Rozkwit magii - ebook
Rozkwit magii - ebook
Nora Roberts, której powieści regularnie trafiają na pierwsze miejsce listy bestselerów „New York Timesa”, autorka Początku oraz Z krwi i kości, domyka swą najnowszą oszałamiającą trylogię, która zdaniem krytyków „dorównuje takim apokaliptycznym klasykom jak Bastion Stephena Kinga”.
Po tym, jak pandemia nazwana apokalipsą zniszczyła cywilizację, na świecie rozpowszechniła się magia, a Fallon Swift od dziecka poznawała jej zasady. Młoda kobieta nie zazna spokoju, dopóki nie uwolni ludzi, których rząd lub fanatyczni Wojownicy Czystości od lat odczłowieczają, bez ustanku ich ścigając bądź zamykając w laboratoriach. Fallon pragnie uratować nawet tych, którzy ze strachu lub słabości są współwinni tego zła – o ile, oczywiście, sami tego zechcą.
Umocniona więzią, która połączyła ją z walczącym u jej boku Duncanem, Fallon zdołała już uratować mnóstwo zmiennokształtnych, elfów i zwykłych ludzi. Teraz musi pomóc im uśmierzyć ból, jak również ponownie odkryć w sobie światło i wiarę. Bo choć od czasu narodzin jest Tą Jedyną, to nadal jest jedna. A mając stawić czoła dawnej nemezis, postanawiając zdobyć bastion przeciwnika i podążając za swoim przeznaczeniem – by wreszcie przywrócić mistyczną tarczę, która ongiś chroniła wszystkich – będzie potrzebowała za sobą armii...
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8177-647-9 |
Rozmiar pliku: | 2,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
PROLOG
Na tarczę, jedną z siedmiu wykutych w mrokach dziejów, by broniły ciemności dostępu do świata, padła pojedyncza kropla krwi.
I w ten oto sposób tarcza osłabła, a ciemność z pajęczą cierpliwością przyczaiła się w oczekiwaniu. Mijały dekady, rana zaś pod trawą i ziemią zaczęła się rozrastać.
Ostatniego dnia tego starego porządku świata pewien dobry człowiek w swej naiwności sprawił, że tarcza pękła. Siły ciemności wynagrodziły go za to śmiertelną infekcją, która rychło zaczęła przeskakiwać z mężczyzny na żonę, z rodzica na dziecko, z jednego nieznajomego na innego. Choć umierający świat próbował się jakoś pozbierać, jego struktury – rządy, technologie, prawa, transport, komunikacja – rozpadały się w pył.
Świat skończył się hukiem i skowytem, krwią i bólem, strachem i histerią. Kasjer wręczający resztę klientowi, matka karmiąca dziecko, biznesmeni ściskający sobie dłonie – zwyczajne ludzkie kontakty sprawiały, że śmierć rozprzestrzeniała się po świecie niczym trująca chmura.
Zginęły miliardy.
Nazwano to apokalipsą – bo to właśnie przyniosła owa zabójczo szybka choroba, na którą nie było lekarstwa, a która z jednaką satysfakcją uśmiercała łajdaków, co niewinnych, mężów stanu, co anarchistów, dobrze sytuowanych, co tych bez grosza.
Podczas gdy miliardy umierały, ci, którzy przetrwali – ci odporni – walczyli o przeżycie jeszcze jednego dnia, o jedzenie, utrzymanie schronienia, a wreszcie o ucieczkę i uniknięcie niekontrolowanej przemocy, jaka się rozpętała. Bo niektórzy, nawet w tak tragicznej chwili, palili, plądrowali, gwałcili i zabijali li tylko dla czystej przyjemności.
Przez trującą chmurę, która spowiła świat, błysnęło światło. Ciemność zaczęła pulsować. Moce, długo uśpione, teraz się przebudziły. Jedne rozkwitły jasnością, inne wybrały czerń. Lecz rozkwitły.
Z nastaniem magii zaczął się wzmagać cichy szmer.
Niektórzy zaakceptowali te cuda, podczas gdy inni się ich bali. A byli tacy, co je znienawidzili.
Odmienni – ci pozostali odbiegający od normy – zawsze budzili nienawiść w niektórych sercach. Ci, których nazwano Niesamowitymi, stawili czoła lękowi i nienawiści tych, którzy na nich polowali. Rządy, rozpaczliwie usiłujące utrzymać się u władzy, starały się ich zgarnąć i uwięzić, a potem prowadziły na nich eksperymenty.
Osoby dysponujące magicznymi mocami ukrywały się lub walczyły z tymi, którzy nade wszystko ukochali nietolerancję i powoływali się na bezwzględnego, zaciekłego boga, by torturować i zabijać.
Ukrywały się lub walczyły z tymi, którzy wybrali ciemność.
W noc, gdy szalała burza, dziecko, którego światło rozbłysło w chwili śmierci dobrego człowieka, wzięło pierwszy oddech. Narodziło się z miłości i poświęcenia, z nadziei i walki, z siły i rozpaczy.
Z tym pierwszym krzykiem, łzami matki, silnymi dłońmi mężczyzny, który pomógł jej wydostać się na świat, wojowniczka, przywódczyni, ta Jedyna, uczyniła pierwszy krok ku swemu przeznaczeniu.
Magia poczęła wybijać rytm.
W następnych latach rozszalały się wojny – między ludźmi, między ciemnością i światłem, między tymi, którzy starali się przetrwać i coś zbudować, a tymi, którzy chcieli niszczyć i rządzić na gruzach.
Dziecko tymczasem rosło, podobnie jak jego moce. Ucząc się, błądząc i triumfując, stawiało następne kroki. Aż pewnego razu młoda dziewczyna pełna wiary i cudu sięgnęła w ogień, skąd podjęła miecz i tarczę. Stała się Jedyną.
Magia jęła przybierać na sile.Rozdział pierwszy
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Wokół młodej kobiety szalała burza. Lały się miotane wiatrem strugi ulewnego deszczu, biły z trzaskiem pioruny, po niebie przetaczały się ogłuszające grzmoty. Burza szalała także w niej, wiedziała jednak, że musi stawić tamę zalewającym ją potokom gniewu.
Dziś sprowadzi śmierć – swoim mieczem, swoimi mocami, swoimi rozkazami. Odpowie za każdą przelaną kroplę krwi – taki był ciężar dowództwa, pogodziła się z tym.
Fallon Swift nie miała jeszcze nawet dwudziestu lat.
Dziewczyna dotknęła palcami bransolety, którą nosiła na nadgarstku. Sama ją wyczarowała z drzewa, które zniszczyła w przypływie złości. Ku przestrodze wyryła na niej słowa przypominające jej, żeby już nigdy nikogo ani niczego w gniewie nie niszczyć.
_Solas don Saol._
Światło dla życia.
Znów pomyślała, że dziś sprowadzi śmierć, ale innym pomoże żyć.
Przebijając spojrzeniem burzę, przyjrzała się zamkniętemu kompleksowi wojskowemu. Mallick, jej nauczyciel magii, zabrał ją do podobnego ośrodka, kiedy skończyła czternaście lat. Jednak tamte budynki były opustoszałe, unosił się w nich tylko smród czarnej magii, walały się zwęglone szczątki ludzkie oraz pobrzmiewały echa krzyków torturowanych. Ten kompleks mieścił ponad sześćset osób – dwieście osiemdziesiąt personelu i trzysta trzydzieścioro dwoje więźniów. Według informacji zebranych przez wywiad czterdzieścioro siedmioro z tych więźniów nie ukończyło jeszcze dwunastu lat.
Miała w głowie każdy centymetr tego kompleksu zabudowań – każde pomieszczenie, każdy korytarz, kamerę i alarm. Sporządziła nawet jego szczegółowe mapy, miesiącami planowała tę misję. Miała to być największa misja ratunkowa, jaką podjęła w ciągu trzech lat, które minęły, odkąd zaczęła zbierać armię i formować ruch oporu, a potem, gdy wraz z rodziną zostawiła dom i wyjechała do Nowej Nadziei.
Jeżeli temu nie podoła…
Poczuła na ramieniu czyjąś dłoń – jej dotyk zawsze ją uspokajał. Odwróciła głowę i spojrzała na swojego ojca.
– Damy radę – powiedział Simon.
Odetchnęła głęboko.
– Czar na kamery monitorujące – wyszeptała i przekazała elfom tę wiadomość w myślach, żeby dały znać poszczególnym grupom.
Teraz ludzie siedzący przed ekranami będą widzieli tylko drzewa, deszcz i bagnisty teren.
– Rozbroić alarmy – szepnęła.
Po czym wraz z innymi wiedźmami wypowiedziała starannie zaklęcie.
Burza nadal szalała.
Gdy powiadomiono ją, że wszystko gotowe, zignorowała ściśnięcie serca i wydała rozkaz:
– Łucznicy.
Wieże strażnicze należało unieszkodliwić szybko i cicho. Fallon poczuła, jak Tonia, główna łuczniczka, przyjaciółka i krew z jej krwi, napina cięciwę i wypuszcza strzałę. Skupionymi szarymi oczyma Fallon obserwowała, jak strzały trafiają do celu, a z wież rozmieszczonych w czterech rogach więzienia spadają strażnicy. Następnie ruszyła pod ogrodzenie, tam zaś skupiła się na elektronicznie sterowanych bramach, które rozbroiła dzięki mocy.
Na jej znak żołnierze wtargnęli do środka, elfy zaczęły się wspinać po murach i ogrodzeniach, zmiennokształtni przeskakiwali, pomagając sobie zębami i pazurami, a duszki przemykały górą dzięki skrzydłom.
Synchronizacja, pomyślała, kiedy komunikowała się bezgłośnie z dowódcą elfów Flynnem oraz Tonią. Musieli wedrzeć się przez trzy bramy równocześnie, a przywódca każdej z drużyn skoncentrować swe siły na najważniejszych sprawach. Trzeba było zniszczyć łączność, wyeliminować strażników, zdobyć arsenał, zabezpieczyć laboratorium. I nade wszystko ochronić więźniów.
Zerknęła po raz ostatni na tatę, a widząc odwagę i determinację malujące się na tej kochanej twarzy, której całkowicie ufała, wydała rozkaz.
Dobywszy miecza, samą mocą spowodowała eksplozję zamków w głównych drzwiach, po czym wpadła do środka i rozwaliła kolejne.
Przez jej umysł przemykały obrazy wspomnień z więzienia w Hatteras, które widziała, gdy miała czternaście lat. Było tyle podobieństw… Różnica tylko taka, że tutaj żołnierze żyli i sięgali po broń. Padły pierwsze strzały, mocą jednak sprawiła, że pistolety stanęły w ogniu, więc strażnicy odrzucili je, krzycząc z bólu.
Wciąż atakując mieczem i osłaniając się tarczą, przedzierała się przez zastępy wroga. Podczas walki słyszała krzyki, jęki i błagania dobiegające zza stalowych drzwi. Czuła strach, przemożną nadzieję, ból i dezorientację uwięzionych.
Owładnięta tymi emocjami powaliła pędzącego do komunikatora żołnierza, a następnie cięła mieczem urządzenie i poraziła mocą cały system. Posypały się iskry i po chwili monitory pokazywały tylko czerń.
Na stopniach metalowych schodów zadudniły buciory. Kiedy strzały przecięły ze świstem powietrze, biegnących spotkała śmierć. W tarczę Fallon uderzył pocisk, lecz błyskawicznie odbiła go z powrotem do strzelającego, równocześnie obracając się ku żelaznym drzwiom, które od środka więzienia ktoś zdołał zabezpieczyć.
Dmuchnięciem mocy otworzyła je na oścież, po czym zdjęła dwóch strażników i wskakując pomiędzy skręcone pasma dymiącego metalu, cięła mieczem trzeciego, aż w końcu pobiegła ku prowadzącym w dół schodom.
Zewsząd dobiegały okrzyki wojenne. Jej wojska rozproszyły się, tłumnie pojawiając się w koszarach, biurach, mesie, kuchni, szpitalu.
Fallon jednak, wraz z towarzyszącymi jej ludźmi, skierowała się do laboratorium i znajdującej się w nim sali tortur. Zastali tam kolejne żelazne drzwi. Na nowo przypuściła atak mocą, ale przerwała w pół oddechu przed wybuchem, gdyż wyczuła za nimi coś więcej, coś mrocznego.
Magia – czarna i złowroga.
Podniosła dłoń, by wstrzymać drużynę. Zmuszając się do zachowania cierpliwości, skoncentrowała uwagę. Była teraz ucieleśnieniem skupienia – wysoka dziewczyna w zrobionych przez elfy butach i skórzanej kamizelce, z krótko obciętymi czarnymi włosami i oczyma zamglonymi od mocy.
– Cofnijcie się! – nakazała, po czym zawiesiła tarczę na ramieniu, a miecz schowała do pochwy i przytknęła dłonie do drzwi, ich obramowania z grubego metalu i zamków.
– Pułapka – mruknęła. – Kiedy je rozwalimy, wybuchną. Cofnijcie się!
– Fallon.
– Cofnijcie się! – nakazała ojcu. – Mogę je rozbroić, ale to za długo potrwa. – Sięgnęła po tarczę i miecz. – Trzy, dwa…
Pchnęła moc, światło przeciw ciemności.
Drzwi eksplodowały, tryskając ogniem i postrzępionymi płonącymi kawałkami metalu. Odłamki zadudniły o jej tarczę, przeleciały ze świstem obok i wbiły w ścianę za nią. Wskoczyła w sam środek.
Ujrzała mężczyznę. Leżał przykuty do stołu laboratoryjnego nagi, ze szklistymi oczyma, z twarzą bez wyrazu. Inny człowiek, w kitlu, zrobił salto do tyłu, skoczył na ręce i błyskawicznie wspiął się na ścianę w głębi pomieszczenia.
Fallon posłała wiązkę mocy w sufit i po chwili ten w kitlu spadł bezwładnie. W tym czasie Simon wpierw zdołał zrobić unik przed trzecim mężczyzną, który zamachnął się na niego skalpelem, a następnie powalić go szybkim ciosem pięści.
– Sprawdźcie, czy ktoś tu jeszcze jest – zadysponowała dziewczyna. – Skonfiskujcie wszystkie akta. Dwie osoby zabezpieczają ten odcinek, pozostali sprawdzą resztę piętra.
Podeszła do mężczyzny na stole.
– Możesz mówić?
Usłyszała jego myśli, gdy usiłował złożyć je w słowa.
_Torturowali mnie –_ brzmiało jego pierwsze przesłanie_. – Nie mogę się ruszyć. Pomóż mi, proszę. Pomożesz?_
– Jesteśmy tu po to, żeby pomóc – odparła, przyglądając się badawczo jego twarzy, po czym wsunęła miecz do pochwy. Siłą woli wytłumiła chaos toczącej się piętro wyżej walki i skupiła się na kontakcie między umysłami.
– Mamy tu kobietę! – zawołał Simon. – Odurzona i poraniona, ale oddycha.
_Krzywdzili nas, zadawali ból. Pomóż._
– Tak. – Fallon położyła dłoń na klamrze, którą mężczyzna był przymocowany do stołu. Metal puścił ze szczękiem. – Jak długo tu jesteś?
_Nie wiem. Nie mam pojęcia. Proszę, proszę._
Obeszła stół, żeby odpiąć klamrę przytrzymującą drugi nadgarstek.
– Wybrałeś ciemność, kiedy się tu znalazłeś czy już wcześniej? – zapytała.
Zerwał się, a na jego twarzy malowała się złośliwa satysfakcja, kiedy cisnął w nią błyskawicą. Fallon bez wysiłku odbiła piorun tarczą i przebiła nim mężczyznę.
– Chyba nigdy się tego nie dowiemy – wymamrotała.
– Jezu Chryste, Fallon. – Simon stał z nieprzytomną kobietą przewieszoną przez ramię i z wyciągniętym pistoletem.
– Musiałam się upewnić. Możesz ją zabrać do lekarza?
– Tak.
– Sprawdzimy resztę.
Kiedy skończyli, okazało się, że mają do przewiezienia czterdziestu wrogów wziętych do niewoli. Resztę musieli pochować. Potem na teren weszli lekarze, żeby opatrzyć rannych, Fallon zaś rozpoczęła żmudny proces weryfikowania więźniów przetrzymywanych w celach.
Wiedziała, że niektórzy mogą się okazać tacy jak ten w laboratorium. Inni mają potrzaskane umysły, a to mogło sprowadzić niebezpieczeństwo na innych.
– Odpocznij – polecił Simon i wepchnął jej w dłonie kubek z kawą.
– Jest kilkoro niestabilnych – zauważyła. Łapczywie wypiła gorący napój, przyglądając się twarzy ojca. Jego orzechowe oczy patrzyły bystro, gdy ścierał z niej krew. Dawno temu, w innych czasach, był żołnierzem i teraz, znów nim się stał. – Muszą trafić do jednego z centrów leczenia – powiedziała. – Potem będzie można ich wypuścić. Dlaczego zawsze odnoszę wrażenie, że ich więzimy?
– Nie powinnaś tak myśleć, niczego takiego nie robimy. Niektórzy już nigdy nie dojdą w pełni do siebie, a mimo to puścimy ich wolno, o ile nie będą stanowili poważnego zagrożenia. A teraz powiedz mi, skąd wiedziałaś, że ten drań na stole w laboratorium jest zły?
– Po pierwsze, nie był tak potężny, jak mu się wydawało, nie wszystko ukrył. Ale na logikę biorąc, do myślenia dawały już te zaklęcie w drzwiach i czary. Ten drugi magiczny w laboratorium był elfem. Złym elfem – dodała z półuśmiechem. – Elfy są świetne w otwieraniu zamków, ale nie potrafią ich zaczarować. Wyczułam puls czarodzieja, gdy otworzyłam pierwszą klamrę. Serce nie biłoby mu tak szybko, gdyby był pod wpływem środków paraliżujących.
– Ale otworzyłaś drugą klamrę.
– Równie dobrze mógł to zrobić sam. – Wzruszyła ramionami. – Miałam nadzieję, że uda mi się go przesłuchać, ale… no cóż. – Dopiła resztę kawy, błogosławiąc w myślach swoją matkę i inne czarownice, które stworzyły Tropiki, by uprawiać w nich kawowce. – Wiesz, co się stało z kobietą, którą zrzucili ze stołu?
– To duszek. Już nigdy nie będzie latać, wycięto jej większość lewego skrzydła, ale żyje. Twoja mama opiekuje się nią w polowym ambulatorium.
– Dobrze. Ten duszek ma szczęście, że go nie zabili, a tylko zrzucili ze stołu. Jak tylko lekarze obejrzą rannych jeńców, chcę, żebyś ich przesłuchał. Wiem, że to dla ciebie będzie trudne – dodała. – To żołnierze, a większość z nich tylko słuchała rozkazów.
– To żołnierze – zgodził się – którzy stali z boku, albo torturowali więźniów i przetrzymywali dzieci w celach. Nie, słonko, to nie będzie dla mnie trudne.
– Mogłabym to zrobić bez ciebie, ponieważ trzeba to zrobić, tylko nie wiem jak.
Pocałował ją w czoło.
– Nigdy nie będziesz musiała się tego dowiadywać – odparł.
Wdała się w rozmowę z magicznymi dziećmi, które siłą zabrano niemagicznym rodzicom, dwoje połączyła z rodzicem – z krwi lub z wyboru – przebywającym w oddzielnej celi. Rozmawiała też z ludźmi, którzy siedzieli w zamknięciu od lat, i z tymi, których aresztowano ledwie kilka dni wcześniej. Odhaczyła każdego w aktach prowadzonych starannie przez dowódcę więzienia, który zginął podczas ataku. Przejrzała też przerażające rejestry eksperymentów wykonywanych w laboratorium.
Obaj Mroczni Niesamowici – czarodziej i elf – którzy w nim pracowali, ukrywali swą prawdziwą naturę, więc wywiad nie ujawnił nikogo magicznie uzdolnionego wśród pracowników więzienia.
Pomyślała, że wywiad wszystkiego nie załatwia, gdy oznaczyła czarodzieja jako nieżyjącego, a elfa jako jeńca wojennego.
Burza tymczasem minęła i wstawał już świt, gdy robiła ostatni obchód po budynku. Tu i ówdzie ekipy sprzątające ścierały krew plamiącą betonowe podłogi, ściany i schody. Grupa zaopatrzeniowa zbierała wszystko, co było warte zabrania – racje żywnościowe, sprzęt, pojazdy, broń, ubrania, buty, środki medyczne. Wszystko miało zostać wciągnięte do rejestru, a następnie rozdzielone między najbardziej potrzebujących lub wstawione do magazynów.
Oddział funeralny kopał groby. Zbyt wiele grobów, pomyślała Fallon, wyszedłszy na zewnątrz na błotnisty teren. Szczęściem dziś nie musieli wykopywać żadnego dołu dla nikogo ze swoich, a to oznaczało udaną akcję.
Spomiędzy drzew wychynął Flynn, któremu jak zawsze towarzyszył wilk imieniem Lupa.
– Siedmiu więźniów potrzebuje dalszego leczenia – powiedział. – Twoja mama pomaga w ich transporcie do Cedarsville. To najbliższa klinika, która leczy tego typu obrażenia. Reszta jedzie do ośrodka w Hatteras.
– Dobrze.
Pomyślała, że Flynn – szybki, bo w końcu był elfem, kompetentny i twardy jak skała, w którą potrafił się wtopić – zdążył poznać jej matkę i biologicznego ojca jeszcze jako nastolatek. Teraz – już mężczyzna – należał do grona dowódców.
– Potrzebujemy tu zmianowych oddziałów zabezpieczających – ciągnęła. – Hatteras jest bliskie przepełnienia, więc ten kompleks bardzo nam się przyda. No i ktoś może się tu zjawić, żeby sprawdzić, dlaczego nie ma łączności. Albo po prostu przywieźć następną grupę więźniów.
Wyrecytowała szybko kilka nazwisk osób delegowanych do tego oddziału, w tym swojego brata Colina.
– Zajmę się tym – odparł Flynn. – Ale Colin został ranny podczas akcji, więc…
– Co? – Obróciła się błyskawicznie do Flynna i chwyciła go mocno za ramię. – I teraz dopiero się o tym dowiaduję?
– Jesteś Jedyną, ale matka Jedynej potrafi być absolutnie przerażająca, więc kiedy każe mi milczeć, to milczę. Nic mu nie jest – dodał szybko. – Kula drasnęła go w prawe ramię, ale nie utkwiła w ciele i rana się goi. Myślisz, że twoja mama zajmowałaby się rannymi wrogami, gdyby jej syn miał jakieś obrażenia?
– Nie, ale…
– Nie chciała cię rozpraszać, podobnie jak twój brat, którego duma ucierpiała bardziej niż ciało. Twój tata już go wsadził do ambulansu wracającego do Nowej Nadziei.
– Okej, w porządku. – Lecz w geście frustracji przeciągnęła dłońmi po krótko obciętych włosach. – Niech to szlag.
– Uwolniliśmy trzysta trzydzieści dwie osoby i nikogo nie straciliśmy. – Flynn, wysoki i szczupły elf o intensywnie zielonych oczach, odwrócił głowę i spojrzał na budynek. – Nikt więcej nie będzie torturowany w tym piekle. Ciesz się zwycięstwem, Fallon, i wracaj do domu. My zabezpieczymy teren.
Kiwnęła głową na znak zgody i zagłębiła się w gęstwinę drzew, wciągając w nozdrza zapach ziemi i mokrych liści. Na tym bagiennym terenie dawnej Wirginii, nieopodal granicy z Karoliną, aż roiło się od owadów, które fruwały, brzęcząc i bucząc, a sumak rósł tak gęsto, że nie sposób było go przejść.
Szła dopóty, dopóki nie znalazła się na polanie zalanej promieniami porannego słońca. Wezwała wtedy Laocha.
Wkrótce wylądował, olbrzymi i biały, ze srebrnymi skrzydłami i z połyskującym rogiem.
Choć była wykończona walką, wtuliła na moment twarz w jego silną szyję i zamknęła oczy. Była wówczas tylko dziewczyną, pokrytą bolącymi siniakami, z plamami krwi zabitych na koszulce, spodniach i butach.
A potem dosiadła wierzchowca, sadowiąc się wysoko w siodle ze złotej skóry. Alikorn nie potrzebował wodzy ani wędzidła.
– _Baile_ – wymruczała do niego.
Na ten sygnał stwór wzbił się w błękitne poranne niebo, by zabrać ją tam, gdzie chciała. Do domu.
Dotarłszy do wielkiego domostwa stojącego między koszarami Nowej Nadziei a farmą, na której Eddie i Fred chowali dzieci i doglądali upraw, zastała ojca na werandzie. Siedział, trzymając nogi na poręczy, i popijał kawę z kubka.
Zauważyła, że musiał niedawno wziąć prysznic, bo czupryna jego gęstych brązowych włosów była jeszcze wilgotna. Wstał, podszedł do niej i położył dłoń na karku Laocha.
– Idź i zajrzyj do niego – powiedział. – Śpi, ale poczujesz się lepiej, jak go zobaczysz. Ja zajmę się Laochem, a potem zjemy śniadanie, które czeka w piekarniku.
– Wiedziałeś, że został zraniony.
– Wiedziałem, że został zraniony i nic mu nie grozi. – Simon zatrzymał się, kiedy usłyszał jej oskarżycielski ton. – Mama poprosiła, żeby nic ci nie mówić. Powiedziała, że nie i koniec kropka, a kiedy mówi „koniec kropka”…
– …to koniec kropka – dokończyła. – Zajrzę do niego i też wezmę prysznic. A potem przyda mi się śniadanie. Gdzie Travis i Ethan?
– Travis jest w koszarach, pracuje z nowymi rekrutami. Ethan pomaga przy zwierzętach u Eddiego i Fred.
– W porządku.
Gdy się dowiedziała, gdzie są pozostali bracia, poszła zajrzeć do Colina.
Wszedłszy do środka, skierowała się w stronę schodów. Budynek służył im za dom, ale wątpiła, by kiedykolwiek nim się stał. Ich domem zawsze będzie farma, na której się urodziła i wychowała. Jednak to miejsce, podobnie jak chatka w lesie, gdzie szkolił ją Mallick, było użyteczne i właściwie dobrze się sprawdzało.
Poszła do pokoju Colina. Jej brat leżał na wznak na łóżku w starych, niezbyt eleganckich bokserkach i bohatersko chrapał. Zbliżyła się ku niemu i delikatnie – bardzo delikatnie – dotknęła jego prawego ramienia. Było sztywne i obolałe, ale czysta rana już się zabliźniała.
Fallon przypomniała sobie, że jej mama ma przecież nadzwyczajne zdolności. Postała jeszcze trochę, po czym dotknęła włosów brata – blond, ale ciemniejszych niż u ich mamy i splecionych jak sądził Colin, warkocz wojownika – gruby i krótki.
Miał ciało wojownika – muskularne i twarde – z wytatuowanym na lewej ręce zwiniętym wężem (wytatuował go sobie w wieku szesnastu lat, bez zgody rodziców).
Rozglądała się jeszcze przez moment w jego zabałaganionym pokoju – nadal zbierał drobiazgi, które przemawiały do jego wyobraźni. Wszędzie walały się jakieś monety, kamyki, kawałki szkła i drutu, stare butelki. I najwyraźniej wciąż nie nauczył się składać ani odwieszać ubrań.
Z trójki jej braci tylko Colin nie miał magicznych mocy, za to okazał się urodzonym żołnierzem.
Nie niepokojąc go dłużej, zeszła dwie kondygnacje niżej do siebie.
W przeciwieństwie do Colina utrzymywała w swoim pokoju nieskazitelny porządek. Na ścianach wisiały mapy – rysowane ręcznie lub drukowane, stare i nowe. W skrzyni stojącej u stóp łóżka trzymała książki – powieści, biografie, opracowania historyczne, podręczniki naukowe i magiczne. Na biurku mieściły się akta wojsk, cywilów, szkoleń, baz, więzień, zasobów żywnościowych, zapasów medycznych, manewrów, zaklęć, harmonogramy obowiązków i grafiki zmian.
Na stojaku obok łóżka stały biała świeca i kryształowa kula – prezenty od człowieka, który ją szkolił.
Ściągnęła ubrania i wrzuciła je do kosza na pranie. A potem z westchnieniem ulgi weszła pod prysznic, by zmyć z siebie pot, krew, brud i odór bitwy.
Ubrała się w dżinsy, poprzecierane na kolanach i ledwie sięgające kostek jej długich nóg, oraz koszulkę, która układała się nieco workowato na jej szczupłej sylwetce. Na koniec wciągnęła inną parę butów, bo te noszone podczas bitwy musiała wyczyścić.
Przypięła miecz, po czym poszła na górę zjeść śniadanie z ojcem.
– Twoja mama wróciła – oznajmił, podchodząc do piekarnika po talerze. – Jest w przychodni, ale już w mieście.
– Wybieram się tam po śniadaniu. – Zdecydowała się na sok, miała ochotę na coś zimnego.
– Potrzebujesz snu, kochanie. Jesteś na nogach od ponad doby.
Jajecznica i chrupiący bekon. Rzuciła się do jedzenia, jakby przymierała głodem.
– Ty też – zauważyła.
– Złapałem nieco snu w drodze powrotnej – zaoponował. – I uciąłem sobie drzemkę na werandzie, zanim tu przyjechałaś.
Zjadła jeszcze trochę jajecznicy.
– Nie mam żadnego zadrapania – oznajmiła. – Ani jednego. Żołnierze, których prowadziłam do walki, krwawili. Colin krwawił. A ja nie mam nawet zadrapania.
– Byłaś już ranna. – Simon położył rękę na jej dłoni. – I jeszcze będziesz.
– Muszę zajrzeć do rannych, a oni muszą zobaczyć mnie. Tak samo ci uratowani. A potem pośpię.
– Pójdę z tobą.
Popatrzyła na sufit i pomyślała o śpiącym żołnierzu.
– Powinieneś zostać z Colinem – powiedziała.
– Ściągnę Ethana, żeby przy nim posiedział. Mama twierdzi, że Colin prawdopodobnie będzie spał do popołudnia.
– Okej. Powiedz mi, jakie masz wrażenia po rozmowach z więźniami.
Westchnął.
– Mieszane. Są wśród nich twardziele, którzy nienawidzą magicznych i się ich boją. W większości starsi. Jest mało prawdopodobne, żeby udało nam się ich przekonać. Ale może dokształcimy tych młodszych.
– Muszą zobaczyć nagrania z laboratorium. Muszą zobaczyć ludzi, których odurzano, przypinano do stołu, torturowano, i to jak poddawano ich eksperymentom tylko dlatego, że są inni.
Chociaż przypomnienie tego, co zobaczyła w więzieniu, sprawiło, że poczuła mdłości, nie przerwała jedzenia. Potrzebowała energii do działania.
– Niech to do nich przemówi – stwierdziła.
Nie mógł nie usłyszeć goryczy w jej głosie, więc znowu pogładził jej dłoń.
– Zgadzam się. Powinniśmy z tym poczekać kilka dni. Wielu spodziewa się tortur i egzekucji. Pokażemy im, że traktujemy więźniów humanitarnie, przyzwoicie.
– A potem pokażemy, że oni tak nie robili – dokończyła. – No dobrze. Ale niektórzy się nie zmienią, prawda?
– Niestety.
Wstała i zabrała talerze do zlewu, żeby je umyć.
– Nie ma sensu pytać dlaczego, ale ciągle do tego wracam – podjęła po chwili. – Dwadzieścia lat temu świat, jaki ty i mama znaliście, się skończył. Miliardy ludzi umarły straszną śmiercią z powodu apokalipsy. My ocaleliśmy, tato, a teraz się nawzajem zabijamy.
Odwróciła się, by na niego spojrzeć – na tego dobrego człowieka, który pomógł jej przyjść na świat, kochał ją i teraz ramię w ramię z nią walczył. Na żołnierza, który stał się farmerem, a dziś farmera, który ponownie wiódł żywot żołnierza.
Pomyślała, że on wprawdzie nie ma zdolności magicznych, a jednak jest tym, co symbolizuje światło.
– Ty nie miałeś w sobie ani nienawiści, ani strachu – powiedziała. – Przyjąłeś pod swój dach, a potem do swego życia, obcą osobę, do tego czarownicę, na którą polowano. Mogłeś ją odprawić, i mnie w jej łonie, ale tego nie zrobiłeś. Dlaczego?
Simon pomyślał, że na to pytanie jest wiele odpowiedzi.
– Była cudem, tak samo jak ty – wyjaśnił. – Świat potrzebował cudów.
Uśmiechnęła się.
– Dostanie je, bez względu na to, czy jest na nie gotów.
Po śniadaniu oboje pojechali do miasta, zabierając ze sobą Grace, żeby klacz zażyła trochę ruchu i nie czuła się samotna.
Po obu stronach drogi rozciągały się wzgórza, latem zielone i porośnięte dzikimi kwiatami. Czuła zapach świeżo zaoranej, obsianej ziemi, słyszała pokrzykiwania i szczęk metalu z koszar, w których trenowali rekruci.
Z lasu wychynęło stadko jeleni i podskubując trawę, przeszło wzdłuż stromej krawędzi pasma górskiego, gęsto porośniętego drzewami. Niebo nad nimi miało zniewalający kolor błękitu po nocnej burzy.
Wijącą się ku miastu serpentynę drogi oczyszczono już z porzuconych samochodów i ciężarówek. Z trudem odholowano je do podmiejskiego warsztatu samochodowego, by tam je zreperować lub rozebrać na części.
Fallon pomyślała, że większość domów jest w dobrym stanie i zamieszkana. Te, których nie dało się uratować, tak jak pojazdy rozebrano na części. Drewno, rury, płytki, instalacja elektryczna – ludzie zebrali wszystko, co mogło zostać powtórnie wykorzystane. Na odzyskanej ziemi, za starannie naprawionymi ogrodzeniami pasło się bydło mięsne i mleczne, kozy, owce, kilka lam i konie.
Za zakrętem drogi poczuła pulsowanie magii dobiegające z Tropików, które jej mama pomogła stworzyć. Rosły tam gaje cytrusowe i oliwne. Były palmy, kawowce, pieprz oraz inne rośliny przyprawowe. Drużyna, która akurat pełniła wartę, przerwała pracę, żeby im pomachać.
– Cuda – rzekł Simon.
Minęli punkt kontrolny i wjechali do Nowej Nadziei, którą kiedyś w szczycie epidemii zamieszkiwały tylko duchy i śmierć. Teraz miasteczko tętniło życiem: liczyło ponad dwa tysiące mieszkańców. To oni zasadzili drzewo upamiętniające zmarłych.
Społeczne ogrody i szklarnie, będące sceną dwóch brutalnych ataków, nadal dobrze się miały. Wspólna kuchnia, którą mama założyła jeszcze przed jej narodzinami, codziennie serwowała posiłki.
W mieście funkcjonowała Akademia Magiczna imienia Maxa Fallona, nazwana tak na cześć jej założyciela. Były także szkoły, ratusz miejski, sklepy prowadzące handel wymienny, wzdłuż głównej ulicy stały domy, przychodnia i biblioteka. Kwitło życie odzyskane dzięki litrom potu, determinacji, poświęcenia.
Zastanawiała się, czy to też nie jest jakimś rodzajem cudu.
– Tęsknisz za farmą – zauważyła, kiedy skierowali konie ku słupkom i poidłom.
– Wrócę na nią.
– Tęsknisz za farmą – powtórzyła. – Opuściłeś ją dla mnie, więc za każdym razem, gdy wjeżdżam do Nowej Nadziei, cieszę się, że wyjechałeś z niej do dobrego miejsca, w którym mieszkają dobrzy ludzie.
Zsiadła z Grace i pogładziła ją, nim przełożyła lejce wokół belki mocującej.
Podeszła z ojcem do budynku, w którym kiedyś mieściła się szkoła podstawowa, a teraz przychodnia Nowej Nadziei.
Z biegiem czasu dokonano w niej sporo zmian – Fallon cofnęła się w czasie za sprawą kryształu, by zobaczyć, jak się to wszystko zaczęło. W holu wejściowym stały krzesła dla czekających na badania i zabiegi. Był kącik z zabawkami i książkami zebranymi z porzuconych domów.
Kilkoro maluchów bawiło się klockami – jeden trzepotał skrzydełkami zachwycony ich ruchem. Nieopodal siedziała ciężarna kobieta z drutami i motkiem na okrągłym brzuchu, dalej rozwalony na krześle znudzony nastolatek i zgarbiony staruszek, który chrapliwie oddychał.
Kiedy skręcili ku pomieszczeniom administracyjnym, w korytarzu po prawej zobaczyli idącą śpiesznie Hannah Parsoni – córkę burmistrzyni, siostrę Duncana i Toni. Na szyi miała zawieszony stetoskop, w ręku tabliczkę z zaciskiem na papiery.
Gęstą grzywę ciemnoblond włosów zaczesała do tyłu i spięła w długi kucyk. Jej oczy, i tak już barwy ciepłego brązu, rozjaśniły się na ich widok.
– Liczyłam na to, że was tu spotkam – powiedziała i dodała: – Mamy pełne ręce roboty, więc długo nie porozmawiamy. Rachel skierowała mnie do umówionych pacjentów i mieszkańców przychodzących na dyżur, ale pomagałam przy wstępnym segregowaniu rannych. Wszyscy żyją. Część z tych, których uratowaliście…
Biło od niej współczucie, tak głębokie, że Fallon poczuła jego fale na skórze.
– Niektórzy z nich będą potrzebowali długiego leczenia i pomocy terapeuty, ale nikt nie jest w stanie krytycznym. Lana… ona jest niesamowita. A jak Colin?
– Śpi – odpowiedział jej Simon.
– Nie ma gorączki, zero infekcji – dodała Fallon.
– Koniecznie przekaż to mamie. Wie o tym, ale poczuje się lepiej, jak to usłyszy.
Jak zawsze troskliwa, Hannah wyciągnęła ręce i dotknęła ich oboje.
– Wyglądacie na zmęczonych.
– Może powinnam…
Kiedy Fallon uniosła dłoń do twarzy, Hannah ją chwyciła i odsunęła.
– Urok? Wolałabym, żebyś tego nie robiła. Powinni zobaczyć twój wysiłek. Powinni wiedzieć, ile cię to kosztuje, jaka jest cena wolności. Powinni się przekonać, że ty też ją płacisz.
Uścisnęła dłoń Fallon i poszła dalej.
– Dzień dobry, panie Barker, proszę wejść do gabinetu, zobaczymy i sprawdzimy, co panu dolega.
– Mogę poczekać na lekarza – wysapał tamten, wyraźnie zirytowany.
– Dobrze, ale może w gabinecie, przygotuję pana na przyjście Rachel.
Fallon pomyślała, że dziewczyna zamiast się obrazić, uspokaja pacjenta, stara się go dobrze nastroić. Cała Hannah, Hannah, która od dzieciństwa uczyła się tajników medycyny i szkoliła, by zostać lekarką. Od lat pracowała w służbie medycznej podczas misji ratunkowych.
Fallon zdała sobie sprawę, że cierpliwość jest po prostu jedną z postaci magii Hannah.
W biurze zobaczyła dziewczynę, która szybko coś pisała na komputerze – tej umiejętności ona sama jeszcze nie posiadła w dostatecznym stopniu. Musiała przypomnieć sobie jej imię – ach, tak… April. Duszek, mniej więcej w jej wieku. Ranna podczas ataku w ogrodach dwa lata temu.
Ataku, który przypuściła krewniaczka Fallon, jej kuzynka, córka brata jej biologicznego ojca i jego kobiety. Cała trójka to Mroczni Niesamowici, którzy nade wszystko pragnęli jej śmierci.
Dziewczyna podniosła wzrok i posłała jej promienny uśmiech.
– Cześć. Szukasz Lany?
– Chciałam zobaczyć rannych, to znaczy tych, którzy mają dość sił.
– Uwolnieni więźniowie, którzy nie potrzebują dalszej pomocy lekarskiej, są w sali gimnastycznej, a żołnierze rozeszli się do domów lub koszar. Reszta jest na oddziale. Jonah i Carol robią obchód, zaś Ray monitoruje tych, którym fizycznie nic nie dolega. Potrzebni byli dziś wszyscy lekarze. A teraz? – Uśmiechnęła się tym swoim promiennym uśmiechem duszka. – Rachel i Lana przyjmują poród.
– Poród? – Fallon uniosła w brwi w zdziwieniu.
– Jedna z więźniarek…
– Lissandra Ye, zmiennokształtna, przemienia się w wilka – dokończyła Fallon, która przeczytała wszystkie raporty. – To chyba niemal osiem tygodni za wcześnie.
– Zaczęła rodzić w drodze tutaj. Nie zdołali zatrzymać akcji porodowej. – April zacisnęła usta, jakby nie chcąc dopuścić do tego, by ogarnął ją niepokój. – Przygotowali coś w rodzaju oddziału intensywnej opieki noworodka, na tyle, na ile mogli. Ale Rachel się martwi, chociaż Jonah powiedział, że nie widzi śmierci. Bo przecież zobaczyłby ją, prawda? – April wyraźnie potrzebowała otuchy. – Jonah by wiedział.
Fallon potaknęła i ruszyła dalej z Simonem.
– Śmierć to nie wszystko – powiedziała do niego cicho. – Lissandra Ye przebywała w tym więzieniu czternaście miesięcy. Gwałcono ją i mimo ciąży nadal prowadzono na niej eksperymenty.
– Musisz zaufać swojej mamie i Rachel.
– Ufam im.
Skręcili w inny korytarz. Sale szkolne zamienione na zabiegowe i operacyjne, na gabinety i magazyny zapasów oraz leków.
Poród. Położyła dłoń na drzwiach i poczuła utrzymującą się na stałym poziomie moc. Jej matka. Usłyszała też spokojny głos Rachel i jęki rodzącej kobiety.
– Ufam – powtórzyła, a ponieważ ten los znajdował się w ich rękach, poszła dalej do stołówki, którą zamieniono na oddział dla pacjentów wymagających dalszego leczenia lub obserwacji.
Zasłony – znalezione gdzieś lub utkane – oddzielały łóżka i stanowiły dziwnie wesoły zestaw kolorów i wzorów. Rozlegały się dźwięki pikających monitorów. Było ich zdecydowanie za mało dla tak dużej liczby pacjentów. Fallon wiedziała, że obsługa musi je w razie potrzeby przepinać.
Dostrzegła Jonaha. Równie zmęczony co ona podłączał nową kroplówkę.
– Zacznij od jego strony – zaproponował Simon. – Ja pójdę do Carol.
Podeszła zatem do Jonaha i nieznajomej, która leżała na szpitalnym łóżku. Miała zamknięte i mocno podkrążone oczy. Jej skóra przybrała szary ocień, a włosy – prawie granatowe – zostały brutalnie ścięte tuż przy skórze.
– Jak ona się czuje? – spytała Jonaha.
Potarł zmęczone oczy.
– Odwodniona, niedożywiona, słaba, jak wszyscy. Oparzenia, stare i nowe, zajmują ponad trzydzieści procent ciała. Złamano jej palce i tak zostawiono, żeby kości same się zrosły. Twoja mama się już tym zajęła, uważamy, że kobieta odzyska sprawność dłoni. Według dokumentacji przebywała tam ponad siedem lat, a mało kto siedział tam tak długo.
Fallon zerknęła na kartę. Naomi Rodriguez, czterdzieści trzy lata. Czarownica.
– Rejestry podają elfa, którego wzięła pod opiekę.
– Dimitri – potwierdził Jonah. – Nie zna swojego nazwiska ani go nie pamięta. Ma dwanaście lat. Jest zdrów, jeżeli o kimkolwiek z nich można tak powiedzieć. Ostatecznie zgodził się pójść z grupą kobiet, które mogliśmy wypuścić ze szpitala.
– Okej. Chcę…
Przerwała, kiedy kobieta otworzyła oczy i wpatrzyła się w nią. Oczy miała niemal tak ciemne jak otaczające je cienie.
– Jesteś Jedyną.
– Fallon Swift.
Kiedy kobieta zaczęła szukać jej dłoni, Fallon wzięła ją za rękę. Zdała sobie sprawę, że to nie ból fizyczny – ten uśmierzyli lekarze. Ale cierpienia psychicznego nie potrafili ukoić.
– Mój chłopiec… – powiedziała cicho.
– Dimitri. Jest zdrów. Wkrótce się z nim spotkasz.
– Niedługo go tu przyprowadzimy – dodał Jonah. – Jak tylko będziemy mogli. Jest bezpieczny, tak samo jak ty.
– Celowali w jego głowę, więc musiałam z nimi pójść – wyjaśniła. – Powiedzieli, że go puszczą, jeśli pójdę, ale kłamali. Zawsze kłamali. Odurzyli i mnie, i mojego chłopczyka. A był przecież tylko dzieckiem. Nie pozwalali mi się z nim zobaczyć, lecz czułam go, słyszałam. Dawali nam jakieś narkotyki, żebyśmy nie odnaleźli w sobie mocy. Czasami kneblowali, zawiązywali oczy i trzymali przykutych. Trwało to godziny, może dni. Zabierali nas do tego szakala i jego diabłów, żeby nas torturowali. Niektórzy wyglądali na zawstydzonych, ale i tak nas tam zabierali. I wiedzieli, co nam ten szakal robił.
Ponownie zamknęła oczy. Spod jej powiek wypłynęły łzy i pociekły po policzkach.
– Straciłam wiarę – powiedziała.
– To żaden wstyd.
– Chciałam zabijać, z początku nawet trzymało mnie przy życiu wyobrażanie sobie, że ich zabijam. A potem chciałam już tylko umrzeć, chciałam, żeby to wszystko się skończyło.
– Żaden wstyd – powtórzyła Fallon, a te udręczone oczy znowu na nią spojrzały.
– Ale ty przybyłaś, chociaż w to nie wierzyłam.
Fallon nachyliła się.
– Widzisz mnie? Widzisz we mnie światło?
– Świeci jak słońce.
– Ja widzę ciebie, Naomi. Widzę w tobie światło. – Kiedy kobieta potrząsnęła głową, Fallon położyła drugą dłoń na jej policzku i przekazała trochę swego światła. – Przygasili je, ale widzę w tobie światło. Widzę światło, które lśniło i przyjęło przerażonego chłopca, małego, zdezorientowanego, zrozpaczonego brzdąca, a potem dało mu dom. Widzę światło, które było gotowe się dla niego poświęcić. Widzę cię, Naomi. – Fallon zamilkła. – Teraz odpoczywaj i nabieraj sił – podjęła po chwili. – Przyprowadzimy do ciebie Dimitriego.
– Będę walczyła przy tobie.
– Kiedy wyzdrowiejesz – powiedziała i przeszła do kolejnego łóżka.
Obchód zajął jej blisko dwie godziny. Żartowała z żołnierzem, który twierdził, że rana postrzałowa i kopniaki to nic wielkiego. Pocieszała zrozpaczonych, uspokajała zdezorientowanych.
Zanim wyszła, zobaczyła chłopca, chudziutkiego o ciemnej skórze, który przycupnął na łóżku Naomi. Z wahaniem, ochrypłym od nieużywania głosem czytał jedną z książek dla dzieci, wziętą z poczekalni.
Wymknęła się na zewnątrz, żeby zaczerpnąć trochę świeżego powietrza, i zobaczyła, że jej ojciec zrobił to samo, a teraz całuje mamę.
– Wiecie, że nie brakuje wam własnego pokoju. Macie cały dom.
Lana zwróciła fiołkowoniebieskie oczy na córkę i uśmiechnęła się.
– A, jest i moja dziewczynka. – Podeszła szybko i mocno przytuliła Fallon. – Jesteś taka zmęczona.
– Nie ja jedna.
– Oj tak. – Odsunęła się. – Nikogo nie straciliśmy. Dzięki bogini.
– Nawet wcześniaka?
– Tak. Było ciężko, ale w końcu udało mi się obrócić dziecko. Rachel chciała uniknąć cesarskiego cięcia, chyba że jednak miałby się rodzić pośladkowo.
– On.
– Brennan. Kilo dziewięćdziesiąt, czterdzieści centymetrów. Rachel nadal go obserwuje, ale jest zadowolona i z małego, i z jej stanu. To twarda kobieta.
– Tak jak ty. Idź do domu, obejrzyj Colina, a potem się prześpij.
– Taki mam plan. Zaraz przyjdą zmiennicy. Wszyscy wracajmy do domu.
– Muszę porozmawiać jeszcze z ludźmi w sali gimnastycznej, a potem wrócę.
Lana skinęła głową i przeciągnęła dłońmi po włosach.
– Zobaczysz, że niektórzy z nich potrzebują więcej czasu, żeby się zaaklimatyzować. Katie zajmuje się ich rozlokowaniem. Jest ich wielu, a większość nie powinna jeszcze mieszkać sama.
– Mamy ochotników, którzy przyjmą część do siebie – zauważył Simon.
– Ci w lepszym stanie mogą zająć te mieszkania i domy, które przygotowaliśmy przed misją. Ale niektórzy będą chcieli odejść.
– Nie powinni, jeszcze nie, ale…
– Porozmawiam z nimi – zapewniła ją Fallon i poprowadziła mamę do koni. – Chcesz trymignąć?
– Właściwie to przejażdżka dobrze mi zrobi.
Lana poczekała, aż Simon wsiądzie na konia, po czym wyciągnęła rękę i znalazła się za nim, jakby – choć kiedyś była rodowitą nowojorczanką – spędziła całe życie w siodle.
– Będziemy na ciebie czekać w domu – powiedziała i wtuliła się w plecy Simona, obejmując go rękoma.
Kiedy odjeżdżali, Fallon pomyślała o miłości. Może to jest największy cud? Czuć miłość, dawać ją, wiedzieć, że jest się kochanym.
Wskoczyła na Grace i pojechała do budynku szkoły, mając nadzieję, że przekona torturowanych, wyczerpanych i udręczonych, żeby wierzyli.