Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Róże - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
15 lipca 2015
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Róże - ebook

"Kiedy Toliverowie i Warwickowie przybyli do Teksasu, a było to w roku 1936, przywieźli ze sobą czerwone i białe róże świadczące o ich lojalności względem swoich angielskich przodków – rodów Lancasterów i Yorków. Zakładając wspólnie miasto Howbutker, rodziny uzgodniły, że, na znak panującej między nimi zgody będą w swoich ogrodach hodować obydwie odmiany róż. „Będą nam przypominać o szacunku, jaki winniśmy naszej przyjaźni, wspólnym staraniom i wysiłkom” – powiedział Jeremy Warwick do Silasa Tolivera.

Saga opisuje losy trzech pokoleń, ukazując bohaterów w czasach wojny i pokoju, w okresach wielkiego powodzenia i dotkliwych porażek, ciężkiej pracy na plantacjach bawełny, święcących triumfy i przeżywających swoje ludzkie tragedie – zawsze z różą w tle.

„Czytelnicy, którzy lubią sagi o miłości w starym, dobrym stylu, z miejsca pokochają tę niesamowitą opowieść o pasji i zemście”.

Library Journal

„Opowieść tak obszerna, pełna romantyzmu i do głębi amerykańska jak sam Teksas”.

Booklist"

Kategoria: Romans
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7999-456-4
Rozmiar pliku: 1 000 B

FRAGMENT KSIĄŻKI

PODZIĘKOWANIA

Dziękuję przede wszystkim Louise Sherr za polecenie tej książki uwadze Davida McCormicka, wspaniałego agenta literackiego. On i jego zespół sprawili, że powieść trafiła w ręce Deb Futter, redaktora Grand Central Publishing, i jej asystentki, Dianne Choie. Deb przeprowadziła mnie przez poprawki, a Dianne przez labirynt procedur wydawniczych z takim poczuciem humoru, życzliwością i zrozumieniem, że te zwykle przerażające procedury okazały się dla mnie bardzo przyjemnym doświadczeniem.

Dziękuję również Nancy Johanson, niezwykłej adiustatorce, której czujne redaktorskie oko i nieustające wsparcie były dla mnie bezcenne, oraz Clintowi Rodgersowi, geniuszowi komputerowemu, który z nieodmienną pogodą ducha odpowiadał na każde moje (jakże częste) wołanie o pomoc.

Jak zawsze chcę też podziękować mojemu kochającemu mężowi za to, że od tylu lat zawsze mogę na niego liczyć.

I na koniec – przepełniona niegasnącym podziwem – dziękuję za przyjaciół i przyjaciołom, których spotkałam po drodze i którzy mnie dopingowali. To dzięki Wam dobiegłam do mety. Wiecie, kim jesteście.Rozdział pierwszy

Howbutker w Teksasie, sierpień 1985

Amos Hines siedział za swoim biurkiem, kończąc lekturę dwustronicowego dokumentu prawnego, o którego przeczytanie go poproszono. Zupełnie zaschło mu w ustach, miał wrażenie, jakby jadł piasek. Z niedowierzaniem patrzył na swoją klientkę i jednocześnie długoletnią przyjaciółkę – na kobietę, którą przez czterdzieści lat podziwiał, niemal czcił – i nie mógł wykrztusić słowa. Sądził, że dobrze ją zna. Próbował doszukać się w jej twarzy oznak, że to wiek upośledził jej zdolności umysłowe, ale ona patrzyła na niego z właściwą sobie przenikliwością, z której zresztą słynęła w okolicy. W końcu udało mu się wydobyć głos:

– To wszystko prawda, Mary? Sprzedałaś farmy i zmieniłaś testament?

Mary Toliver DuMont kiwnęła głową. Ruch spowodował, że w ufryzowanych falach siwych włosów odbiły się promienie słońca wpadające przez francuskie okna.

– Dwa razy tak, Amos. Wiem, że przeżywasz szok, i choć nie jest to najmilszy sposób okazania wdzięczności za te wszystkie lata twojej pracy i oddania, to jednak nie chciałam powierzać tej sprawy innemu adwokatowi, bo myślę, że poczułbyś się głęboko zraniony.

– To prawda – odparł. – Inny adwokat nie próbowałby odwieść cię od podpisania takiego kodycylu. Przynajmniej w tej części, którą da się jeszcze zmienić.

Nie można już było uratować Toliver Farms, ogromnego holdingu bawełnianego, który w zeszłym miesiącu sprzedała w tajemnicy przed wnuczką swojego brata. Rachel, nieświadoma niczego, nadal rezydowała w Lubbock w Teksasie jako dyrektor Toliver Farms West.

– To bezcelowe, Amos – zapewniła go Mary nieco szorstkim tonem. – Co się stało, to się nie odstanie, decyzja jest ostateczna, więc nawet nie próbuj, zmarnujesz w ten sposób tylko swój i mój czas.

– Czy Rachel czymś cię obraziła? – zapytał spokojnie, odwracając się w obrotowym fotelu w stronę kredensu. Sięgnął po karafkę, a kiedy napełniał szklanki wodą, zauważył, że drży mu ręka. Wolałby coś mocniejszego, ale Mary nie uznawała alkoholu. – I stąd sprzedaż farmy oraz zmiana testamentu?

– Na Boga, oczywiście, że nie – w jej głosie usłyszał przerażenie. – Nawet tak nie myśl. Moja cioteczna wnuczka nie zrobiła nic ponad to, że jest tym, kim jest: Toliverówną z krwi i kości.

Wziął dwie serwetki i podał Mary szklankę. Chyba schudła. Kostium, od jednego z najlepszych projektantów, trochę na niej wisiał, a wypielęgnowana twarz – wciąż piękna w wieku osiemdziesięciu pięciu lat – jakby zmizerniała. „Ta sprawa” odcisnęła na niej swoje piętno – i powinna, pomyślał zaraz, czując wzbierający gniew. Jak mogła zrobić coś takiego ciotecznej wnuczce – pozbawić ją wszystkiego, co spodziewała się odziedziczyć: ziemi, domu swoich przodków, prawa do życia w mieście, które założyli? Wypił spory łyk wody i próbując ukryć oburzenie, zauważył:

– Mówisz, jakby to była wada.

– Bo jest, a ja ją naprawiam – uniosła szklankę i wypiła łapczywie, a potem wytarła usta serwetką. – Taki jest cel tego kodycylu. Nie oczekuję, że to zrozumiesz, ale Percy na pewno będzie wiedział, o co mi chodzi, kiedy nadejdzie już ten czas. Tak jak Rachel, kiedy tylko jej to wyjaśnię.

– A konkretnie?

– Jutro wybieram się do Lubbock, firmowym samolotem. Rachel nic o tym nie wie. Powiem jej o sprzedaży i kodycylu. Mam nadzieję, że zdołam ją przekonać, iż zrobiłam to dla jej dobra.

Dla jej dobra?! Amos wpatrywał się w nią osłupiały przez szkła swoich okularów. Łatwiej by jej było przekonać marynarza do celibatu. Rachel nigdy jej nie wybaczy, tego był pewien. Pochylił się do niej z determinacją w oczach.

– A może wypróbujesz swoje argumenty najpierw na mnie? Dlaczego sprzedajesz Toliver Farms, skoro całe życie pracowałaś, by je stworzyć? Dlaczego zapisujesz Somerset Percy’emu Warwickowi, właśnie jemu? Jaką wartość może mieć dla niego plantacja bawełny? Przecież siedzi w drewnie, do cholery. Ma dziewięćdziesiąt lat! A przekazanie posiadłości Toliverów Towarzystwu Ochrony Zabytków to… jakbyś ją na koniec spoliczkowała. Przecież wiesz, że Rachel zawsze uważała ją za swój dom. Chciała w nim spędzić resztę życia.

– Wiem. I dlatego jej go zabrałam.

Wydawała się niewzruszona, siedząc prosto jakby połknęła kij, dłonią trzymając władczo rączkę swojej laski. Wyglądała jak królowa na tronie, z laską w roli berła.

– Chcę, żeby znalazła swój dom gdzie indziej, zaczęła od nowa. Nie chcę, żeby tu została i przeżyła swoje życie zgodnie z ewangelią Toliverów.

– Ale… nic z tego nie rozumiem – sfrustrowany Amos rozłożył ręce. – Sądziłem, że właśnie do tego przygotowywałaś ją przez te wszystkie lata.

– To był błąd, w dodatku bardzo samolubny. Na szczęście, dzięki Bogu, zdałam sobie sprawę z tragedii, zanim się zrobiło za późno, i wystarczyło mi odwagi i… mądrości, żeby ten błąd naprawić – machnęła lekceważąco ręką. – Szkoda twojej energii i mojej, nie każ mi się teraz tłumaczyć. Wiem, że trudno to zrozumieć, ale musisz mi uwierzyć. Kierują mną najszlachetniejsze pobudki.

Zdumiony tym co usłyszał, postanowił spróbować inaczej.

– Ale nie zrobiłaś tego z powodu mylnego przekonania, że jesteś coś winna ojcu Rachel, Williamowi, prawda?

– Oczywiście, że nie! – jej oczy błysnęły gniewem. Słynęły jako „oczy Toliverów”: zielone jak rzadkie szmaragdy, odziedziczone po rodzinie ze strony ojca wraz z kruczoczarnymi niegdyś włosami i dołeczkiem dzielącym jej brodę na pół. – Wiem, że mój bratanek może to tak zinterpretować, albo raczej jego żona – dodała, prychając delikatnie. – W jej pojęciu postąpiłam właściwie, oddając Williamowi to, co mu się od dawna należało. Niech więc Alice Toliver myśli, że sprzedałam farmy w poczuciu winy za krzywdy wyrządzone jej mężowi. Ale nie zrobiłam tego dla niego, lecz dla jego córki. I wierzę, że on to zrozumie – umilkła na chwilę i zamyśliła się, a na jej pomarszczonej twarzy zobaczył zwątpienie. – Chciałabym być tak samo pewna Rachel…

– Mary… – Amos przywołał swój najbardziej przekonujący ton. – Rachel jest taka jak ty. Czy ty potrafiłabyś zrozumieć, gdyby twój ojciec pozbawił cię tego, co ci się słusznie należało – plantacji, domu, miasta, które swoje istnienie zawdzięcza waszej rodzinie – niezależnie od tego, jak ważne miałby powody?

Zauważył zaciśnięcie zębów pod lekko obwisłą skórą policzka.

– Nie, ale żałuję, że tego nie zrobił. Bóg mi świadkiem, że wolałabym, by ojciec nie zostawił mi Somerset.

Teraz patrzył na nią poważnie wstrząśnięty.

– Ale dlaczego? Przecież miałaś wspaniałe życie. Życie, jakiego, tak mi się w każdym razie wydawało, życzyłaś też Rachel, by mogła kontynuować rodzinną tradycję. Według mnie ten kodycyl – machnął dłonią nad dokumentem – jest zaprzeczeniem tego, co robiłaś wcześniej i wszystkiego, w co pozwoliłaś jej uwierzyć, że stanie się jej udziałem.

Mary nagle oklapła w swoim fotelu, jak szkuner, którego żagle opuścił wiatr. Oparła laskę na kolanach.

– Och, Amos, to taka długa historia, zbyt długa, by teraz do niej wracać. Któregoś dnia Percy będzie ci musiał to wszystko wytłumaczyć.

– Co wytłumaczyć, Mary? Co tu jest do tłumaczenia?

I dlaczego kiedyś? I czemu Percy? Nie pozbędzie się go tak łatwo, za bardzo się o nią martwił. Bruzdy wokół oczu i ust pogłębiły się, a jej nieskazitelna skóra jakby zbladła pod swoim oliwkowym odcieniem. Z uporem jeszcze bardziej pochylił się do niej nad biurkiem.

– Jakiej to historii nie znam, Mary? O Toliverach, Warwickach i DuMontach przeczytałem wszystko, co kiedykolwiek wydrukowano, że nie wspomnę, iż przez czterdzieści lat pośród was żyłem. Odkąd znalazłem się w Howbutker, wiem o wszystkim, co was dotyczy. Jeśli mieliście jakieś tajemnice, musiałyby wyjść na jaw. Przecież ja was po prostu znam.

Mary na moment opuściła powieki, ich brązowawo zabarwione fałdy świadczyły o zmęczeniu. Kiedy je podniosła, w jej oczach zobaczył ciepło i serdeczność.

– Kochany Amos. Prawda jest taka, że kiedy się tu pojawiłeś, nasze historie już się dokonały. Poznałeś nas w tych dobrych latach, kiedy wszystkie smutne i tragiczne uczynki były już za nami, a my żyliśmy z ich konsekwencjami. I dlatego chcę oszczędzić Rachel popełnienia tych samych błędów i ponoszenia ich nieuniknionych skutków. Nie mam zamiaru pozostawić jej pod działaniem klątwy Toliverów.

– Klątwa Toliverów? – zaniepokojony Amos zamrugał powiekami. Takie dziwaczne wyrażenia nie pasowały do Mary. Może jednak wiek zrobił swoje. – Nigdy o czymś takim nie słyszałem ani nie czytałem.

– O tym właśnie mówię – posłała mu swój typowy uśmiech, zwykłe uniesienie wargi nad zębami, które – w przeciwieństwie do zębów jej rówieśników, a także jego własnych – nie pożółkły i nie przybrały odcienia klawiszy starego fortepianu.

Nie pozwolił się tak łatwo spławić.

– No dobrze, o co chodzi z tymi konsekwencjami? Posiadałaś – czy też stworzyłaś – bawełniane imperium o zasięgu krajowym. Twój mąż, Ollie DuMont miał jeden z najlepszych domów towarowych w Teksasie, a zakłady Percy’ego Warwicka od lat nie schodzą z listy pięciuset najlepiej prosperujących firm USA. Jakież to „smutne i tragiczne uczynki” doprowadziły do takich skutków? Może mi powiesz?

– Musisz mi uwierzyć na słowo – odparła, prostując ramiona. – Klątwa Toliverów istnieje i doświadczyła nas wszystkich. Percy jest tego w pełni świadomy. I Rachel też będzie, jak tylko przedstawię jej niepodważalne dowody.

– Zostawiłaś jej górę pieniędzy – naciskał dalej, nie chcąc się poddać. – Załóżmy, że kupi ziemię gdzie indziej, założy kolejną Somerset i nową dynastię Toliverów. Czy ta… klątwa, o której mówisz, dalej będzie działać?

W jej oczach błysnęło coś, czego nie potrafić odczytać. Wydęła usta z dziwną goryczą.

– Dynastia oznacza synów i córki, którzy niosą dalej rodzinny sztandar. Pod tym względem Toliverowie nigdy nie byli dynastią, chyba musiało ci to umknąć podczas lektury – mówiła z ironią. – Nie, wtedy klątwa nie zadziała. Po odcięciu pępowiny łączącej z plantacją, klątwa zginie. Żadna ziemia nigdzie na świecie nie będzie miała nad nami takiej mocy jak Somerset. Rachel już nigdy nie sprzeda swojej duszy w imię rodzinnej ziemi, tak jak ja to zrobiłam.

– Sprzedałaś duszę dla Somerset?

– Tak, wiele razy. I Rachel również. Zamierzam zmienić tę tendencję.

Pokonany, osunął się w fotelu. Zaczynał podejrzewać, że chyba rzeczywiście pominął kilka rozdziałów rodzinnej historii założycieli miasta. Podjął ostatnią próbę.

– Mary, ten kodycyl odzwierciedla twój stosunek do najbliższych, twoje ostatnie dla nich życzenia. Pomyśl, jak jego postanowienia wpłyną nie tylko na to, jak zapamięta cię Rachel, ale również na jej relację z Percym, który stanie się właścicielem jej dziedzictwa. Czy tak chcesz zostać zapamiętana?

– Zaryzykuję – powiedziała, ale jej wzrok złagodniał. – Wiem, jak bardzo troszczysz się o Rachel, i wiem, że twoim zdaniem ją zdradziłam. Tak nie jest, Amos. Ja ją uratowałam. Chciałabym ci to wszystko wytłumaczyć, ale po prostu nie ma czasu. Musisz mi zaufać i uwierzyć, że wiem, co robię.

Złożył dłonie na kodycylu.

– Ja mam cały dzień. Susan przesunęła moje spotkania. Mam dla ciebie cały czas świata, więc powiedz mi, o co chodzi.

Wyciągnęła rękę i położyła swoją wąską dłoń z widocznymi niebieskimi liniami żył na jego nieforemnych, kościstych rękach.

– Być może ty masz, mój drogi, ale ja go nie mam. Myślę, że to dobry moment, byś przeczytał list, który znajduje się w drugiej kopercie.

Spojrzał na biały prostokąt, który wyciągnął wcześniej z koperty z kodycylem.

– Ten zostaw na koniec – poinstruowała go wcześniej i teraz nagle, doznając olśnienia, zrozumiał dlaczego.

– Klinika w Dallas – wymamrotał, świadom, że Mary odwróciła głowę i bawi się swoim słynnym naszyjnikiem z pereł, prezentem od męża, który co roku, w rocznicę ślubu darował jej kolejną, aż do dnia śmierci. Było ich pięćdziesiąt dwie, wielkości jaj kolibra, wspaniale pasowały do dekoltu jej zielonego, lnianego kostiumu. To właśnie na nich zatrzymał wzrok po przeczytaniu zawartości koperty, niezdolny spojrzeć jej w twarz.

– Rak nerki z przerzutami – wychrypiał, a jego jabłko Adama wyraźnie się poruszyło. – I nic nie da się zrobić?

– To, co zwykle – odparła, sięgając po szklankę z wodą. – Operacja, chemioterapia, naświetlania. Przedłużyłyby tylko moje dni, a nie życie. Nie zdecydowałam się na leczenie.

Poczuł palący smutek, żrący jak kwas. Zdjął okulary i zacisnął powieki, ściskając grzbiet nosa, by powstrzymać łzy. Mary nie lubiła sentymentalnego okazywania uczuć. Teraz zrozumiał, że w zeszłym miesiącu jeździła do Dallas nie tylko po to, by negocjować cenę Toliver Farms. A oni nic nie wiedzieli – ani Rachel, ani jej odwieczny przyjaciel Percy, ani Sassie, która przez czterdzieści lat prowadziła jej dom, ani jej oddany adwokat… ci wszyscy, którzy ją kochali. Jakie to do niej podobne, do samego końca nie pokazywać kart.

Założył okulary z powrotem na nos i z trudem spojrzał jej w oczy – oczy, które wciąż, mimo otoczki pomarszczonej skóry, przypominały mu kolor wiosennych liści szemrzących wśród kropli deszczu.

– Ile? – zapytał.

– Dają mi trzy tygodnie… może.

W tym momencie przegrał ze swoim smutkiem i otworzył szufladę, w której trzymał zapas chusteczek.

– Przepraszam cię, Mary – mówił, przykładając do oczu ogromy kwadrat białego batystu – ale to dla mnie zbyt wiele jak na jeden raz…

– Wiem, Amos. – Mary zadziwiająco sprawnie powiesiła laskę na oparciu fotela, obeszła biurko i podeszła do niego. Delikatnie przyciągnęła jego głowę do lnianego kostiumu. – Ten dzień musiał kiedyś nadejść, wiesz przecież… dzień pożegnania. Ostatecznie jestem od ciebie o piętnaście lat starsza…

Ścisnął jej dłoń, tak drobną i kruchą. Kiedy to stała się dłonią starej kobiety? Pamiętał ją gładką jak aksamit i bez jednej skazy.

– Wiesz, że wciąż pamiętam tę chwilę, gdy zobaczyłem cię po raz pierwszy? – mówił z zamkniętymi oczami. – To było w sklepie DuMontów. Zeszłaś ze schodów w granatowej sukni, a twoje włosy lśniły w świetle żyrandoli jak czarna satyna.

Czuł, jak uśmiecha się nad jego łysiną.

– Pamiętam. Wciąż miałeś na sobie mundur. Wiedziałeś już, kim był William, i przyszedłeś sprawdzić, co to za ludzie doprowadzili biednego chłopca do ucieczki z domu. Muszę ci powiedzieć, że wydawałeś się nieco oszołomiony.

– Byłem wręcz porażony.

Pocałowała go w czubek głowy i puściła.

– Zawsze bardzo ceniłam sobie naszą przyjaźń, Amos. Chcę, żebyś to wiedział – mówiła, wracając na swoje miejsce – Jak wiesz, nie lubię się roztkliwiać, ale ten dzień, kiedy zawędrowałeś do naszej teksaskiej społeczności, uważam za jeden z najszczęśliwszych.

Amos zatrąbił w chusteczkę.

– Dziękuję, Mary. A teraz muszę ci zadać pytanie: czy Percy wie o twojej chorobie?

– Jeszcze nie. Ale powiem i jemu, i Sassie zaraz po powrocie z Lubbock. Wtedy też zajmę się organizacją pogrzebu. Gdybym zrobiła to wcześniej, wieści o moim rychłym odejściu rozniosłyby się po mieście, zanim zdążyłabym wyjechać z parkingu. Ludzie z hospicjum mają przyjechać tydzień po moim powrocie. Do tego czasu chcę, żeby to zostało między nami – przewiesiła sobie torebkę przez ramię. – A teraz czas już na mnie.

– Nie, proszę, nie idź jeszcze! – zaprotestował, zrywając się na nogi. – Jest przecież wcześnie.

– Nie, Amos, jest już bardzo późno – powiedziała, sięgając za szyję i odpinając sznur pereł. – To dla Rachel – oznajmiła, kładąc je na biurku. – Chciałabym, żebyś jej je przekazał. Będziesz wiedział, kiedy nadejdzie właściwy moment.

– Dlaczego nie dasz jej ich, kiedy się zobaczycie? – spytał, czując w gardle ogień. Bez pereł zdawała się jakby mniejsza, jej ciało było stare i obnażone. Od śmierci Olliego, czyli od dwunastu lat, rzadko widywano ją bez naszyjnika. Nosiła go wszędzie i do wszystkiego.

– Po naszej rozmowie mogłaby ich nie przyjąć, a wtedy co miałabym z nimi zrobić? Nie mogę zostawić ich na pastwę Towarzystwa Ochrony Zabytków. Zatrzymaj je do czasu, gdy będzie gotowa. Z życia, jakiego się spodziewa, dostanie po mnie tylko to.

Przeszedł szybko na drugą stronę biurka. Serce waliło mu jak oszalałe.

– Pojadę z tobą do Lubbock – błagał. – Będę z tobą, kiedy jej powiesz.

– Nie, przyjacielu. Jeśli sprawy nie pójdą po mojej myśli, twoja obecność może was od siebie oddalić, a Rachel musi wierzyć, że jesteś bezstronny. Będzie cię potrzebować, i to niezależnie od tego, jak się wszystko potoczy.

– Rozumiem – powiedział łamiącym się głosem. Mary wyciągnęła rękę i wtedy uświadomił sobie, że chce się z nim pożegnać już teraz. W najbliższych dniach mogą nie mieć okazji, by zrobić to w cztery oczy. Wziął jej chłodną dłoń w swoje kościste ręce. Oczy miał pełne łez mimo całej determinacji, by ta chwila miała tyle godności, co całe życie Mary. – Żegnaj, Mary – powiedział.

Podniosła swoją laskę.

– Żegnaj, Amos. Opiekuj się Rachel i Percym.

– Wiesz, że możesz na mnie liczyć.

Kiwnęła głową. Patrzył, jak stukając laską, idzie do drzwi, z trudem prostując kręgosłup, by utrzymać królewską postawę, tak dla niej typową. Otwierając drzwi, nie obejrzała się, machnęła tylko krótko ręką, a potem wyszła, zamykając je za sobą.Rozdział drugi

Amos stał w ciszy, gapiąc się w przestrzeń niewidzącym wzrokiem i pozwalając łzom spływać po policzkach. Po chwili wciągnął nierówno powietrze, zamknął drzwi na zamek i wrócił do biurka, gdzie dokładnie owinął perły w czystą chusteczkę. Czuł ich chłód i świeżość. Mary musiała całkiem niedawno oddać je do czyszczenia. Palce nie wyczuwały na nich ani krztyny tłuszczu, żadnych śladów Mary. Weźmie je później do domu i przechowa w ręcznie robionym pudełku na listy, jedynej pamiątce po matce, którą postanowił zachować. Zdjął krawat, rozpiął koszulę, żeby rozluźnić kołnierzyk, i przeszedł obmyć twarz do przylegającej do gabinetu łazienki. Wytarł się ręcznikiem, a następnie zaaplikował sobie krople, które lekarz przepisał mu na zmęczenie oczu.

Gdy znalazł się z powrotem za biurkiem, wcisnął guzik interkomu.

– Susan, masz dziś wolne popołudnie. Powieś na drzwiach tabliczkę „Zamknięte” i przełącz nas na automatyczną sekretarkę.

– Dobrze się czujesz, Amos?

– Dobrze.

– A pani Mary? Wszystko z nią w porządku?

– Tak.

Nie uwierzyła mu, to oczywiste, ale ufał swojej sekretarce. Pracowała u niego dwadzieścia lat i wiedział, że nie piśnie słówkiem o podejrzeniach, jakie miała w stosunku do swojego pracodawcy i pani Mary.

– Miłego popołudnia.

– No cóż… w takim razie, do jutra.

– Tak, do jutra.

Jutro. Mdliło go na myśl, co ten dzień przyniesie Rachel, która w tej chwili zapewne doglądała pól bawełny – pól, które jak sądziła, kiedyś będą należeć do niej. Jutro to wszystko się skończy – wszystko, czemu poświęciła swoje dorosłe życie. Ma zaledwie dwadzieścia dziewięć lat i wkrótce stanie się bogata. Może zacząć wszystko od nowa – jeśli zdoła się jakoś pozbierać – ale to będzie już poza Howbutker, a więc i poza tą przyszłością, w której Amos widział miejsce dla siebie. Kiedy umrze Percy, ostatni z przyjaciół tworzących jedyną rodzinę, jaką kiedykolwiek miał, zostanie sam. Matta, wnuka Percy’ego, traktował jak bratanka, ale kiedy się ożeni, jego żona może uznać, że pustkę po Olliem, Mary i Percym lepiej zapełni jej rodzina. Co innego Rachel. Kochała go tak samo, jak on ją i jej dom zawsze byłby dla niego otwarty. Jego starokawalerskie serce nie mogło się doczekać, kiedy Rachel przeprowadzi się do Howbutker, zamieszka w domu Toliverów, tak bardzo przypominając Mary, a potem wyjdzie za mąż i urodzi dzieci, które Amos na stare lata mógłby kochać i rozpieszczać. Więc jutro i dla niego to wszystko się skończy.

Westchnął ciężko i otworzył drzwiczki kredensu. Nigdy w życiu nie pił przed osiemnastą, a i wtedy miał swój limit dwóch szklaneczek szkockiej z podwójną ilością wody. Dziś wyjął z szafki butelkę, wylał ze szklanki wodę i bez wahania zapełnił ją do połowy czerwonym Johnniem Walkerem.

Ze szklanką w dłoni podszedł do okna, za którym rozpościerał się widok na mały ogród pełen kwitnących letnią porą w Teksasie kwiatów – różowych prymulek i niebieskich zawciągów, fioletowych lantan i żółtych nasturcji – posadzonych przy kamiennym murze. Ogród zaprojektował Charles Waithe, syn założyciela firmy. Miał służyć jako psychiczna odskocznia od zniechęcających często prawniczych obowiązków. Dziś nie zadziałał leczniczo, ale przywołał za to wspomnienia, które już sama wizyta Mary wyciągnęła z zakamarków jego pamięci. Na przykład ten dzień, gdy Charles, wtedy mężczyzna pięćdziesięcioletni, odwrócił się od okna i zapytał, czy interesuje go fotel młodszego wspólnika. Był całkowicie zaskoczony, ale i uszczęśliwiony. Otrzymał tę ofertę w niecałe czterdzieści osiem godzin od momentu, gdy oddał swój bilet kolejowy Williamowi Toliverowi, zobaczył na schodach Mary i poznał jej prominentnego męża oraz równie wpływowego Percy’ego Warwicka. Wszystko działo się tak szybko, do dziś kręciło mu się w głowie, gdy myślał, jaki łaskawy okazał się dla niego los – oddanie biletu spowodowało, że spełniły się jego marzenia – praca w zawodzie, miejsce, które mógł nazwać domem, prawdziwie serdeczni przyjaciele.

A wszystko to wydarzyło się na początku października 1945 roku. Dopiero co zwolniono go z wojska, nie miał pracy, nie miał gdzie powiesić kapelusza, jechał do Houston, by odwiedzić siostrę, której prawie nie znał. Pociąg zatrzymał się na krótki postój na małej stacji z napisem: WITAMY W HOWBUTKER, SERCU TEKASASKIEGO PINEY WOODS. Wyszedł na peron, by rozprostować nogi, gdy wbiegł tam kilkunastoletni chłopak o zielonych oczach i włosach czarnych jak krucze pióra, wołając do konduktora:

– Czekajcie! Czekajcie!

– Masz bilet, synu?

– Nie, proszę pana, ja…

– W takim razie będziesz musiał poczekać na następny pociąg. Wszystkie miejsca zajęte aż do Houston.

Amos spojrzał na jego zaczerwienioną twarz, przyspieszony oddech wydobywający się z buzi w postaci małych obłoczków i rozpoznał desperację chłopca uciekającego z domu. Za dużo ze sobą zabiera, zauważył, przypominając sobie własne doświadczenie piętnastolatka chcącego wyrwać się spod pieczy rodziców. Nie udało mu się wtedy. I właśnie w tym momencie wręczył chłopakowi swój bilet.

– Masz. Weź mój – powiedział. – Ja pojadę następnym.

Chłopiec – jak się później okazało, siedemnastoletni bratanek Mary Toliver DuMont – pobiegł czym prędzej i pomachał mu już z pociągu zabierającego go z Howbutker, do którego już nigdy nie miał powrócić na stałe. Amos natomiast nigdy z niego nie wyjechał. Podniósł swoją torbę i udał się do miasta z zamiarem pozostania tam na jedną noc, jednak poranny pociąg odjechał bez niego. Często zastanawiał się nad ironią tego wszystkiego… jak wyjazd Williama stał się jednocześnie jego przyjazdem. Nigdy nie żałował ani jednego dnia spędzonego w tym miejscu. Aż do dziś.

Wypił palący łyk szkockiej. Gdy spływała w dół, wydawało mu się, że to połamane żyletki. „Cholera, Mary, co cię opętało, żeby robić coś tak żałosnego?” Przesunął ręką po łysej czaszce. Cóż takiego pominął, co mogło wyjaśnić – usprawiedliwić – to, co zrobiła? Myślał, że zna na wylot historię Mary, Olliego DuMonta i Percy’ego Warwicka. Czego nie doczytał, dowiedział się z ich ust. Oczywiście, pojawił się w mieście zbyt późno, by zobaczyć na własne oczy początki ich opowieści, ale przecież bardzo starannie nadrobił zaległości. Nigdy nie natknął się na nic – cień plotki, wycinek gazety, czy choćby jedno słowo od ludzi, którzy znali ich całe życie – co mogłoby wyjaśnić, dlaczego Mary odcięła Rachel od jej ojcowizny i unicestwiła marzenie jej życia.

Nagła myśl zawróciła go z powrotem do półki z książkami. Po chwili odnalazł tom, o który mu chodziło, i położył go na biurku. „Czyżby odpowiedź znajdowała się tutaj?” Nie czytał historii założycieli miasta od tamtego października, gdy pomógł Williamowi w ucieczce. Potem w mieście dowiedział się, że rozpoczęto poszukiwania uciekiniera, syna zmarłego Milesa Tolivera, brata Mary Toliver DuMont, która adoptowała chłopca i dała mu wszystko. Wspominając z goryczą, jak potraktowali go rodzice, gdy zawleczono go z powrotem do domu, udał się do biblioteki w poszukiwaniu informacji o bogatych DuMontach, która pomogłaby mu zdecydować, czy powinien zawiadomić władze o kierunku ucieczki dziecka, czy raczej zachować milczenie. Bibliotekarz wręczył mu egzemplarz tej właśnie książki napisanej przez Jessikę Toliver, prababkę Mary. Być może teraz zauważy coś, co rzuciłoby światło na motywy Mary, a co czterdzieści lat temu mu umknęło. Książkę zatytułowano Róże.

Historia zaczynała się jesienią 1836 roku, gdy Silas Toliver i Jeremy Matthew Warwick postanawili wyemigrować do Teksasu. Jako najmłodsi synowie dwóch prominentnych rodzin plantatorów w Karolinie Południowej mieli niewielką szansę zostać panami posiadłości swoich ojców i dlatego postanowili wyprawić się razem i założyć własne plantacje na żyznych glebach, w które podobno obfitowała wschodnia część nowej Republiki Teksasu. W żyłach obydwóch młodzieńców płynęła błękitna krew, pochodzili bowiem z angielskich rodów królewskich, które jednak ze sobą walczyły – Lancasterów i Yorków. W połowie siedemnastego wieku potomkowie tych rodzin, wrogich sobie od czasów Wojny Dwóch Róż, znaleźli się na sąsiadujących ze sobą plantacjach Nowego Świata, niedaleko mającego wkrótce powstać Charleston, które w 1670 roku sami pomogli założyć. Zdani na siebie nawzajem, zakopali topór wojenny i zapomnieli o dzielących ich różnicach, pozostawiając jedynie symbole, które oznaczały ich przynależność do rodów – a mianowicie róże. Warwickowie, wywodzący się z rodu Yorków, sadzili w swoich ogrodach wyłącznie białe róże, a Toliverowie tylko czerwone, symbol rodu Lancasterów.

Do roku 1830 bawełna niepodzielnie królowała na całym Południu, a młodzi synowie marzyli o własnych plantacjach i założeniu miasta, które odzwierciedlałoby najszlachetniejsze ideały ich angielskiej i południowej kultury. Dołączyły do nich inne rodziny, z mniej szlachetnym rodowodem i gorzej wykształcone, które jednak miały te same marzenia oraz szacunek dla ciężkiej pracy, Boga i swojego południowego dziedzictwa. Byli również niewolnicy – mężczyźni, kobiety i dzieci – na których barkach marzenia te miały się spełnić. Wyruszyli na zachód, obierając trasę południową, która zwabiła wcześniej ludzi takich jak Davy Crockett i Jim Bowie. W pobliżu Nowego Orleanu wyjechał im na spotkanie pewien Francuz, wysoki i szczupły, wyprostowany jak struna w swoim siodle. Przedstawił się jako Henri DuMont i zapytał, czy mógłby do nich dołączyć. Miał na sobie doskonale skrojony garnitur w najlepszym gatunku, emanowały z niego elegancja i finezja. On również okazał się arystokratą, potomkiem króla Ludwika VI. Jego rodzina wyemigrowała do Luizjany, uciekając przed okropnościami Rewolucji Francuskiej. Ponieważ nie mógł uzgodnić z ojcem jednolitego stanowiska w kwestii zarządzania ich ekskluzywnym domem towarowym w Nowym Orleanie, chciał założyć w Teksasie własną firmę, bez udziału ojca. Silas i Jeremy bardzo serdecznie go powitali.

Gdyby pojechali odrobinę dalej na zachód, w kierunku miasta dziś nazywanego Corsicaną, informowała czytelników Jessica Toliver, odnaleźliby ziemię, której szukali, teren obfitujący w żyzne czarnoziemy, które miały wydać swoim przyszłym właścicielom obfite plony bawełny i kukurydzy. Kiedy jednak przekroczyli rzekę Sabine na granicy Luizjany i Teksasu, zarówno konie jak i ludzie byli już zmęczeni, a Silas William Toliver, patrząc na porośnięte sosnami wzgórza, zawołał:

– A może tutaj?

Co po angielsku brzmiało: „How about here?”.

Pytanie przechodziło z ust do ust, choć nie tak dokładnie wymawiane i gdzieś na końcu zamieniło się w „How ‘bout cher?” I tak się stało, że miasto nazwano tym pytaniem, na które osadnicy jednogłośnie odpowiedzieli „tak”. Ojcowie założyciele zgodzili się na tę nazwę pod warunkiem, że „ch” zostanie zmienione na „k”. I stąd wzięło się How-but-ker.

Pomimo raczej prowincjonalnej nazwy, pierwsi mieszkańcy zdecydowani byli zachować wysoką kulturę życia codziennego, przywykli do niej bowiem i nie chcieli z niej rezygnować. Wszyscy uważali, że tu, pomiędzy sosnami, życie powinno płynąć tradycyjnym, południowym rytmem. Jak się okazało, tylko nieliczni zostali właścicielami plantacji. Zbyt wiele drzew trzeba było wyciąć, a pagórkowaty teren okazał się trudny. Jeśli człowiek miał chęć i zdolności, mógł wybrać wiele innych zajęć. Niektórzy założyli mniejsze farmy, inni zaczęli hodować bydło, kilku postanowiło się zająć się produkcją nabiału. Sporo osób założyło firmy zgodnie z wytycznymi wypracowanym przez specjalną komisję planowania miasta i zatwierdzonymi w drodze głosowania przez wszystkich członków nowej społeczności. Jeremy Warwick widział swoją przyszłość w wyrębie i sprzedaży drewna. Przewidywał, że rynki zbytu znajdzie w Dallas i Galveston, a także w innych miastach co rusz powstających w nowej republice.

Henri DuMont otworzył w centrum dom towarowy, który z czasem przewyższył elegancją sklep jego ojca w Nowym Orleanie. Poza tym zajął się obrotem nieruchomościami i wynajmował lokale sklepikarzom zwabionym reputacją miasta, słynącego z porządku i praworządności. Howbutker dbało o swoich obywateli, których z kolei charakteryzował zdrowy rozsądek. Ale Silas William Toliver nie miał najmniejszego zamiaru poświęcać się czemuś innemu. Przekonany, że jedynym przeznaczeniem mężczyzny jest ziemia, wraz ze swoimi niewolnikami zajął się uprawą bawełny, zyski przeznaczając na zakup kolejnych terenów. W ciągu kilku lat stał się właścicielem największego terenu leżącego nad rzeką Sabine, która umożliwiała łatwy transport bawełny tratwami prosto do Zatoki Meksykańskiej.

Zgodził się tylko na jedną zmianę tego stylu życia, z którego wizją opuszczał Karolinę Południową. Zamiast zbudować dom na plantacji, postawił go w mieście, ustępując w tym względzie żonie. Wolała zamieszkać bliżej znajomych zajmujących sąsiednie posiadłości, również zbudowane w stylu południowym przy ulicy, której nadano nazwę Houston Avenue. Mieszkali tu również DuMontowie i Warwickowie, dlatego znana była jak ulica Założycieli.

Silas nazwał swoją plantację Somerset, na cześć angielskiego księcia, którego był potomkiem.

Nic dziwnego, że na pierwszym spotkaniu w sprawie założenia miasta, jego projektu i planu zagospodarowania przestrzennego władzę nad nim zgodnie przekazano w głosowaniu Silasowi, Jeremy’emu i Henriemu. Henri, jako że studiował wcześniej historię, wiedział coś niecoś o Wojnie Dwóch Róż i o roli, jaką rody jego kolegów odegrały w tym trzydziestodwuletnim konflikcie. Nie umknęły jego uwadze zabezpieczone pieczołowicie krzewy, które każda z rodzin przywiozła tutaj ze sobą, zadając sobie dodatkowy trud, i rozumiał ich znaczenie. Po spotkaniu postanowił dać im pod rozwagę pewną sugestię. Zaproponował mianowicie, żeby hodowali w swoich ogrodach obydwa kolory, aby posadzili zarówno białe, jak i czerwone kwiaty w równych ilościach, by zademonstrować panującą między nimi jedność.

Odpowiedziało mu krępujące milczenie. Henri położył dłoń na ramieniu obydwu mężczyzn i powiedział cicho:

– Wystąpią między wami różnice. To nieuniknione, przywieźliście je ze sobą pod postacią tych róż.

– One symbolizują nasze pochodzenie, to kim jesteśmy – oponował Silas Toliver.

– To prawda – zgodził się Henri. – Reprezentują to, kim jesteście, każdy z osobna, ale teraz powinny symbolizować to, kim jesteście i co stanowicie razem. Jesteście ludźmi odpowiedzialnymi. Odpowiedzialność nakazuje, by rozwiązywać konflikty pokojowo, a nie prowadzić wojny. Jeśli w waszych ogrodach kwitnąć będą symbole tylko jednego rodu, z wykluczeniem tego drugiego, oznaczać to będzie, że wciąż dopuszczacie między sobą możliwość wojny – w najlepszym przypadku ostracyzmu – jako alternatywę, którą wybrali kiedyś wasi przodkowie w Anglii.

– A co z tobą? – zapytał jeden z nich. – Przecież jesteśmy tu razem. Co ty będziesz hodował w swoim ogrodzie?

– To oczywiste – Francuz rozłożył ręce w geście tak charakterystycznym dla swojego narodu. – Białe i czerwone róże, a cóż by innego? Będą mi przypominać o moich obowiązkach względem naszej przyjaźni i wspólnie podjętych wysiłków. A jeśli kiedykolwiek się zdarzy, że was obrażę, wyślę czerwoną różę jako symbol prośby o przebaczenie. Natomiast gdy otrzymam takową, prześlę z powrotem białą na znak wybaczenia.

Pozostali dwaj zastanowili się nad tym, co powiedział.

– Jesteśmy ludźmi dumnymi – przyznał w końcu Jeremy Warwick. – I trudno przychodzi nam przyznać się do błędu, szczególnie komuś, kogo obraziliśmy.

– I równie trudno przechodzą nam przez gardło słowa przebaczenia – odezwał się Silas Toliver. – Mając w ogrodzie zarówno białe, jak i czerwone róże, będziemy mogli prosić o wybaczenie i wybaczać bez słów – dodał i zamyślił się na chwilę. – A co jeśli… wybaczenia nie będzie? Co wtedy? Czy powinniśmy posadzić też różowe kwiaty?

– Różowe?! – z pogardą powtórzył Henri. – Cóż za kolor bez wyrazu dla tak szlachetnego kwiatu! Nie, panowie, proponuję tylko biały i czerwony. Obecność czegokolwiek innego każe spodziewać się rzeczy nieprzewidywalnych. Przecież wśród ludzi dobrej woli o szczerych i czystych intencjach nie ma miejsca na błędy, niewłaściwą ocenę sytuacji czy zwykłe gafy, których nie można wybaczyć. No i co wy na to?

W odpowiedzi Jeremy uniósł swój kieliszek z szampanem, a Silas zaraz zrobił to samo.

– Racja! – zawołali zgodnie. – Wypijmy za czerwone i białe. Niech już zawsze rosną w naszych ogrodach.

Amos z westchnieniem zamknął książkę. Fascynująca lektura, ale dalsze czytanie nie miało sensu. Kończyła się optymistyczną listą oczekiwanego potomstwa, które miało kontynuować świetne tradycje patriarchów rodu i ich potomków, czyli Percy’ego Warwicka, Olliego DuMonta oraz Milesa i Mary Toliverów. W roku wydania książki, 1901, Mary miała zaledwie roczek, a chłopcy po pięć lat. Odpowiedzi, których szukał, kryło ich dalsze życie. W Różach nie znajdzie wskazówki, jakie tragiczne wydarzenia rodzinne wpłynęły na dzisiejsze decyzje Mary. Co to mogło być?

Wiadomo, że choć byli bardzo dobrymi przyjaciółmi na gruncie towarzyskim, pracowali i mnożyli swoje fortuny oddzielnie. Ta zasada, ustalona na samym początku, mówiła, że każdy w interesach radzi sobie sam, czy to w czasach świetności czy kryzysu – nie licząc na pomoc finansową innych. „Nie będziesz dłużnikiem ani wierzycielem”, brzmiała ta niezbyt dobrosąsiedzka maksyma, ale o ile Amos się orientował, nigdy nie została pogwałcona. Toliverowie uprawiali bawełnę, Warwickowie pozyskiwali drewno, a DuMontowie handlowali luksusowymi produktami i nigdy – nawet gdy Mary Toliver poślubiła Olliego DuMonta – nie połączyli swoich firm ani żaden nie korzystał ze środków drugiego.

Dlaczego więc Mary zapisała Somerset Percy’emu?

„Kiedy się tu pojawiłeś, nasze historie już się dokonały” – powiedziała Mary, a on zaczynał w to wierzyć. Tylko jeden człowiek mógł go oświecić. Miał ochotę wtargnąć do Warwick Hall, waląc w drzwi i zażądać od Percy’ego, by ten natychmiast powiedział mu, dlaczego Mary sprzedała swoje imperium, zostawiła mu w spadku plantację, która od stu sześćdziesięciu lat należała do jej rodziny, i pozbawiła ojcowizny wnuczkę swojego brata, którą kochała całym sercem. Co na litość boską, sprawiło, że w ostatnich tygodniach życia sporządziła niewiarygodny i nieodwracalny kodycyl?

Jako jej adwokat nie miał jednak wyjścia, musiał dławić się swoim milczeniem i wierzyć, że konsekwencje tego niespodziewanego zwrotu wydarzeń nie będą tak drastyczne, jak się obawia. Życzył Mary szczęścia w jutrzejszej rozmowie, kiedy zrzuci tę bombę na Rachel. Serce mu się krajało na samą myśl o tym, ale w ogóle by się nie zdziwił, gdyby Rachel zamówiła na jej grób różowe róże. Smutny całun dla pamięci Mary. I cóż za tragiczne zakończenie tej szczególnej relacji, która je łączyła.

Już lekko wstawiony, kręcąc głową, Amos wstał z krzesła i wsunął zarówno kodycyl, jak i list z powrotem do kopert. Przez głowę przemknęło mu, żeby wrzucić je do kosza, potem wzruszył tylko ramionami, po czym omijając meble, podszedł do szafy z dokumentami i umieścił ostatnie życzenia Mary DuMont we właściwym miejscu.Rozdział siódmy

– Mary, czy mogę cię prosić na chwilę do gabinetu?

Zaskoczona Mary podniosła wzrok znad fasolki, którą obierała ze strąków wprost na fartuch. Miles stał w drzwiach kuchni.

– Oczywiście – odparła niepewnym tonem. Ostatnio był dla niej taki szorstki, taki niepodobny do delikatnego i droczącego się z nią brata, jakiego znała dotychczas. Chcąc go zadowolić, przesypała fasolkę z fartucha do kosza na kolanach Sassie. Obydwie uniosły brwi, wymieniając zdziwione spojrzenia. Przez cały zeszły miesiąc gospodyni wielokrotnie zauważała, że sposób, w jaki pan Miles odnosi się do swojej młodszej siostry, „woła o pomstę do nieba”.

Posłusznie szła za bratem do pokoju przy bibliotece, skąd ich ojciec zarządzał plantacją. Miles zaczął go teraz nazywać „gabinetem”, wcześniej był to po prostu „pokój papy”. To jeden z wielu szczegółów dotyczących plantacji, który ją martwił. Brat znikał nie wiadomo gdzie z czerwonymi księgami rachunkowymi plantacji pod pachą. Mary chciała zażądać, żeby jej je pokazał, ale nie odważyła się. To nie był dobry moment na dopominanie się o swoje prawa – by przedstawił jej, jak zamierza zarządzać Somerset. Obawiała się, że Miles może wprowadzić w życie swoje teorie, które wcześniej wywoływały między ojcem a synem tak wiele kłótni przy rodzinnym stole.

Vernon Toliver wierzył, że właściciel ziemski powinien ściśle kontrolować wszystko, łącznie z tym, jak jego dzierżawca traktuje żonę, a także jak obchodzi się z koniem. Syn był przeciwny takiemu podejściu do drugiego człowieka, twierdząc, że jest ono złe i despotyczne, podobnie jak cały ten system dzierżawy. Vernon Toliver nie widział nic złego w tym, że właściciel ziemski dzierżawi swoją ziemię ludziom zbyt biednym, by mogli pozwolić sobie na własną farmę, w zamian za część ich zbiorów. Zło pojawiało się w momencie, kiedy ludzie ci nie zostali właściwie za swoją pracę wynagrodzeni oraz jeśli właściciel nie dotrzymał wszystkich warunków umowy. Nie odpowiadał za postępowanie innych plantatorów. Nie miał mocy naprawiać nadużycia całego systemu. Mógł jedynie na swoim przykładzie pokazać innym, jak powinien on działać. Czyżby Miles nie zauważał, że dzierżawcy w Somerset byli najlepiej ubrani, odżywieni i w ogóle zaopatrzeni pod każdym względem? Najsprawiedliwiej traktowani ze wszystkich w całym wschodnim Teksasie?

Miles argumentował, że i tak pozostają chłopami pańszczyźnianymi, a oni ich panami, których tamci boją się jak samego Boga. Powinno powstać prawo, które pozwoliłoby zaliczać czynsze na poczet wartości ziemi, którą uprawiają. W momencie gdyby zapłacili całość, mogliby płacić właścicielowi tylko opłatę za prawo eksploatacji gruntu.

Mary widziała, jak przy tego rodzaju propozycjach twarz jej ojca bladła.

A teraz to ona odczuwała podobny odpływ krwi na myśl, że Miles może zechcieć udowodnić, iż łagodniejsze traktowanie dzierżawców wszystkim przyniesie korzyść. Już za niecały miesiąc żniwa i potrzebowali teraz każdego centa, by spłacić hipotekę. Bardzo chciała porozmawiać z Lenem, ich nadzorcą, ale Miles codziennie zabierał i powóz, i araby, zostawiając w stajni jedynie starą klacz niezdolną już dojść do plantacji. Nie mogła się doczekać, żeby w końcu zobaczyć, jak ojciec prowadził księgi, ale kiedy nie miał ich brat, znajdowały się w zamkniętej szufladzie. Tylko Miles miał klucz.

Kochała swojego brata, ale powoli zaczynała postrzegać go jako wroga wszystkich jej marzeń i nadziei, a w szczególności wroga pamięci i woli ojca. W posiadłości Toliverów powstały dwa obozy. Po swojej stronie miała tylko Sassie. Cała reszta – służba, matka i wszyscy ich znajomi oprócz neutralnego Olliego – stanęli po stronie Milesa. Boże, przebacz, ale miewała takie myśli, w których życzyła bratu czegoś złego, żeby jakiś niezbyt groźny wypadek zmusił go do oddania zarządu plantacji w jej ręce. Jeśli nie to, miała nadzieję, że wkrótce znudzą go te nowe obowiązki i uświadomi sobie, że nie ma do tego smykałki.

– Chodzi o mamusię? – zapytała, siadając przed wielkim sosnowym biurkiem, które w 1865 roku Robert Warwick sprezentował Jamesowi Toliverowi.

– Nie, chodzi o ciebie – odparł Miles nauczycielskim tonem, który zaczął przybierać, odkąd stał się panem domu. Usiadł za biurkiem jak jakiś profesor, oparł się na łokciach, splatając długie szczupłe palce, sztywny jak nakrochmalone mankiety jego koszuli. – Mary, na pewno zgodzisz się ze mną, że wszyscy przeżywamy teraz bardzo trudny czas.

Mary kiwnęła głową. Zbierało się jej na płacz, gdy pomyślała, ile ciepła było kiedyś między nimi.

– Coś się naszej rodzinie przydarzyło, coś co wykracza poza smutek z powodu śmierci papy. Zresztą, taki smutek powinien nas połączyć. A w tym przypadku testament papy sprawił, że i w mamie, i we mnie w ogóle nie zostało dla papy zbyt wiele dobrych uczuć. Jesteśmy rozgoryczeni i rozczarowani. Mama czuje się upokorzona. Żadne z nas nie potraktowało cię sprawiedliwie, zdaję sobie z tego sprawę. Właściwe zmusiliśmy cię, żebyś czuła się winna za to, co się stało i tego bardzo żałuję, Mary, naprawdę. Jednak prawda jest taka, że za każdym razem, gdy na ciebie spojrzę, nie mogę się oprzeć odczuciu, że jakiś sposób jesteś odpowiedzialna za treść tego testamentu.

– Miles…

Brat podniósł dłoń.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: