Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Rok dziewięćdziesiąty trzeci. Tom 3 - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Rok dziewięćdziesiąty trzeci. Tom 3 - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 279 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROK DZIE­WIĘĆ­DZIE­SIĄ­TY TRZE­CI

Wik­tor Hugo z przed­mo­wą

J. A. Świę­cic­kie­go

.

TOM III

.

WAR­SZA­WA.

Re­dak­cya i Ad­mi­ni­stra­cya:

47.Nowy-Świat 47.

1898.

Wik­tor Hugo.

ROK

DZIE­WIĘC­DZIE­SIĄ­TY TRZE­CI.

PIERW­SZE OPO­WIA­DA­NIE

WOJ­NA DO­MO­WA.

TOM III.

WAR­SZA­WA.

DRU­KAR­NIA

Gra­now­skie­go i Si­kor­skie­go.

47. Nowy-Świat 47

Äîçâîëåíî Öåíçó­ðîþ.

Âàðøàâà, 25 1þïÿ 1898 ãîäà.

CZĘŚĆ TRZE­CIA

W WAN­DEL

(Do­koń­cze­nie).

Księ­ga trze­cia.

RZE? BAR­TŁO­MIE­JA.

I.

Obu­dzi­ły się dzie­ci, a naj­pier­wej mała.

Kie­dy się dzie­ci bu­dzą, to jak­by się kwia­ty otwie­ra­ły; zda­je się, że z tych dusz świe­żych wo się roz­le­wa.

Jur­cia, ma­ją­ca do­pie­ro dwa­dzie­ścia mie­się­cy, naj­młod­sza z troj­ga i któ­ra w maju ssa­ła jesz­cze, pod­nio­sła ma­leń­ką swą głów­kę, usia­dła na po­sła­niu, za­czę­ła oglą­dać swo­je nóż­ki, a po­tem szcze­bio­tać.

Po­ran­ny pro­mień pa­dał na jej ko­leb­kę; trud­no-by było po­wie­dzieć, co było wię­cej ró­żo­we: nóż­ka

Jur­ci, czy Ju­trzen­ka.

Dwo­je in­nych spa­ło jesz­cze, męż­czyź­ni za­wsze są ocię­ża­li. Jur­cia, we­so­ła i spo­koj­na, wciąż szcze­bio­ta­ła.

Ja­sio był bru­ne­ci­kiem, Ala­nek sza­tyn­kiem, Jur­cia blon­dy­necz­ką. Od­cie­nia w bar­wie wło­sów, zgo dno w dzie­ciń­stwie z wie­kiem, mogą sic z cza­sem zmie­nić. Ja­nek wy­glą­dał na ma­łe­go Her­ku­le­sa; spał na brzu­chu, z piąst­ka­mi w oczach. Gru­be­mu Alan­ko­wi no­ży­ny wy­cią­gnę­ły się za ko­leb­kę.

Na wszyst­kich troj­gu były łach­ma­ny; po­dar­ło się już na szma­ty odzie­nie, któ­re im dał był ba­ta­lion Czer­wo­nej Czap­ki; co na nich wi­sia­ło jesz­cze, nie­po­dob­ne na­wet było do ko­szu­li; dwaj chłop­cy byli nie­mal zu­peł­nie nadzy. Jur­cie przy­bra­no kie­dyś w coś po­dob­ne­go do spód­nicz­ki, ale się to ob­szar­pa­ło i kuse było, jak ka­fta­nik. Nie wia­do­mo, kto się zaj­mo­wał temi dzieć­mi. Zdzi­cza­łe w tej woj­nie chłop­stwo wlo­kło je z sobą od lasu do lasu, da­wa­ło im por­cyę zupy – i to wszyst­ko. Mal­cy ra­dzi­ły so­bie w in­nych wzglę­dach, jak mo­gły. Wszy­scy byli ich pa­na­mi, nikt nie był im oj­cem. Ale z pod łach­man-ków na dzie­ciach świa­tło bije; wy­glą­da­ły bar­dzo wdzięcz­nie. I

Jur­cia wciąż szcze­bio­ta­ła.

Co pta­szek wy­śpie­wu­je, to dziec­ko szcze­bio­ce. Hymn ich jest jed­na­ki. Hymn to nie­wy­raź­ny, wy­ją­ka­ny, głę­bo­ki. Dzie­cię ma wię­cej od ptasz­ka do wy­po­wie­dze­nia, ma przed sobą mrok prze­zna­czeń ludz­kich. Ztąd po­cho­dzi smę­tek Ju­dzi słu­cha­ją­cych, zmie­sza­ny z ra­do­snem mal­ca nu­ce­niem. Naj­wznio­ślej­szą pie­śnią, jaką na zie­mi po­sły­szeć moż­na, jest gwa­rze­nie du­szy ludz­kiej przez usta dzie­cię­cia. Ow zmą­co­ny szept my­śli, do­pie­ro in­stynk­tem bę­dą­cej, za­wie­ra w so­bie ja­kieś bez­wied­ne od­wo­ły­wa­nie się do spra­wie­dli­wo­ści przed­wiecz­nej. Jest to może pro­te-sta­cya, wy­po­wie­dzia­na na pro­gu, za­nim się go prze­stą­pi; pio­te­sta­cya po­kor­na a doj­mu­ją­ca; uśmie­cha­ją­ca się do nie­skoń­czo­no­ści nie­świa­do­mość za­wsty­dza krea-cyę całą za los, zgo­to­wa­ny isto­cie sła­bej i bez­bron­nej. Je­śli nie­szczę­ście się jej przy­tra­fi, bę­dzie to do­wo­dem, że nad­uży­to jej za­ufa­nia.

Gwa­rze­nie dziec­ka jest czemś mniej i czemś wię­cej niż mową; nie są to tony, tyl­ko śpiew; nie­ma zgło­sek, a jest ję­zyk. Szem­rze­nie to bie­rze swój po­czą­tek z nie­ba i nie koń­czy się na zie­mi; po­cho­dzi z cza­su, po­prze­dza­ją­ce­go uro­dzi­ny i cią­gnie się nie­prze­rwa­nie. Ga­wo­rze­nie to skła­da się z tego, co dzie­cię mó­wi­ło, bę­dąc jesz­cze anio­łem, i co mó­wić bę­dzie, gdy czło­wie­kiem zo­sta­nie; ko­leb­ka ma swo­je wczo­raj, tak samo jak grób ma swo­je ju­tro. To ju­tro i to wczo­raj za­wie­ra­ją w owem bez­wied­nem szcze­bio­ta­niu dwo­ja­kie nie­zna­ne; i nic tak nie prze­ko­ny­wa o Bogu, wiecz­no­ści, od­po­wie­dzial­no­ści, o dwo­isto­ści prze­zna­cze­nia, jak ten cień groź­ny w tej du­szy ró­ża­nej.

Nie za­smu­ca­ło Jur­ci to, co wy­ją­ki­wa­ła, bo cała jej ślicz­na twa­rzycz­ka jed­nym była uśmie­chem. Uśmie­cha­ły się jej usta, uśmie­cha­ły się jej oczy, uśmie­cha­ły sic doł­ki jej po­licz­ków. Z uśmie­chu tego wy­wią­zy­wa­ło sic ta­jem­ni­cze zgo­dze­nie się na po­ra­nek. Du­sza ufa pro­mie­nio­wi. Nie­bo było błę­kit­ne, cie­pło było i pięk­nie. Wą­tła istot­ka, o ni­czem nie wie­dząc, nic nie poj­mu­jąc, nic nie zna­jąc, to­nę­ła mięk­ko w ma­rze­niu bez­wied­nem; bez­piecz­na się czu­ła w tej na­tu­rze, wo­bec tych drzew uczci­wych, tej szcze­rej zie­lo­no­ści, siel­sko­ści czy­stej i spo­koj­nej, tego gniaz­dek od­gło­su, szme­ru źró­deł, mu­szek, li­ści i tej nie­zmier­nej nie­win­no­ści słoń­ca, ja­śnie­ją­cej nad tem wszyst­kiem.

Po Jur­ci roz­bu­dził się pierw­szy Ja­nek, naj­star­szy, duży, bo miał prze­cie już prze­szło czte­ry lata. Wstał jak dłu­gi; po męz­ku prze­kro­czył brzeg swe­go łó­żecz­ka, spo­strzegł swo­ją mi­secz­kę, uznał ją za coś zu­peł­nie na­tu­ral­ne­go, siadł na zie­mi i za­czął sprzą­tać swo­ją zupę.

Gru­cha­nie Jur­ci nie roz­bu­dzi­ło gru­be­go Ala­na; ale na od­głos, jaki wy­da­wa­ło do­ty­ka­nie łyż­ką mi­secz­ki, prze­wró­cił się na­gle na dru­gi bok i otwo­rzył oczy. Ten Gru­by Alan miał już trzy lata. Spo­strzegł swo­ją mi­secz­kę. Do­syć mu było wy­cią­gnąć tyl­ko rękę po nią; wziął ją więc, nie scho­dząc z po sła­nia, umie­ścił ją so­bie na ko­la­nach, całą dło­nią ujął łyż­kę i da­lej­że re­pe­to wać.

Nie sły­sza­ła ich Jur­cia, a wy­gię­cia jej gło­si­ku zda­wa­ły się iść wspól­nie z błą­ka­niem się ma­rzeń. Wiel­kie jej oczy otwar­te pa­trzy­ły w górę i zda­wa­ły się nie­bie­skie; ja­ki­kol­wiek su­fit, ja­kie­kol­wiek skle­pie­nie ma dzie­cię nad swo­ją głów­ką, za­wsze w jego oczach nie­bo się od­bi­ja.

Ja­nek, wy­jadł­szy, co było w mi­secz­ce, wy­braw­szy z niej wszyst­ko, wes­tchnął i rzekł z god­no­ścią: – Zja­dłem.

Prze­rwa­ło to ma­rze­nia Jur­ci. – Papu! – za­wTo­ła­ła.

Spo­strze­gł­szy, że Ja­nek już zjadł, Alan zaś jadł jesz­cze, wzię­ła sto­ją­cą obok niej mi­secz­kę z zupą i za­czę­ła jeść tak­że, nio­sąc czę­ściej ły­żecz­kę do ucha niż do buzi.

Nie­kie­dy zrze­ka­ła się cy­wi­li­za­cyi i bra­ła z mi­secz­ki rę­ka­mi.

Alan, wy­skro­baw­szy łyż­ką swą mi­secz­kę, jak to i jego brat już zro­bił, zsu­nął się ze swe­go łó­żecz­ka i po­biegł do nie­go.

II.

Na­gle na dole, ze­wnątrz od stro­ny lasu, dał się sły­szeć od­głos trąb­ki, ro­dzaj dum­nej i su­ro­wej fan­fa­ry., Od­po­wie­dzia­ła nań ze szczy­tu wie­ży li­gaw­ka.

Tym ra­zem trąb­ka woj­sko­wa za­py­ty­wa­ła, a od­po­wia­da­ła trą­ba wie­śnia­cza.

Na­stą­pił dru­gi od­głos trąb­ki, a po nim dru­ga ode­zwa li­gaw­ki.

Po­tem ode­zwał się z po­brze­ża lasu głos.od­le­gły, ale wy­dat­ny, któ­ry krzy­czał, co na­stę­pu­je:

– Ślę do was we­zwa­nie, roz­bój­ni­cy. Je­śli do za­cho­du słoń­ca nie zda­cie sic na ła­skę i nie­ła­skę, ude­rzy­my na was.

Z plat­for­my zam­ku od­po­wie­dział głos po­dob­ny do grzmo­tu: *!f

– Uderz­cie.

Głos z dołu znów za­wo­łał:

– Na pół go­dzi­ny przed ude­rze­niem na was dany bę­dzie wy­strzał z dzia­ła, na znak we­zwa­nia was po raz ostat­ni.

Głos z góry po­wtó­rzył:

– Uderz­cie.

Roz­mo­wy tej nie sły­sza­ły dzie­ci, ale od­gło­sy dwóch trąb wy­żej i da­lej się­ga­ły. Na pierw­szy od­głos trąb­ki Jur­cia wy­cią­gnę­ła szy­ję i prze­sta­ła jeść; gdy trą­ba z wie­ży za­brzmia­ła, po­ło­ży­ła łyż­kę w mi­secz­kę; na dru­gi dźwięk trąb­ki pod­nio­sła swój mały, wska­zu­ją­cy pa­lu­szek pra­wej ręki i to spusz­cza­jąc go, to wzno­sząc z ko­lei, od­zna­cza­ła spad­ki fan­fa­ry, dru­gą od­po­wie­dzią li­gaw­ki prze­dłu­żo­ne. Gdy trą­ba i trąb­ka umil­kły, za­my­śli­ła się, trzy­ma­jąc pa­lu­szek w górę wznie­sio­ny i szep­nę­ła pół­gło­sem: – Gla.

Ze­pew­ne chcia­ła po­wie­dzieć „gra­ją.”

Dwo­je star­szych, Ja­nek i Alan, nie zwra­ca­li uwa­gi na owe trąb od­gło­sy; czem in­nem byli za­ję­ci. Wła­śnie ma­sze­ro­wa­ła po pod­ło­dze sto­no­ga.

Ala­nek pierw­szy ją spo­strzegł i za­wo­łał:

– Ro­bak.

Ja­nek za­raz przy­biegł. Ala­nek mó­wił da­lej:

– To gry­zie.

– Nie trze­ba mu nic ro­bić – rzekł Ja­nek.

I obaj za­czę­li się temu prze­cho­dnio­wi przy­glą­dać.

Skoń­czyw­szy swą zupę, Jur­cia za­czę­ła szu­kać ocza­mi swych bra­ci. Ja­nek i Ala­nek przy­cup­nę­li po­waż­nie nad sto­no­gą w za­głę­bie­niu okien­nem; do­ty­ka­li się gło­wa­mi i wło­ski ich zmie­sza­ły się z sobą; po­wstrzy­my­wa­li od­dech, za­pa­trze­ni w tę rzecz ślicz­ną, w tego ro­ba­ka, któ­ry się za­trzy­mał i nie ru­szał, nie­za­do­wo­lo­ny, że go tak bar­dzo po­dzi­wia­no.

Jur­cia, wi­dząc bra­ci swych za­to­pio­nych w przy­glą­da­niu się cze­muś, chcia­ła się do­wie­dzieć, co tam jest. Nie ła­two jej było do­stać się do nich, jed­nak roz­po­czę­ła usi­ło­wa­nia. Prze­pra­wa na­je­żo­na była trud­no­ścia­mi, bo to i owo le­ża­ło na pod­ło­dze: po­wyw­ra­ca­ne stoł­ki, sto­sy pa­pie­rzy­sków, paki po­otwie­ra­ne i próż­ne, ku­fry, ja­kieś kupy, któ­re trze­ba ob­cho­dzić, sło­wem cały ar­chi­pe­lag skał. Pierw­sza pra­ca, któ­rą pod­ję­ła, było wyj­ście z ko­leb­ki; pu­ści­ła się po­tem na rafy, su­nę­ła przez cie­śni­ny; ode­pchnę­ła sto­ją­ce jej na dro­dze krze­seł­ko, prze­czoł­ga­ła się mię­dzy dwo­ma ku­fra­mi, prze­by­ła stos pa­pie­rów i tak pnąc się w jed­nem miej­scu, prze­wra­ca­jąc się w dru­giem, od­sła­nia­jąc zu­peł­nie i tak już źle osło­nię­te ciał­ko, do­sta­ła się na­resz­cie do tego, coby że­glarz wol­nem na­zwał mo­rzem, to jest do do­syć sze­ro­kiej prze­strze­ni pod­ło­gi, ni­czem nie za­wa­lo­nej i gdzie nie było już nie­bez­pie­czeństw. Wów­czas pu­ści­ła się żwa­wo, prze­by­ła całą prze­strzeń, któ­ra by fa sze­ro­ko­ścią sali, na czwo­ra­kach, z szyb­ko­ścią kota i bliz­ko już była okna, gdy wtem groź­ną spo­tka­ła prze­szko­dę. Wiel­ka dra­bi­na le­żą­ca pod ścia­ną do­cho­dzi­ła wła­śnie do tego okna-a ko­niec jej wy­sta­wał nie­co za brzeg wklę­sło­ści za­głę­bie­nia. Mię­dzy Jur­cią i jej brać­mi był tedy cy­pel, któ­ry trze­ba było okrą­żyć. Sta­nę­ła i jęła roz­wa­żać. Skoń­czyw­szy we­wnętrz­ny swój mo­no­log, zro­bi­ła po­sta­no­wie­nie. Uchwy­ci­ła swe­mi ró­żo­we­mi pa­lusz­ka­mi je­den ze szcze­bli pro­sto­pa­dle sto­ją­cych, dra­bi­na bo­wiem sta­ią o mur opar­ta, i usi­ło­wa­ła się pod­nieść na nogi, ale upa­dła; po­wtó­rzy­ła usi­ło­wa­nie dwa razy jesz­cze i jesz­cze dwa razy się jej nic uda­ło, ale uda­ło się za czwar­tym ra­zem. Wów­czas, sto­jąc już pro­sto i opie­ra­jąc się na każ­dym z ko­lei szcze­blu, za­czę­ła się po­su­wać wzdłuż dra­bi­ny. Gdy do jej koń­ca przy­by­ła, bra­kło jej punk­tu opar­cia i za­chwia­ła sic na no­gach, ale po­chwy­ci­ła wy­sta­ją­cy ko­niec gru­be­go drą ga, w któ­ry szcze­ble były osa­dzo­ne, wy­pro­sto­wa­ła się, okrą­ży­ła przy­lą­dek, spoj­rza­ła na bra­cisz­ków i za­śmia­ła się.

III.

"Wła­śnie w tej sa­mej chwi­li Ja­nek, za­do­wo­lo­ny z wy­pad­ku ba­dań swych nad sto­no­gą, pod­niósł gło­wę i rzekł:

– To sa­mi­ca.

Roz­śmie­szył go śmiech Jur­ci, a śmiech Jan­ka Ala­na znów roz­śmie­szył i utwo­rzy­ło się małe zgro­ma­dze­nie, sie­dzą­ce na zie­mi.

Sto­no­ga jed­nak znik­nę­ła. Sko­rzy­sta­ła ze śmie­chu Jur­ci, żeby się scho­wać w szpa­rę w pod­ło­dze.

Na­de­szły inne wy­pad­ki.

Naj­przód za­czę­ły prze­la­ty­wać ja­skół­ki.

Gniaz­da swe mia­ły one praw­do­po­dob­nie pod oka­pem da­chu. Prze­la­ty­wa­ły tuż przed okna­mi, za­nie­po­ko­jo­ne nie­co temi dzieć­mi, opi­su­jąc wiel­kie łuki w po­wie­trzu i wy­da­jąc wła­ści­we im ła­god­ne od­gło­sy wio­sen­ne. Spo­strze­gły to dzie­ci i za­po­mnia­ły o sto­no­dze.

Jur­cia wska­za­ła pa­lusz­kiem na ja­skół­ki i za­wo­ła­ła: – Ptap­ta!

Po­ła­jał ją za to Ja­nek.

– Nie trze­ba mó­wić ptap­ta, trze­ba mó­wić: ptasz­ki.

– Tasi – rze­kła Jur­cia.

I wszy­scy tro­je przy­glą­da­li się ja­skół­kom. Po­tem przy­by­ła psz­czo­ła.

Psz­czo­ła to coś nie­zmier­nie do du­szy po­dob­ne­go. Prze­la­tu­je z kwiat­ka na kwia­tek, jak du­sza z gwiaz­dy na gwiaz­dę, i zbie­ra sło­dycz, jak du­sza zbie­ra świa­tło.

Ta psz­czo­ła wpa­dła z wiel­kim ha­ła­sem, gło­śno brzę­cząc i jak­by chcąc po­wie­dzieć: Otoż je­stem; oglą­da­łam wła­śnie róże, a te­raz przy­cho­dzę przy­pa­trzeć się dzie­ciom. Co wy tu ro­bi­cie?

Psz­czół­ka–to jak go­spo­sia: łaje i śpie­wa za­ra­zem:

Do­pó­ki tam psz­czół­ka ba­wi­ła, dzie­ci nie spusz­cza­ły jej z oka.

Psz­czół­ka zwie­dzi­ła całą bi­blio­te­kę, prze­pa­trzy­ła wszyst­kie za­ką­ty; ła­ta­ła so­bie jak­by była we wła­snym uu; skrzy­dla­ta i me­lo­dyj­na, zwie­dzi­ła wszyst­kie sza­fy jed­ną po dru­giej, przy­glą­da­jąc się przez oszkle­nie ty­tu­łom dzieł, jak­by była kie­dyś du­chem.

Ukoń­czyw­szy swój prze­gląd, od­le­cia­ła.

– Po­le­cia­ła do domu – za­uwa­żył Ja­nek. – To ro­bak – rzekł Ala­nek.

– Nie, to mu­cha–od­parł Ja­sio.

– Mu­sia – do­da­ła Jur­cia.

Te­raz Ala­nek do­strzegł na zie­mi ka­wa­łek sznur­ka z wę­złem na jed­nym koń­cu; wziął dru­gi jego ko­niec za po­mo­cą pal­ca wiel­kie­go i wska­zu­ją­ce­go, za­czął nim wy­wi­jać w po­wie­trzu i pa­trzył na to młyn­ko­wa­nie sznur­ka z głę­bo­ką uwa­gą,

Jur­cia ze swej stro­ny sta­ła się znów czwo­ro-noż­nem zwie­rząt­kiem i po­dró­żu­jąc po pod­ło­dze tu i owdzie, od­kry­ła ja­kiś sza­now­ny wie­kiem fo­tel wy-pol­stro­wa­ny, zje­dzo­ny przez ro­ba­ki i z któ­re­go róż­ne­mi dziu­ra­mi wy­ła­zi­ło wło­sie. Za­trzy­ma­ła się przy tym fo­te­lu, roz­prze­strze­ni­ła dziu­ry pa­lusz­kiem i z ze­strze­lo­ną bacz­no­ścią wy­cią­ga­ła wło­sy.

Na­gle pod­nio­sła pa­lec, co mia­ło zna­czyć:–Słu­chaj­cie.

Dwaj bra­cia tak­że ob­ró­ci­li gło­wy.

Da­le­ki i nie­okre­ślo­ny ło­skot roz­legł się ze­wnątrz; praw­do­po­dob­nie obóz ob­le­ga­ją­cych wy­ko­ny­wał ja­kiś ruch stra­te­gicz­ny w le­sie. Ko­nie rża­ły, biły bęb­ny, to­czy­ły się wozy, że­laz­two szczę­ka­ło, trą­by woj­sko­we brzmia­ły, na­wo­łu­jąc i od­po­wia­da­jąc so­bie; zmie­sza­nie ra­żą­cych uszy od­gło­sów zle­wa­ją­cych się we wła­ści­wą so­bie har­mo­nię. Dzie­ci słu­cha­ły z wiel­kiem za­ję­ciem.

– To Bo­zia tak robi – rze­ki Ja­nek.

IV.

Ło­skot ustal.

Ja­nek wciąż był za­my­ślo­ny.

W jaki spo­sób roz­kła­da­ją się.po­ję­cia w ta­kich ma­łych mó­zgach i skła­da­ją się znów? Jaki jest ta­jem­ni­czy po­wód czyn­no­ści tych nie­ja­snych pa­mię­ci, tak nie­daw­nych jesz­cze? W tej głów­ce dzie­cin­nej a za­my­ślo­nej zbu­dzi­ła się ja­kaś mie­sza­ni­na po­jęć o Bozi, mo­dli­twie, rę­kach zło­żo­nych, z ja­kie­goś czu­łe­go uśmie­chu, któ­ry się mia­ło kie­dyś nad sobą, a nie­ma się go już te­raz – i Ja­nek wy­szep­tał: – Mama.

– Mama – rzekł Ala­nek.

– Mama–po­wtó­rzy­ła Jur­cia.

A po­tem Ja­nek za­czął ska­kać, co zo­ba­czyw­szy Alan, tak­że ska­kać za­czął. Na­śla­do­wał on wszyst­kie ru­chy i wszyst­kie ge­sta swe­go bra­cisz­ka; mniej już Jur­cia. Trzy lata na­śla­du­ją czte­ry lata; ale dwa­dzie­ścia mie­się­cy za­cho­wu­ją swo­ją nie­za­leż­ność.

Jur­cia, sie­dząc cią­gle, wy­po­wia­da­ła od cza­su do cza­su ja­kie słów­ko, uni­ka­jąc wi­docz­nie fra­ze­sów.

Była to my­śli­ciel­ka, mó­wi­ła po­waż­ne­mi sen­ten-cy­ami jed­no­wy­ra­zo­we­mi.

Jed­nak po nie­ja­kim cza­sie przy­kład i na nią po­dzia­łał, pró­bo­wa­ła więc ro­bić to samo, co bra­cisz­ko­wie. I oto trzy pary ma­łych, bo­sych no­żyn za­czę­ły tań­czyć, bie­gać i chwiać się w ku­rza­wie sta­rej po­sadz­ki z dębu wy­gła­dzo­ne­go, wo­bec po­waż­ne­go spoj­rze­nia po­pier­si mar­mu­ro­wych, na któ­re Jur­cia zwra­ca­ła od cza­su do cza­su za­nie­po­ko­jo­ne oko, szep­cząc – Lala!

W spo­so­bie wy­ra­ża­nia się Jur­ci „lala” ozna­cza­ło wszyst­ko, co było do czło­wie­ka po­dob­ne, a nie było nim jed­nak. Dzie­ciom nie in­a­czej przed­sta­wia się isto­ta, jak w po­sta­ci zja­wi­ska.

Jur­cia chwia­ła się ra­czej niż cho­dzi­ła, idąc za brać­mi, ale też naj­chęt­niej po­su­wa­ła się na czwo­ra­kach.

Ja­nek zbli­żył się do okna, pod­niósł gło­wę, po­tem na­gle ją spu­ścił i uciekł za mur, roz­po­czy­na­ją­cy fra­mu­gę okien­ną. Spo­strzegł ko­goś, kto pa­trzył na nie­go. Był to żoł­nierz, je­den z tych, co obo­zo­wa­li na pfa­skow­zgó­rzu, któ­ry, ko­rzy­sta­jąc z za­wie­sza­nia bro­ni, a może i prze­kra­cza­jąc je tro­chę, od­wa­żył się przyjść aż na brzeg pa­ro­wu, zkąd moż­na było za­pu­ścić wzrok do wnę­trza bi­blio­te­ki. Alan wi­dząc, że Ja­nek się cho­wa, przy­tu­lił się tak­że do nie­go, a Jur­cia scho­wa­ła s*ę za nimi. Po­zo­sta­li tak w mil­cze­niu, nie­ru­cho­mi, a Jur­cia po­ło­ży­ła pa­lu­szek na usta. Po kil­ku chwi­lach ośmie­lił się Ja­nek i wy­su­nął gło­wę ku oknu; żoł­nierz stal tam jesz­cze. Cof­nął więc Ja­nek gło­wę co­prę­dzej i wszy­scy tro­je sta­li, nie śmie­jąc ust otwo­rzyć. Trwa­ło to do­syć dłu­go. Znu­dzi­ła się na­ko­niec Jur­cia tym stra­chem i ośmie­li­ła się wyj­rzeć, żoł­nie­rza już nie było. Za­czę­li więc znów bie­gać i ba­wić się.

Cho­ciaż Ala­nek po­dzi­wiał i na­śla­do­wał Jan­ka, miał jed­nak i coś ory­gi­nal­ne­go w so­bie: uda­wa­ło mu się ro­bić od­kry­cia. Bra­ci­szek i sio­strzycz­ka zo­ba­czy­li, jak za­czął na­gle ga­lo­pow­rać za­pa­mię­ta­le, cią­gnąc za sobą mały wó­zek, któ­ry gdzieś tam wy­na­lazł.

Po­wo­zik ten dla lal­ki był tam od­daw­na, po­kry­ty ku­rzem, za­po­mnia­ny, w to­wa­rzy­stwie ksiąg ge­nial­nych i po­pier­si mę­dr­ców. Może to była jed­na z za­ba­wek, któ­re­mi się zaj­mo­wał Gau­va­in, gdy dziec­kiem był jesz­cze.

Ąla­nek użył sznur­ka za ba­cik i bar­dzo był pysz­ny, trza­ska­jąc z nie­go. Ta­ki­mi są wy­na­laz­cy. Kie – dy się komu nie uda od­kryć Ame­ry­ki, to od­kry­je wó­zek; za­wsze się tak dzie­je.

Trze­ba było jed­nak do­pu­ścić in­nych do współ­udzia­łu. Ja­nek chciał się za­prządz do wóz­ka, a Jur­cia chcia­ła wsiąść do nie­go.

Usi­ło­wa­ła się w nim usa­do­wić. Ja­nek zo­stał ko­niem, Alan – stan­gre­tem. Ale stan­gret nie umiał do­brze ra­dzić, więc go mu­siał koń uczyć.

Ja­nek krzy­czał do Alan­ka:

–– Mów: Wio!

– Wio! – po­wtó­rzył Ala­nek.

Wy­wró­cił się po­wóz. Jur­cia wy­le­cia­ła. Ta­kie anioł­ki krzy­czą: Jur­cia za­czę­ła wrzesz­czeć.

Po­tem zbie­ra­ło się jej jak­by na płacz.

– Nie trze­ba pła­kać – mó­wił Ja­nek – ty już duża.

– Du­zia – rze­kła Jur­cia.

I oto wiel­kość jej po­cie­szy­ła ją w jej upad­ku.

Gzyms pod okna­mi był bar­dzo sze­ro­ki; na­zbie­ra­ło się na nim dużo ku­rzu, zry­wa­ją­ce­go się z pła­sko­wzgó­rza po­ro­słe­go krza­ka­mi; desz­cze zro­bi­ły zie­mię z tego ku­rzu, wiatr po­na­no­sił tam na­sion i jed­no na­sion­ko je­rzy­ny uzna­ło za wła­ści­we osiąść na tej odro­bi­nie zie­mi. Krzak ten z ga­tun­ku je­rzyn trwa­łych, dzię­ki po­rze sierp­nio­wej, był po­kry­ty zu­peł­nie ja­go­da­mi, z któ­re­mi jed­na ga­łąz­ka wcho­dzi­ła oknem do sali i zwi­sła aż do pod­ło­gi.

Po od­kry­ciu sznur­ka, po od­kry­ciu wóz­ka, od­krył Ala­nek tę je­rzy­nę. Przy­bli­żył się do niej.

Uszczk­nął jed­ną ja­go­dę i zjadł.

– Chcę jeść – rzekł Ja­nek.

I Jur­cia tak­że pod­su­nę­ła się tam żwa­wo na rę­kach i ko­la­nach.

Jak się za­bra­li we tro­je do tej ga­łąz­ki je­rzy­no-wej, tak ob­ra­li ją ze wszyst­kich ja­gód i po­zja­da­li je. Na­pi­li się nie­mi i po­mo­ru­sa­li. Trzy małe se­ra­lin­ki, po­ma­lo­wa­ne pur­pu­rą je­rzy­ny, wy­glą­da­ły jak tro­je fau­nów. Gnie­wa­ło­by to Dan­te a, ale za­chwy­ci­ło­by Wir­gi­liu­sza. Śmiał­by się do roz­pu­ku.

Cza­sem je­rzy­na kłó­ła im pal­ce. Było to na­tu­ral­ne.

Jur­cia wy­cią­gnę­ła do Jan­ka swój pa­lu­szek, na któ­rym per­li­ła się kro­pel­ka krwi, i po­ka­zu­jąc je­rzy­nę, rze­kła: – Kuku.

Ala­nek ukłoł się tak­że, po­pa­trzył na je­rzy­nę z nie­uf­no­ścią i rzekł;

– To ro­bak.

– Nie – od­parł Ja­nek – to ki­jek.

– Ki­jek taki zły – rzekł Alan.

J te­raz znów Jur­cia mia­ła ocho­tę pła­kać, ale za­czę­ła się śmiać.

V.

Tym­cza­sem Ja­nek, za­zdrosz­cząc może swe­mu młod­sze­mu bra­tu, Alan­ko­wi, jego od­kryć, po­wziął wiel­ki za­miar. Od nie­ja­kie­go już cza­su, a na­wet pod­czas ob­ja­da­nia je­rzy­ny i kłó­cia so­bie pal­ców, zwra­cał czę­sto oczy w stro­nę gdzie stał pul­pit, osa­dzo­ny na jed­nej pod­sta­wie i sto­ją­cy na środ­ku sali bi­blio­tecz­nej, jak­by po­mnik jaki. Na tym to pul­pi­cie roz­ło­żo­ny był sław­ny wo­lu­min o świę­tym Bar­tło­mie­ju.

Istot­nie, wspa­nia­łe to było „in qu­ar­to” i po­mni­ko­we. Ten świę­ty Bar­tło­miej wy­da­ny zo­stał w Ko­lo­nii przez sław­ne­go wy­daw­cę bi­blii z roku 1682, Blo­eu­wa, po ła­ci­nie Co­esius. Od­bi­to go na na pra­sie dru­kar­skiej szu­flad­ko­wej, a na pa­pie­rze nie ho­len­der­skim, lecz na pięk­nym pa­pie­rze arab­skim, któ­ry geo­graf Edri­si tak po­dzi­wia!, uro­bio­nym z je­dwa­biu i ba­weł­ny i za­wsze bia­łym. Opra­wio­ny był ten wo­lu­min w skó­rę wy­zła­ca­ną i w srebr­ne klam­ry; na po­cząt­ku i na koń­cu miał kar­ty per­ga­mi­no­we, z tego per­ga­mi­nu, na ku­po­wa­nie któ­re­go w sali Sa­int-Ma­thu­rin, a „nie gdzie­in­dziej,” przy­się­ga­li han­dlu­ją­cy tym pro­duk­tem. Peł­no było w tym wo­lu­mi­nie drze­wo­ry­tów, mie­dzio­ry­tów i za­ry­sów geo­gra­ficz­ne­go po­ło­że­nia wie­lu kra­jów. Na cze­le była wy­dru­ko­wa­na pro­te­sta­cya dru­ka­rzy, pa­pier­ni­ków i księ­ga­rzy prze­ciw po­sta­no­wie­niu rzą­do­we­mu z roku 1635, okła­da­ją­ce­mu po­dat­kiem skó­ry, piwo, zwie­rzę­ta wie­lo­ko­py-towe, ryby mor­skie i pa­pier. Na od­wrot­nej stro­nie ty­tu­łu była de­dy­ka­cya Gry­fom, któ­rzy tem są w Lyonie, czem El­ze­wi­ry l) w Am­ster­da­mie. Wy­ni­kło z tego wszyst­kie­go, że ów eg­zem­plarz był wspa­nia­ły, a tak nie­mal rzad­ki, jak „Apo­sto­łu wy­da­ny w Mo­skwie.

Księ­ga była pięk­na i dla­te­go za­pew­ne tak się jej Ja­nek przy­glą­dał. Wo­lu­min otwar­ty był wła­śnie w tem miej­scu, gdzie była wiel­ka ry­ci­na, przed­sta­wia­ją­ca Św. Bar­tło­mie­ja, nio­są­ce­go wła&ną swo­ją skó­rę na ręku. Ry­ci­nę tę wi­dać było z dołu na­wet. Gdy już nie było co jeść na ga­łąz­ce je­rzy­ny, Ja­nek za­czął się przy­glą­dać ry­ci­nie okiem strasz­li­wej mi­ło­ści; Jur­cia zaś, któ­rej oczy tam pa­trzy­ły, gdzie pa­trzy­ły oczy bra­cisz­ka, zo­ba­czyw­szy ry­ci­nę, rze­kła do sie­bie:

– Caca.

Wy­raz ten wy­wo­łał w Jan­ku po­sta­no­wie­nie i ku naj­więk­sze­mu zdu­mie­niu Al­la­na, sta­ła się rzecz nad­zwy­czaj­na.

W jed­nym ką­cie bi­blio­te­ki sta­ło wiel­kie krze­sło dę­bo­we. Po­szedł ku nie­mu Ja­nek, po­chwy­cił je i przy­cią­gnął sam aż do pul­pi­tu. Gdy się krze­sło z pul­pi­tem ze­tknę­ło, wlazł na nie i po­ło­żył obie dło­nie na księ­dze.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: