Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Rotmistrz bez roty. Tom 1 - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Rotmistrz bez roty. Tom 1 - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 265 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Po­wieść przez

Alek­san­dra Nie­wia­row­skie­go.

Tom I.

War­sza­wa.

Na­kła­dem G. L. Glücks­ber­ga Księ­ga­rza, przy uli­cy Mio­do­wej N. 497 pod fi­la­ra­mi.

1855.

Wol­no dru­ko­wać, z wa­run­kiem zło­że­nia w Ko­mi­te­cie Cen­zu­ry, po wy­dru­ko­wa­niu, pra­wem prze­pi­sa­nej licz­by eg­zem­pla­rzy.

War­sza­wa dnia 6/18 Maja 1854 r.

Cen­zor, Se­kre­tarz Kol­le­gial­ny,

A. Bro­niew­ski.

w Dru­kar­ni J. Ja­wor­skie­go.

Tę­czo szczę­ścia! cze­muż – cze­mu?

Dla jed­ne­go świet­niąc ja­sno,

Wszyst­kie bar­wy two­je ga­sną

I zo­sta­wiasz cień dru­gie­mu?

Wło­dzi­mierz Wol­ski.

z po­ema­tu Wiel­ki Pan.I.

Pięk­ną była hra­bi­na Izau­ra! Przy ja­snych wło­sach jak­że uro­czo, na­mięt­nie po­ły­ski­wa­ły czar­ne wiel­kie jej oczy! I dziw­na! w wy­ra­zie tych oczu moż­na było czy­tać raz fi­glar­ną dzie­cia­ka na­iw­ność, to zno­wu przez wpół – zmru­żo­ne po­wie­ki prze­świe­ca­ły dłu­gie roz­kosz­ne ro­ze­mdlo­nej oda­li­ski spoj­rze­nia; po­wab­ny kształt jej cia­ła i za­moc­ne może kon­tu­ry tor­su, przy wię­cej niż śred­nim wzro­ście, czy­ni­ły ją po­dob­ną do tych po­nęt­nych có­rek po­łu­dnio­we­go nie­ba, któ­re jak gra­na­ty ru­mie­nią się pod ogni­stem słoń­ca po­ca­ło­wa­niem, któ­rych wdzięk roz­kwitł sil­nie i bo­ga­to, zda się je­dy­nie dla­te­go, by sil­niej­sze, ognist­sze na­mięt­no­ści ze­spo­lić mógł ze sobą. Pięk­ną była hra­bi­na Izau­ra! I gdy­by nie ręce tward­sze i więk­sze co­kol­wiek niż­by tej po­sta­ci przy­sta­ły, gdy­by nie zęby co­kol­wie­czek za wiel­kie i po­zba­wio­ne, skut­kiem może pa­le­nia cy­gar, swej śnie­ży­sto – emal­jo­wa­nej bia­ło­ści, to hra­bi­na by­ła­by nie­tyl­ko jed­ną z naj­pięk­niej­szych ko­biet w kil­ko­mi­lo­wym pro­mie­niu swe­go po­wia­tu, lecz śmia­ło rzec moż­na, że czar­ne jej oczy świe­cąc z pod bia­łe­go za­wo­ju, na­je­ży­ły­by żą­dzą wszyst­kie bro­dy wy­znaw­ców ko­ra­mi, a śnież­ne pier­si, któ­re jak łil­je wia­trem ko­ły­sa­ne wzno­si­ły się pod de­li­kat­ną ko­ron­ko­wą ko­szul­ką, roz­nie­ci­ły­by iskrzą­cą na­mięt­ność na­wet w mło­dym uczniu me­dy­cy­ny po­wra­ca­ją­cym z pierw­szy raz od­by­tej sek­cji.

Otóż ma­cie ob­raz cie­le­sny hra­bi­ny: a jej ser­ce, umysł, du­sza? Cier­pli­wo­ści! nie po­wiem wam wszyst­kie­go od­ra­zu: naj­przód dla­te­go, by nie osła­biać wra­że­nia dra­ma­tycz­ne­go w dal­szym roz­wi­ciu po­wie­ści, po­wtó­re: że dzi­siaj już nikt, na­wet re­cen­zent – przy­ja­ciel, nie chce wie­rzyć au­to­ro­wi na sło­wo ho­no­ru, ja­kim jest jego bo­ha­ter lub he­ro­ina, lecz żąda, by po­sta­cie dra­ma­tu same wy­po­wie­dzia­ły w ak­cij mo­ral­ną i cha­rak­te­ry­stycz­ną war­tość swo­ją. Słusz­ne to czy nie­słusz­ne wy­ma­ga­nia, trze­ba się do nich sto­so­wać prze­cież, dla­te­go do­syć o hra­bi­nie. Te­raz kil­ka słów o jej mężu. Hra­bia Hek­tor, mło­dy, wy­so­ki, bru­net, za­wsze bla­dy, za­wsze mil­czą­cy i za­wsze za­my­ślo­ny. Ja­kaś ukry­ta cho­ro­ba umy­słu, czy też może ból ja­kiś ser­decz­ny, po­wlo­kły twarz jego tą mgli­stą me­lan­chol­ji cerą, któ­rą pro­za­icz­ny świat me­dy­cy­ny żół­cio­wą na­zy­wa. Hek­tor za­pię­ty po woj­sko­we­mu w ciem­ny brą­zo­wy sur­dut, z pu­gi­la­re­sem w ręku, w któ­rym usta­wicz­nie coś ry­so­wał, z cy­ga­rem w ustach, zda­wał się na­le­żyć do rzę­du tych jed­no­staj­nych po­sta­ci, któ­re jak ze­ga­ry raz w rok na­krę­ca­ne, nie zmie­nia­ją bie­gu swe­go: nie na­próż­no mó­wię raz w rok, bo hra­bia Hek­tor każ­de­go roku w mie­sią­cu czerw­cu wy­jeż­dżał z domu, nie uwia­da­mia­jąc ni­ko­go o celu swej ta­jem­ni­czej wy­ciecz­ki. Po upły­wie kil­ku ty­go­dni wra­cał, za­my­kał się w swo­im ga­bi­ne­cie i do­pie­ro na­za­jutrz zja­wiał się w sa­lo­nie, wi­ta­jąc żonę tak jak­by od wczo­raj nie roz­sta­wa­li się z sobą. I zno­wu ciem­na bla­da jego po­stać: prze­su­wa­ła się w ozna­czo­nych chwi­lach i miej­scach. Nie moż­na było po­wie­dzieć sta­now­czo, czy hra­bi­na ko­cha­ła rnę­ża; jed­nak wie­lu utrzy­mo­wa­ło że tak być musi, gdyż hra­bia zruj­no­wa­ny naj­zu­peł­niej i za­dłu­żo­ny strasz­li­wie, nie ukry­wa­jąc sta­nu swo­ich in­te­re­sów, za­ślu­bi! prze­cież Izau­rę mło­dą i bar­dzo bo­ga­tą pa­nien­kę. I rze­czy­wi­ście, mimo po­zor­nej ozię­bło­ści i ja­kiejś obo­jęt­no­ści, któ­rą może ta­jem­ni­czy cha­rak­ter Hek­to­ra utwo­rzył w mał­żeń­skiem po­ży­ciu, nie­kie­dy Izau­ra spo­glą­da­ła na wy­ra­zi­stą i pięk­ną twarz jego pa­ła­ją­cym wzro­kiem, cza­sem też było w jej wes­tchnie­niu i gło­sie coś ta­kie­go, co na­ka­zy­wał o wie­rzyć, że w ser­cu Izau­ry tla­ła głę­bo­ka czu­łość dla męża.

Hek­tor prze­ciw­nie, za­wsze zim­ny i grzecz­ny dla żony, po­świę­cał wszyst­kie chwi­le go­spo­dar­skim czyn­no­ściom, ża­den naj­drob­niej­szy szcze­gół nie ucho­dził przed okiem jego; to też w oko­li­cy miał sła­wę naj­lep­sze­go agro­no­ma, a stan ma­jąt­ku kwit­ną­cy po­lep­sza­jąc się co­rocz­nie, da­wał jaw­ne świa­dec­two o zdol­no­ściach i pra­cy hra­bie­go.

Mimo jed­nak­że tej mi­stycz­nej dys­har­mon­ji w mał­żeń­skim świe­cie, dom hra­biów był jed­nym z naj­przy­jem­niej­szych w oko­li­cy; Hek­tor był go­ścin­ny i nad­zwy­czaj de­li­kat­ny w są­siedz­kich sto­sun­kach. Za przy­by­ciem go­ścia roz­ja­śnia­ła się po­sęp­na i zim­na twarz jego. Lubo ma­ło­mów­ny, umiał nadać roz­mo­wie ton wła­ści­wy, a wresz­cie nie­do­sta­tek in­nych roz­ry­wek za­stę­po­wał do­sko­na­łą kuch­nią, wy­bor­ną piw­ni­cą i cza­ru­ją­cą za­lot­no­ścią hra­bi­ny, któ­rej nąj­zu­peł­niej­szą swo­bo­dę w my­ślach, sło­wach i uczyn­kach zo­sta­wiał. Taki stan rze­czy trwał już kil­ka lat od cza­su mał­żeń­stwa Hek­to­ra z Izau­rą.

By­ło­to w prze­ślicz­ny dzień ma­jo­wy, słoń­ce wzno­si­ło się ku po­łu­dnio­wi i wpa­da­jąc przez róż­no­ko­lo­ro­we szy­by drzwi szklan­nych do ogro­du wio­dą­cych, ma­lo­wa­ło roż­no­barw­nie me­ble, ścia­ny, ob­ra­zy i twa­rze dwoj­ga osób sie­dzą­cych na ka­na­pie. Jed­ną z tych osób była Izau­ra, ubra­na w szla­fro­czek Ba­ty­sto­wy bla­do – żół­ta­we­go ko­lo­ru, przy któ­rym ciem­niej ry­so­wa­ły się czar­ne, ogni­ste jej oczy i dwa he­ba­no­we brwiów łuki.

Męż­czy­zna obok niej sie­dzą­cy na­le­żał do tak na­zwa­nych com­me il faut po­wia­to­wych.

Pan Rcmi­gjusz Ła­zic­ki, są­siad hra­bie­go, wła­ści­ciel ma­łe­go fol­war­ku, co­dzien­nie dzię­ko­wał Panu Bogu za dwie rze­czy: naj­przód za to że świat, po­wtó­re że jego na świe­cie stwo­rzył. Przez parę go­dzin każ­de­go ran­ka, któ­re przed to­a­le­tą tra­wił, Re­mi­gjusz czysz­cząc pa­znok­cie, far­bu­jąc rude wąsy i roy­al­kę, uśmie­chał się do swe­go od­bi­cia w zwier­cie­dle i ukła­dał twarz sto­sow­nie do naj­roz­ma­it­szych sy­tu­acji, ja­kie­by go za­sko­czyć mo­gły w extra – po­wia­to­wem a na­wet i sto­łecz­nem to­wa­rzy­stwie; na­stęp­nie brał książ­kę z ty­sią­cem i je­den fra­ze­sów czy­sty fran­cuz­kiej tu­rą­ju­ry, któ­re­mi każ­dą roz­mo­wę prze­pleść było moż­na, uczył się dzie­się­ciu zdań na pa­mięć, chwy­tał po­tem do pil­ne­go przej­rze­nia il­lu­stra­cje Pa­ry­ża, i do­wie­dziaw­szy się do­kład­nie, gdzie i na któ­rej uli­cy stoi jaki po­są­żek, pa­łac lub ka­wiar­nia, stro­ił się w przc­szło­rocz­ny, prze­myśl­nie od­świe­żo­ny frak, ka­zał za­przę­gać do sta­re­go oszczęd­nie od­no­wio­ne­go ko­czy­ka czte­ry for­nal­skie szka­py i je­chał do Orzyc, gdzie pięk­na Izau­ra i po­sęp­ny Hek­tor na­kar­miw­szy go nie­zmier­nie, że­gna­li za­wsze proś­bą o jak­naj­częst­sze uda­ro­wa­nie ich domu mi­łem to­wa­rzy­stwem ko­cha­ne­go są­sia­da.

Pan Re­mi­gjusz Ła­zic­ki li­czył już lat może czter­dzie­ści, ale na­le­żał do tych wy­bra­nych or­ga­ni­za­cji, któ­rym żad­ną mia­rą na­wet w przy­pusz­cze­niu ozna­czyć wie­ku nie­moż­na: raz że jako blon­dyn, do­syć skrom­nie pro­wa­dząc się i nie­wie­le tru­dząc gło­wę my­śla­mi, ani si­wiał ani ły­siał, po­wtó­re, że umiał nadać swe­mu wzię­ciu się z mło­dzie­żą ten ton ró­wien­ni­ka, któ­ry go przy po­mo­cy gor­se­tu i dość świe­żo za­kon­ser­wo­wa­nej twa­rzy, skut­kiem ta­jem­ni­czych ma­sty­xów apli­ka­cji, pra­wie mło­dym czy­nił.

Było to więc w pięk­ny dzień ma­jo­wy przed po­łu­dniem. Dwie zna­ne już wam te­raz po­sta­cie to­nę­ły w ela­stycz­nych po­dusz­kach ja­sną ma­ter­ją wy­bi­tej sofy, a ka­pry­śny pro­mień słoń­ca, ła­miąc się przez ciem­no – nie­bie­ską szy­bę, uma­lo­wał pięk­nym fio­le­to­wym ko­lo­rem nos i jed­no oko Re­mi­gju­sza.

– Pani cier­pi?

– Jak za­wsze.

Izau­ra przy­ci­snę­ła dło­nią ser­ce i uczy­ni­ła gry­ma­sik bo­le­ści.

– Bo też po­zwól so­bie pani hra­bi­no po­wie­dzieć, że nie do­syć bacz­ną je­steś; jeź­dzić kon­no tak rano i może na­czczo jesz­cze!

– Jak­że pan chce abym tak rano ja­dła? ja do sa­me­go po­łu­dnia na­czczo je­stem, prócz kil­ku cy­gar, któ­re pod­czas prze­jażdż­ki kon­nej wy­pa­lam. Lecz…. pan może je­steś zwo­len­ni­kiem ran­ne­go po­sił­ku?

– O nie, wca­le nie, wy­rzekł z po­nu­rym gło­dem w oku ga­lant po­wia­to­wy, któ­re­mu ol­brzy­mi ape­tyt o ide­ach dje­tal­nych go­spo­dy­ni dziw­nie nie­ko­rzyst­ne szep­tał zda­nie.

– Czy ko­nie Ja­śnie Pana wy­prządz? za­py­tał wcho­dzą­cy lo­kaj.

– Nie trze­ba, mój bra­cie, niech sto­ją, od­parł z przy­mu­sem głod­ny i roz­ko­cha­ny Re­mi­gjusz.

– Jak­to? pa­nie Ła­zic­ki! Cóż to ma zna­czyć? Pan zo­sta­niesz, i to ko­niecz­nie!

– Pani hra­bi­na prze­ba­czy, mu­szę od­je­chać.

– Nie prze­ba­czę i za­trzy­mam. Niech ko­nie pana Ła­zic­kie­go za­pro­wa­dzą do staj­ni!

– Jed­nak­że hra­bi­no, ja….

– Fi donc! Mon­sieur Ła­zic­ki. Je­steś upar­ty jak bre­toń­czyk, za­trzy­mu­ję pana na obiad;

prze­je­cha­łeś dwie mile, a po ta­kim spa­ce­rze i głod­nym i stru­dzo­nym jest się ko­niecz­nie.

– O pani! ja je­stem bar­dzo wy­trwa­ły, wy­rzekł oży­wio­ny Re­mi­gjusz, w któ­rym wzmian­ka o obie­dzie dzi­ki zro­dzi­ła en­tu­zjazm. Kie­dy ostat­ni raz jeź­dzi­łem z War­sza­wy do Dub­na, i to dtrec­te­ment hra­bi­no! prze­pę­dzi­łem dwie doby na brycz­ce pocz­to­wej i na ja­kiej­że to brycz­ce? Dieu de mi­se­ri­cor­de! A prze­cież przy­by­łem do domu ksią­żąt L. tak zdrów i czer­stwy, że zro­bi­łem chęt­ny ho­nor obia­do­wi, któ­ry w kwa­drans po przy­by­ciu mo­jem słu­żo­no.

– Więc pan je­steś wy­trwa­ły na tru­dy?

– Oh, je­stem nad­zwy­czaj sil­nej kom­plek­sy! Izau­ra prze­lot­nie spoj­rza­ła na istot­nie atle­tycz­ne kształ­ty Ła­zic­kie­go.

– To wiel­ki dar losu – siła, rze­kła po chwi­li mil­cze­nia.

– Czy mo­ral­na czy fi­zycz­na? bo na mój ho­nor musz­kie­ter­ski! nie wiem o ja­kiej mowa, ozwał się na­gle głos za ple­ca­mi hra­bi­ny.

Re­mi­gjusz i Izau­ra jed­no­cze­śnie od­wró­ci­li się szyb­ko.

– Oh! to pan, rot­mi­strzu! Jak­że się pan mie­wa? wi­ta­my i to ser­decz­nie, bar­dzo ser­decz­nie!

– Racz przy­jąć hra­bi­no za­pew­nie­nie ol­brzy­miej czę­ści i go­rącz­ko­we­go sen­ty­men­tu od twe­go po­kor­ne­go słu­gi. I cie­bie wi­tam, Her­ku­lu oko­li­cy! Bard oko­li­cy, chciał­bym na moc­nych ner­wach two­ich jak na stru­nach liry za­grać we­so­ły akord po­wi­ta­nia!

– Jaki szczę­śli­wy hu­mor u cie­bie, rot­mi­strzu, rzekł z po­waż­nym uśmie­chem Re­mi­gjusz, po­da­jąc rękę nowo przy­by­łe­mu.

– Żar­tu­jesz luby Re­mi­gi! Nikt sil­niej od cie­bie prze­ko­na­nym nie jest o bez­względ­ny po­sęp­no­ści mego cha­rak­te­ru: nie­praw­daż hra­bi­no? że Re­mi­gjusz nie­tyl­ko śród pro­za­icz­ne­go jawu ży­cia, ale i we snach swey po­tęż­nej or­ga­ni­za­cji, wi­dzi za­wsze ob­li­cze moje spła­ka­ne łza­mi nie­do­li? My to ro­zu­mie­my hra­bi­no, my, któ­rzy pi­sze­my po­wie­ści.

– War­jat pan je­steś, ko­cha­ny rot­mi­strzu! Zką­dże ja mogę wie­dzieć treść snów pana Ła­zic­kie­go?

– Pani?….. bę­dąc tych snów kró­lo­wą?

– Daję sło­wo ho­no­ru, rot­mi­strzu, że stra­ci­łeś pią­tą klep­kę w po­dró­ży.

– Nie mia­łem nig­dy czte­rech pierw­szych hra­bi­no, dla­te­go też gło­wa moja zu­peł­nie roz­bi­ta; ale za to ser­ce trzy­ma się ści­śle jak ob­ręcz na pół – becz­ku ba­war­skie­go, piwa, któ­re stoi pod klu­czem w piw­ni­cy Re­mi­gju­sza.

– Wra­casz z War­sza­wy; cóż no­we­go nam przy­wo­zisz? prze­rwał Ła­zic­ki.

– To­bie? ra­chu­nek od kraw­ca; pani? sześć pu­de­łek sar­dyn­ków, dwa sło­iki fran­cuz­kie­go grosz­ku, kopę cy­tryn i trzy bu­tel­ki wy­bor­ne­go ara­ku, wszak­że tyle mia­łem po­le­co­ne, hra­bi­no?

– A na­de­wszyst­ko przy­wo­zisz nam pan we­so­łość, cór­kę nie­ba, i chęć do za­ba­wy. Avez vous ob­se­rvé, Mon­sieur Ła­zic­ki, że za przy­by­ciem rot­mi­strza, Orzy­ce ja­śniej­szą jak­by przy­bie­ra­ją bar­wę, peł­no ży­cia wci­ska się za nim w każ­dy za­ką­tek domu.

– Dzię­ku­ję hra­bi­no! przy­są­dzasz mi ogrom­ne ży­cio­daw­cze siły. Ale w sa­mej rze­czy, spo­tka­łem w alei Hek­to­ra po­sęp­nie du­ma­ją­ce­go, czy­by kar­to­fle w że­chy za­sa­dzić, Me cro­irez vous, Com­tes­se? uca­ło­wa­łem go dwa­na­ście razy, da­łem do zro­zu­mie­nia że utył co­kol­wiek, obie­ca­łem ogło­sić w Mor­ning Chro­ni­cie, że ma naj­głęb­sze sta­no­wi­sko kar­to­fla­ne i naj­ład­niej­szą żonę z ca­łe­go po­wia­tu, i otóż, zo­sta­wi­łem go uszczę­śli­wio­ne­go naj­zu­peł­niej.

– Mais ta­isez vous donc! car en­fin on vous cro­ira­it en dro­it d'at­ta­qu­er tout le mon­de ici!

– Wy­bacz hra­bi­no! mais c'est l'amo­ur par­ta­gé quim' a do­rlo­té ici.

– Etes vous aimé ici; par exem­ple?

– D'abord, de vous même Com­tes­se! mais c'est un sen­ti­ment épu­ré dans le feu pla­to­ni­que.

– Pas­se en­co­re, któż wię­cej?

– Uda­ło mi się roz­nie­cić naj­tkliw­sze uczu­cie w ger­mań­skiem ser­cu Mal­chen, two­jej sub­ret­ki, hra­bi­no.

– C'est par trop sca­breux, ce gue vous di­tes là! Rot­mi­strzu strzeż się! mogę pana uka­rać.

– Nie­słusz­nie ła­jesz mnie pani, bo na­ko­niec… przy­wio­złem sar­dyn­ki, gro­szek.

– Któ­re sam zja­dać bę­dziesz.

– Arak.

– Któ­ry sam wy­pi­jesz. Rot­mi­strzu, rot­mi­strzu!

– Hra­bi­no, hra­bi­no! I na­de­wszyst­ko przy­wio­złem, jak pani mówi, cór­kę nie­ba, we­so­łość, w po­sęp­ne mury wa­sze­go ma­nu­aru. I że za to wszyst­ko wier­ny słu­ga pani, ule­ga­jąc prze­moż­nej musz­kie­ter­skiej na­tu­rze i wpły­wo­wi do­brej piw­ni­cy, oży­wio­ny na­de­wszyst­ko uprzej­mą twa­rzą go­spo­dy­ni, po­zwo­li so­bie nie­kie­dy de­wer­gon­do­wać wy­ra­zy, bar­dziej niż prze­pis ogól­nej re­cep­ty po­ko­jo­wej do­zwa­la, to prze­cież je­ste­śmy na wsi hra­bi­no, a wieś ma swo­je przy­wi­le­je.

– To zu­peł­nie jak pan, rot­mi­strzu!

– Pra­wie, ale po­wiedz mi pani czy to nie­słusz­nie? Wszak ptasz­ki nie py­ta­ją o po­zwo­le­nie szcze­bio­ta­nia pod okna­mi twej sy­pial­ni, czyż kro­wy pę­dzo­ne na pa­stwi­sko krę­pu­ją ryki swo­je dla " pani? czy ko­gu­ty sza­cun­kiem zdję­te nie prze­ry­wa­ją snu pani fan­ta­stycz­nem pia­niem pół­no­cy?

i czy wresz­cie nie­win­ne owiecz­ki we­zwa­ne gło­sem ma­tek nie na­peł­nia­ją twych uszu naj­tkliw­szym ja­gnię­cym chó­rem? – jak­że hra­bi­no? – Tak, lecz to wszyst­ko do­wo­dzi tyl­ko, że na wsi przy­wi­le­je słu­żą zwie­rzę­tom.

– Ra­ison de plus! Voy­ez vous Com­tes­se… pa­ro­le d'hon­neur! Je me cro­is plus ani­mal que tout le mon­de ici!

– Wy­tłu­macz się pan, tyl­ko spiesz­nie, bo śnia­da­nie po­da­dzą za chwi­lę.

Oczy Re­mi­gju­sza za­świe­ci­ły jak dwa roz­ża­rzo­ne wę­gle.

– Mit Ver­gnügen, gnädi­ge Frau Gräfin!

Naj­przód trze­ba pań­stwu wie­dzieć, że od cza­su jak Tar­kwin­jusz Pysz­ny na pięć, a Kle­opa­tra na siedm rów­nych czę­ści, po­dzie­li­li isto­tę Mo­no­tre­ma­tu, liść mor­wo­wy (mo­rvus alba) stał się ta­jem­ni­czym sym­bo­lem musz­kie­te­rów dzie­więt­na­ste­go wie­ku.

– Mais c'est du Gréc pour moi. Pa­nie Ła­zic­ki! ro­zu­mie pan choć sło­wo z tej ga­da­ni­ny? – Ter­ra in­co­gni­ta! mruk­nął głod­ny i zo­sta­wio­ny na dru­gim pla­nie Re­mi­gjusz.

– Wszyst­ko to, racz­cie mi wie­rzyć, po­cho­dzi z przy­czy­ny, że okrop­nie głod­ny je­stem i za pięć mi­nut z pew­no­ścią umrę jak za­ło­ga for­te­cy po stu­let­niem ob­lę­że­niu, Re­mi­gjusz tak­że po­lę­że jak ko­los Ro­dyj­ski, tyl­ko jego sta­no­wi­sko ga­lan­ta oko­li­cy nie po­zwa­la mu przy­znać, że tak pro­za­icz­na tro­ska za­sę­pia mu lice.

– Wy­bor­ny je­steś, rzekł po­ry­wa­jąc się za­ru­mie­nio­ny na­dzie­ją i wsty­dem Re­mi­gjusz, nikt ci nie spro­sta w hu­mo­rze.

Lek­ki tur­kot po­wo­zu po zwi­ro­wej dro­dze dał się sły­szeć z dru­giej stro­ny pa­ła­cu.

– Któś głod­ny przy­by­wa, wy­szep­tał Re­mi­gjusz.

W chwi­lę po­tem lo­kaj otwo­rzył drzwi sa­lo­nu, a przez nie prze­su­nął się po­wo­li mło­dy czło­wiek w ele­ganc­kim po­dróż­nym stro­iku. Nie­bie­skie oczy jego ja­śnia­ły tym wil­got­nym po­ły­skiem, jaki roz­czu­le­nie lub smacz­ny sen w po­dró­ży na­da­je. Wy­raz twa­rzy i ru­chy przy­by­łe­go oznaj­mia­ły czło­wie­ka przy­wy­kłe­go do tak zwa­nej do­brej kom­pan­ji, uśmiech we­so­ło-zło­śli­wy po­nęt­nie oży­wiał de­li­kat­ną i bia­łą twarz jego, gdy spoj­rze­niem prze­bie­gał oso­by zgro­ma­dzo­ne w sa­lo­nie.

Wi­dok nowo przy­by­łe­go roz­ma­ite wy­wo­łał wra­że­nia: Izau­ra za­ru­mie­ni­ła się i zbla­dła w jed­nej chwi­li; ja­kiś jak­by ma­gne­tycz­ny, przy­mu­so­wy po­ciąg po­chy­lił jej po­stać ku przy­by­szo­wi; wresz­cie, jak gdy­by wal­cząc z ta­jem­ną trwo­gą i wy­rzu­tem, po­wsta­ła pięk­na hra­bi­na i łą­cząc z pra­wa­mi go­spo­dy­ni domu kon­ces­sję wy­zwo­lo­nej ko­bie­ty, przy­bie­gła do mło­dzień­ca i po­daw­szy mu po­dwój­nie z an­giel­ska, bo obie­dwie ręce, za­ru­mie­nio­na i uśmiech­nię­ta wi­ta­ła go wy­ra­za­mi nad­zwy­czaj po­chleb­ne­mi.

Re­mi­gjusz, na wi­dok go­ścia, skrzy­wił się jak po uką­sze­niu psz­czo­ły, zbra­kło mu do­bre­go kon­te­nan­su, po­wstał, pod­szedł dwa kro­ki, a w ca – łój po­sta­wie, w utwo­rzo­nym a ra­czej wy­pra­co­wa­nym życz­li­wym uśmie­chu, wi­dać było wa­ha­nie się i przy­mus. Wresz­cie przy­by­ły skró­cił męki Ła­zic­kie­go, zbli­żył się bo­wiem doń i swo­bod­nie, uprzej­mie, kor­djal­nie na­wet uści­snął mu rękę.

Czło­wiek na­zy­wa­ny rot­mi­strzem bacz­nie wle­pił swo­je ro­zum­ne i prze­ni­kli­we oczy w twarz Izau­ry. Ża­den od­cień do­zna­nych wzru­szeń nie uszedł jego uwa­gi. Zim­no od­po­wie­dzial­na grzecz­ny ukłon no­we­go go­ścia, spoj­rzał z uko­sa na nie­my am­ba­ras Re­mi­gju­sza, uśmiech­nął się dow­cip­nie, zmru­żył by­stre oczki, i krę­cąc dwo­ma pal­ca­mi le­wej ręki pra­wy wą­sik, cze­kał roz­wią­za­nia.

Przez chwi­lę trwa­ło to na­tu­ral­ne mil­cze­nie, ja­kie zwy­kle owła­da ma­łem kół­kiem osób za przy­by­ciem no­wej, ob­cej: wresz­cie Izau­ra z pew­ną nie­spo­koj­no­ścią zwró­ci­ła się do rot­mi­strza i wy­rze­kła z tą sztucz­ną swo­bo­dą i we­so­ło­ścią, któ­re ku­pu­je­my w so­bie za cenę przy­spie­szo­ne­go pul­su, bi­cia ser­ca, a cza­sem i ru­mień­ca na li­cach:
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: