Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja

Rottenberg. Już trudno - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 marca 2014
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Rottenberg. Już trudno - ebook

Wywiad z Andą Rottenberg to historia emancypacji, która zaczyna się w latach 60. od momentu pierwszych zawodowych kroków Rottenberg w warszawskiej Zachęcie, gdzie oprowadzała wycieczki i pisała protokoły z przyjęcia obrazów. Rozwija się na tle przełomowych momentów w historii Polski: roku 1968, 1976, 1980 i 1989. Każdy z nich inaczej przeplata się tu ze sztuką.

Na początku ustrojowej transformacji, Rottenberg pracowała w departamencie plastyki Ministerstwa Kultury, gdzie mogła obserwować rozmontowywanie starego systemu i tworzenie nowego. Wróciła do Zachęty w latach 90. jako jej dyrektorka i znalazła się w ogniu najważniejszej bitwy o sztukę, jaka się toczyła w Polsce, i w jakiej chodziło o prawo jednostki, czyli artysty, do wolnej wypowiedzi.

Przez wiele lat usiłowała założyć w Warszawie muzeum sztuki nowoczesnej. Dzisiaj korzysta ze sławy autorki wystaw, tekstów o sztuce oraz autobiograficznej książki „Proszę bardzo”. Pracuje nad kolejnymi wystawami, wykłada w warszawskiej Akademii Sztuk Pięknych i jeździ po Warszawie na rowerze.

Kategoria: Biografie
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-64682-11-7
Rozmiar pliku: 14 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

zostajemy

___

W latach 60. studiowałaś historię sztuki na Uniwersytecie Warszawskim. Około połowy tej dekady wśród studentów, młodych wykładowców, pojawiają się pierwsze sygnały niezadowolenia z systemu, jaki panuje w Polsce, potem pierwsze represje. Słowem, szykuje się Marzec ’68. To się czuje? Jak to zapamiętałaś?

W akademiku na Kickiego, gdzie mieszkałam, toczyło się dość swobodne i właściwie niecenzurowane życie polityczne. Mieszkali tam ludzie o rozmaitych poglądach i proweniencjach społecznych, zarówno późniejsze pieszczochy reżimu, które trafiły do służb specjalnych czy dyplomatycznych, co często było tożsame, a nawet do KC, jak i przyszli opozycjoniści, na przykład Józik Dajczgewand.

Częstym gościem był założyciel Unii Polityki Realnej Janusz Korwin-Mikke, już wówczas uważany za oszołoma. Chodził w muszce i sandałach, organizował zawody brydżowe. W męskim akademiku odbywały się tańce. Królował twist, potem madison. Był tam też radiowęzeł prowadzony przez Mariana Butryma, do którego wkrótce dołączyła Krysia Kalinowska, obecnie żona Jacka Moskwy. Nadawali Beatlesów niemal zaraz po ich debiucie. Wojtek Krukowski, będąc na pierwszym czy drugim roku historii sztuki, stworzył w żeńskim akademiku klub, który nazwał Ubab, czyli u bab. Jeszcze wtedy nie robił spektakli, ale pamiętam, że w święta chodził z gwiazdą, trochę na ludowo. Grało się w bilard, w brydża. Były też wieczorki dyskusyjne. Wojtek sprowadzał ciekawych ludzi, rozmaite kontrowersyjne osoby na zmianę z aktualnymi celebrytami. Ale nie były to jakieś zaplanowane działania polityczne. Wszyscy, albo prawie wszyscy, działaliśmy wówczas intuicyjnie. Akademik nie żył wyłącznie problemami, których dostarczał nam świat komunistyczny. Próbowaliśmy żyć tak, jak żyje młodzież całego świata, starając się nie pamiętać, że dzieli nas żelazna kurtyna i że nie za bardzo możemy kupić sobie bilet i pojechać do Paryża. Nie pamiętam jakichś szczególnych sporów światopoglądowych, raczej tańce i romanse. Chodziło się do kina, teatru i kabaretów.

___

Czyli dokąd najczęściej?

Przede wszystkim do STS-u i Hybryd, najpierw na program kabaretowy Młynarskiego; premiera Ludzie to kupią odbyła się bodajże w 1964 roku. Później pojawił się Jonasz Kofta z Janem Pietrzakiem. Była Stodoła z jazzem. Na uniwersytecie też były kabarety i teatrzyki. Pamiętam teatr Sigma, prowadzony przez małżeństwo Boratyńskich. Zbyszek Gieniewski wystawiał jednoaktówki Albee’ego w jakiejś maleńkiej salce przy Krakowskim Przedmieściu. Były DKF-y i tak zwane FFF-y czyli Festiwale Festiwali Filmowych, gdzie można było obejrzeć filmy nieobjęte szeroką dystrybucją. Jak się chciało, to miało się całkiem niezły dostęp do kultury — tylko że te ścieżki były bardzo wąskie i mało widoczne. A w 1967 Wojtek był już szefem Hybryd.

___

Potem stworzył Akademię Ruchu. Pisałaś kiedyś, że najważniejszym doświadczeniem dla uformowania się tego teatru był właśnie rok 1968.

Pierwsze spektakle Akademii Ruchu odbyły się chyba w 1973 roku. Już wówczas cechowały je silne akcenty polityczne, będące wynikiem doświadczeń Marca — mam na myśli przesłanie, bo forma była bardzo nowatorska.

___

Kto przychodził wtedy na Kickiego, ktoś z opozycji?

Tam mogła być Irena Dziedzic, ale były też poważne debaty, na które przychodzili Stefan Kisielewski, Stefan Bratkowski, Tadeusz Mazowiecki. Tuż przed Marcem był Sewek Blumsztajn. Aura tego spotkania miała temperaturę wiecu.

___

O czym była mowa?

O działalności państwa. Nie mógł nam powiedzieć: jutro weźmiecie ulotki i rozrzucicie, bo by już nie wyszedł z tego klubu. Ale pamiętam, że mówił o cenach mięsa. Nie uwiódł mnie wtedy tymi rozmowami o mięsie. Dał taki przykład, chcąc prawdopodobnie do nas trafić i apelując do kwestii nierówności społecznych przez niemożność zarobienia na szynkę — że kilogram szynki kosztuje 110 złotych i kogo na to stać przy zarobkach rzędu 1200 złotych miesięcznie. A mnie to nic nie obchodziło, bo mogłam mięsa w ogóle nie jeść. Dla mnie nie istniał problem mięsa tylko etyki, wyższych racji. Byłam romantyczną osobą. Wiedziałam, że idea jest warta grzechu, a mięso nie.

___

Co cię wtedy interesowało, jakie idee?

To, że jest cenzura, że nie ma wolności słowa, że jest sztywna hierarchia i gdzieś na górze ustala się jakieś strategie, wskazuje kierunki myślenia. Z biegiem czasu czuło się coraz wyraźniej ciasnotę granic wolności, w jakich się poruszamy. Oglądałam ostatnie przedstawienie Dziadów, od których zaczął się protest marcowy, bo w styczniu 1968 roku Dziady zdjęto i odbyła się pierwsza manifestacja. Czytałam gazety, miałam za sobą debiut w „Kulturze” — recenzją książkową. Namówił mnie do niej Krzysztof Mętrak, przyjaciel mojego ówczesnego narzeczonego. Znałam już wtedy wiele osób z różnych kręgów, ocierałam się o Orientację Poetycką Hybrydy reprezentowaną przez Macieja Zenona Bordowicza i Zbigniewa Jerzynę, spotykałam Christiana Skrzyposzka. Christian był artystą dekadenckim, chodził w aksamitnym birecie, należał do bohemy. Wyjechał po 1968 roku, powiedział, że czuje się Żydem, a to był Ślązak z nordyckimi korzeniami. Naturalnie, był to znak protestu, niebywale ważny jako demonstracja postawy. Wszędzie, we wszystkich tych kręgach pojawiło się jakieś niejasne oczekiwanie. Poczucie, że chcesz otworzyć okno, niech wejdzie świeże powietrze, niech się ten zaduch wywietrzy. To nie było uświadomione i powiedziane, przynajmniej w moim kręgu. Ale czuło się, że coś wokół narasta i musi pęknąć. Opowiem ci taką scenę. Poszliśmy z narzeczonym na prywatkę do jego dalekich krewnych. I jego kuzynka mówi: — Myśmy zrobili Październik, a wy kręcicie nogą w Hybrydach. — To mi się przypomniało po wielu latach, więc chyba musiałam się przejąć tym, co usłyszałam. Ale nie sądzę, że ktokolwiek z nas się spodziewał, że jak posiedzimy pod tym BUW-em w tym śniegu, to z tego pójdzie zadyma na całą Polskę. A poszło jak podpalony lont. I poszło, bo był taki potencjał, a nie dlatego, że było sprowokowane. Nam potrzebne było katharsis. Coś się musiało zmienić, chociaż większość nie wiedziała, co to miałoby być. Ja też nie wiedziałam, czego chcę, ale potrzebowałam stanąć po jakiejś stronie. A pod tym BUW-em poczułam, że jestem na swoim miejscu.

___

Jak się zaczęło, pamiętasz?

Bardzo dobrze, bo akurat 8 marca było seminarium profesora Starzyńskiego. Bije zegar, jest godzina dwunasta, zaraz ma się zacząć wiec. Wszyscy podrygują. Starzyński pyta: — Co państwo tacy zdenerwowani? Mówimy: — Wiec, panie profesorze! A on nam odpowiada otwartym tekstem: — No właśnie, proszono mnie, żebym przeciągnął te zajęcia, ale widzę, że musicie iść. Nie udawał, że nie słyszy, nie widzi.

___

Juliusz Starzyński, który w latach 50. współtworzył socrealizm?

Jak widzisz, nic nie jest proste. Gdybym nie była na tych zajęciach, mogłabym inaczej o nim myśleć. Złamana postać, jak wszyscy z tego pokolenia. Starzyński nas puścił, zbiegamy na dół, wiesz jak wyglądają te schody, otwieram drzwi instytutu i natrafiam na kółko ormowców, którzy nas blokują. Byli w pelisach i futrzanych czapach. Potem, w latach 70. tak wyglądali prywaciarze, faceci z przedmieścia, którzy chcą pokazać, że są dobrze ubrani. Na szczęście na zewnątrz tego kręgu była moja koleżanka Renata i ona mnie wyciągnęła. Właściwie wyszarpała z tego kordonu. Biegniemy pod Pałac Kazimierzowski i tam zaczyna się idiotyczny dialog z rektorem: my na dole, w topniejącym śniegu — to siadamy, to wstajemy, krzyczymy — a na balkonie prorektor zachęca do wyłonienia przedstawicieli. Potem to był klasyczny scenariusz, ale wówczas spotkałam się z czymś takim pierwszy raz. Delegacja idzie do rektoratu, a my się dajemy nabrać, jak dzieci, bo myślimy, że ktoś nas nareszcie traktuje poważnie. Tymczasem oni zdrutowali delegację, a tak zwana wycieczka spod tych pelis wyjęła pały i zaczęła się gonitwa. Też zabrałam się do ucieczki, ale narzeczony, który do nas dołączył, przytrzymał mnie: — Idź powoli. Bo jak biegniesz, to znaczy, że cię gonią. — Wyszliśmy spokojnym krokiem. Miał tak absurdalne poczucie humoru, że potrafił podejść do ormowca i zapytać: — Przepraszam, która godzina?

Obieg informacji był słaby, ja nawet nie wiedziałam, że należy zostać, bo na uniwersytecie jest strajk okupacyjny. Hanka, moja przyjaciółka, opowiedziała mi potem, że Starzyński zostawił jej klucz do naszego instytutu, żeby się mogli zamknąć od środka. Poszliśmy do Zachęty. Wtedy tam pracowałam, oprowadzałam wycieczki. A tam kasjerka, nieoceniona pani Gena, wykrzykuje: — No, zaczęło się! — Następnego dnia przyniosła nam kanapki ze słowami: — Jak się walczy, trzeba jeść. — Gena przeżyła powstanie warszawskie.

___

Jakie to były emocje, co czułaś?

Strasznie wysokie emocje. Pierwszy raz w gruncie rzeczy miałam tak silne przeżycia niezwiązane z damsko-męskimi relacjami. Myślę, że w tym momencie stałam się człowiekiem politycznym. I nigdy nie przestałam nim być. Później zaczęło się czytanie książek, dogadywanie, metodyczna praca. Ale 8 marca to był szok. Pierwszy raz w życiu ktoś mnie ganiał z pałą po ulicy. Miałam zakodowane, że żyję w państwie, w którym trzeba być przestępcą, żeby mnie łomotali. I nagle to wszystko się przewraca. Pierwszych wypowiedzi rozmaitych komentatorów wysłuchaliśmy w Hybrydach, Wojtek Krukowski włączył telewizor w barze, gdzie zwykle piło się wino „Gelala”. I nagle ten klub dla „złotej młodzieży” stał się miejscem politycznym.

___

Propaganda marcowa mówiła o „syjonistach”, wymieniano z nazwiska osoby, które protestowały, piętnowano jako obcych, wrogów narodu.

Nie wierzyłam własnym oczom. Bo byłam przekonana, że uczestniczyłam w proteście studenckim, a nie żydowskim. Nie wiedziałam, kto jest Żydem, kto jest pół-Żydem, ćwierć-Żydem. Kiedy się zaczęła kampania antysemicka, włosy mi stanęły dęba. Po pierwsze dowiedziałam się, że w Polsce nadal istnieje antysemityzm. Byłam przekonana, że po Holokauście go nie ma. Że cały świat zrozumiał, co zrobiono Żydom. Do tego, mnie Żydzi specjalnie nie interesowali. Nie to, że nie interesował mnie Holokaust. Wiedziałam, jak skończyła najbliższa rodzina mojego taty. Ale nie interesowali mnie Żydzi jako grupa. Tak zostałam wychowana. Tak wyrosłam, w takim świecie żyłam. Oczywiście wiedziałam, że Sewek jest Żydem, bo wygląda jak stu Żydów, ale nie kojarzyłam tego z tym, że on prowokuje, bo jest syjonistą. Podobnie jak Józik, Zosia Lewicka czy inni koledzy z akademika. Nawet nie wiedziałam, co to jest ten syjonizm — chyba miałam bardzo płytką świadomość. A w tym momencie poczułam, że oni mówią do mnie, że ten facet z gazety i ten Gomułka mówi do mnie. Pierwszy raz w życiu zrozumiałam, że niekoniecznie musi być tak, że jestem częścią tego kraju. Że może mi się tak tylko wydawało i że powinnam się zastanowić.

___

Co się działo w domu? Rodzice są w Legnicy, jak to przeżywają?

Myśmy się chyba naradzali. Narzeczony doszedł do wniosku, że ja z moim nazwiskiem powinnam wyjechać z Warszawy. Po trzech czy czterech dniach pojechaliśmy do moich rodziców. I tam wysłuchaliśmy przemówienia Gomułki proponującego Żydom wyjazd z Polski. Mój ojciec siedział przed telewizorem i płakał. Poczułam straszny wstyd. Wiesz co, jednym z najsilniejszych uczuć, jakie wtedy miałam, było uczucie wstydu. Nie wiadomo za kogo i za co. Wstydziłam się przed swoim ojcem i nie umiałam mu powiedzieć: — Tata, przestań płakać, to są skurwysyny. — Po prostu milczałam. Wszyscy milczeli, moja matka, mój ojciec, był jeszcze narzeczony, i on też milczał. I myśmy tak w tym salonie siedzieli i milczeli. Nie padło żadne słowo. I wtedy mama zapytała, czy uważam, że powinniśmy wyjechać? Choć nie, to było inaczej. Rozmowy o wyjeździe były później. Chyba w lecie, bo wtedy po kilku dniach wróciłam do Warszawy.

___

I co się stało?

Właśnie nic. Ja chyba dalej byłam w jakimś stopniu nieświadoma. Podam ci przykład, który pokaże, jak dalece nie docierało do mnie to, co się wówczas działo. Kończył się semestr, ja nadal oprowadzałam wycieczki po Zachęcie i nie mogłam zrozumieć, dlaczego do mnie bez przerwy dzwonią z Instytutu Historii Sztuki i mówią: „Pani Ando, może by pani przyszła i zaliczyła zajęcia”. Bo przez pracę w Zachęcie i przez to, że po trzecim roku wzięłam urlop dziekański na wyjazd do Anglii, miałam zaległości. Nie wiedziałam, o co im chodzi. A oni starali się mnie chronić. Moi nauczyciele akademiccy zachowali się wspaniale. Nie było żadnego ostracyzmu, ani jedna osoba nie została wyrzucona. Ale to jest kameralny instytut, elitarny, co innego wydział filozofii, prawa czy historii. Kiedy następnym razem byłam w Legnicy, mama podjęła rozmowę i ostrożnie spytała: — Czy uważasz, że powinniśmy wyjechać? — Ona mogła takie pytanie zadać, ojciec nie. Ojciec nie zdobyłby się na to, był człowiekiem delikatnym, ale miał poczucie godności. Gdybym wtedy powiedziała „tak”, to byśmy wyjechali.

___

Ty decydowałaś? Miałaś dwadzieścia cztery lata.

Od kiedy poszłam na studia, byłam głową domu. W wieku dziewiętnastu lat stałam się sędzią, który rozstrzyga spory moich rodziców, jest takim adresem, pod którym oni się skarżą na siebie i szukają sprawiedliwości. Odwróciły się role. Nagle poczuli się słabi. Im zresztą nie chodziło o siebie, tylko o moją przyszłość. Pewnie rozmawiali o tym, co mnie może czekać. Ojciec wiedział, co może się stać, dorastał w Polsce międzywojennej. Kiedy zaczęła się wojna, był człowiekiem w pełni dorosłym, miał trzydzieści lat. Mama, wychowując się w Rosji, nie zetknęła się z takimi problemami. Chociaż różne rzeczy o Żydach też potrafiła powiedzieć. Każdy, kto nie jest Żydem, ma w sobie coś takiego, żeby puścić jakiś żarcik i moja mamusia sobie nie szczędziła takich żarcików, które dzisiaj byśmy nazwali antysemickimi, ale nie przyszło jej do głowy, że to jest antysemityzm; dałaby się pokroić za mojego ojca. Krótko mówiąc, nagle się okazało, że to ja muszę rozstrzygnąć.

___

Co powiedziałaś? Miałaś jakieś przemyślenia?

Nie miałam żadnych przemyśleń. Powiedziałam: nie.wyrwać się z legnicy

___

Chciałam zapytać o twoje pierwsze zawodowe decyzje. Moment wyboru. Czy myślisz, że mogłabyś zostać kimś innym, wybrać inną drogę? Gdybyś nie została kuratorem, historykiem sztuki, to kim byś była?

Pewnie byłabym chemikiem, a raczej biochemikiem. Pod koniec liceum, kiedy zastanawiałam się, na jakie pójść studia, świetnie wiedziałam, że dostanę się bez trudu na każdy kierunek związany z chemią i biologią. Miałam taki poziom w szkole i tak musieliśmy być obkuci z tych dwóch przedmiotów, że pewnie bym się dostała bez problemów. Chociaż miałam z tych przedmiotów „dwa”, czyli najgorzej. Taka to była szkoła. Zostałam z niej wyrzucona, mając pięć dwój, między innymi z chemii i biologii, ale to nie znaczy, że nie byłam obkuta. Byłam. Nie sposób było nie umieć. Nie można było nie pamiętać jakiegoś chemicznego tematu sprzed dwóch lat. Trzeba było znać na bieżąco cały zakres materiału z ósmej, dziewiątej i dziesiątej klasy, więc siłą rzeczy byliśmy lepsi niż cała Polska. Nauczycielka chemii wchodziła do klasy i mówiła: — Dzisiaj przypomnimy sobie proces otrzymywania sody. Brała dwie osoby, dzieliła tablicę na pół i mówiła: — Na lewo Solvaya, na prawo Leblanca. Wszyscy wiedzieli, o co chodzi. I należało wyprowadzić wzór.

___

Co to za nazwiska?

To są dwa równoległe sposoby otrzymywania sody. Mnie się to w życiu bardzo przydało, jak się zapewne domyślasz. Zwłaszcza to, że dowiedziałam się, że był facet, który nazywał się Solvay. Ale dzisiaj, ponieważ znam środowisko polskich biochemików, myślę, że mogłabym to robić i to też byłoby ciekawe. Choć pewnie też miałabym kłopoty, tak jak w moim obecnym życiu zawodowym, bo tam przecież są instytuty, dyscyplina, hierarchie i też bym miała pod górkę. Mam przyjaciela, Włodka Zagórskiego, który jest biochemikiem. Jest synem poety, a poszedł w stronę tablicy Mendelejewa. Ale kiedy z nim rozmawiam, to myślę, że to nie jest znowu tak bardzo odległe. Kiedyś wyjaśniał Mateuszowi, co to jest wartościowość. To jest tak, jakby tlen, czyli dorosły, trzymał za rączki dzieci, w wypadku wody dzieci jest dwoje, stąd H2O. Wszędzie potrzebna jest wyobraźnia, prawda? A Solvay przypomniał mi się później — raz z powodu okupacyjnej pracy Karola Wojtyły, bo to w jego zakładach pracował przyszły papież, a dwa, ponieważ Solvay kolegował się z Marią Skłodowską-Curie i u niego, w Brukseli, nasza noblistka spotykała się z Einsteinem. Zdawałam chemię na maturze jako dowolnie wybrany przedmiot, bo nie musiałam się do niej przygotowywać, mogłam się skoncentrować na innych przedmiotach.

___

W takim razie skąd w twoim życiu wzięła się sztuka?

Zawsze ocierałam się o sztukę, głównie ze względu na upodobania mamy. Mama jako młoda dziewczyna w Rosji pracowała przy filmie, zajmowała się montażem. Po drugie, ze względu na operowe klimaty związane z jej siostrą Wierą. Bo z dwóch córek tylko jedna mogła studiować i padło na Wierę, która kształciła się w leningradzkim konserwatorium. Miała wielki głos, ale nie osiągnęła sukcesu z uwagi na trudny charakter. To u nas rodzinne.

___

Co u jest was rodzinne?

Można to nazwać brakiem pokory — w takim sensie, że pokorne ciele dwie matki ssie. Nasza rosyjska gałąź jakoś nie myślała o ssaniu dwóch matek, tylko jak widziała niesprawiedliwość, to reagowała. No więc moja cioteczka zawsze szła na zderzenie czołowe, potrafiła krzyczeć na reżysera i dyrektora opery w Nowosybirsku, gdzie śpiewała: — Nie dajecie mi dobrych ról, bo wam nie daję łapówek! Mama reagowała tak samo. Krzyczała. Ja nie krzyczę. Reprezentuję łagodniejszy wariant. Ale ludzie i tak uważają, że szukam konfliktów. Moim zdaniem nie szukam, raczej się w nie wplątuję.

___

Jak się wplątujesz? I dlaczego akurat ty?

Są osoby, które nigdy nie musiały podejmować decyzji i życie upłynęło im w dobrym samopoczuciu. I są takie, które powinny je podejmować, a tego nie robią, wówczas za nic nie ponoszą odpowiedzialności. Wszystkie urzędy pełne są właśnie takich ludzi. W 1990 roku wielka klawesynistka Jadwiga Chojnacka sprowadziła do Polski piękny, ręcznie zdobiony instrument. Aby uniknąć cła, musiała dostać zaświadczenie, że klawesyn jest dziełem sztuki. Byłam wtedy dyrektorką Departamentu Plastyki w ministerstwie kultury. Nikt w całym ministerstwie nie chciał jej takiego papieru podpisać. A ja się zgodziłam. Może więc jest tak, że stale podejmuję jakieś decyzje i siłą rzeczy ponoszę za nie odpowiedzialność.

___

W 2000 roku wybuchł konflikt, który zaczął się od wystaw w Zachęcie zorganizowanych za twojej kadencji, były protesty przeciw rzekomo obrazoburczej sztuce, największą furię wzbudziła pokazana tam rzeźba Cattelana — słynny papież rzucony na podłogę i przygnieciony meteorytem. Rezultat był taki, że odeszłaś z Zachęty. Ludzie uważają, że specjalnie wchodzisz w konflikty, prowokujesz.

Kiedy wokół wystaw w Zachęcie odbywały się rozmaite nagonki prasowe, to nie wystawiałam na strzał rzeczników galerii i kuratorów, tylko brałam ciosy na siebie. Nie było to żadne bohaterstwo, tylko konsekwencja: skoro zostałam dyrektorką galerii, to biorę odpowiedzialność za wszystko, co się w niej dzieje. A więc także za to, co robią jej pracownicy. I teraz albo mogłam się nie zgadzać na propozycje niektórych wystaw z obawy przed prasą, albo je cenzurować, albo ponosić konsekwencje. Wybierałam konsekwencje.

___

W 2011 roku dyrektor galerii Martin-Gropius-Bau w Berlinie zdjął z wystawy Obok, którą tam przygotowałaś, film współczesnego artysty Artura Żmijewskiego, drastyczny dokument pokazujący ludzi, którzy grają w berka w komorze gazowej.

W Berlinie, widząc nastawienie dyrektora galerii do tego rodzaju sztuki, mogłam zrezygnować z pokazania Berka. Jeszcze przed otwarciem moi młodzi koledzy z zespołu mówili, że zdjęcie Berka jest tylko kwestią czasu. To jaki przykład miałam im dać? Że kurator to jest ktoś, kim można kręcić na wszystkie strony?

___

Powiedz, jak wyglądają twoje dalsze przygody ze sztuką we wczesnej młodości?

Najpierw miałam lekcje gry na pianinie, przez kilka lat. Nie miały służyć rozwojowi mojej muzykalności, tylko rehabilitacji paluszka lewej ręki z przeciętym ścięgnem. Potem były przygody ze śpiewem. Śpiewałam w szkolnym chórze, zresztą dość znanym w tamtym czasie, i dobrym. Z przyczyn towarzyskich zapisałam się do sopranów, choć mam niższy rejestr. Dyrektor, który był dyrygentem, powiedział: — Idziesz do altów. — Udałam, że nie słyszę, wszystkie moje koleżanki były w sopranach. Musiałam śpiewać pierwszym głosem, ale nie wyciągałam. Teraz, po dekadach palenia papierosów i operacji tarczycy, w ogóle bym nic nie wyciągnęła. Tak czy inaczej rozumiałam, że daleko w tym nie zajadę, podobnie jak w grze na pianinie z niesprawnym palcem lewej ręki. Skądinąd wiedziałam, że mam jakieś zdolności plastyczne. Kiedy miałam jedenaście lat, pojechałam z mamą do Rosji, na kilka miesięcy, bo po śmierci Stalina dostała zgodę na tę wizytę jako „turystka”. Najpierw do rodziny w Nowosybirsku, a potem do Moskwy, gdzie jakiś czas siedziałam w pracowni u mojej ciotki Ziny, rzeźbiarki, i od niej dostawałam zadania — pracowałam w glinie. I wymyśliłam, że pójdę do liceum plastycznego we Wrocławiu. Zameldowałam to mamusi mając czternaście lat. Powiedziała: — Najpierw zdasz maturę, a jak będziesz chciała iść na studia artystyczne, nie widzę przeszkód.

___

Dlaczego w ten sposób? Bała się o ciebie? Nie była pewna, że to dobra życiowa droga?

Nie chciała puścić jedynaczki do Wrocławia, do internatu. Nie chciała, żebym się za bardzo rozhulała. Byłam wtedy jeszcze grzeczną dziewczynką. Ale już rok potem mogła tego żałować. Przestałam być grzeczna.

___

Co się stało?

Trudno mi to zrekonstruować. W podstawówce miałam świetne stopnie, było wiadomo, że odpowiem najlepiej. Potem poszłam do liceum, najlepszego w Legnicy. Już było inaczej. Czterdzieści osób w klasie, inne podejście nauczycieli. To była ekskluzywna szkoła, gdzie dostawało się „dwa” przy okazji, jak się człowiek wychylił z nie takim zachowaniem. A mnie, jak już mówiłam, brak było pokory. Nauczyciele postanowili, że mnie przytemperują. I myśmy z koleżankami zaczęły wagarować. Nie były to wielkie wykroczenia: grałyśmy w karty i paliłyśmy papierosy. Jednak to wystarczyło, by nas wywalić. Poszłam do pracy, uczyłam się korespondencyjnie. Zaczęłam chodzić do miejscowego klubu w Domu Kultury, który nazywał się Klubem Inteligencji. W wieku siedemnastu lat otarłam się o miejscową bohemę.

___

Kto był w legnickiej bohemie?

Dziennikarze miejscowej gazety, między innymi taki jeden Bronek, który się spotykał z moją koleżanką; jacyś muzycy, jacyś plastycy. Zakolegowałam się na przykład z bratankiem malarza Eugeniusza Gepperta, Janem, też malarzem, który później trafił do Warszawy. To znaczy, z nim się trudno było zakolegować, bo miał ostry okres alkoholowy, głównie spał na stoliku kawiarnianym, ale jak się budził, to był zabawny. Zastanawiałam się, czy nie pójść do Torunia na konserwację, bo usłyszałam, że to bardzo dobry zawód. Nie bardzo wiedziałam, co się robi na historii sztuki, jednak jakoś w połowie klasy maturalnej stwierdziłam, że interesują mnie tylko dwa uniwersytety: krakowski i warszawski. Wrocław mnie nie urządzał, był za blisko. Pierwsza potrzeba była taka, żeby zwiać jak najdalej z Legnicy.

___

Od czego zwiać?

Od domu. Każdy ma chyba w sobie taki bunt, że chce odciąć pępowinę i spróbować stanąć na własnych nogach. No i od perspektywy pozostania do końca życia w tym małym mieście. Już wiedziałam, kto jest kim i jak się tam rysuje pułap moich możliwości; mama lubiła powtarzać: — Jak się nie będziesz uczyć, to cię wydamy za mąż. — No więc się uczyłam, nie tylko z obawy przed jakimś mężem, ale dla czystej przyjemności; w zaocznym liceum znów byłam piątkową uczennicą. Najpierw rozważałam zdawanie na Uniwersytet Jagielloński, ale wiesz dlaczego? Byłam wtedy głupia, naprawdę. Myślałam, że będzie fajnie na UJ, bo jak przyjdę na studia, to akurat trafię na jubileusz 600-lecia i na pewno będzie żakinada.

___

Chciałaś być w centrum zabawy?

Dobrze to ujęłaś. Jednak w Krakowie nie mieliśmy znajomych, u których mogłabym się zatrzymać na czas egzaminów. Pojechałam do Warszawy, bo tam rodzice mieli przyjaciół. Poszłam zdawać na historię sztuki. Chyba byłam bezczelna albo nie miałam wyobraźni — w Legnicy nie wiedziałam, że to jest kierunek snobistyczny i bardzo oblegany. Sadzę, że zdałam z dwóch powodów, a właściwie z trzech. Po pierwsze świetnie znałam rosyjski więc miałam wysoką ocenę z egzaminu. Po drugie założyłam sobie, że w okrągłą rocznicę powstania styczniowego będzie taki temat egzaminu, i wygrałam. Usiadłam, napisałam nie odrywając ręki od papieru i wyszłam. Po trzecie — jak człowiek musi, to zmyśli na poczekaniu różne rzeczy. Mnie egzaminował świętej pamięci profesor Władysław Tomkiewicz. W pewnym momencie zapytał, na jakiej sztuce byłam ostatnio w teatrze. Powiedziałam, że na Myszy i ludzie Steinbecka, której tak naprawdę nie oglądałam, tylko czytałam książkę. Nakłamałam, bo wiedziałam, że to było grane we Wrocławiu, czytałam gazety. Założyłam, to trwało pół sekundy, że profesor Tomkiewicz na pewno nie jeździ do teatru do Wrocławia i nie będzie mnie pytał o inscenizację. I dodałam, że rzadko bywam na przedstawieniach, bo my w Legnicy teatru nie mamy. I wtedy Joanna Szczepińska, która mu asystowała, powiedziała teatralnym szeptem: — Panie profesorze, pani jest z prowincji. — Poczułam się dotknięta.

___

Nie czułaś się dziewczyną z prowincji?

Nie. Miałam poczucie pełnej równości uczestnictwa. To bardzo ciekawe. Może dlatego, że w Legnicy panowała duża demokracja. Wszyscy skądś przyjechali. Tam nie było legniczan z dziada pradziada. To znaczy na początku byli Ślązacy i Niemcy, ale wyjechali pod koniec lat 50. Została tak zwana ludność napływowa. Niektórzy być może reprezentowali poważne szlacheckie albo inteligenckie tradycje, ale ja tego nie zauważałam. Jedni byli bogatsi, inni biedniejsi. Miałam w szkole koleżankę, której tatuś miał najmodniejszą restaurację w mieście i wiadomo było, że jest lepiej sytuowana, mają na przykład samochód. Ale ona akurat nosiła się bardzo skromnie, a ja na tym punkcie nie miałam kompleksów. Nie wiem, na czym to polega. To kwestia samopoczucia. Moja przyjaciółka Majka, świetna matematyczka, nie zdawała na studia do Warszawy tylko do Opola, bo założyła, że w Warszawie nie ma szans, chociaż to był wydział deficytowy. Byłam na nią wściekła. Ona sama sobie stawiała bariery, które ja uważałam za poniżające. Mnie nie przychodziło do głowy, że moje miejsce jest na gorszej uczelni, ponieważ nie jestem z Warszawy. Uznałam, że skoro chodziłam do dobrego liceum, mam podstawy wiedzy, nie jestem głupsza, czytam gazety, książki, potrafię myśleć, to dam sobie radę.

___

Wiedziałaś, co to za zawód?

Nie, myślałam krótkoplanowo. Udało się to, czego chciałam — wyjechałam z Legnicy, zastawiłam za sobą wszystko, co tam było. Jestem w Warszawie, życie się przede mną otwiera i zobaczymy co dalej. Na pierwszych zajęciach powitał nas Andrzej Jakimowicz, który powiedział nam, że historyków sztuki statystyczne jest za dużo na jednego mieszkańca. I że ten wydział produkuje bezrobotnych, że nie znajdziemy pracy, bo oni nie zrezygnują dla nas ze swoich posad. Więc jeśli ktoś nie musi studiować historii sztuki, to niech zmieni kierunek, co on serdecznie doradza. I chyba ze trzy osoby odeszły.

___

Kiedy zdawałam na historię sztuki, Jakimowicz powiedział nam kropka w kropkę to samo. Ciebie to nie odstraszyło?

Potem się dowiedziałam, że robił ten wykład dla wszystkich kolejnych roczników. Wtedy, po pierwsze, pomyślałam, że nie mam innego wyjścia. Po drugie ja chyba wierzyłam w siebie. Nie w sposób deklaratywny. Ja sobie nigdy tego tak nie powiedziałam. Wybierałam instynktownie — i raczej doraźnie. Na tamtym etapie wiedziałam, że sobie poradzę ze studiami, nie zastanawiałam się, co będzie potem. Dzisiaj nie zawsze wiem, czy sobie poradzę, mam takie chwile, noce lęku, zanim się czegoś podejmę, że nie udźwignę. Ale potem się z tym przesypiam, biorę do ręki kalendarz, zaczynam rozsądnie myśleć: — E, damy radę.

___

Tak terapeutycznie zapytam, skąd się to właściwie bierze?

Nie wiem. Pokażę ci zdjęcie, wydrukowałam je, ponieważ nie mogłam się oprzeć. Mogę nie znaleźć. Jest. Bardzo długo je trzymałam na wierzchu, bo tego zdjęcia nie znałam. Dostałam je rok temu od mojego kolegi z podwórka, z Nowego Sącza, Emila, który niedawno zmarł w Tel Awiwie. Na tym zdjęciu mam około trzech lat. Jestem ubrana w czapeczkę, mam paletko, spod którego wystaje koszula nocna albo piżamka. Wyraźnie widać, że mamusia mnie wypuściła na podwórko w celu zrobienia zdjęcia, ale mnie ciepło ubrała. Ściskam jedną ręką głowę, a drugą ramię jakiegoś chłopczyka, który ściska zabawkę — lokomotywę. Uśmiecham się od ucha do ucha, jestem najszczęśliwszym człowiekiem świata. Pomyślałam, patrząc na to zdjęcie: matko święta, gdzie się to wszystko podziało, ta radość życia? Już nie osiągnę takiego szczęścia. Nie potrafię powiedzieć, skąd to się brało. Ani co się stało z tym pozytywnym dzieckiem, które widziało same dobre strony życia.

___

Może spróbujmy coś rozgryźć.

Byłam bardzo temperowana przez swoich rodziców. Miałam być odważną dziewczynką i na tym podwórku wiele razy się biłam. Jednocześnie jednak zależało im na tym, żebym nie myślała, że jestem taka mądra. I żebym brała korektę, kiedy patrzę w lustro. Ich postawa była taka: jak ci się uda, to ci przyznamy rację. To jest tak, że cały czas utrzymują cię w przekonaniu, że jest jakiś niedościgniony wzorzec, gdzieś lewitujący, i ty do niego nigdy nie dorośniesz.

___

To się wydaje sprzeczne. Z jednej strony brak pokory, z drugiej poczucie, że nie dorastasz?

Nie, to są dwie różne sprawy. To, że ja sobie radzę, to jedno. Wiem, że zdam, bo się nauczę, bo jak mówiła moja mama, inteligentny człowiek potrafi się wszystkiego nauczyć. Kiedy miałam zdać maturę i trzeba było przerobić w cztery tygodnie cały zakres matematyki z liceum, to siadłam i przerobiłam. Chodzi o co innego: miałam bardzo długo poczucie, i to jest wynik wychowania, że nic sobą nie reprezentuję. Więc z jednej strony „nie dawałam się”, starałam się nie tylko sprostać, ale nawet popisać w jakichś kawiarnianych rozmowach, ale z drugiej nie wierzyłam, że mam jakiś komunikat do świata. Wycofywałam się, nawet kiedy już byłam bardzo dorosła. Podam ci przykład. W 1977 roku byłam na Documenta w Kassel i mój bliski kolega Georg Jappe zapytał: — Czy chcesz, żebym cię przedstawił Josephowi Beuysowi? — To była tylko kwestia powiedzenia: „Joseph, to jest Anda”. I ja powiedziałam nie. A wiesz dlaczego? Bo pomyślałam, że temu wielkiemu człowiekowi nie mam nic do powiedzenia. Siedziałam przy stoliku z Josephem Beuysem i nie zawarliśmy znajomości.klasy, sfery, kręgi

___

Mówisz, że nie czułaś się dziewczyną z prowincji. Jak byś określiła społeczną sytuację, w której się znalazłaś? Myślę o okresie studiów. Dawało się odczuć, że są lepiej i gorzej sytuowani? To było społeczeństwo klasowe?

Nie, tego się nie odczuwało, ale ważne były sfery. Liczyło się, kto jest z jakiego miasta, kim są rodzice. Teoretycznie wszyscy byliśmy równi. Kiedy zdawałam na studia, w 1963 roku, nie było punktów za pochodzenie, wprowadzono je rok później. Choć ja i tak bym ich nie dostała, bo nie byłam z rodziny robotniczej ani chłopskiej. Ale od razu złożyłam podanie o akademik — byłam na tyle przytomna — bo moim rodzicom się nie przelewało. Zamieszkałam na Kickiego w pięcioosobowym pokoju — prosto z wielkiego, poniemieckiego mieszkania w Legnicy. Jedna z moich współmieszkanek, Jagusia Duda z archeologii śródziemnomorskiej, przyjaźniła się z Teresą Bogucką. Więc dość szybko się dowiedziałam, że jest taki Adam Michnik, piękny, natchniony, że walczy, działa. Ale to była warszawska elita, z którą nie miałam kontaktu. Mnie moi warszawscy znajomi nie zapraszali do domów, a jeżeli nawet, to nie wszyscy. No i związałam się bliżej z dwiema warszawskimi koleżankami Hanią Włodarczyk i Jolą Kołnierzak, dzisiaj Gerlee, które się wychyliły w moją stronę, otworzyły przede mną swoje domy rodzinne. Nie żebym prowadziła wówczas jakieś kalkulacje, ale takie rzeczy, czy ktoś ci sprzyja czy nie, się wyczuwa. Choć nie było tak, że te różne światy się zupełnie nie przecinały.

___

Gdzie były te punkty styku?

Na przykład Jagusia opowiadała o swoich wakacjach. Jak ona, Teresa, Wiktor Górecki i ktoś tam jeszcze, pojechali w góry — bo Jagusia była z Podhala — i mieli taki zabawny pomysł, że jak szli na wycieczkę, to plecaki dźwigał im osiołek. Była w tym i niewinność, i piękno. Kiedy potem, już po wydarzeniach marcowych, zobaczyłam w gazecie artykuł o tym, że bananowa młodzież jeździ na wakacje z osłem — bo to posłużyło za przykład rozprężenia moralnego, tak samo jak słynne gaszenie papierosów w dżemie — nie mogłam uwierzyć w to, co czytam. Ja wtedy chyba byłam rozdwojona.

___

Rozdwojona? Co to znaczy?

Próbowałam żyć tak, żeby poczuć się wolną na tyle, na ile jest to możliwe, ale wiedziałam, w jakim systemie żyję i jakie są jego dojmujące cechy. Miałam w pokoju inną przyjaciółkę, też z historii sztuki, Irenę Kolat. Irena pochodziła z łódzkiej rodziny robotniczej i jej rodzice w latach 60. dalej mieszkali w familokach. Przyjeżdżam do niej i widzę, że jest kuchnia i sypialnia, dla czteroosobowej rodziny. I że Irena — błyskotliwa, inteligentna dziewczyna — wychowała się w tym familoku i że przez tyle lat nic tam się nie polepszyło. Widzę, w jakim jestem kraju i nie wierzę, że to się zmieni.

___

Jakie wtedy wyciągałaś z tego wnioski? Coś formułowałaś, nazywałaś?

Chyba było wtedy tak, że zbierałam dane, procesor w mózgu szumi, ale nic się jeszcze nie formatuje. Nie będę konfabulować, że wtedy, zaczynając studia, byłam świetnie zorientowana politycznie. Może nie byłam najgłupsza jak na średnią krajową, ale jednak nie miałam takiej świadomości, jaką miały osoby pochodzące z warszawskiej elity, czy z rodzin skrzywdzonych przez system. I tu znowu pojawiają się podziały społeczne, o które pytałaś. Ze mną w domu nie dyskutowano. Kiedy toczyły się ważne rozmowy, rodzice mówili: — Wyjdź i zamknij za sobą drzwi. — Miałam oczywiście poczucie, że jest świat, z którego instynktownie próbuję zbudować sobie jakąś całość, znaleźć w nim swoje miejsce. Wiedziałam, bo to do mnie docierało, że jest grupa, która się buntuje. Wiedziałam na przykład, że jest taki Modzelewski, który napisał list do partii, i że został za to wyrzucony z uniwersytetu. Ale po pierwsze to były dla mnie odległe sfery. Po drugie jednak żyłam na co dzień trochę czym innym. Nie było tak, że całą noc nie śpię, zastanawiam się, co robię na tym świecie, na tym uniwersytecie, gdzie ludzie protestują. To jest tak, że mijasz różne rzeczy i wpadają ci w głowę pewne obrazy, fakty, dźwięki, zapachy, a ty to absorbujesz i z tyłu głowy przetwarzają ci się dane. A ty żyjesz tym, czy on kocha, czy nie kocha, albo czy wystarczy na kawę, czy nie, takimi sprawami. Jak mi ktoś powie, że miał w wieku dwudziestu lat czystą, krystaliczną świadomość polityczną, to się będę śmiała. Osobną kwestią była jednak świadomość zależności od Rosji, która mnie jako pół-Rosjankę bardzo uwierała i niejednokrotnie paraliżowała moją chęć angażowania się w jakieś akcje. Myślę, że na tamtym etapie odbierałam sobie prawo do pełnoprawnego uczestnictwa w życiu politycznym ze względu na tę „skazę” w pochodzeniu.

___

Miało jakieś znaczenie, że wychowałaś się właśnie w Legnicy, wśród Rosjan? Że jako dziewczynka byłaś w ZSRR i widziałaś poziom tamtego życia?

Dorastałam kilometr od głównej kwatery północnej grupy wojsk radzieckich w Polsce. Byli tam też Rosjanie niepartyjni, bo być członkiem KPZR to był zaszczyt. Wojsko było skoszarowane, nie wychodziło „luzem” do miasta, czasem tylko maszerowało ulicami, czwórkami, niemrawo śpiewając, a za nimi ciągnął się dziwny zapach — nie potrafię go precyzyjnie nazwać. To nie byli piękni żołnierze zwycięskiej armii, tylko nieszczęsne ofiary losu. W pojedynkę chodzili po mieście tylko oficerowie oraz osoby, które przyjechały do obsługi tych jednostek. Po rosyjsku określało się ich wolnonajomnyj, czyli wolny najemnik. Dla nich Polska to było eldorado. Tam byli lekarze, pielęgniarki, nauczycielki, sprzątaczki, sklepowe, rozmaite osoby, kobiety i mężczyźni. Największą karą był dla nich powrót do Rosji. Za byle jakie przewinienie musieli w 48 godzin spakować dobytek i wracać. Z krytyką się nie wychylali, bo tam kwitło donosicielstwo. W tym kontekście nasz dom okazywał się oazą wolności; do mojej mamy przychodziły dziewczyny z gitarą, śpiewały romanse i marzyły o tym, żeby żyć jak ludzie. Widziałam tę tęsknotę, słuchałam tych romansów i widziałam ten lęk przed odesłaniem. A jednocześnie patrzyłam na skomplikowany proceder wspomagania mojej ciotki i babki w Nowosybirsku za pośrednictwem paczek wysyłanych przez wojskową pocztę polową. Pomoc dla rodziny żyjącej na granicy nędzy to był absolutny priorytet dla mamy. Więc wiedziałam o tej biedzie ludzi żyjących w przodującym systemie — ale też o złodziejstwie, jakie kwitło na poszczególnych etapach dostarczania tej pomocy z Legnicy do Nowosybirska. To też kształtowało moje oceny.

___

W jaki sposób?

Na przykład w taki, że kiedy poznałam chłopaka, który wciągnął mnie do pracy w ZSP, społecznej oczywiście, to wiedziałam, że do pewnego poziomu mogę działać, ale jak wejdę w struktury, to będą naciski polityczne i lepiej tego nie robić. Znałam tych wszystkich działaczy, obserwowałam te kariery. To było nawet ciekawe, pod warunkiem że nikt nic ode mnie nie zechce, że nie będę nigdzie kandydować. Nie wiem, na czym to polegało, może był to też rodzaj arystokratyzmu ducha, takie lekkie obrzydzenie.

___

Przyjeżdżasz do Warszawy, mieszkasz w akademiku. Czy wiesz, za co przeżyć, a może nastawiasz się, że będziesz pracowała?

Na samym początku? Nie mam aż takiej wyobraźni, przyjeżdżam i uważam, że jestem królem życia. Mam stypendium, mam trzy posiłki dziennie, 20 groszy kosztuje tramwaj, a ja i tak jeżdżę na gapę. Ale oczywiście łapałam każdą możliwość zarobku, jakieś korepetycje, wakacyjną pracę z dziećmi, oprowadzanie grup po Zachęcie, pilotowanie radzieckich wycieczek.

___

Rodzice nie pomagali?

Rodzice nie bardzo mi pomagali z pieniędzmi, ale przysyłali paczki, głównie z okazji urodzin. Moja mama potrafiła upiec sernik po wiedeńsku, wsadzić do paczki i wysłać. Tatuś wkładał do paczki kawę i papierosy. Trafiały się też zapasy pochodzące z Kwadratu, jak nazywano otoczoną płotem dzielnicę rosyjską w Legnicy. Były konserwy rybne i warzywne, jakieś pasty z bakłażana, całe kury w rosole w wielkich puszkach, było zgęszczone, bardzo słodkie mleko w puszkach, rosyjskie „kanfiety” typu „Miszka na siewierie”, ale bywał też kawior. I wtedy był bal.

Myśmy w pokoju od razu urządziły wspólnotę. Kombinowałyśmy tak, że jak każda ma wydać 2,30 na kolację, a jest nas kilka — bo na pierwszym roku było pięć, potem cztery, a w końcu trzy — to pójdziemy do sklepu i przyrządzimy sobie coś, co sprawi nam przyjemność. Fasolki po bretońsku, która była w stołówce co tydzień, nie wezmę do ust do końca życia. W tym akademiku wiecznie było słychać wołanie w rodzaju: — Sprzedam obiad, kupię kolację, zamienię obiad z Krakowskiego na Kickiego. W stołówce produktem ścisłego zarachowania było tylko mięso, więc z Ireną dzieliłyśmy kotleta na pół, a reszta, czyli zupa, kartofle, jarzyna, była za darmo.

___

Dlaczego? Nie stać was było na obiad? Byłyście głodne?

Skąd. Problemem było to, jak oszczędzić na posiłkach, żeby mieć na kawę, a czasem, żeby sobie kupić buty. Miałam dziewiętnaście lat, głównie myślałam o tym, w co się ubiorę, jak się umaluję i jak wyjdę na miasto, żeby zrobić wrażenie. To mnie interesowało w tamtym czasie, a ponieważ nie bardzo było się w co ubrać, uruchamiałam inwencję, żeby się czymś wyróżnić na ulicy. Nie ja jedna zresztą. Zdarzały się takie miesiące, że brałam stypendium, szłam na Chmielną i kupowałam sobie parę butów za 300 złotych, czyli za całość. No i później było raczej kiepsko z jedzeniem. Modne były wtedy buty z bardzo długimi czubkami. Mam dużą stopę, jak do tego doszło 5 centymetrów czubka, wyglądałam jak w kajaku, ale w ogóle mi to nie stanowiło, uważałam, że jest super. Na pierwszym roku studiów zaprzyjaźniłam się z Jolą, dalej się przyjaźnimy, to jest już dzisiaj rodzina. Miałyśmy ten sam rozmiar butów, więc ona sobie kupowała inne, ja inne, i w ten sposób miałyśmy dwie pary. Wymieniałyśmy też ciuchy, bo wtedy każda wyglądała jakby ich miała dwa razy więcej. Pamiętam nasze boje o pelerynę ze zrzutu, czyli z paczki, którą mój ojciec dostał z Paryża od jakiegoś przedwojennego kolegi. Peleryna była w kurzą stopkę, rzucała się w oczy. Każda z nas chciała ją założyć na imprezę, na którą szłyśmy razem, bo poza tym używałyśmy jej na zmianę. Pantofelki było łatwo kupić, ale już na kozaki nie było mnie stać. Poprosiłam więc tatę, żeby mi uszył getry z filcu, z gumką pod podbiciem. Nakładałam je zimą na cienkie szpilki, nie tak wysokie, jak się teraz nosi — nazywały się jamniki.

___

Na śnieg, błoto?

Nie wiem jak to się działo, ale jakoś dawałam radę. Wtedy można było za 26 złotych kupić kalosze Wellingtony. Do dzisiaj pamiętam, jak się kiedyś z Jolą wystroiłyśmy. Ktoś w PRL-u wyprodukował białe rajstopy, może nie mieli pieniędzy na kolor, może były przeznaczone dla jakichś rosłych dziewczynek do pierwszej komunii. Były tańsze niż normalne, cieliste. I my w tych białych rajstopach, czarnych Wellingtonach i krótkich spódniczkach, z chustami zawiązanymi w stylu Kleopatry, dumne stałyśmy na przystanku. Rozchichotane, umalowane. Nagle podszedł jakiś starszy pan, nachylił się do mojej koleżanki i zasyczał: — Marsz, paskudo, do domu. — Tak byłyśmy odbierane, choć miałyśmy głębokie przekonanie, że wyglądamy atrakcyjnie.

___

Co to było, zły gust, prowokacja?

To nie był zły gust. Po prostu wyglądałyśmy inaczej. Nie ubierałyśmy się w domu towarowym, bo tam były wyłącznie beznadziejne fasony dla starszych pań i panów, ani w komisie, bo nas nie było na to stać. W związku z tym musiałyśmy nadrabiać fantazją, im więcej fantazji tym lepiej. Rezultat był taki, że moja druga przyjaciółka Hanka potrafiła się pojawić na wykładzie z włosami ułożonymi w wymyślone przez siebie rurki. A ja wyglądałam chyba jak Doda Elektroda. Obcas, tapir, ciężki makijaż, szminka cyklamen, biustonosz bardotka. W związku z tym, jak na mnie patrzyli profesorowie i wykładowcy, to co sobie myśleli?

___

Właśnie, co?

Że nie wiadomo, dlaczego się dostałam na historię sztuki, bo w głowie nic nie mam. Nie wyglądałam na dziewczynę z dobrego domu. Z dobrych domów to się nosiło bliźniaczki.

___

A dobry to był jaki?

Mieszczański albo inteligencki z ziemiańskimi tradycjami. Wiesz jak przychodziły ubrane koleżanki?

___

Nie, opowiedz.

W ubrania z komisu albo od krewnych z Zachodu. To było widać na kilometr. Gustownie. Te, które miały za co, nosiły spódniczki do kolan, proste albo plisowane, w szkocką kratkę z agrafką, do tego bliźniaki, granatowe, stonowane w kolorze. Można je było kupić w komisie albo w Peweksie i kosztowały 10 dolarów. 10 dolarów to było dużo. Dolar kosztował 100 złotych. Za 90 złotych można było kupić kilo szynki zwyczajnej, konserwowa kosztowała 110 złotych. A moje stypendium wynosiło 300 złotych, to sobie wyobraź te proporcje.

___

Zawsze pamiętasz ceny?

Nie, tylko z czasów studiów, bo były traumatyczne. Mnie nie było stać na rzeczy markowe, sama sobie szyłam. A jak sobie sama szyłam, to wszystko było troszkę bardziej wyśrubowane. Jak spódniczka, to krótsza niż inne. Jak bluzka, to z obfitym żabotem, a biust miałam dwa razy większy niż dzisiaj.

___

Czyli były różnice społeczne, majątkowe, ale nie budziły zazdrości?

Raczej zdumienie. Na pierwszych latach była z nami koleżanka nazywana Adelą. Piękna, ekstrawagancka dziewczyna, trochę dziwaczka, w sumie bardzo interesująca osoba. Adela zrobiła kiedyś prywatkę. Miała ogromne mieszkanie, prawie puste. W jednym pokoju stał tapczan, w drugim stół, jakby było niezupełnie zamieszkałe. Nie wiedzieliśmy, co robią rodzice Adeli, wtedy ich nie było w domu, był tylko duży pies wilczur, przed którym Adela chowała kanapki w tapczanie. Otóż mnie nie dziwiły jej zwyczaje, ale na przykład to, że można mieć tak ogromne mieszkanie w Warszawie. I jeśli pytasz o różnice statusu, to o tym, że jestem w gorszej sytuacji, tak naprawdę dowiedziałam się, kiedy miałam kończyć studia. Bo żeby się zatrudnić w Warszawie, trzeba było mieć meldunek, a żeby mieć meldunek, trzeba było gdzieś pracować. Paragraf 22. I tu dopadła mnie proza życia. Nagle dowiaduję się, że muszę wyjechać z Warszawy, a więc że mój status jest jednak inny niż status moich przyjaciółek, które mają gdzie mieszkać. One w ogóle nie mają tej troski, mogą iść lub nie iść do stałej pracy, mogą mieć swoje fanaberie, a ja stoję przed barierą. To jest moment, kiedy twój wybór zostaje ograniczony w sposób bardziej dotkliwy niż wybory rówieśników. Irena wróciła do Łodzi, zatrudniła się w Muzeum Sztuki. Jagusia z mężem wyjechała do Francji. Renata najpierw się ratowała podyplomowymi studiami dziennikarskimi, ale w końcu i tak wróciła do Bytomia. A ja miałam w perspektywie wyjazd do Legnicy, z której przecież chciałam uciec jak najdalej. Od pierwszych lat studiów oprowadzałam w Zachęcie wycieczki, więc kiedy zaproponowano mi tam etat, natychmiast się zgodziłam. I zameldowałam się za pieniądze u faceta, który żył z tego, że meldował. Pamiętam dotąd ten adres: Dąbrowa Leśna, ulica Narciarska 13. Nigdy tam nie byłam. Mój dobroczyńca przyjeżdżał raz w miesiącu do Zachęty i kasował pieniądze.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: