuch­ni kart­kę z za­pi­sa­nym na niej nu­me­rem lotu.

Za­wró­ci­łem jesz­cze raz, ale za­trzy­ma­łem się w pół kro­ku, kie­dy do­tar­ło do mnie, że chy­ba nie będę po­trze­bo­wał tej in­for­ma­cji – wy­star­czy, że spoj­rzę na ta­bli­cę przy­lo­tów i spraw­dzę, któ­ry sa­mo­lot przy­la­tu­je z Ha­ra­re. Ob­ró­ci­łem się na pię­cie i już mia­łem iść da­lej, kie­dy przy­po­mnia­łem so­bie, że nie wiem, na któ­ry ter­mi­nal pójść. Jed­nak będę mu­siał wró­cić do domu po kart­kę. Ale nim zro­bi­łem pierw­szy krok, przy­po­mnia­łem so­bie, że w me­trze na li­nii Pi­ca­dil­ly jest li­sta ter­mi­na­li i ob­słu­gi­wa­nych przez nie li­nii lot­ni­czych. Zno­wu wy­ko­na­łem zwrot. Dwaj męż­czyź­ni wy­cho­dzą­cy z ka­wiar­ni obok wul­ka­ni­za­to­ra przy­glą­da­li mi się ba­daw­czo. Zda­łem so­bie spra­wę, że szar­pię się w przód i w tył jak za­trzy­my­wa­ny ob­raz wi­deo na kiep­skiej ja­ko­ści ma­gne­to­wi­dzie. Mu­sia­ło to dziw­nie wy­glą­dać. Po­czu­łem się za­kło­po­ta­ny. Po­sta­no­wi­łem mimo wszyst­ko wró­cić po kart­kę z nu­me­rem lotu, ale sta­łem bez ru­chu na chod­ni­ku jesz­cze przez kil­ka se­kund, uda­jąc, że roz­wa­żam róż­ne roz­wią­za­nia, za­nim po­dej­mę prze­my­śla­ną de­cy­zję. Wy­ko­rzy­sta­łem do tego na­wet pa­lec, pa­lec wska­zu­ją­cy mo­jej pra­wej ręki. Wszyst­ko to było przed­sta­wie­niem na uży­tek dwóch ob­ser­wu­ją­cych mnie męż­czyzn, ma­ją­cym nadać moim ru­chom po­zo­ry au­ten­tycz­no­ści.

Kie­dy już wy­zwo­li­łem się z za­cza­ro­wa­ne­go krę­gu, prze­mie­rzyw­szy po raz czwar­ty czy pią­ty tę samą tra­sę, uli­cę pro­sto­pa­dłą, po­tem rów­no­le­głą, prze­cho­dząc na­wet w tych sa­mych miej­scach na dru­gą stro­nę uli­cy, przy tej sa­mej stu­dzien­ce, kie­dy skrę­ci­łem wresz­cie w Col­dhar­bo­ur Lane, kie­ru­jąc się do sta­cji me­tra Bri­xton, uświa­do­mi­łem so­bie, że wła­ści­wie nie mu­szę już stą­pać po zie­mi. By­łem tak bo­ga­ty, że mógł­bym za­mó­wić so­bie śmi­gło­wiec, ka­zać mu wy­lą­do­wać w Ru­skin Park, a gdy­by to oka­za­ło się nie­moż­li­we, po­le­cić pi­lo­to­wi za­wi­snąć nad da­cha­mi, spu­ścić linę i wcią­gnąć mnie na po­kład, tak jak to się robi, ra­tu­jąc roz­bit­ków na mo­rzu. Po­zo­sta­łem jed­nak na zie­mi, omia­ta­łem wzro­kiem oko­li­cę ni­czym śle­piec wo­dzą­cy pal­cem po na­pi­sa­nym braj­lem tek­ście i kon­cen­tro­wa­łem swo­ją uwa­gę na tym, jak po niej stą­pać: krok za kro­kiem, jak zgi­nać ko­la­na, jak wy­ma­chi­wać ra­mio­na­mi. Tak wła­śnie mu­sia­łem po­stę­po­wać od cza­su wy­pad­ku – naj­pierw zro­zu­mieć ruch, do­pie­ro po­tem go uczy­nić.

Sie­dząc już w wa­go­nie me­tra, po­czu­łem po­trze­bę – jak za­wsze, kie­dy je­cha­łem do An­gel – wy­obra­ża­nia so­bie oko­li­cy, po któ­rej mknął po­ciąg. Nie tu­ne­le czy pe­ro­ny, ale tam­tą prze­strzeń na gó­rze, Lon­dyn. Pa­mię­ta­łem, jak prze­wo­żo­no mnie z jed­ne­go szpi­ta­la do dru­gie­go mie­siąc, dwa po wy­pad­ku i ja­kie to było okrop­ne. Le­ża­łem pła­sko na wznak i je­dy­ne, co wi­dzia­łem, to wnę­trze ka­ret­ki – drąż­ki, po­rę­cze, rur­ki – i tyl­ko skra­wek nie­ba. Czu­łem, że coś tra­cę – wi­dok am­bu­lan­su prze­dzie­ra­ją­ce­go się przez ulicz­ne kor­ki, ja­dą­ce­go pod prąd, prze­jeż­dża­ją­ce­go na czer­wo­nym świe­tle i tym po­dob­ne. Wię­cej na­wet – nie­moż­ność uchwy­ce­nia po­ko­ny­wa­nej prze­strze­ni przy­pra­wia­ła mnie o mdło­ści. Do tego stop­nia, że zwy­mio­to­wa­łem w ka­ret­ce. Ja­dąc me­trem na He­ath­row, sły­sza­łem echa tego sa­me­go nie­po­ko­ju, tych sa­mych mdło­ści. Trzy­ma­łem je na wo­dzy, sku­pia­jąc się na ana­li­zo­wa­niu, że tory są po­łą­czo­ne z prze­wo­da­mi, któ­re z ko­lei łą­czą się w skrzyn­kach z in­ny­mi prze­wo­da­mi bie­gną­cy­mi wzdłuż ulic nad zie­mią, któ­re to łą­czą nas z nimi, moje miesz­ka­nie z lot­ni­skiem, a bud­kę te­le­fo­nicz­ną z biu­rem Dau­be­naya. Kon­cen­tro­wa­łem się na tych my­ślach aż do sa­me­go He­ath­row.

Pra­wie całą dro­gę. Zda­rzy­ła się bo­wiem jed­na dziw­na rzecz. Może to wam się wy­dać ba­nal­ne, ale dla mnie ta­kie nie było. Pa­mię­tam to cał­kiem wy­raź­nie. Na sta­cji Gre­en Park mu­sia­łem się prze­siąść. Żeby to zro­bić, trze­ba wy­je­chać scho­da­mi ru­cho­my­mi pra­wie na po­ziom uli­cy, a po­tem dru­gi­mi scho­da­mi zje­chać po­now­nie w dół. W holu, już za au­to­ma­tycz­ny­mi bram­ka­mi, wi­sia­ło kil­ka apa­ra­tów te­le­fo­nicz­nych i duża mapa. Wi­dok te­le­fo­nów – obiet­ni­ca na­wią­za­nia po­łą­cze­nia – tak mnie przy­cią­gał, że wsu­ną­łem swój bi­let do czyt­ni­ka i ru­szy­łem w ich kie­run­ku, za­miast zje­chać scho­da­mi na dół, na pe­ron. Na do­miar złe­go au­to­mat po­łknął mój bi­let i nie chciał go zwró­cić. Za­wo­ła­łem czło­wie­ka z ob­słu­gi, wy­ja­śni­łem mu, co się sta­ło, i po­wie­dzia­łem, że po­trze­bu­ję tego bi­le­tu.

– Zo­stał w czyt­ni­ku bram­ki – wy­ja­śnił męż­czy­zna. – Za­raz ją otwo­rzę.

Wy­jął z kie­sze­ni klucz, otwo­rzył klap­kę czyt­ni­ka w bram­ce i wy­jął z nie­go pierw­szy od góry bi­let. Przyj­rzał mu się uważ­nie.

– To jest bi­let tyl­ko do tej sta­cji – stwier­dził.

– W ta­kim ra­zie to nie mój – od­par­łem. – Ja ku­pi­łem bi­let do He­ath­row.

– Je­śli jest pan ostat­nią oso­bą prze­cho­dzą­cą przez bram­kę, to pań­ski bi­let po­wi­nien znaj­do­wać się na wierz­chu.

– By­łem ostat­nią prze­cho­dzą­cą tędy oso­bą – po­twier­dzi­łem. – Nikt póź­niej nie mi­jał tej bram­ki. Ale bi­let nie jest mój.

– Sko­ro prze­cho­dził pan jako ostat­ni, to musi to być pań­ski bi­let – upie­rał się męż­czy­zna.

To nie był mój bi­let. Za­czy­na­łem zno­wu czuć mę­tlik w gło­wie.

– Chwi­lecz­kę – po­wie­dział czło­wiek z ob­słu­gi, się­gnął ręką w głąb po­daj­ni­ka bi­le­tów w czyt­ni­ku i wy­jął inny bi­let, któ­ry za­klesz­czył się po­mię­dzy dwo­ma kół­ka­mi zę­ba­ty­mi.

– Ten jest pań­ski? – za­py­tał.

Tak, to był mój bi­let. Od­dał mi go, ale bi­let wy­ję­ty spo­mię­dzy kó­łek zę­ba­tych był po­bru­dzo­ny czar­nym sma­rem, któ­ry zo­stał na mo­ich pal­cach.

Wró­ci­łem do scho­dów ru­cho­mych pro­wa­dzą­cych w dół, ale nim do nich do­tar­łem, za­uwa­ży­łem, że wszyst­kie stop­nie są w na­pra­wie. Zwy­kle trak­tu­je­my scho­dy ru­cho­me jako je­den przed­miot, za­pę­tlo­ną, po­ru­sza­ją­cą się bran­so­le­tę, a tym­cza­sem skła­da­ją się one z po­je­dyn­czych stop­ni po­łą­czo­nych w je­den spraw­nie dzia­ła­ją­cy me­cha­nizm. Po­łą­czo­nych ni­czym sta­wy. Ale tu­taj sta­wy były po­roz­ry­wa­ne; każ­dy sto­pień le­żał od­dziel­nie na od­gro­dzo­nym ka­wał­ku po­sadz­ki wo­kół gór­ne­go po­de­stu scho­dów. Stop­nie wy­glą­da­ły bez­bron­nie, jak wy­rzu­co­ne na brzeg ryby. Mi­ja­jąc je, przy­glą­da­łem się im uważ­nie. Przy­glą­da­łem im się tak uważ­nie, że po­my­li­łem scho­dy ru­cho­me i wsze­dłem na te pro­wa­dzą­ce do góry. Otar­łem się ręką o po­ręcz i po­bru­dzi­łem rę­kaw czar­nym sma­rem.

Do dziś pa­mię­tam z fo­to­gra­ficz­ną do­kład­no­ścią, jak sto­ję na po­de­ście i wpa­tru­ję się w po­pla­mio­ny rę­kaw, w smar – tę brud­ną, de­ner­wu­ją­cą ma­te­rię, któ­ra nie ma sza­cun­ku dla mi­lio­nów, nie zna swo­je­go miej­sca w sze­re­gu. To mnie zgu­bi­ło – ma­te­ria.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: