Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Rowerem przez świat w poszukiwaniu miłości - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
27 kwietnia 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Rowerem przez świat w poszukiwaniu miłości - ebook

Wyjątkowa historia o uczuciu, które daje siłę. O wierze i wytrwałości w poszukiwaniu szczęścia. I o dalekiej podróży do ukochanej kobiety.

Pikej przychodzi na świat w biednej rodzinie we wschodnich Indiach. Zgodnie ze zwyczajem astrolog sporządza jego horoskop: chłopiec ożeni się z muzykalną cudzoziemką spod znaku Byka. Świadomość przepowiedni towarzyszy chłopcu przez cały okres dorastania również w chwilach niepowodzeń i zwątpienia.

Pewnego wieczoru, gdy rysuje portrety w centrum New Delhi, podchodzi do niego młoda cudzoziemka o imieniu Lotta. Tak zaczyna się niezwykła historia miłosna. Kiedy kobieta wraca do Szwecji, zakochany Pikej postanawia ją odnaleźć.  Kupuje używany rower i wyrusza w podróż z New Delhi aż do… szwedzkiego Borås.

„Niesamowita, fantastyczna opowieść z happy endem. Nic dziwnego, że producenci z Bollywood i z Hollywood biją się o prawa do nakręcenia filmu o niezwykłych losach hinduskiego chłopca z najniższej kasty niedotykalnych".

Aftonbladet

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8015-257-1
Rozmiar pliku: 3,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Moje życie było z góry wyznaczone już od chwili, kiedy się urodziłem w wiosce w indyjskiej dżungli.

Było to zimą, krótko przed obchodami angielskiego Nowego Roku, chociaż Anglicy odeszli dwa lata wcześniej. Zwykle nie było aż tak deszczowo, ale tego roku północno-wschodni monsun na długo zaległ nad wybrzeżem Orisy. W końcu przestało padać, ale ciemne chmury nadal spowijały zalesione pagórki ciągnące się wzdłuż rzeki i panowała szarówka, choć było dopiero przedpołudnie.

I nagle słońce się przedarło, rozpraszając mrok.

Ja, bohater tej opowieści, wówczas jeszcze bezimienny noworodek, leżałem sobie w koszu w chacie w maleńkiej wiosce. Wokół stała moja rodzina, patrząc na mnie z ciekawością. Obecny na miejscu wioskowy astrolog również mi się przyglądał, bo urodziłem się pod znakiem Koziorożca, w tym samym dniu co prorok chrześcijan.

– Spójrzcie – odezwał się jeden z moich braci. – Widzicie?

– Co? Gdzie?

– Tam, nad dzieckiem!

W promieniach światła wpadających przez okienko ukazała się tęcza.

Astrolog wiedział, co to oznacza.

– W dorosłym wieku będzie się zajmował kolorami i kształtami.

Nie minęło wiele czasu, a po wsi rozeszła się wieść. Według jednych byłem dzieckiem tęczy. Według drugich urodził się mahatma, Wielki Duch.

Jakiś tydzień później do chaty zabłąkała się kobra. Uniosła się nad koszem, w którym spałem, całkowicie nieświadom niebezpieczeństwa, i rozłożyła swój kaptur. Moja mama na widok węża pomyślała, że zdążył mnie ukąsić i pewnie już nie żyję. Wąż, wijąc się, uciekł, i wtedy podbiegła do kosza i odkryła, że jednak nie umarłem. Leżałem cichutko, czarnymi oczami oglądałem swoje palce i patrzyłem w przestrzeń. Cud!

Miejscowy zaklinacz węży wyjaśnił, że kobra zakradła się do chaty i rozłożyła kaptur, żeby osłonić mnie przed deszczem, który przez dziurę w dachu padał prosto na mój kosz. Od kilku dni mocno padało, deszcze uszkodziły dach. Kobra ma boski charakter, a to, co zrobiła, należało rozumieć jako znak od Boga. Astrolog zgodził się z zaklinaczem. Tak jest, nie ma dwóch zdań.

Byłem nie byle jakim noworodkiem.

Przyszła pora na astrologa. Miał zanotować, co się wydarzy w moim życiu. Zaostrzonym końcem patyczka wydrapał na palmowym liściu: „Ożeni się z dziewczyną niepochodzącą z naszego plemienia, ani z naszej wsi, ani dystryktu, nie z tej prowincji ani stanu, nawet nie z naszego kraju”.

– Nie musisz jej szukać, to ona odszuka ciebie – powiedział ze wzrokiem utkwionym w moje oczy.

Rodzice z początku nie widzieli, co wydrapał na liściu. Zobaczyli, dopiero gdy podstawił lampkę oliwną pod wysmarowany masłem lichtarz i sadze opadły na kreski na grubym gąbczastym liściu. Wtedy napis zrobił się wyraźny. Astrolog nie musiał już nic mówić. Sami przeczytali: „Twoja przyszła żona będzie muzykalna, będzie właścicielką lasu i urodzi się pod znakiem Byka” – wypisał literami krągłymi jak pętelki.

Palmowy liść z przepowiednią i opowieść o tęczy i kobrze towarzyszą mi od dnia, gdy zacząłem rozumieć, o czym mówią dorośli. Wszyscy byli przekonani, że moja przyszłość została wyznaczona.

Nie tylko ja dostałem przepowiednię. Przyszłość każdego dziecka jest zapisana w gwiazdach już w chwili jego narodzin. Moi rodzice w to wierzyli, ja wierzyłem w latach dorastania i do pewnego stopnia wciąż wierzę.JAGAT ANANDA PRADYUMNA KUMAR to jego imiona, nazwisko – Mahanandia.

Jest w nich wiele radości. Jagat Ananda oznacza powszechną radość, a Mahanandia wielką radość. Nawiasem mówiąc, to jeszcze nie wszystkie imiona. Gdyby wyliczyć wszystkie, które otrzymał po dziadkach z obu stron, od swojego plemienia i kasty, wyszłaby długa perora – na trzysta siedemdziesiąt trzy litery.

Kto dałby radę spamiętać tyle liter? Jego przyjaciele dla ułatwienia poprzestali na dwóch inicjałach: P (od Pradyumna) i K (od Kumar). Czyli PK. Albo Pikej, zgodnie z angielską wymową.

Ale nikt z jego rodziny nie zwracał się tak do dzieciaczka biegającego po wioskowej drodze i wspinającego się na mangowce. Tata mówił do niego poa, czyli chłopcze, dziadek i babcia zawsze mówili nati, czyli wnuczku, a mama – suna poa, złoty chłopcze, bo miał cerę jaśniejszą od reszty rodzeństwa.

Jego pierwsze wspomnienie z wioski nad rzeką na skraju dżungli dotyczy czegoś, co się stało, gdy miał trzy lata. Chyba że cztery. A może dwa. Nikt nie zwracał uwagi na wiek. Nikt nie obchodził urodzin. Na wszelkie pytania o wiek padała mętna odpowiedź: z dziesięć lat, około czterdziestki, niedługo siedemdziesiąt albo po prostu młody, dorosły albo bardzo stary.

Tak czy inaczej, Pikej pamięta, że właśnie stał w domu o grubych ścianach z jasnobrązowej gliny, przykrytym dachem z żółtej trawy. Od tego momentu wspomnienie jest wyraźne. Wokół roztaczały się pola kukurydzy szeleszczącej w wieczornym wietrze pokrytymi kurzem łodygami, dalej rosły kępy grubolistnych drzew, pięknie kwitnących w zimie i dających słodkie owoce wiosną. Wreszcie rzeczka wpadająca do wielkiej rzeki. Zaraz za rzeczką wznosiła się ściana liści i gałęzi. Tam zaczynała się dżungla. Czasem dochodziło stamtąd trąbienie dzikiego słonia, warczenie pantery albo tygrysa. Często trafiali na ślady dzikich zwierząt: odchody słonia albo odcisk tygrysiej łapy, słyszeli brzęczenie owadów i śpiew ptaków.

Skraj lasu był dla Pikeja pewną granicą, mimo że jego świat sięgał dalej, w głąb lasu. Tam się kończył. Wieś i las. Nic więcej nie było. Las był nieskończony, zagadkowy, tajemniczy, a jednocześnie znajomy i bezpieczny. Był przygodą i oczywistością. Chłopiec słyszał wprawdzie, że jest coś takiego jak miasto, ale jeszcze go nie widział.

W domu oprócz niego mieszkali rodzice i dwaj starsi bracia. No i babcia z dziadkiem. Tak było prawie we wszystkich rodzinach. Zgodnie z tradycją najstarszy syn zostaje w rodzinnym domu nawet po ślubie i założeniu własnej rodziny. Jego tata Shridhar żył zgodnie z tradycją.

Ale Pikej nieczęsto go widywał. Był poczmistrzem w Athmalliku, najbliższym miasteczku z bazarem, herbaciarniami, posterunkiem policji i więzieniem. Byłoby mu trudno codziennie jeździć na rowerze dwadzieścia kilometrów z domu do pracy i z powrotem, więc załatwił sobie pokój z łóżkiem w budynku poczty. Nocował tam w tygodniu. Ale w każdą sobotę wieczorem przyjeżdżał na rowerze do domu razem z dwoma starszymi synami, którzy w Athmalliku chodzili do szkoły z internatem.

Pikej czuł się jak jedynak. Mama poświęcała mu dużo uwagi. Przez większą część tygodnia w domu na skraju lasu byli tylko on i mama, i babcia, i dziadek.

Wieś była skąpana w słońcu. Stała na polanie, którą otaczał las tak gęsty, że światło ledwo docierało do ziemi. Większość domów wyglądała tak samo: okrągłe albo sześciokątne chaty z brązowej gliny, z szarymi dachami z liści palmowych i bambusowe zagrody dla krów i kóz. Obok zagród uprawiano warzywa i siano na paszę dla zwierząt. Oprócz tych chat we wsi było również kilka solidnych ceglanych domów, które litościwi Brytyjczycy zbudowali dla niedotykalnych. Ale zanim ktokolwiek zdążył się do nich wprowadzić, zniszczyły je deszcze monsunowe i teraz stały puste, z zapadniętymi do środka dachami. Była też szkoła elementarna i budynek, w którym zbierała się rada wsi.

Mama Pikeja mawiała, że mieszkają w największym lesie w Indiach, a Kondpoda, najstarsza wieś, jest domem zarówno dla żywych, jak i umarłych. Nad rzeczką, w piaszczystej dolince, odbywały się kremacje. Mama mówiła, że dusze nieboszczyków gromadzą się tam o północy na śpiewy i tańce. W rzeczce był wir, w którym kilka lat wcześniej utonęły dwie młode ciężarne kobiety. Widziała na brzegu ich martwe ciała i świecące czerwone kropki na czołach. Powiedziała, że kropki świeciły tak jasno i pięknie, bo te kobiety żyły w nienagannej czystości i cnocie. Oczy miały szeroko otwarte, jakby wciąż czegoś szukały, usta też, jakby do końca płakały i wzywały pomocy. W rzeczywistości – mówiła – ich dusze uleciały przez otwarte usta i zapomniały je za sobą zamknąć.

Wieczorami, leżąc na słomianej macie obok synka, opowiadała mu o duszach zmarłych, o bogach, boginiach i szamanach parających się czarną magią. Bransoletki na jej rękach i nogach chrzęściły upiornie. Wzdrygał się i z bijącym sercem wstrzymywał oddech. Nasłuchiwał: w ciemnościach duchy podchodziły bliżej, sapiąc i jęcząc. Ale tuż obok miał ciepłe ciało mamy. Domyśliła się, że go nastraszyła, i przytuliła. Od szczęścia podczas porannych zabaw w lesie przez strach w dolinie umarłych aż po punkt docelowy – bezpieczne objęcia mamy. Wreszcie mógł zasnąć.

Kalabati nie bała się zmarłych. Uważała, że da się trzymać złe duchy na dystans, jeśli tylko się w siebie wierzy. A ona wierzyła. Ofiarą złych duchów pada tylko ten, kto w siebie wątpi.

– Dopóki mam odwagę, nikt mi nic nie zrobi, nawet umarli – mawiała.ZANIM POSZEDŁ DO SZKOŁY, nie wiedział, co to kasta. Nikt mu nie mówił, że ludzie dzielą się na cztery klasy i tysiące kast. Nigdy nie słyszał o liczącym tysiące lat zbiorze hymnów, o Rygwedzie opowiadającej o powstaniu czterech klas społecznych. Nie słyszał o mitycznym praczłowieku Puruszy, którego ciało zostało podzielone na cztery części. O tym, że z ust Puruszy powstali bramini, czyli kapłani, z ramion – kszatrijowie, czyli wojownicy, z bioder wajśjowie – kupcy, rzemieślnicy i chłopi, a ze stóp śudrowie – robotnicy i słudzy.

Nie słyszał również o rosłych jasnowłosych Indoariach, którzy trzy i pół tysiąca lat wcześniej przybyli konno z równin Azji Środkowej i nauczyli mieszkańców indyjskiej dżungli hodować zwierzęta. Wchodzili w skład najwyższych kast, zostali zatem kapłanami, wojownikami i zarządcami. Nie słyszał o mających ciemniejszą skórę rdzennych leśnych ludach, które jako rolnicy, rzemieślnicy i służący zostały zaliczone do kast najniższych, tak jak rodzina jego ojca, albo pozostały myśliwymi i nazywano je ludem plemiennym – jak rodzinę jego matki.

Już jako człowiek dorosły doszedł do wniosku, że system kastowy bynajmniej nie jest dziwniejszy od europejskiego systemu feudalnego i społeczeństwa stanowego.

– Wcale nie jest taki trudny do zrozumienia – tłumaczył, gdy ludzie z Zachodu mówili mu, że nie potrafią zrozumieć, na czym polega.

– Okej, może nasz system rzeczywiście jest trochę bardziej zawiły – przyznawał czasem.

A potem opowiadał o tym, jak człowiek przychodzi na świat w grupie zwanej dźati, co znaczy urodzenie, która działa podobnie jak cech i jest podgrupą jednej z czterech klas społecznych, czyli warn – to sanskryckie słowo znaczy barwa. Cztery warny są tożsame z czterema głównymi klasami, o których piszą w dawnych indyjskich księgach.

– Warny są tylko cztery, ale dźati – miliony – mówił.

– Miliony dźati! Jak wy możecie się w tym połapać? – dziwili się jego przyjaciele z Zachodu, a gdy odpowiadał, że nie mogą, bo nie jest w stanie temu podołać żaden Hindus, porzucali temat i zaczynali rozmawiać o czymś innym.

O tym, że jego rodzina nie należy do żadnej z czterech warn, bo zalicza się do wykluczonych, czyli niedotykalnych, nie mówił. Chyba że ktoś nalegał. Nie był to w końcu powód do dumy. Ale życie Pikeja nie potoczyłoby się tak, jak się potoczyło, gdyby nie to, że należał do niedotykalnych.

Ojciec narodu, Mahatma Gandhi, chciał podnieść ich status społeczny, więc nazwał ich Dziećmi Boga. Pikej uważał, że to bardzo ładnie. Gandhi chciał dobrze, nadał im ładne miano, dzięki któremu ich sytuacja wydawała się znośniejsza. Po odejściu Brytyjczyków władze nazwały ich scheduled castes¹ i przyznały im rozmaite ulgi, w postaci tańszych biletów kolejowych i kwot, żeby było im łatwiej dostać się na wyższe studia i żeby mogli być wybierani do zgromadzeń politycznych. To było swego rodzaju życzliwe popchnięcie do przodu, żeby im zrekompensować ich niską pozycję.

Praktycznie wszystkie żądania, żeby skończyć z dyskryminacją, zostały spełnione. Uchwalono przepisy, które miały powstrzymać niesprawiedliwość. Ale przepisy są na nic, jeśli nie są przestrzegane. Prastare uprzedzenia i stereotypy tkwią w ludzkich głowach mocno jak skała.

Pikej przekonał się, że zmiana musi przyjść ze środka, z ludzkiego serca.

1. Scheduled castes – zarejestrowane kasty (wszystkie przypisy tłumaczki).LOTTĘ CIĄGNĘŁO DO INDII, odkąd skończyła dwanaście lat. Świetnie to pamięta. W szóstej klasie oglądali w szkole film o Gangesie. Projektor szumiał, nad rzeką wschodziło słońce. Pamięta dźwięk sitaru z chrypiącego głośnika, dźwięk dzwonków ze świątyni i pielgrzymów schodzących po stopniach do rzeki. W końcu woda sięgnęła im aż do pasa.

Potem często myślała o tym, że oglądając ten czarno-biały film, po raz pierwszy zetknęła się z Indiami.

Film o Gangesie poruszył ją bardziej niż wszystko, co im pokazywali w szkole. Mieli potem opisać swoje wrażenia. Ona napisała długie i emocjonalne wypracowanie.

Pewnego dnia tam pojadę, pomyślała.

Chciała zostać archeologiem. Uwielbiała kopać w ziemi i szukać różnych rzeczy. Marzyła o sensacyjnych odkryciach i wyszukiwaniu nici przewodniej do wyjaśniania historycznych zagadek. Kiedyś z własnej inicjatywy zrobiła w szkole wielki plakat przedstawiający egipskie piramidy, bo właśnie czytała o brytyjskim egiptologu Howardzie Carterze, który odkrył grobowiec Tutanchamona. Fascynowała ją klątwa, która padła na niego i jego ekipę. Czytała o tym, jak jego dwudziestu jeden współpracowników zginęło dziwną śmiercią, i czuła łaskotanie w żołądku. Właśnie takie zagadki chciała badać.

Jako nastolatka chodziła do biblioteki pożyczać książki o UFO i jeździła do Göteborga na wykłady o życiu na innych planetach. Prenumerowała gazetkę o UFO i czytała ją od deski do deski. Była przekonana, że ludzie nie są we wszechświecie sami.

A jednocześnie snuła marzenia o życiu w dawnych czasach. Lubiła sobie wyobrażać, że urodziła się w XVI wieku, że jej rodzina mieszka w szałasie pośród lasu, bez wygód i urządzeń technicznych. Że wszystko jest proste, nieskomplikowane, zgodne z naturą.TYLKO MAMA WIEDZIAŁA, kim naprawdę jest mały Pikej. Miała na twarzy tatuaż z granatowych kresek, w uszach złote kolczyki w kształcie półksiężyców, a w nosie – w kształcie serduszka. Został po niej jedynie jej ulubiony mosiężny świecznik w kształcie słonia. Pikej patrzy na ten świecznik – teraz stoi na gzymsie kominka w jego żółtym domku w lesie – i myśli o niej.

Podczas dorocznych festiwali we wsi mama malowała na ścianach domów magiczne postaci. Miała wyobraźnię i dobrą rękę, więc zgłaszała się do niej cała wieś, nawet bramini. Wstawała wtedy wcześnie. Najpierw myła gliniane ściany chat krowim nawozem, a potem je dekorowała. Jak tylko skończyła malować swój dom, zabierała się do malowania domów sąsiadów. Na dzień przed rozpoczęciem festiwalu od świtu do nocy chodziła od domu do domu i malowała ludzi o szczupłych nogach i rękach, pnącza i kwiaty o cienkich liściach. Ściany w kolorze ochry malowała białą farbą, którą sama robiła z mąki ryżowej i wody. W pierwszym dniu festiwalu w bladych promieniach wschodzącego słońca ściany domów mieniły się różnymi wzorami. Wszystkie były jej dziełem.

Pikej przyglądał się, jak maluje, i często się dziwił, że nigdy nie maluje na papierze.

Pochodziła z plemienia Kutia Kondh.

– Ludy plemienne, jak my, są potomkami ciemnoskórych ludzi lasu, którzy mieszkają tu z dawien dawna, na pewno mieszkali tu tysiące lat przed osiedleniem się ludzi z równin, którzy wykarczowali las, żeby uprawiać pszenicę i ryż – opowiadała mu.

– Wojny i choroby przyszły wraz z rolnikami, z równin. To oni podzielili ludzi na lepszych i gorszych. Wcześniej nie było takich różnic. Żaden mieszkaniec wielkiego lasu nie wywyższał się ponad innych.

Mama była jedyną naprawdę bliską mu osobą. Pozostali członkowie rodziny byli mu mniej lub bardziej obcy. W sobotnie wieczory, gdy tata i bracia przyjeżdżali na rowerach z miasta, żeby niedzielę spędzić w domu, czuł w brzuszku coś dziwnego. Kiedy tata opierał rower o ścianę i podchodził, żeby go wziąć na ręce, zaczynał płakać ze strachu.

– Nie płacz, nie widzisz, że tata przywiózł ci słodycze? – uspokajała go mama.

Wtedy cichł, zaciskał zęby, brał od taty chrupiące od cukru burfi, puchate wilgotne gulab dźamun albo angielską ciągutkę, a potem szedł do mamy, żeby jej usiąść na kolanach.

Kąpała go co rano w potoku Kondpoda. Czasem szli nad rzekę. Na brzegu pachniały polne kwiaty i krowie placki suszące się na nasłonecznionym zboczu. Mama przypominała mu, żeby był ostrożny i nie wypływał za daleko. Szorowała mu plecy brzegiem swojego sari i nacierała olejem kokosowym, od którego ciało świeciło się w blasku słońca. Potem wdrapywał się na gładki od wody głaz, skakał do rzeki, płynął kawałek i wracał. Mógłby to robić w nieskończoność. Nigdy nie było mu zimno i nigdy się nie przeziębiał, bo dzięki grubej warstwie oleju było mu ciepło do chwili, gdy słońce stanęło wyżej.

Na początku lata, zaraz przed porą monsunową, potok i rzeka prawie całkiem wyschły. Mahanadi i tak się ostatnio skurczyła, najdzikszych mas wody pozbawiła ją tama Hirakud, zbudowana o kilka dni drogi kajakiem w górę rzeki. Na początku czerwca środkiem koryta płynęła zaledwie wąska strużka. Brak wody był dla wsi prawdziwym dopustem bożym. Gdyby w zamian dostali elektryczność, byłaby przynajmniej z tego cierpienia jakaś korzyść, ale prąd produkowany przez elektrownię wodną trafiał gdzie indziej. O zmroku wciąż trzaskały rozpalane drwa i świeciły lampki oliwne.

Gdy koryta potoku i rzeki były prawie całkiem suche, Kalabati i inne kobiety ze wsi kopały w piasku prowizoryczne studnie, dziury metrowej głębokości, które w końcu napełniały się wodą. Nosiła ją do domu w nieforemnych wiadrach. Dwa w rękach, trzecie na głowie.

Kapłani mówili, że niedotykalny samą swoją obecnością bezcześci to, co czyste i święte. Gdy Pikej zbliżał się do wioskowej świątyni, niezmordowanie obrzucali go kamieniami. Rok przed pójściem do szkoły z żądzy zemsty zasadził się na nich. Gdy w świątyni rozpoczęły się obrzędy i kapłani wynieśli pełne wody gliniane garnce, wyjął procę, sięgnął po leżące na ziemi kamyki i zaczął strzelać. Pac! Pac! Pac! Woda wyciekła z pękniętych garnców. Kapłani zorientowali się i pognali za nim przez wieś. Krzyczeli:

– Zabijemy cię!

Schował się w zaroślach. Były bardzo kolczaste. Pokłuty i zakrwawiony pokuśtykał do domu, do mamy, żeby go pocieszyła. Myślał: nawet rośliny chcą mi zrobić krzywdę.

Mama gładziła go po plecach i mówiła mu o świecie same dobre, miłe rzeczy, chociaż wiedziała, że dla niedotykalnych i ludów plemiennych jest najczęściej zły. Nie wiedział, dlaczego bramini go nie lubią. Nie rozumiał, dlaczego ma się nie zbliżać do świątyni i dlaczego obrzucają go kamieniami. Przecież to boli.

Mama ukrywała przed nim prawdę. Do upiększonych opisów wplatała marzenia i nadzieje.

Jeśli dzieci z wyższych kast przez pomyłkę go dotknęły, natychmiast biegły do rzeki się umyć.

– Dlaczego tak robią? – pytał.

– Bo są brudne – odpowiadała mama. – Bardzo dobrze, że się kąpią! Fuj, co za brudasy! – powtarzała, dopóki jej się nie udało rozproszyć jego niepokoju.

Sama nigdy nie chodziła do szkoły, nie umiała czytać ani pisać. Ale wiedziała mnóstwo innych rzeczy. Umiała wytwarzać barwniki, malować piękne wzory i sporządzać skuteczne lekarstwa z liści, ziaren i korzonków.

Jej życiem rządziły codzienne rutynowe czynności. Zawsze wykonywała je o tej samej porze. Wstawała, gdy było jeszcze ciemno. Budzikiem było dla niej pianie kogutów, a tarczą zegara położenie gwiazdy porannej na niebie. Leżąc na swojej macie na ziemi, słuchał, jak zmywa podłogę, werandę i nawet podwórko. Używała do tego krowich odchodów rozmoczonych w wodzie. Dziwił się, że do czyszczenia używała krowich placków. Długo było to dla niego zagadką – dopóki mama mu nie wytłumaczyła, że krowi nawóz jest skuteczniejszym środkiem czyszczącym niż biały chemiczny proszek, który się kupuje w sklepie.

Po wysprzątaniu domu szła rozrzucić nawóz po polu kukurydzy, a potem wykąpać się w potoku. Po powrocie stawała w ciemnoniebieskim sari na wysprzątanej werandzie, a jej mokre, wijące się włosy lśniły w porannym słońcu. Bawełnianą ścierką wyciskała z nich wodę.

Następnie, nucąc mantrę, podlewała krzak tulsi, indyjskiej bazylii o wonnych zielonofioletowych liściach. Podchodziła do kuchennej szafki, zanurzała palec wskazujący w ciężkim kamiennym półmisku pełnym proszku w kolorze cynobru, po czym przyciskała palec do środka czoła i patrzyła w pęknięte lusterko wiszące nad kuchnią. Nachylała się do niego i malowała kadźalem grube kreski na powiekach. Sama robiła sobie kadźal z sadzy i ghi, klarowanego masła domowej produkcji.

Gdy się z tym uporała, Pikej wstawał i zwijał matę. Jemu również malowała kadźalem kropkę na środku czoła. Mama mówiła, że to dla ochrony przed złymi siłami. Dodawała mu jeszcze kapkę ghi, które topiło się na słońcu i spływało po policzkach. Za pomocą tego masła oznajmiała reszcie wsi, że jej rodzina nie jest biedna.

– Nie wszystkich stać na masło i mleko – mówiła. – A nas stać.

Miała nadzieję, że sąsiedzi powiedzą: Spójrzcie, rodzina Mahanandia ma tyle masła, że ich dzieciom spływa po policzkach.

Czyste ciało, uczesane włosy, kadźal i masło na czole. Pikej był gotów na spotkanie nowego dnia.

Ludy plemienne, z których wywodziła się mama, od tysięcy lat polowały w lesie, a na polanach miały uprawy. Większość jej krewnych wyrabiała cegły na brzegu rzeki. Wybierali z dna glinę, formowali i wypalali. Jedynie wuj nadal polował. Pikej dostał od niego pawie pióro. Przywiązywał je sobie sznurkiem do czoła, a potem skradał się po lesie i udawał, że też poluje.

Nosił długie warkocze i był z nich bardzo dumny. Mama zapuściła mu włosy, bo w głębi duszy chciała mieć córeczkę. Lubił się popisywać swoją siłą i używał do tego warkoczy. Przywiązywał do nich kamień, a potem podnosił z ziemi i wołał z triumfem:

– Widzicie, jakie mam mocne włosy!

Na chłopcach, którzy nie mieli warkoczy, robiło to wielkie wrażenie. Nigdy czegoś podobnego nie widzieli.

Najczęściej chodził goły, tylko z bransoletką na ręku i przepaską na biodrach. Zwisały z niej białe muszelki. Wszystkie dzieci Khutia Kondh tak wyglądały. Hindusi z kast uważali, że ludzie z plemion są dziwni. Ich dzieci chodziły ubrane.

Kalabati czciła słońce i niebo, małpy i krowy, pawie, kobry i słonie. Wielbiła pachnący lukrecją krzew tulsi i drzewa: figowce pagodowe i miodle, których wydzielające bakteriobójczy sok gałązki służyły za szczoteczki do zębów. Uważała, że należałoby im nadać boską nazwę. Bóg był we wszystkim, co znajdowało się wokół, w widzialnym i żyjącym. Kilka razy w tygodniu chodziła do zagajnika. Drzewa rosły tam tak gęsto, że gałęzie i liście tworzyły ściany i sklepienie. Zebrała tam trochę kamieni i niedeptanej zielonej trawy. Kładła na tym kawałek masła, rozsypywała czerwony barwnik i modliła się do wszystkiego, co żyje w lesie, ale zwłaszcza do drzew, które wraz ze słońcem były tym, co najbardziej boskie.LUD KONDH I INNE plemiona z lasów wschodnich Indii nigdy nie dzieliły się na kasty, nie robiły też różnicy między wodzami i poddanymi. Wszyscy mieli takie samo prawo czcić bogów i dotykać świętych przedmiotów. A potem zaszła zmiana. Kalabati opowiadała Pikejowi o tym, jak przybyłe z Zachodu ludy z równin zaczęły zakładać uprawy w dolinach i wzdłuż brzegów rzek. Mieszkańców lasów uważały za prymitywnych i niecywilizowanych.

– Aż w końcu zmusili nas, żebyśmy się nagięli do ich systemu – mówiła ze smutkiem.

Co jakiś czas leśne ludy wzniecały bunty. Brytyjczycy wysyłali wtedy wojsko, żeby przywrócić porządek. Była to nierówna walka. Buntownicy stale ponosili klęski. W wieku dwudziestu kilku lat Pikej przeczytał, że partyzanci, zwani naksalitami, zaczęli walczyć o prawa ludów plemiennych. Z biegiem lat konflikt narastał. Wojsko odpowiadało siłą. Dochodziło do rozlewu krwi, nienawiść zapuściła korzenie, w gazetach nazwano ten konflikt wojną domową. Pikej nie był zachwycony takim obrotem spraw. Wiedział, że wielu współplemieńców jego matki utraciło nadzieję, gdy goniące za cennymi minerałami spółki górnicze i zakłady przemysłowe zaczęły bez ich zgody eksploatować święte dla nich szczyty i wzgórza, drzewa i krzewy. Z początku myślał, że siła to jedyna słuszna odpowiedź, ale potem nienawiść ustąpiła. Żaden człowiek, choćby najmniej wartościowy, nie zasługuje na śmierć, nawet ciemięzca, nawet morderca. Spodobało mu się to, co powiedział Gandhi: że zasada oko za oko wkrótce uczyniłaby ślepym cały świat. W tym zdaniu zawierał się jego pogląd na filozofię wojny i metody rewolucjonistów.

Przed rokiem 1947, gdy Indie były jeszcze kolonią brytyjską, Athmallik było jednym z pięciuset sześćdziesięciu pięciu wicekrólestw, lilipucim państewkiem. Na początku XX wieku liczyło zaledwie czterdzieści tysięcy mieszkańców. Ale nie było to prawdziwe państwo, bo król podlegał władzy Brytyjczyków, a gdy Indie uzyskały niepodległość, musiał abdykować na rzecz nowoczesnej administracji państwowej i demokratycznie wybranych polityków.

W Athmalliku do dziś opowiada się o czasach, gdy rządzili królowie. W rodzinie Pikeja wspomina się je wręcz z nostalgią. Zaczęło się od tego, że jego dziadkowi ze strony ojca powierzono zaszczytne zadanie łowienia dzikich słoni i oswajania ich do służby na dworze. Od tej pory rodzina królewska patrzyła łaskawym okiem również na dzieci i wnuki łowcy słoni.

Królowie Athmalliku nie zadzierali z Brytyjczykami. Godzili się na ich zwierzchnictwo i kontrolę nad handlem, i byli im wdzięczni za ochronę. W nagrodę za to zaufanie w 1890 roku Brytyjczycy wynieśli swego wasala, radżę – czyli króla – Mahendrę Deo Samanta do rangi maharadży, czyli wielkiego króla. Był to również wyraz uznania dla jego przykładnych rządów w Athmalliku.

W 1918 umarł król Bibhudendra, a jego następca, zaledwie czternastolatek, był za młody, żeby rządzić. Tymczasowo władzę sprawował wtedy brytyjski pułkownik Cobden Ramsay. Ramsay, zwany przez poddanych Białym Radżą, rządził The Princely State of Athmallik siedem lat. Według dziadka Pikeja były to najlepsze lata.

– Ramsay nie był rasistą jak inni Anglicy – mawiał. – I nie zwracał uwagi na to, kto z jakiej kasty pochodzi.

Mawiał również, że w odróżnieniu od wielu Hindusów Anglicy mieli na uwadze dobro ogółu, nie tylko to, żeby się samemu wzbogacić.

– Potrafisz wymienić choćby jednego bramina, który by poświęcił życzliwą myśl komuś spoza własnej kasty? – pytał retorycznie. – Umiałbyś wymienić choćby jednego bramina, który by uczynił coś dobrego dla ludzi z najniższych kast? Nie, no właśnie. A Brytyjczycy robią to cały czas. Myślą o wszystkich i nie dyskryminują nas, niedotykalnych.

Król Athmalliku nie miał nieprzebranych bogactw. Nie to co maharadżowie Radżastanu w zachodnich Indiach, posiadający olbrzymie pałace i setki słoni, trofea łowieckie na ścianach i szuflady pełne diamentów. Nie to co maharadża, który miał dwadzieścia siedem rolls-royce’ów, albo ten, który wydając córkę za księcia, wyprawił wesele opisane w Księdze rekordów Guinnessa jako najkosztowniejsze na świecie. Albo ten, który wyprawił wesele swoim psom: dwustu pięćdziesięciu psich gości ubranych w brokaty wysadzane szlachetnymi kamieniami, siedząc na słoniach, przyjęło psiego pana młodego, który przybył pociągiem. Takiego przepychu w lilipucim państwie, w którym Pikej się wychował, nie było.

Pikej urodził się, gdy większa część pałacu i budynków administracyjnych maharadży została już rozkradziona i zrujnowana. Wkroczyła przyroda: po zagrzybionych od monsunów ścianach i po zapadniętych dachach pięły się liany i młode pędy. Syn ostatniego rządzącego maharadży Athmalliku opuścił pałac, gdy Indie stały się niepodległe, ale dzięki zyskownym interesom mógł zamieszkać w okazałym dworze. Pikej i jego rodzina byli tam zawsze mile widzianymi gośćmi. Przychodzili na pogawędkę albo filiżankę herbaty. Pikej do dziś czuje się tam prawie jak u siebie, przechadza się po pokojach i ogląda oprawione sepiowe fotografie z czasów kolonialnych, a na nich Brytyjczyków w korkowych hełmach i hinduskich królów i książęta w turbanach.

Jego ojciec, babcia i dziadek mimo wszystko wierzyli w hinduskie bóstwa. Ojciec odprawiał nawet w domu hinduskie rytuały, co wśród niedotykalnych nie jest powszechne. Pikej przypuszcza, że jego ojciec trwał przy tym, bo był pod wpływem kolegów z poczty, którzy wywodzili się z wyższych kast. Zbudował sobie ołtarzyk z obrazkami przedstawiającymi Lakszmi, boginię bogactwa, Ganeśę, bóstwo z głową słonia, do którego modlono się w czasach ciężkiej próby i życiowych wyzwań. Obok stała statuetka wszechobejmującego boga Wisznu, w otoczeniu kadzidełek i lamp oliwnych. Owiany słodkimi zapachami i dymem ojciec codziennie modlił się do bóstw o szczęśliwe życie dla siebie i swojej rodziny.

Dopóki w polu widzenia nie było żadnego bramina, niedotykalni mogli podejść do znajdującej się we wsi świątyni Śiwy. Ale do środka, tam, gdzie Śiwa zasiadał na tronie, żaden nie odważył się wejść. Bramini oszaleliby, poruszyliby niebo i ziemię, gdyby go tam zastali.

Świątynia stała się schronieniem dla węży. Nikt nie miał odwagi ich przepędzić ani zabić. Wszyscy się obawiali, że im to przyniesie nieszczęście. Pikejowi podobało się, że ludzie są dla nich mili i że je dokarmiają. Przecież to kobra osłoniła go przed deszczem, kiedy był noworodkiem. Węże życzą ludziom dobrze – był o tym głęboko przekonany.

Kapłani dokarmiali węże, bo wierzyli, że Śiwa tak chce. Zaglądając przez drzwi, można było zobaczyć czuwającą nad bóstwem lśniącą metalową kobrę z rozłożonym kapturem.

Człowieka ukąszonego przez węża zanoszono do świątyni i kładziono na brzuchu przed wejściem. Nie wolno mu było nawet drgnąć. Miał myśleć o Śiwie. Prędzej czy później przychodziła odpowiedź – telepatyczny komunikat od bóstwa, a potem następowało ozdrowienie. Pikej widział to na własne oczy. Pewnego wieczoru jego ciotkę ukąsiła kobra. Poszła do świątyni, położyła się na schodach i pomodliła do Śiwy. Potem poszła do domu i przespała całą noc. Rano wstała z łóżka i oznajmiła rodzinie, że już jest zdrowa. Wszyscy byli przekonani, że to Śiwa dzięki swej kosmicznej sile dokonał cudu.

Śiwa dokonywał również innych cudów. Inna jego ciotka była mężatką od dwunastu lat, ale wciąż nie miała dzieci. Poszła do świątyni, położyła się na schodach i leżała tak cztery dni i noce, medytując i modląc się do Boga, nie jedząc i nie odzywając się ani słowem. Była wyczerpana. Po powrocie do domu była słaba i zmęczona, trzeba było ją prowadzić do stołu i karmić ryżem. Ale dziewięć miesięcy później urodziła pierwsze dziecko.

Bóg był nie tylko w świątyni. W kaktusowym zagajniku na polu kukurydzy mieszkała Sati, bogini leśnych ludów. Z czasem zaczęli się do niej modlić również hindusi. Większość ze strachu ją omijała. Mówiono, że ma wielką siłę i że kto jej się narazi, tego spotka coś złego.

Gdy mieszkańcy wsi zbierali ziarno na następny siew, kapłani odprawiali specjalną ceremonię, żeby ją przebłagać. Pewnego razu pewien mężczyzna z wioski zaczął zbierać ziarno, zanim kapłani zdążyli odprawić rytuał. Nie minęło wiele czasu, jak dostał gorączki i bólów. Zaczęły mu usychać mięśnie. W końcu jego nogi stały się chude jak patyki. Nigdy nie odzyskał zdrowia i do końca życia musiał się wlec o kulach. Tak kończy ten, kto ubliży bogini.

Przy ścieżce prowadzącej do wsi od wschodu rosło potężne stare drzewo. Mieszkały w nim nietoperze i nocne ptaki, ale babcia Pikeja twierdziła, że zaludniają je również czarownice. Nocami odbywały się tam ptasie zgromadzenia, słychać było przekrzykiwania ptasich głosów, wśród których najgłośniej brzmiało krakanie wron. Pikej bał się, że wrony to ludzie zamienieni w ptaki przez złych czarowników.

Na skraju wsi stał wielki drewniany wóz. W okresie letniego święta używano go podczas procesji z udziałem czarnego, białego i żółtego bóstwa: Dźagannatha, Pana Świata, jego brata Balaramy i siostry Subhadry. Były to również pradawne bóstwa leśnych ludów, od dawien dawna czczone w rodzinie jego matki. Hindusi włączyli je do swojego panteonu. Dźagannatha przerobili na wcielenie Wisznu. Buddyści widzieli w nim wcielenie Buddy.

Z nadejściem jesieni przychodziła pora na kolejne święto. Oddawano wtedy cześć Durdze, małżonce Śiwy. Na pagórku za wsią kapłani składali ofiary z kóz, których krew barwiła ziemię. Według braminów krew dawała Durdze siłę do zwalczania zagrażających boskiemu porządkowi demonów.

Hindusi mają tylu bogów – myślał Pikej. Nigdy nie zrozumiał, jakie związki ich łączą, ale czuł ich obecność i nie zwracał uwagi na sprzeczności. Kiedy był już dorosły, zrozumiał, że w święta jego rodzice byli rozdarci. Wolno im było uczestniczyć w procesji, ale nie wolno było dotknąć figur bóstw ani wozu, na którym je wieziono. Wolno im było się modlić, ale z dala od ludzi z wyższych kast i nie w świątyni. Mogli odprawiać rytuały, ale na uboczu, żeby bramini nie musieli na to patrzeć. Gdyby to zależało od kapłanów, wszyscy niedotykalni musieliby się modlić w domu, z dala od wszystkiego, co czyste i święte.ANTAGONIZMY MIĘDZY TEŚCIOWĄ A SYNOWĄ, nieustające zarzewie konfliktów w wielopokoleniowych hinduskich rodzinach, to temat niezliczonych bollywoodzkich filmów i seriali telewizyjnych. Gdy pod jednym dachem mieszka kilka pokoleń, z oczywistych względów może dochodzić do awantur. Mężczyźni są panami domu, ale rządzą kobiety. Teściowa panuje nad swoim rewirem, a synowa ma swoje przyzwyczajenia, które wpoiła jej matka. Jak wałkować ciasto na ćapati, jak gotować curry z ciecierzycy, jak zbierać kukurydzę i jak wychowywać dzieci.

Pikej miał trzy lata i był za mały, żeby zrozumieć, co się dzieje, ale starsi bracia opowiadali mu, jak to było, gdy między mamą i babcią doszło do niezgody.

Mama niedawno urodziła czwarte dziecko, córeczkę Pramodini. Miała trzy miesiące. Babci bynajmniej to nie przeszkodziło przejść do ataku:

– Twoja wielce szanowna małżonka jest wiedźmą – oznajmiła Shridharowi.

A potem zwróciła się do mamy:

– Nie możesz tu dłużej mieszkać. Ściągasz na nas nieszczęście.

Oczy mamy pociemniały z gniewu, ale nie odezwała się. Co jej to pomoże? Przecież i tak wiadomo, że decyduje babcia. Było to poza jakąkolwiek dyskusją, bo dom należał do niej i do dziadka. Mama była obca. Jedynym, który mógłby zaprotestować, był tata. Ale on nic nie powiedział. Nic po sobie nie pokazał, przełknął złość, przykrość i wstyd.

W domu zapadła cisza. Tata bez słowa pojechał do miasta, do pracy. Mama cały tydzień milczała ponuro, ale wykonywała swoje obowiązki jak gdyby nigdy nic. Gdy minął tydzień i tata znów przyjechał do domu, mama poszła do babci i powiedziała jej, że podjęła decyzję. Nie zdradzając się choćby jedną łzą, powiedziała, że wraca do rodziców.

– I zabieram dzieci.

Babcia stanęła okoniem.

– Możesz zabrać córkę, w końcu to dopiero niemowlę, ale chłopiec zostaje u mnie.

Mama i to przyjęła bez sprzeciwu.

Pikej pamięta, że płakał, kiedy mama ze smutną miną pakowała swoje rzeczy. Gdy mama wzięła torbę i z maleństwem na ręku ruszyła ścieżką, stał na werandzie z policzkami mokrymi od łez. Pamięta, że kilka razy się obejrzała, że do niej machał, a ona kilka razy pomachała od niego. Potem zniknęła mu z oczu. Zniknęła za kępami trzciny cukrowej i jego świat opustoszał.

Nie było mamy i siostrzyczki. Tata przez sześć dni w tygodniu mieszkał w mieście, więc w domu został tylko on z babcią i dziadkiem.

Płakał całymi dniami, tygodniami, może nawet miesiącami. Lał łzy, z monsunowych chmur lały się potoki deszczu, od których jasnorude ziemne drogi robiły się aż szkarłatne, a słomiane dachy zaczynały pachnieć wilgocią i pleśnią. Wszystko stało się jedną wielką mgłą powstałą z deszczu, płaczu i żalu. W końcu przestał płakać i zamilkł. Przestał mówić, śmiać się i uśmiechać. Dzień za dniem z zaciętą miną milczał, nie mówiąc ani słowa. Często siedział w kącie i gapił się w przestrzeń. Potem zaczął odmawiać jedzenia. Babcia karmiła go na siłę, a on nie potrafił się przed tym bronić, ale nie czuł smaku ryżu i soczewicy. Jedzenie zrobiło się zupełnie bez smaku.

Pewnej niedzieli od babci i dziadka ze strony mamy przyjechał na rowerze posłaniec z wiadomością, że mama jest chora. Powiedział, że już nic nie robi w domu, tylko siedzi i płacze. Tata przyjął tę wiadomość spokojnie. Nie zdradził, co czuje. Powoli poszedł za dom, tam, gdzie jego matka kopała w ogródku, i poprowadził ją na bok, za grządki kukurydzy.

– Dłużej nie może tak być! – krzyknął, dając upust gromadzącej się od kilku miesięcy wściekłości.

Babcia milczała.

– Wpędzasz moją żonę w szaleństwo! – ciągnął.

Babcia nadal milczała.

Co miała powiedzieć? Była zbyt dumna, żeby przyznać, że zrobiła źle. Ale w głębi duszy na pewno uważała, że ma rację. Była uparta i nieugięta, uważała, że uosabia rozsądek i że tylko ona ocenia wszystko właściwie, podczas gdy reszta świata zwariowała.

Tydzień później tata wrócił z miasta i powiedział, że kupił kawałek ziemi niedaleko poczty w mieście Athmallik.

– Zamieszkamy tam razem w naszym nowym domu.

– Kto zamieszka?

– My. Sami.

– Zamieszkamy w domu, w którym nikt nie mieszka? – zdziwił się Pikej. Nigdy nie słyszał, żeby ktoś miał dom bez babci i dziadka.

– Tak, to będzie nasz dom. Tylko nasz – odpowiedział tata.

Deszcz spłukał do czysta łodygi kukurydzy, czerwoną ziemię na podwórku zamienił w błoto, w którym brodziły krowy i ludzie, a rowery żłobiły głębokie bruzdy. W końcu całe podwórko wyglądało jak pole bitwy. Po niebie płynęły ciemne chmury, panował półmrok, wydawało się, że jest dużo później, niż było naprawdę.

Tata posadził Pikeja na wozie zaprzężonym w dwa woły o lśniącej sierści. Wóz miał zadaszenie z bambusowej plecionki. Z tyłu stały na nim dwa gliniane garnki pełne mleka od krowy babci i dziadka. Woźnica trzasnął z bicza, wóz skrzypnął i powoli ruszył przez wieś.

Tata, babcia i dziadek szli za wozem i rozmawiali. Pikej siedział tuż obok mamy. Mama trzymała na kolanach jego małą siostrzyczkę. Nie słyszał, co tata mówił do babci i dziadka. Miał nadzieję, że im wyjaśnił, dlaczego on i Pikej nie mogą zostać w starym domu, że się wyprowadzają, żeby mama mogła odzyskać radość.

Po kilku minutach wóz zatrzymał się na skraju wsi, pod drzewem czarownic i świątynią Śiwy. Pikej obejrzał się i zobaczył, jak tata klęka przed babcią i bije przed nią czołem, wyciąga ręce i czubkami palców dotyka jej stóp.

Znów zaczęło padać. Deszcz zmoczył siwe włosy babci i jej żółte sari. Ale po jej policzkach nie spływały łzy, tylko deszcz. Wóz wjechał na wąską drogę między polami. Pikej obejrzał się za siebie. Wieś malała w oczach. Po pewnym czasie nie widział już ani domów, ani świątyni, ani rosnącej wokół nich kukurydzy. Wszystko pochłonęła unosząca się nad polami mgła.

Na szarym tle babcia wyglądała jak żółta kropka. Po pewnym czasie rozpuściła się w deszczu i mroku.

Pikej położył głowę na kolanach mamy. Mama przykryła jego nagie ciałko cienką bawełnianą tkaniną.

Wóz telepał się drogą wijącą się przez zagajniki, wzdłuż stojących pod wodą pól ryżowych, po wąskich drewnianych mostkach nad szumiącymi potokami i rzeczkami. Zapadł wieczór, a wraz z nim ciemność, nieprzenikniona z powodu deszczowych chmur. Pikej patrzył w ciemność i nic nie widział, ale słyszał tym lepiej. Zgrzyt kół i znajome odgłosy lasu: kumkanie żab, granie świerszczy i szczekanie lisów. Czuł ciepłe uda mamy i jej rytmiczny, spokojny oddech.

Kiedy dotarli do celu, obudził się. Mama pogłaskała go po czole. Był sztywny ze zmęczenia. Woźnica musiał mu pomóc zejść. Długo spoglądał w ciemność, ale nic nie zobaczył. Gdzie jest ich nowy dom?

Tata zapalił kaganek i nowy dom wyłonił się z ciemności. Pikej zobaczył, co go tak łaskocze w bose stopy. Stał w wysokiej zielonej trawie.

– Jak się nazywa to miejsce? – spytał.

– Liptinga Sahi – odpowiedziała mama. – To niedaleko Athmalliku, blisko pracy taty i szkoły, do której chodzą twoi bracia.

Tata zniknął w ciemnościach. Poszedł po jedzenie do kuchni, do szkolnego internatu. Po chwili wrócił z pełnymi blaszanymi pojemnikami. Usiedli na ziemi, żeby zjeść pierwszy posiłek w nowym domu, w nowej wsi, daleko od babci i dziadka. Pikejowi wydało się, że życie nabrało nowego blasku. Przyglądał się owadom, które z szumem wlatywały do domu, przyciągane światłem benzynowej lampy. Zauważył, że soczewica jest przyprawiona jakoś dziwnie. Świat odzyskał barwy i smaki. Smutek ostatnich tygodni wydał mu się równie odległy jak ich poprzedni dom.

Pomyślał, że teraz już nikt jego i mamy nie rozdzieli.CHATA, DO KTÓREJ SIĘ PRZEPROWADZILI, żeby mieszkać z dala od babci, stała na uboczu, z dala od innych chat. Tamte wyglądały, jakby się do siebie garnęły. Dochodziły z nich wołania i śmiechy dzieci.

– Są z naszego ludu – powiedziała mama, głaszcząc go po głowie.

– Z naszego ludu? – zdziwił się.

– Z tej samej kasty co my.

Wtedy po raz pierwszy usłyszał słowo kasta. Myślał, że to znaczy tylko tyle, że te dzieci nie będą miały nic przeciwko temu, żeby się z nim bawić.

– Z kasty? – powtórzył.

– Tak, oni są z kasty Pan, tak jak twój tata.

– A ty, mamo? – spytał.

– Ja jestem Kondh. Khutia Kondh.

To było dla niego coś nowego.

Za domami sąsiadów był sklep z alkoholem. Rozwalający się cementowy budynek pomalowany na żółto, z niedużym okienkiem z grubą kratą. Mężczyźni podążali tam wartkim strumieniem, żeby kupować alkohol. Wykrzykiwali coś do sprzedawcy, który stał w ciemności za kratą, a on przez okienko podawał im duże butelki piwa i małe butelki wódki zawinięte w brązową tekturkę.

Ścieżka do sklepu prowadziła przez pole kukurydzy obok ich chaty. Od wczesnego przedpołudnia aż do zmroku ciągnęli tamtędy mężczyźni z przekrwionymi oczami, zataczając się, śpiewając albo wydzierając się na całe gardło. To było dla Pikeja coś nowego. Nie wiedział, że jest coś takiego jak alkohol, i po raz pierwszy w życiu widział pijanych ludzi. W jego dziecięcej niewinności powstała rysa, zrobił się odprysk. Ale ten odprysk uleciał z wiatrem.

Inna ścieżka prowadziła od chaty do dużego stawu. Pikej lubił badać nowe miejsca i z każdym dniem odważnie szedł coraz dalej. Ale uważał, żeby się nie znaleźć na drodze do sklepu, bo zdarzało się, że śmierdzący wódką mężczyźni krzyczeli coś za nim albo przytrzymywali, bełkocząc niezrozumiale.

U babci i dziadka kąpali się w rzeczce. W Liptinga Sahi chodzili nad pokryty kwiatami lotosu i pełen ryb staw. Wielu mieszkańców wioski zażywało w nim porannej kąpieli. Odwiedzały go również ptaki i niedźwiedzie, przyciągane perspektywą złowienia ryby. Mama wykopywała z porośniętego drzewami wału ciągnącego się wokół stawu wilgotną glinę i niosła w koszyku do domu. Używała jej do mycia włosów i do szorowania blaszanych talerzy, garnków i patelni.

– Żwir i glina są lepsze od mydła i wody – mawiała. Uważała, że w sklepie należy kupować jak najmniej, a zaoszczędzone pieniądze przeznaczać na ważniejsze rzeczy.

Monsunowe chmury odpłynęły z wiatrem i na niebie pokazało się jesienne słońce. Pikej poczuł się zadomowiony w nowej chacie. Prawie tak, jakby tam mieszkał od zawsze. Szybko się przyzwyczajał. Zawsze się łatwo dostosowywał.

Wiele lat później doszedł do wniosku, że kto nie jest gotów zmienić przyzwyczajeń, gdy znajdzie się w nowym miejscu, musi zginąć.

Pewnego dnia mama zabrała go na spacer. Chciała mu pokazać dwa wielkie drzewa rosnące na skraju wsi. Mieszkały na nich orły i sępy. Pod tymi drzewami mężczyźni ściągali skóry z martwych krów i garbowali, a potem sprzedawali szewcom i kaletnikom na buty i torby.

– To nasi ludzie – powiedziała, wskazując na szarpiących skóry mężczyzn.

– Nasi przyjaciele? – spytał Pikej.

– Nie, oni są z naszej kasty.

Niezupełnie było to prawdą. Mężczyźni zajmujący się truchłami krów pochodzili z rodzin Ghasi, mieszkających we wsiach w głębi lasu, za polami kukurydzy. Oni również byli niedotykalni i właśnie to mama miała na myśli, kiedy mówiła, że są z tej samej kasty. Sytuacja ludzi Ghasi była po prostu straszna. Bramini uważali ich za jeszcze bardziej nieczystych od tych z kasty Pan, bo nie tylko usuwali padłe krowy, ale na dodatek – Boże uchowaj – jedli wołowinę. Bramini unikali nawet ich cienia. Sam widok Ghasi był dla bramina złym znakiem.

Ale Kalabati wiedziała, że wraz z zapadnięciem nocy pozycja kobiet Ghasi nagle się zmienia, jakby je ktoś odczarował. Z okolicznych wsi przybywali mężczyźni rytualnie czyści i zajmujący wysokie stanowiska, żeby kupować od nich seks. Nawet bramini, którzy w dzień za nimi spluwali, pod osłoną ciemności przychodzili do ich chat.

Mama oczywiście nie opowiedziała Pikejowi o tych wstydliwych sprawach. Wolała jak najdłużej utrzymywać go w nieświadomości, nie mówić mu, jak okrutny bywa los niedotykalnych.

Pewnego razu podczas następnej pory monsunowej, na krótko przed tym, jak poszedł do szkoły, stał na polu kukurydzy i przyglądał się mężczyznom Ghasi. Ciągnęli padłą krowę w stronę drzew duchów. Widział, jak układają ciężkie krowie truchło i zaczynają oddzielać skórę od mięsa, a mięso od kości. Nad stertami ochłapów krążyły muchy, sępy kołowały, zataczając coraz mniejsze i coraz niższe kręgi. W końcu, pikując, lądowały na ziemi, jak najbliżej, i czekały. Siedziały nieruchomo jak posągi, a ich postawa wyrażała raczej cierpliwość niż pożądliwość. Jakby były bogami, a nie padlinożercami. Pikej nie mógł zrozumieć, dlaczego od razu nie rzucają się na jedzenie. Spojrzał w niebo. Wciąż krążyły tam dwa ptaki. Jako ostatnie zaczęły pikować do mięsnych ochłapów. Robiły to z taką siłą, że szum ich skrzydeł przypominał cyklon.

Pikej marzył o tym, żeby tak umieć. Rozpędzał się, rozkładał ręce i biegł w dół ścieżką wijącą się w stronę ich chaty. Pohukując, naśladował szum skrzydeł pikujących sępów.

– Mamo, jeśli wsiądę sępowi na grzbiet, to też będę latał? – spytał, kiedy wrócił do domu.

Mama natychmiast zniweczyła jego marzenia:

– Uważaj na sępy, bo wydziobią ci oczy i oślepniesz! – powiedziała surowo.

– A dlaczego one czekały na te dwa ostatnie, zanim zaczęły jeść?

– Bo sępy umieją myśleć, zupełnie jak ludzie – odparła. – Mają swojego króla i królową, też tak jak ludzie. Gdy padnie krowa, sępy wywiadowcy dają znać królowi i królowej, co się szykuje. Żaden nie odważy się zacząć jeść, zanim nie wyląduje król. Dopiero wtedy mogą się zabrać do roboty. To dlatego tamte sępy czekały tak cierpliwie. Król i królowa są z nich najpiękniejsze – ciągnęła. – Następnym razem przyjrzyj im się dokładnie. Ich pióra lśnią w słońcu jak złoto.

Przytknęła mu rękę do czoła.

– Można powiedzieć, że świat sępów jest bardzo podobny do świata ludzi.

Druga babcia Pikeja mieszkała samotnie w maleńkiej wiosce kilka kilometrów w głąb dżungli. W porównaniu z ich chatą jej była jeszcze skromniejsza. Miała ściany z bambusa, gliny i suchej trawy. W porze monsunu często się rozpadały.

Chata babci stała w ogrodzie. Wysoko rosła w nim kukurydza. Gdy kaczany były już dojrzałe, ogród nawiedzały dzikie zwierzęta. Częstym gościem był niedźwiedź o długiej czarnej sierści. Innym głodnym gościem był lis. Babcia w końcu miała dość tego, że jej kukurydzę zjadają zwierzęta. Zrobiła ze słomy stracha i postawiła go wysoko, na bambusie. Do jednej ręki przyczepiła mu dzwonek, żeby dzwonił na wietrze. Od tej pory większość zwierząt trzymała się z dala od jej ogrodu. Ale nie wszystkie.

Tego wieczoru, kiedy przyszły hathi, Pikej i jego mała siostrzyczka Pramodini byli u babci. Zdążyli już zasnąć, gdy dwa dorosłe słonie i słoniątko zaczęły deptać kukurydzę i zjadać kaczany. Robiły to tak energicznie, że ziemia drżała, a chata trzęsła się w posadach. Babcia się nie przestraszyła. Wyszła na werandę, podpaliła pęk suchej trawy i zaczęła nim wymachiwać. Niestety słonie też się nie przestraszyły. Największy pogrzebał tylną nogą, a potem, sapiąc i rycząc, ruszył na nią. Rzuciła płonącą trawę i wycofała się do chaty. Zatrzasnęła drewniane drzwi i zasunęła rygiel.

Słoń rzucił się na kruchą budowlę. Ściany z gliny i słomy zaczęły pękać z trzaskiem. Babcia obudziła wnuki. Kazała Pikejowi przejść w głąb chaty. Małą Pramodini posadziła sobie na biodrze i zaczęła walić pięścią w przeciwległą ścianę, tę wychodzącą na las. Udało się: wypchnęła Pikeja przez dziurę i pobiegli przez kamienne usypisko, zarośla z kaktusów i kolczastych krzewów. Pikej pamiętał, że w ogóle nie czuł ukłuć, jakby był znieczulony, ale z zadrapań i otarć ciekła krew. Ta noc była jak zły sen.

Zatrzymali się dopiero, gdy im zabrakło sił. Nie pamiętał, jak długo uciekali przed słoniami. Wydawało mu się, że to była jedna krótka chwila, a jednocześnie jakby to trwało nieskończenie długo. Pokrwawieni i spoceni padli pod jakimś drzewem, żeby doczekać rana. Nocne ciemności przeszywało brzęczenie komarów, granie koników polnych i świerszczy.

A Pikej myślał o słoniach: może nadal się gniewają i przyjdą ich zadeptać?
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: