Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Rozkwit magii - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
10 marca 2021
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Rozkwit magii - ebook

Nora Roberts, której powieści regularnie trafiają na pierwsze miejsce listy bestselerów „New York Timesa”, autorka Początku oraz Z krwi i kości, domyka swą najnowszą oszałamiającą trylogię, która zdaniem krytyków „dorównuje takim apokaliptycznym klasykom jak Bastion Stephena Kinga”.

Po tym, jak pandemia nazwana apokalipsą zniszczyła cywilizację, na świecie rozpowszechniła się magia, a Fallon Swift od dziecka poznawała jej zasady. Młoda kobieta nie zazna spokoju, dopóki nie uwolni ludzi, których rząd lub fanatyczni Wojownicy Czystości od lat odczłowieczają, bez ustanku ich ścigając bądź zamykając w laboratoriach. Fallon pragnie uratować nawet tych, którzy ze strachu lub słabości są współwinni tego zła – o ile, oczywiście, sami tego zechcą.

Umocniona więzią, która połączyła ją z walczącym u jej boku Duncanem, Fallon zdołała już uratować mnóstwo zmiennokształtnych, elfów i zwykłych ludzi. Teraz musi pomóc im uśmierzyć ból, jak również ponownie odkryć w sobie światło i wiarę. Bo choć od czasu narodzin jest Tą Jedyną, to nadal jest jedna. A mając stawić czoła dawnej nemezis, postanawiając zdobyć bastion przeciwnika i podążając za swoim przeznaczeniem – by wreszcie przywrócić mistyczną tarczę, która ongiś chroniła wszystkich – będzie potrzebowała za sobą armii...

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8177-647-9
Rozmiar pliku: 2,5 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Pro­log

PRO­LOG

Na tar­czę, jedną z sied­miu wyku­tych w mro­kach dzie­jów, by bro­niły ciem­no­ści dostępu do świata, padła poje­dyn­cza kro­pla krwi.

I w ten oto spo­sób tar­cza osła­bła, a ciem­ność z paję­czą cier­pli­wo­ścią przy­cza­iła się w ocze­ki­wa­niu. Mijały dekady, rana zaś pod trawą i zie­mią zaczęła się roz­ra­stać.

Ostat­niego dnia tego sta­rego porządku świata pewien dobry czło­wiek w swej naiw­no­ści spra­wił, że tar­cza pękła. Siły ciem­no­ści wyna­gro­dziły go za to śmier­telną infek­cją, która rychło zaczęła prze­ska­ki­wać z męż­czy­zny na żonę, z rodzica na dziecko, z jed­nego nie­zna­jo­mego na innego. Choć umie­ra­jący świat pró­bo­wał się jakoś pozbie­rać, jego struk­tury – rządy, tech­no­lo­gie, prawa, trans­port, komu­ni­ka­cja – roz­pa­dały się w pył.

Świat skoń­czył się hukiem i sko­wy­tem, krwią i bólem, stra­chem i histe­rią. Kasjer wrę­cza­jący resztę klien­towi, matka kar­miąca dziecko, biz­nes­meni ści­ska­jący sobie dło­nie – zwy­czajne ludz­kie kon­takty spra­wiały, że śmierć roz­prze­strze­niała się po świe­cie niczym tru­jąca chmura.

Zgi­nęły miliardy.

Nazwano to apo­ka­lipsą – bo to wła­śnie przy­nio­sła owa zabój­czo szybka cho­roba, na którą nie było lekar­stwa, a która z jed­naką satys­fak­cją uśmier­cała łaj­da­ków, co nie­win­nych, mężów stanu, co anar­chi­stów, dobrze sytu­owa­nych, co tych bez gro­sza.

Pod­czas gdy miliardy umie­rały, ci, któ­rzy prze­trwali – ci odporni – wal­czyli o prze­ży­cie jesz­cze jed­nego dnia, o jedze­nie, utrzy­ma­nie schro­nie­nia, a wresz­cie o ucieczkę i unik­nię­cie nie­kon­tro­lo­wa­nej prze­mocy, jaka się roz­pę­tała. Bo niektó­rzy, nawet w tak tra­gicz­nej chwili, palili, plą­dro­wali, gwał­cili i zabi­jali li tylko dla czy­stej przy­jem­no­ści.

Przez tru­jącą chmurę, która spo­wiła świat, bły­snęło świa­tło. Ciem­ność zaczęła pul­so­wać. Moce, długo uśpione, teraz się prze­bu­dziły. Jedne roz­kwi­tły jasno­ścią, inne wybrały czerń. Lecz roz­kwi­tły.

Z nasta­niem magii zaczął się wzma­gać cichy szmer.

Nie­któ­rzy zaak­cep­to­wali te cuda, pod­czas gdy inni się ich bali. A byli tacy, co je znie­na­wi­dzili.

Odmienni – ci pozo­stali odbie­ga­jący od normy – zawsze budzili nie­na­wiść w nie­któ­rych ser­cach. Ci, któ­rych nazwano Nie­sa­mo­wi­tymi, sta­wili czoła lękowi i nie­na­wi­ści tych, któ­rzy na nich polo­wali. Rządy, roz­pacz­li­wie usi­łu­jące utrzy­mać się u wła­dzy, sta­rały się ich zgar­nąć i uwię­zić, a potem pro­wa­dziły na nich eks­pe­ry­menty.

Osoby dys­po­nu­jące magicz­nymi mocami ukry­wały się lub wal­czyły z tymi, któ­rzy nade wszystko uko­chali nie­to­le­ran­cję i powo­ły­wali się na bez­względ­nego, zacie­kłego boga, by tor­tu­ro­wać i zabi­jać.

Ukry­wały się lub wal­czyły z tymi, któ­rzy wybrali ciem­ność.

W noc, gdy sza­lała burza, dziecko, któ­rego świa­tło roz­bły­sło w chwili śmierci dobrego czło­wieka, wzięło pierw­szy oddech. Naro­dziło się z miło­ści i poświę­ce­nia, z nadziei i walki, z siły i roz­pa­czy.

Z tym pierw­szym krzy­kiem, łzami matki, sil­nymi dłońmi męż­czy­zny, który pomógł jej wydo­stać się na świat, wojow­niczka, przy­wód­czyni, ta Jedyna, uczy­niła pierw­szy krok ku swemu prze­zna­cze­niu.

Magia poczęła wybi­jać rytm.

W następ­nych latach roz­sza­lały się wojny – mię­dzy ludźmi, mię­dzy ciem­no­ścią i świa­tłem, mię­dzy tymi, któ­rzy sta­rali się prze­trwać i coś zbu­do­wać, a tymi, któ­rzy chcieli nisz­czyć i rzą­dzić na gru­zach.

Dziecko tym­cza­sem rosło, podob­nie jak jego moce. Ucząc się, błą­dząc i trium­fu­jąc, sta­wiało następne kroki. Aż pew­nego razu młoda dziew­czyna pełna wiary i cudu się­gnęła w ogień, skąd pod­jęła miecz i tar­czę. Stała się Jedyną.

Magia jęła przy­bie­rać na sile.Roz­dział pierw­szy

ROZ­DZIAŁ PIERW­SZY

Wokół mło­dej kobiety sza­lała burza. Lały się mio­tane wia­trem strugi ulew­nego desz­czu, biły z trza­skiem pio­runy, po nie­bie prze­ta­czały się ogłu­sza­jące grzmoty. Burza sza­lała także w niej, wie­działa jed­nak, że musi sta­wić tamę zale­wa­ją­cym ją poto­kom gniewu.

Dziś spro­wa­dzi śmierć – swoim mie­czem, swo­imi mocami, swo­imi roz­ka­zami. Odpo­wie za każdą prze­laną kro­plę krwi – taki był cię­żar dowódz­twa, pogo­dziła się z tym.

Fal­lon Swift nie miała jesz­cze nawet dwu­dzie­stu lat.

Dziew­czyna dotknęła pal­cami bran­so­lety, którą nosiła na nad­garstku. Sama ją wycza­ro­wała z drzewa, które znisz­czyła w przy­pły­wie zło­ści. Ku prze­stro­dze wyryła na niej słowa przy­po­mi­na­jące jej, żeby już ni­gdy nikogo ani niczego w gnie­wie nie nisz­czyć.

_Solas don Saol._

Świa­tło dla życia.

Znów pomy­ślała, że dziś spro­wa­dzi śmierć, ale innym pomoże żyć.

Prze­bi­ja­jąc spoj­rze­niem burzę, przyj­rzała się zamknię­temu kom­plek­sowi woj­sko­wemu. Mal­lick, jej nauczy­ciel magii, zabrał ją do podob­nego ośrodka, kiedy skoń­czyła czter­na­ście lat. Jed­nak tamte budynki były opu­sto­szałe, uno­sił się w nich tylko smród czar­nej magii, walały się zwę­glone szczątki ludz­kie oraz pobrzmie­wały echa krzy­ków tor­tu­ro­wa­nych. Ten kom­pleks mie­ścił ponad sześć­set osób – dwie­ście osiem­dzie­siąt per­so­nelu i trzy­sta trzy­dzie­ścioro dwoje więź­niów. Według infor­ma­cji zebra­nych przez wywiad czter­dzie­ścioro sied­mioro z tych więź­niów nie ukoń­czyło jesz­cze dwu­na­stu lat.

Miała w gło­wie każdy cen­ty­metr tego kom­pleksu zabu­do­wań – każde pomiesz­cze­nie, każdy kory­tarz, kamerę i alarm. Spo­rzą­dziła nawet jego szcze­gó­łowe mapy, mie­sią­cami pla­no­wała tę misję. Miała to być naj­więk­sza misja ratun­kowa, jaką pod­jęła w ciągu trzech lat, które minęły, odkąd zaczęła zbie­rać armię i for­mo­wać ruch oporu, a potem, gdy wraz z rodziną zosta­wiła dom i wyje­chała do Nowej Nadziei.

Jeżeli temu nie podoła…

Poczuła na ramie­niu czy­jąś dłoń – jej dotyk zawsze ją uspo­ka­jał. Odwró­ciła głowę i spoj­rzała na swo­jego ojca.

– Damy radę – powie­dział Simon.

Ode­tchnęła głę­boko.

– Czar na kamery moni­to­ru­jące – wyszep­tała i prze­ka­zała elfom tę wia­do­mość w myślach, żeby dały znać poszcze­gól­nym gru­pom.

Teraz ludzie sie­dzący przed ekra­nami będą widzieli tylko drzewa, deszcz i bagni­sty teren.

– Roz­broić alarmy – szep­nęła.

Po czym wraz z innymi wiedź­mami wypo­wie­działa sta­ran­nie zaklę­cie.

Burza na­dal sza­lała.

Gdy powia­do­miono ją, że wszystko gotowe, zigno­ro­wała ści­śnię­cie serca i wydała roz­kaz:

– Łucz­nicy.

Wieże straż­ni­cze nale­żało uniesz­ko­dli­wić szybko i cicho. Fal­lon poczuła, jak Tonia, główna łucz­niczka, przy­ja­ciółka i krew z jej krwi, napina cię­ciwę i wypusz­cza strzałę. Sku­pio­nymi sza­rymi oczyma Fal­lon obser­wo­wała, jak strzały tra­fiają do celu, a z wież roz­miesz­czo­nych w czte­rech rogach wię­zie­nia spa­dają straż­nicy. Następ­nie ruszyła pod ogro­dze­nie, tam zaś sku­piła się na elek­tro­nicz­nie ste­ro­wa­nych bra­mach, które roz­bro­iła dzięki mocy.

Na jej znak żoł­nie­rze wtar­gnęli do środka, elfy zaczęły się wspi­nać po murach i ogro­dze­niach, zmien­no­kształtni prze­ska­ki­wali, poma­ga­jąc sobie zębami i pazu­rami, a duszki prze­my­kały górą dzięki skrzy­dłom.

Syn­chro­ni­za­cja, pomy­ślała, kiedy komu­ni­ko­wała się bez­gło­śnie z dowódcą elfów Flyn­nem oraz Tonią. Musieli wedrzeć się przez trzy bramy rów­no­cze­śnie, a przy­wódca każ­dej z dru­żyn skon­cen­tro­wać swe siły na naj­waż­niej­szych spra­wach. Trzeba było znisz­czyć łącz­ność, wyeli­mi­no­wać straż­ni­ków, zdo­być arse­nał, zabez­pie­czyć labo­ra­to­rium. I nade wszystko ochro­nić więź­niów.

Zer­k­nęła po raz ostatni na tatę, a widząc odwagę i deter­mi­na­cję malu­jące się na tej kocha­nej twa­rzy, któ­rej cał­ko­wi­cie ufała, wydała roz­kaz.

Dobyw­szy mie­cza, samą mocą spo­wo­do­wała eks­plo­zję zam­ków w głów­nych drzwiach, po czym wpa­dła do środka i roz­wa­liła kolejne.

Przez jej umysł prze­my­kały obrazy wspo­mnień z wię­zie­nia w Hat­te­ras, które widziała, gdy miała czter­na­ście lat. Było tyle podo­bieństw… Róż­nica tylko taka, że tutaj żoł­nie­rze żyli i się­gali po broń. Padły pierw­sze strzały, mocą jed­nak spra­wiła, że pisto­lety sta­nęły w ogniu, więc straż­nicy odrzu­cili je, krzy­cząc z bólu.

Wciąż ata­ku­jąc mie­czem i osła­nia­jąc się tar­czą, prze­dzie­rała się przez zastępy wroga. Pod­czas walki sły­szała krzyki, jęki i bła­ga­nia dobie­ga­jące zza sta­lo­wych drzwi. Czuła strach, prze­możną nadzieję, ból i dez­orien­ta­cję uwię­zio­nych.

Owład­nięta tymi emo­cjami powa­liła pędzą­cego do komu­ni­ka­tora żoł­nie­rza, a następ­nie cięła mie­czem urzą­dze­nie i pora­ziła mocą cały sys­tem. Posy­pały się iskry i po chwili moni­tory poka­zy­wały tylko czerń.

Na stop­niach meta­lo­wych scho­dów zadud­niły buciory. Kiedy strzały prze­cięły ze świ­stem powie­trze, bie­gną­cych spo­tkała śmierć. W tar­czę Fal­lon ude­rzył pocisk, lecz bły­ska­wicz­nie odbiła go z powro­tem do strze­la­ją­cego, rów­no­cze­śnie obra­ca­jąc się ku żela­znym drzwiom, które od środka wię­zie­nia ktoś zdo­łał zabez­pie­czyć.

Dmuch­nię­ciem mocy otwo­rzyła je na oścież, po czym zdjęła dwóch straż­ni­ków i wska­ku­jąc pomię­dzy skrę­cone pasma dymią­cego metalu, cięła mie­czem trze­ciego, aż w końcu pobie­gła ku pro­wa­dzą­cym w dół scho­dom.

Zewsząd dobie­gały okrzyki wojenne. Jej woj­ska roz­pro­szyły się, tłum­nie poja­wia­jąc się w kosza­rach, biu­rach, mesie, kuchni, szpi­talu.

Fal­lon jed­nak, wraz z towa­rzy­szą­cymi jej ludźmi, skie­ro­wała się do labo­ra­to­rium i znaj­du­ją­cej się w nim sali tor­tur. Zastali tam kolejne żela­zne drzwi. Na nowo przy­pu­ściła atak mocą, ale prze­rwała w pół odde­chu przed wybu­chem, gdyż wyczuła za nimi coś wię­cej, coś mrocz­nego.

Magia – czarna i zło­wroga.

Pod­nio­sła dłoń, by wstrzy­mać dru­żynę. Zmu­sza­jąc się do zacho­wa­nia cier­pli­wo­ści, skon­cen­tro­wała uwagę. Była teraz ucie­le­śnie­niem sku­pie­nia – wysoka dziew­czyna w zro­bio­nych przez elfy butach i skó­rza­nej kami­zelce, z krótko obcię­tymi czar­nymi wło­sami i oczyma zamglo­nymi od mocy.

– Cof­nij­cie się! – naka­zała, po czym zawie­siła tar­czę na ramie­niu, a miecz scho­wała do pochwy i przy­tknęła dło­nie do drzwi, ich obra­mo­wa­nia z gru­bego metalu i zam­ków.

– Pułapka – mruk­nęła. – Kiedy je roz­wa­limy, wybuchną. Cof­nij­cie się!

– Fal­lon.

– Cof­nij­cie się! – naka­zała ojcu. – Mogę je roz­broić, ale to za długo potrwa. – Się­gnęła po tar­czę i miecz. – Trzy, dwa…

Pchnęła moc, świa­tło prze­ciw ciem­no­ści.

Drzwi eks­plo­do­wały, try­ska­jąc ogniem i postrzę­pio­nymi pło­ną­cymi kawał­kami metalu. Odłamki zadud­niły o jej tar­czę, prze­le­ciały ze świ­stem obok i wbiły w ścianę za nią. Wsko­czyła w sam śro­dek.

Ujrzała męż­czy­znę. Leżał przy­kuty do stołu labo­ra­to­ryj­nego nagi, ze szkli­stymi oczyma, z twa­rzą bez wyrazu. Inny czło­wiek, w kitlu, zro­bił salto do tyłu, sko­czył na ręce i bły­ska­wicz­nie wspiął się na ścianę w głębi pomiesz­cze­nia.

Fal­lon posłała wiązkę mocy w sufit i po chwili ten w kitlu spadł bez­wład­nie. W tym cza­sie Simon wpierw zdo­łał zro­bić unik przed trze­cim męż­czy­zną, który zamach­nął się na niego skal­pe­lem, a następ­nie powa­lić go szyb­kim cio­sem pię­ści.

– Sprawdź­cie, czy ktoś tu jesz­cze jest – zadys­po­no­wała dziew­czyna. – Skon­fi­skuj­cie wszyst­kie akta. Dwie osoby zabez­pie­czają ten odci­nek, pozo­stali spraw­dzą resztę pię­tra.

Pode­szła do męż­czy­zny na stole.

– Możesz mówić?

Usły­szała jego myśli, gdy usi­ło­wał zło­żyć je w słowa.

_Tor­tu­ro­wali mnie –_ brzmiało jego pierw­sze prze­sła­nie_. – Nie mogę się ruszyć. Pomóż mi, pro­szę. Pomo­żesz?_

– Jeste­śmy tu po to, żeby pomóc – odparła, przy­glą­da­jąc się badaw­czo jego twa­rzy, po czym wsu­nęła miecz do pochwy. Siłą woli wytłu­miła chaos toczą­cej się pię­tro wyżej walki i sku­piła się na kon­tak­cie mię­dzy umy­słami.

– Mamy tu kobietę! – zawo­łał Simon. – Odu­rzona i pora­niona, ale oddy­cha.

_Krzyw­dzili nas, zada­wali ból. Pomóż._

– Tak. – Fal­lon poło­żyła dłoń na klam­rze, którą męż­czy­zna był przy­mo­co­wany do stołu. Metal puścił ze szczę­kiem. – Jak długo tu jesteś?

_Nie wiem. Nie mam poję­cia. Pro­szę, pro­szę._

Obe­szła stół, żeby odpiąć klamrę przy­trzy­mu­jącą drugi nad­gar­stek.

– Wybra­łeś ciem­ność, kiedy się tu zna­la­złeś czy już wcze­śniej? – zapy­tała.

Zerwał się, a na jego twa­rzy malo­wała się zło­śliwa satys­fak­cja, kiedy cisnął w nią bły­ska­wicą. Fal­lon bez wysiłku odbiła pio­run tar­czą i prze­biła nim męż­czy­znę.

– Chyba ni­gdy się tego nie dowiemy – wymam­ro­tała.

– Jezu Chry­ste, Fal­lon. – Simon stał z nie­przy­tomną kobietą prze­wie­szoną przez ramię i z wycią­gnię­tym pisto­le­tem.

– Musia­łam się upew­nić. Możesz ją zabrać do leka­rza?

– Tak.

– Spraw­dzimy resztę.

Kiedy skoń­czyli, oka­zało się, że mają do prze­wie­zie­nia czter­dzie­stu wro­gów wzię­tych do nie­woli. Resztę musieli pocho­wać. Potem na teren weszli leka­rze, żeby opa­trzyć ran­nych, Fal­lon zaś roz­po­częła żmudny pro­ces wery­fi­ko­wa­nia więź­niów prze­trzy­my­wa­nych w celach.

Wie­działa, że nie­któ­rzy mogą się oka­zać tacy jak ten w labo­ra­to­rium. Inni mają potrza­skane umy­sły, a to mogło spro­wa­dzić nie­bez­pie­czeń­stwo na innych.

– Odpocz­nij – pole­cił Simon i wepchnął jej w dło­nie kubek z kawą.

– Jest kil­koro nie­sta­bil­nych – zauwa­żyła. Łap­czy­wie wypiła gorący napój, przy­glą­da­jąc się twa­rzy ojca. Jego orze­chowe oczy patrzyły bystro, gdy ście­rał z niej krew. Dawno temu, w innych cza­sach, był żoł­nie­rzem i teraz, znów nim się stał. – Muszą tra­fić do jed­nego z cen­trów lecze­nia – powie­działa. – Potem będzie można ich wypu­ścić. Dla­czego zawsze odno­szę wra­że­nie, że ich wię­zimy?

– Nie powin­naś tak myśleć, niczego takiego nie robimy. Nie­któ­rzy już ni­gdy nie dojdą w pełni do sie­bie, a mimo to puścimy ich wolno, o ile nie będą sta­no­wili poważ­nego zagro­że­nia. A teraz powiedz mi, skąd wie­dzia­łaś, że ten drań na stole w labo­ra­to­rium jest zły?

– Po pierw­sze, nie był tak potężny, jak mu się wyda­wało, nie wszystko ukrył. Ale na logikę bio­rąc, do myśle­nia dawały już te zaklę­cie w drzwiach i czary. Ten drugi magiczny w labo­ra­to­rium był elfem. Złym elfem – dodała z pół­u­śmie­chem. – Elfy są świetne w otwie­ra­niu zam­ków, ale nie potra­fią ich zacza­ro­wać. Wyczu­łam puls cza­ro­dzieja, gdy otwo­rzy­łam pierw­szą klamrę. Serce nie biłoby mu tak szybko, gdyby był pod wpły­wem środ­ków para­li­żu­ją­cych.

– Ale otwo­rzy­łaś drugą klamrę.

– Rów­nie dobrze mógł to zro­bić sam. – Wzru­szyła ramio­nami. – Mia­łam nadzieję, że uda mi się go prze­słu­chać, ale… no cóż. – Dopiła resztę kawy, bło­go­sła­wiąc w myślach swoją matkę i inne cza­row­nice, które stwo­rzyły Tro­piki, by upra­wiać w nich kawowce. – Wiesz, co się stało z kobietą, którą zrzu­cili ze stołu?

– To duszek. Już ni­gdy nie będzie latać, wycięto jej więk­szość lewego skrzy­dła, ale żyje. Twoja mama opie­kuje się nią w polo­wym ambu­la­to­rium.

– Dobrze. Ten duszek ma szczę­ście, że go nie zabili, a tylko zrzu­cili ze stołu. Jak tylko leka­rze obej­rzą ran­nych jeń­ców, chcę, żebyś ich prze­słu­chał. Wiem, że to dla cie­bie będzie trudne – dodała. – To żoł­nie­rze, a więk­szość z nich tylko słu­chała roz­ka­zów.

– To żoł­nie­rze – zgo­dził się – któ­rzy stali z boku, albo tor­tu­ro­wali więź­niów i prze­trzy­my­wali dzieci w celach. Nie, słonko, to nie będzie dla mnie trudne.

– Mogła­bym to zro­bić bez cie­bie, ponie­waż trzeba to zro­bić, tylko nie wiem jak.

Poca­ło­wał ją w czoło.

– Ni­gdy nie będziesz musiała się tego dowia­dy­wać – odparł.

Wdała się w roz­mowę z magicz­nymi dziećmi, które siłą zabrano nie­ma­gicz­nym rodzi­com, dwoje połą­czyła z rodzi­cem – z krwi lub z wyboru – prze­by­wa­ją­cym w oddziel­nej celi. Roz­ma­wiała też z ludźmi, któ­rzy sie­dzieli w zamknię­ciu od lat, i z tymi, któ­rych aresz­to­wano led­wie kilka dni wcze­śniej. Odha­czyła każ­dego w aktach pro­wa­dzo­nych sta­ran­nie przez dowódcę wię­zie­nia, który zgi­nął pod­czas ataku. Przej­rzała też prze­ra­ża­jące reje­stry eks­pe­ry­men­tów wyko­ny­wa­nych w labo­ra­to­rium.

Obaj Mroczni Nie­sa­mo­wici – cza­ro­dziej i elf – któ­rzy w nim pra­co­wali, ukry­wali swą praw­dziwą naturę, więc wywiad nie ujaw­nił nikogo magicz­nie uzdol­nio­nego wśród pra­cow­ni­ków wię­zie­nia.

Pomy­ślała, że wywiad wszyst­kiego nie zała­twia, gdy ozna­czyła cza­ro­dzieja jako nie­ży­ją­cego, a elfa jako jeńca wojen­nego.

Burza tym­cza­sem minęła i wsta­wał już świt, gdy robiła ostatni obchód po budynku. Tu i ówdzie ekipy sprzą­ta­jące ście­rały krew pla­miącą beto­nowe pod­łogi, ściany i schody. Grupa zaopa­trze­niowa zbie­rała wszystko, co było warte zabra­nia – racje żyw­no­ściowe, sprzęt, pojazdy, broń, ubra­nia, buty, środki medyczne. Wszystko miało zostać wcią­gnięte do reje­stru, a następ­nie roz­dzie­lone mię­dzy naj­bar­dziej potrze­bu­ją­cych lub wsta­wione do maga­zy­nów.

Oddział fune­ralny kopał groby. Zbyt wiele gro­bów, pomy­ślała Fal­lon, wyszedł­szy na zewnątrz na błot­ni­sty teren. Szczę­ściem dziś nie musieli wyko­py­wać żad­nego dołu dla nikogo ze swo­ich, a to ozna­czało udaną akcję.

Spo­mię­dzy drzew wychy­nął Flynn, któ­remu jak zawsze towa­rzy­szył wilk imie­niem Lupa.

– Sied­miu więź­niów potrze­buje dal­szego lecze­nia – powie­dział. – Twoja mama pomaga w ich trans­por­cie do Cedar­sville. To naj­bliż­sza kli­nika, która leczy tego typu obra­że­nia. Reszta jedzie do ośrodka w Hat­te­ras.

– Dobrze.

Pomy­ślała, że Flynn – szybki, bo w końcu był elfem, kom­pe­tentny i twardy jak skała, w którą potra­fił się wto­pić – zdą­żył poznać jej matkę i bio­lo­gicz­nego ojca jesz­cze jako nasto­la­tek. Teraz – już męż­czy­zna – nale­żał do grona dowód­ców.

– Potrze­bu­jemy tu zmia­no­wych oddzia­łów zabez­pie­cza­ją­cych – cią­gnęła. – Hat­te­ras jest bli­skie prze­peł­nie­nia, więc ten kom­pleks bar­dzo nam się przyda. No i ktoś może się tu zja­wić, żeby spraw­dzić, dla­czego nie ma łącz­no­ści. Albo po pro­stu przy­wieźć następną grupę więź­niów.

Wyre­cy­to­wała szybko kilka nazwisk osób dele­go­wa­nych do tego oddziału, w tym swo­jego brata Colina.

– Zajmę się tym – odparł Flynn. – Ale Colin został ranny pod­czas akcji, więc…

– Co? – Obró­ciła się bły­ska­wicz­nie do Flynna i chwy­ciła go mocno za ramię. – I teraz dopiero się o tym dowia­duję?

– Jesteś Jedyną, ale matka Jedy­nej potrafi być abso­lut­nie prze­ra­ża­jąca, więc kiedy każe mi mil­czeć, to mil­czę. Nic mu nie jest – dodał szybko. – Kula dra­snęła go w prawe ramię, ale nie utkwiła w ciele i rana się goi. Myślisz, że twoja mama zaj­mo­wa­łaby się ran­nymi wro­gami, gdyby jej syn miał jakieś obra­że­nia?

– Nie, ale…

– Nie chciała cię roz­pra­szać, podob­nie jak twój brat, któ­rego duma ucier­piała bar­dziej niż ciało. Twój tata już go wsa­dził do ambu­lansu wra­ca­ją­cego do Nowej Nadziei.

– Okej, w porządku. – Lecz w geście fru­stra­cji prze­cią­gnęła dłońmi po krótko obcię­tych wło­sach. – Niech to szlag.

– Uwol­ni­li­śmy trzy­sta trzy­dzie­ści dwie osoby i nikogo nie stra­ci­li­śmy. – Flynn, wysoki i szczu­pły elf o inten­syw­nie zie­lo­nych oczach, odwró­cił głowę i spoj­rzał na budy­nek. – Nikt wię­cej nie będzie tor­tu­ro­wany w tym pie­kle. Ciesz się zwy­cię­stwem, Fal­lon, i wra­caj do domu. My zabez­pie­czymy teren.

Kiw­nęła głową na znak zgody i zagłę­biła się w gęstwinę drzew, wcią­ga­jąc w noz­drza zapach ziemi i mokrych liści. Na tym bagien­nym tere­nie daw­nej Wir­gi­nii, nie­opo­dal gra­nicy z Karo­liną, aż roiło się od owa­dów, które fru­wały, brzę­cząc i bucząc, a sumak rósł tak gęsto, że nie spo­sób było go przejść.

Szła dopóty, dopóki nie zna­la­zła się na pola­nie zala­nej pro­mie­niami poran­nego słońca. Wezwała wtedy Laocha.

Wkrótce wylą­do­wał, olbrzymi i biały, ze srebr­nymi skrzy­dłami i z poły­sku­ją­cym rogiem.

Choć była wykoń­czona walką, wtu­liła na moment twarz w jego silną szyję i zamknęła oczy. Była wów­czas tylko dziew­czyną, pokrytą bolą­cymi sinia­kami, z pla­mami krwi zabi­tych na koszulce, spodniach i butach.

A potem dosia­dła wierz­chowca, sado­wiąc się wysoko w sio­dle ze zło­tej skóry. Ali­korn nie potrze­bo­wał wodzy ani wędzi­dła.

– _Baile_ – wymru­czała do niego.

Na ten sygnał stwór wzbił się w błę­kitne poranne niebo, by zabrać ją tam, gdzie chciała. Do domu.

Dotarł­szy do wiel­kiego domo­stwa sto­ją­cego mię­dzy kosza­rami Nowej Nadziei a farmą, na któ­rej Eddie i Fred cho­wali dzieci i doglą­dali upraw, zastała ojca na weran­dzie. Sie­dział, trzy­ma­jąc nogi na porę­czy, i popi­jał kawę z kubka.

Zauwa­żyła, że musiał nie­dawno wziąć prysz­nic, bo czu­pryna jego gęstych brą­zo­wych wło­sów była jesz­cze wil­gotna. Wstał, pod­szedł do niej i poło­żył dłoń na karku Laocha.

– Idź i zaj­rzyj do niego – powie­dział. – Śpi, ale poczu­jesz się lepiej, jak go zoba­czysz. Ja zajmę się Laochem, a potem zjemy śnia­da­nie, które czeka w pie­kar­niku.

– Wie­dzia­łeś, że został zra­niony.

– Wie­dzia­łem, że został zra­niony i nic mu nie grozi. – Simon zatrzy­mał się, kiedy usły­szał jej oskar­ży­ciel­ski ton. – Mama popro­siła, żeby nic ci nie mówić. Powie­działa, że nie i koniec kropka, a kiedy mówi „koniec kropka”…

– …to koniec kropka – dokoń­czyła. – Zaj­rzę do niego i też wezmę prysz­nic. A potem przyda mi się śnia­da­nie. Gdzie Tra­vis i Ethan?

– Tra­vis jest w kosza­rach, pra­cuje z nowymi rekru­tami. Ethan pomaga przy zwie­rzę­tach u Eddiego i Fred.

– W porządku.

Gdy się dowie­działa, gdzie są pozo­stali bra­cia, poszła zaj­rzeć do Colina.

Wszedł­szy do środka, skie­ro­wała się w stronę scho­dów. Budy­nek słu­żył im za dom, ale wąt­piła, by kie­dy­kol­wiek nim się stał. Ich domem zawsze będzie farma, na któ­rej się uro­dziła i wycho­wała. Jed­nak to miej­sce, podob­nie jak chatka w lesie, gdzie szko­lił ją Mal­lick, było uży­teczne i wła­ści­wie dobrze się spraw­dzało.

Poszła do pokoju Colina. Jej brat leżał na wznak na łóżku w sta­rych, nie­zbyt ele­ganc­kich bok­ser­kach i boha­ter­sko chra­pał. Zbli­żyła się ku niemu i deli­kat­nie – bar­dzo deli­kat­nie – dotknęła jego pra­wego ramie­nia. Było sztywne i obo­lałe, ale czy­sta rana już się zabliź­niała.

Fal­lon przy­po­mniała sobie, że jej mama ma prze­cież nad­zwy­czajne zdol­no­ści. Postała jesz­cze tro­chę, po czym dotknęła wło­sów brata – blond, ale ciem­niej­szych niż u ich mamy i sple­cio­nych jak sądził Colin, war­kocz wojow­nika – gruby i krótki.

Miał ciało wojow­nika – musku­larne i twarde – z wyta­tu­owa­nym na lewej ręce zwi­nię­tym wężem (wyta­tu­ował go sobie w wieku szes­na­stu lat, bez zgody rodzi­ców).

Roz­glą­dała się jesz­cze przez moment w jego zaba­ła­ga­nio­nym pokoju – na­dal zbie­rał dro­bia­zgi, które prze­ma­wiały do jego wyobraźni. Wszę­dzie walały się jakieś monety, kamyki, kawałki szkła i drutu, stare butelki. I naj­wy­raź­niej wciąż nie nauczył się skła­dać ani odwie­szać ubrań.

Z trójki jej braci tylko Colin nie miał magicz­nych mocy, za to oka­zał się uro­dzo­nym żoł­nie­rzem.

Nie nie­po­ko­jąc go dłu­żej, zeszła dwie kon­dy­gna­cje niżej do sie­bie.

W prze­ci­wień­stwie do Colina utrzy­my­wała w swoim pokoju nie­ska­zi­telny porzą­dek. Na ścia­nach wisiały mapy – ryso­wane ręcz­nie lub dru­ko­wane, stare i nowe. W skrzyni sto­ją­cej u stóp łóżka trzy­mała książki – powie­ści, bio­gra­fie, opra­co­wa­nia histo­ryczne, pod­ręcz­niki naukowe i magiczne. Na biurku mie­ściły się akta wojsk, cywi­lów, szko­leń, baz, wię­zień, zaso­bów żyw­no­ścio­wych, zapa­sów medycz­nych, manew­rów, zaklęć, har­mo­no­gramy obo­wiąz­ków i gra­fiki zmian.

Na sto­jaku obok łóżka stały biała świeca i krysz­ta­łowa kula – pre­zenty od czło­wieka, który ją szko­lił.

Ścią­gnęła ubra­nia i wrzu­ciła je do kosza na pra­nie. A potem z wes­tchnie­niem ulgi weszła pod prysz­nic, by zmyć z sie­bie pot, krew, brud i odór bitwy.

Ubrała się w dżinsy, poprze­cie­rane na kola­nach i led­wie się­ga­jące kostek jej dłu­gich nóg, oraz koszulkę, która ukła­dała się nieco wor­ko­wato na jej szczu­płej syl­wetce. Na koniec wcią­gnęła inną parę butów, bo te noszone pod­czas bitwy musiała wyczy­ścić.

Przy­pięła miecz, po czym poszła na górę zjeść śnia­da­nie z ojcem.

– Twoja mama wró­ciła – oznaj­mił, pod­cho­dząc do pie­kar­nika po tale­rze. – Jest w przy­chodni, ale już w mie­ście.

– Wybie­ram się tam po śnia­da­niu. – Zde­cy­do­wała się na sok, miała ochotę na coś zim­nego.

– Potrze­bu­jesz snu, kocha­nie. Jesteś na nogach od ponad doby.

Jajecz­nica i chru­piący bekon. Rzu­ciła się do jedze­nia, jakby przy­mie­rała gło­dem.

– Ty też – zauwa­żyła.

– Zła­pa­łem nieco snu w dro­dze powrot­nej – zaopo­no­wał. – I ucią­łem sobie drzemkę na weran­dzie, zanim tu przy­je­cha­łaś.

Zja­dła jesz­cze tro­chę jajecz­nicy.

– Nie mam żad­nego zadra­pa­nia – oznaj­miła. – Ani jed­nego. Żoł­nie­rze, któ­rych pro­wa­dzi­łam do walki, krwa­wili. Colin krwa­wił. A ja nie mam nawet zadra­pa­nia.

– Byłaś już ranna. – Simon poło­żył rękę na jej dłoni. – I jesz­cze będziesz.

– Muszę zaj­rzeć do ran­nych, a oni muszą zoba­czyć mnie. Tak samo ci ura­to­wani. A potem pośpię.

– Pójdę z tobą.

Popa­trzyła na sufit i pomy­ślała o śpią­cym żoł­nie­rzu.

– Powi­nie­neś zostać z Coli­nem – powie­działa.

– Ścią­gnę Ethana, żeby przy nim posie­dział. Mama twier­dzi, że Colin praw­do­po­dob­nie będzie spał do popo­łu­dnia.

– Okej. Powiedz mi, jakie masz wra­że­nia po roz­mo­wach z więź­niami.

Wes­tchnął.

– Mie­szane. Są wśród nich twar­dziele, któ­rzy nie­na­wi­dzą magicz­nych i się ich boją. W więk­szo­ści starsi. Jest mało praw­do­po­dobne, żeby udało nam się ich prze­ko­nać. Ale może dokształ­cimy tych młod­szych.

– Muszą zoba­czyć nagra­nia z labo­ra­to­rium. Muszą zoba­czyć ludzi, któ­rych odu­rzano, przy­pi­nano do stołu, tor­tu­ro­wano, i to jak pod­da­wano ich eks­pe­ry­men­tom tylko dla­tego, że są inni.

Cho­ciaż przy­po­mnie­nie tego, co zoba­czyła w wię­zie­niu, spra­wiło, że poczuła mdło­ści, nie prze­rwała jedze­nia. Potrze­bo­wała ener­gii do dzia­ła­nia.

– Niech to do nich prze­mówi – stwier­dziła.

Nie mógł nie usły­szeć gory­czy w jej gło­sie, więc znowu pogła­dził jej dłoń.

– Zga­dzam się. Powin­ni­śmy z tym pocze­kać kilka dni. Wielu spo­dziewa się tor­tur i egze­ku­cji. Poka­żemy im, że trak­tu­jemy więź­niów huma­ni­tar­nie, przy­zwo­icie.

– A potem poka­żemy, że oni tak nie robili – dokoń­czyła. – No dobrze. Ale nie­któ­rzy się nie zmie­nią, prawda?

– Nie­stety.

Wstała i zabrała tale­rze do zlewu, żeby je umyć.

– Nie ma sensu pytać dla­czego, ale cią­gle do tego wra­cam – pod­jęła po chwili. – Dwa­dzie­ścia lat temu świat, jaki ty i mama zna­li­ście, się skoń­czył. Miliardy ludzi umarły straszną śmier­cią z powodu apo­ka­lipsy. My oca­le­li­śmy, tato, a teraz się nawza­jem zabi­jamy.

Odwró­ciła się, by na niego spoj­rzeć – na tego dobrego czło­wieka, który pomógł jej przyjść na świat, kochał ją i teraz ramię w ramię z nią wal­czył. Na żoł­nie­rza, który stał się far­me­rem, a dziś far­mera, który ponow­nie wiódł żywot żoł­nie­rza.

Pomy­ślała, że on wpraw­dzie nie ma zdol­no­ści magicz­nych, a jed­nak jest tym, co sym­bo­li­zuje świa­tło.

– Ty nie mia­łeś w sobie ani nie­na­wi­ści, ani stra­chu – powie­działa. – Przy­ją­łeś pod swój dach, a potem do swego życia, obcą osobę, do tego cza­row­nicę, na którą polo­wano. Mogłeś ją odpra­wić, i mnie w jej łonie, ale tego nie zro­bi­łeś. Dla­czego?

Simon pomy­ślał, że na to pyta­nie jest wiele odpo­wie­dzi.

– Była cudem, tak samo jak ty – wyja­śnił. – Świat potrze­bo­wał cudów.

Uśmiech­nęła się.

– Dosta­nie je, bez względu na to, czy jest na nie gotów.

Po śnia­da­niu oboje poje­chali do mia­sta, zabie­ra­jąc ze sobą Grace, żeby klacz zażyła tro­chę ruchu i nie czuła się samotna.

Po obu stro­nach drogi roz­cią­gały się wzgó­rza, latem zie­lone i poro­śnięte dzi­kimi kwia­tami. Czuła zapach świeżo zaora­nej, obsia­nej ziemi, sły­szała pokrzy­ki­wa­nia i szczęk metalu z koszar, w któ­rych tre­no­wali rekruci.

Z lasu wychy­nęło stadko jeleni i pod­sku­bu­jąc trawę, prze­szło wzdłuż stro­mej kra­wę­dzi pasma gór­skiego, gęsto poro­śnię­tego drze­wami. Niebo nad nimi miało znie­wa­la­jący kolor błę­kitu po noc­nej burzy.

Wijącą się ku mia­stu ser­pen­tynę drogi oczysz­czono już z porzu­co­nych samo­cho­dów i cię­ża­ró­wek. Z tru­dem odho­lo­wano je do pod­miej­skiego warsz­tatu samo­cho­do­wego, by tam je zre­pe­ro­wać lub roze­brać na czę­ści.

Fal­lon pomy­ślała, że więk­szość domów jest w dobrym sta­nie i zamiesz­kana. Te, któ­rych nie dało się ura­to­wać, tak jak pojazdy roze­brano na czę­ści. Drewno, rury, płytki, insta­la­cja elek­tryczna – ludzie zebrali wszystko, co mogło zostać powtór­nie wyko­rzy­stane. Na odzy­ska­nej ziemi, za sta­ran­nie napra­wio­nymi ogro­dze­niami pasło się bydło mię­sne i mleczne, kozy, owce, kilka lam i konie.

Za zakrę­tem drogi poczuła pul­so­wa­nie magii dobie­ga­jące z Tro­pi­ków, które jej mama pomo­gła stwo­rzyć. Rosły tam gaje cytru­sowe i oliwne. Były palmy, kawowce, pieprz oraz inne rośliny przy­pra­wowe. Dru­żyna, która aku­rat peł­niła wartę, prze­rwała pracę, żeby im poma­chać.

– Cuda – rzekł Simon.

Minęli punkt kon­tro­lny i wje­chali do Nowej Nadziei, którą kie­dyś w szczy­cie epi­de­mii zamiesz­ki­wały tylko duchy i śmierć. Teraz mia­steczko tęt­niło życiem: liczyło ponad dwa tysiące miesz­kań­ców. To oni zasa­dzili drzewo upa­mięt­nia­jące zmar­łych.

Spo­łeczne ogrody i szklar­nie, będące sceną dwóch bru­tal­nych ata­ków, na­dal dobrze się miały. Wspólna kuch­nia, którą mama zało­żyła jesz­cze przed jej naro­dzi­nami, codzien­nie ser­wo­wała posiłki.

W mie­ście funk­cjo­no­wała Aka­de­mia Magiczna imie­nia Maxa Fal­lona, nazwana tak na cześć jej zało­ży­ciela. Były także szkoły, ratusz miej­ski, sklepy pro­wa­dzące han­del wymienny, wzdłuż głów­nej ulicy stały domy, przy­chod­nia i biblio­teka. Kwi­tło życie odzy­skane dzięki litrom potu, deter­mi­na­cji, poświę­ce­nia.

Zasta­na­wiała się, czy to też nie jest jakimś rodza­jem cudu.

– Tęsk­nisz za farmą – zauwa­żyła, kiedy skie­ro­wali konie ku słup­kom i poidłom.

– Wrócę na nią.

– Tęsk­nisz za farmą – powtó­rzyła. – Opu­ści­łeś ją dla mnie, więc za każ­dym razem, gdy wjeż­dżam do Nowej Nadziei, cie­szę się, że wyje­cha­łeś z niej do dobrego miej­sca, w któ­rym miesz­kają dobrzy ludzie.

Zsia­dła z Grace i pogła­dziła ją, nim prze­ło­żyła lejce wokół belki mocu­ją­cej.

Pode­szła z ojcem do budynku, w któ­rym kie­dyś mie­ściła się szkoła pod­sta­wowa, a teraz przy­chod­nia Nowej Nadziei.

Z bie­giem czasu doko­nano w niej sporo zmian – Fal­lon cof­nęła się w cza­sie za sprawą krysz­tału, by zoba­czyć, jak się to wszystko zaczęło. W holu wej­ścio­wym stały krze­sła dla cze­ka­ją­cych na bada­nia i zabiegi. Był kącik z zabaw­kami i książ­kami zebra­nymi z porzu­co­nych domów.

Kil­koro malu­chów bawiło się kloc­kami – jeden trze­po­tał skrzy­deł­kami zachwy­cony ich ruchem. Nie­opo­dal sie­działa cię­żarna kobieta z dru­tami i mot­kiem na okrą­głym brzu­chu, dalej roz­wa­lony na krze­śle znu­dzony nasto­la­tek i zgar­biony sta­ru­szek, który chra­pli­wie oddy­chał.

Kiedy skrę­cili ku pomiesz­cze­niom admi­ni­stra­cyj­nym, w kory­ta­rzu po pra­wej zoba­czyli idącą śpiesz­nie Han­nah Par­soni – córkę bur­mi­strzyni, sio­strę Dun­cana i Toni. Na szyi miała zawie­szony ste­to­skop, w ręku tabliczkę z zaci­skiem na papiery.

Gęstą grzywę ciem­no­blond wło­sów zacze­sała do tyłu i spięła w długi kucyk. Jej oczy, i tak już barwy cie­płego brązu, roz­ja­śniły się na ich widok.

– Liczy­łam na to, że was tu spo­tkam – powie­działa i dodała: – Mamy pełne ręce roboty, więc długo nie poroz­ma­wiamy. Rachel skie­ro­wała mnie do umó­wio­nych pacjen­tów i miesz­kań­ców przy­cho­dzą­cych na dyżur, ale poma­ga­łam przy wstęp­nym segre­go­wa­niu ran­nych. Wszy­scy żyją. Część z tych, któ­rych ura­to­wa­li­ście…

Biło od niej współ­czu­cie, tak głę­bo­kie, że Fal­lon poczuła jego fale na skó­rze.

– Nie­któ­rzy z nich będą potrze­bo­wali dłu­giego lecze­nia i pomocy tera­peuty, ale nikt nie jest w sta­nie kry­tycz­nym. Lana… ona jest nie­sa­mo­wita. A jak Colin?

– Śpi – odpo­wie­dział jej Simon.

– Nie ma gorączki, zero infek­cji – dodała Fal­lon.

– Koniecz­nie prze­każ to mamie. Wie o tym, ale poczuje się lepiej, jak to usły­szy.

Jak zawsze tro­skliwa, Han­nah wycią­gnęła ręce i dotknęła ich oboje.

– Wyglą­da­cie na zmę­czo­nych.

– Może powin­nam…

Kiedy Fal­lon unio­sła dłoń do twa­rzy, Han­nah ją chwy­ciła i odsu­nęła.

– Urok? Wola­ła­bym, żebyś tego nie robiła. Powinni zoba­czyć twój wysi­łek. Powinni wie­dzieć, ile cię to kosz­tuje, jaka jest cena wol­no­ści. Powinni się prze­ko­nać, że ty też ją pła­cisz.

Uści­snęła dłoń Fal­lon i poszła dalej.

– Dzień dobry, panie Bar­ker, pro­szę wejść do gabi­netu, zoba­czymy i spraw­dzimy, co panu dolega.

– Mogę pocze­kać na leka­rza – wysa­pał tam­ten, wyraź­nie ziry­to­wany.

– Dobrze, ale może w gabi­ne­cie, przy­go­tuję pana na przyj­ście Rachel.

Fal­lon pomy­ślała, że dziew­czyna zamiast się obra­zić, uspo­kaja pacjenta, stara się go dobrze nastroić. Cała Han­nah, Han­nah, która od dzie­ciń­stwa uczyła się taj­ni­ków medy­cyny i szko­liła, by zostać lekarką. Od lat pra­co­wała w służ­bie medycz­nej pod­czas misji ratun­ko­wych.

Fal­lon zdała sobie sprawę, że cier­pli­wość jest po pro­stu jedną z postaci magii Han­nah.

W biu­rze zoba­czyła dziew­czynę, która szybko coś pisała na kom­pu­te­rze – tej umie­jęt­no­ści ona sama jesz­cze nie posia­dła w dosta­tecz­nym stop­niu. Musiała przy­po­mnieć sobie jej imię – ach, tak… April. Duszek, mniej wię­cej w jej wieku. Ranna pod­czas ataku w ogro­dach dwa lata temu.

Ataku, który przy­pu­ściła krew­niaczka Fal­lon, jej kuzynka, córka brata jej bio­lo­gicz­nego ojca i jego kobiety. Cała trójka to Mroczni Nie­sa­mo­wici, któ­rzy nade wszystko pra­gnęli jej śmierci.

Dziew­czyna pod­nio­sła wzrok i posłała jej pro­mienny uśmiech.

– Cześć. Szu­kasz Lany?

– Chcia­łam zoba­czyć ran­nych, to zna­czy tych, któ­rzy mają dość sił.

– Uwol­nieni więź­nio­wie, któ­rzy nie potrze­bują dal­szej pomocy lekar­skiej, są w sali gim­na­stycz­nej, a żoł­nie­rze roze­szli się do domów lub koszar. Reszta jest na oddziale. Jonah i Carol robią obchód, zaś Ray moni­to­ruje tych, któ­rym fizycz­nie nic nie dolega. Potrzebni byli dziś wszy­scy leka­rze. A teraz? – Uśmiech­nęła się tym swoim pro­mien­nym uśmie­chem duszka. – Rachel i Lana przyj­mują poród.

– Poród? – Fal­lon unio­sła w brwi w zdzi­wie­niu.

– Jedna z więź­nia­rek…

– Lis­san­dra Ye, zmien­no­kształtna, prze­mie­nia się w wilka – dokoń­czyła Fal­lon, która prze­czy­tała wszyst­kie raporty. – To chyba nie­mal osiem tygo­dni za wcze­śnie.

– Zaczęła rodzić w dro­dze tutaj. Nie zdo­łali zatrzy­mać akcji poro­do­wej. – April zaci­snęła usta, jakby nie chcąc dopu­ścić do tego, by ogar­nął ją nie­po­kój. – Przy­go­to­wali coś w rodzaju oddziału inten­syw­nej opieki nowo­rodka, na tyle, na ile mogli. Ale Rachel się mar­twi, cho­ciaż Jonah powie­dział, że nie widzi śmierci. Bo prze­cież zoba­czyłby ją, prawda? – April wyraź­nie potrze­bo­wała otu­chy. – Jonah by wie­dział.

Fal­lon potak­nęła i ruszyła dalej z Simo­nem.

– Śmierć to nie wszystko – powie­działa do niego cicho. – Lis­san­dra Ye prze­by­wała w tym wię­zie­niu czter­na­ście mie­sięcy. Gwał­cono ją i mimo ciąży na­dal pro­wa­dzono na niej eks­pe­ry­menty.

– Musisz zaufać swo­jej mamie i Rachel.

– Ufam im.

Skrę­cili w inny kory­tarz. Sale szkolne zamie­nione na zabie­gowe i ope­ra­cyjne, na gabi­nety i maga­zyny zapa­sów oraz leków.

Poród. Poło­żyła dłoń na drzwiach i poczuła utrzy­mu­jącą się na sta­łym pozio­mie moc. Jej matka. Usły­szała też spo­kojny głos Rachel i jęki rodzą­cej kobiety.

– Ufam – powtó­rzyła, a ponie­waż ten los znaj­do­wał się w ich rękach, poszła dalej do sto­łówki, którą zamie­niono na oddział dla pacjen­tów wyma­ga­ją­cych dal­szego lecze­nia lub obser­wa­cji.

Zasłony – zna­le­zione gdzieś lub utkane – oddzie­lały łóżka i sta­no­wiły dziw­nie wesoły zestaw kolo­rów i wzo­rów. Roz­le­gały się dźwięki pika­ją­cych moni­to­rów. Było ich zde­cy­do­wa­nie za mało dla tak dużej liczby pacjen­tów. Fal­lon wie­działa, że obsługa musi je w razie potrzeby prze­pi­nać.

Dostrze­gła Jonaha. Rów­nie zmę­czony co ona pod­łą­czał nową kro­plówkę.

– Zacznij od jego strony – zapro­po­no­wał Simon. – Ja pójdę do Carol.

Pode­szła zatem do Jonaha i nie­zna­jo­mej, która leżała na szpi­tal­nym łóżku. Miała zamknięte i mocno pod­krą­żone oczy. Jej skóra przy­brała szary ocień, a włosy – pra­wie gra­na­towe – zostały bru­tal­nie ścięte tuż przy skó­rze.

– Jak ona się czuje? – spy­tała Jonaha.

Potarł zmę­czone oczy.

– Odwod­niona, nie­do­ży­wiona, słaba, jak wszy­scy. Opa­rze­nia, stare i nowe, zaj­mują ponad trzy­dzie­ści pro­cent ciała. Zła­mano jej palce i tak zosta­wiono, żeby kości same się zro­sły. Twoja mama się już tym zajęła, uwa­żamy, że kobieta odzy­ska spraw­ność dłoni. Według doku­men­ta­cji prze­by­wała tam ponad sie­dem lat, a mało kto sie­dział tam tak długo.

Fal­lon zer­k­nęła na kartę. Naomi Rodri­guez, czter­dzie­ści trzy lata. Cza­row­nica.

– Reje­stry podają elfa, któ­rego wzięła pod opiekę.

– Dimi­tri – potwier­dził Jonah. – Nie zna swo­jego nazwi­ska ani go nie pamięta. Ma dwa­na­ście lat. Jest zdrów, jeżeli o kim­kol­wiek z nich można tak powie­dzieć. Osta­tecz­nie zgo­dził się pójść z grupą kobiet, które mogli­śmy wypu­ścić ze szpi­tala.

– Okej. Chcę…

Prze­rwała, kiedy kobieta otwo­rzyła oczy i wpa­trzyła się w nią. Oczy miała nie­mal tak ciemne jak ota­cza­jące je cie­nie.

– Jesteś Jedyną.

– Fal­lon Swift.

Kiedy kobieta zaczęła szu­kać jej dłoni, Fal­lon wzięła ją za rękę. Zdała sobie sprawę, że to nie ból fizyczny – ten uśmie­rzyli leka­rze. Ale cier­pie­nia psy­chicz­nego nie potra­fili ukoić.

– Mój chło­piec… – powie­działa cicho.

– Dimi­tri. Jest zdrów. Wkrótce się z nim spo­tkasz.

– Nie­długo go tu przy­pro­wa­dzimy – dodał Jonah. – Jak tylko będziemy mogli. Jest bez­pieczny, tak samo jak ty.

– Celo­wali w jego głowę, więc musia­łam z nimi pójść – wyja­śniła. – Powie­dzieli, że go pusz­czą, jeśli pójdę, ale kła­mali. Zawsze kła­mali. Odu­rzyli i mnie, i mojego chłop­czyka. A był prze­cież tylko dziec­kiem. Nie pozwa­lali mi się z nim zoba­czyć, lecz czu­łam go, sły­sza­łam. Dawali nam jakieś nar­ko­tyki, żeby­śmy nie odna­leźli w sobie mocy. Cza­sami kne­blo­wali, zawią­zy­wali oczy i trzy­mali przy­ku­tych. Trwało to godziny, może dni. Zabie­rali nas do tego sza­kala i jego dia­błów, żeby nas tor­tu­ro­wali. Nie­któ­rzy wyglą­dali na zawsty­dzo­nych, ale i tak nas tam zabie­rali. I wie­dzieli, co nam ten sza­kal robił.

Ponow­nie zamknęła oczy. Spod jej powiek wypły­nęły łzy i pocie­kły po policz­kach.

– Stra­ci­łam wiarę – powie­działa.

– To żaden wstyd.

– Chcia­łam zabi­jać, z początku nawet trzy­mało mnie przy życiu wyobra­ża­nie sobie, że ich zabi­jam. A potem chcia­łam już tylko umrzeć, chcia­łam, żeby to wszystko się skoń­czyło.

– Żaden wstyd – powtó­rzyła Fal­lon, a te udrę­czone oczy znowu na nią spoj­rzały.

– Ale ty przy­by­łaś, cho­ciaż w to nie wie­rzy­łam.

Fal­lon nachy­liła się.

– Widzisz mnie? Widzisz we mnie świa­tło?

– Świeci jak słońce.

– Ja widzę cie­bie, Naomi. Widzę w tobie świa­tło. – Kiedy kobieta potrzą­snęła głową, Fal­lon poło­żyła drugą dłoń na jej policzku i prze­ka­zała tro­chę swego świa­tła. – Przy­ga­sili je, ale widzę w tobie świa­tło. Widzę świa­tło, które lśniło i przy­jęło prze­ra­żo­nego chłopca, małego, zdez­o­rien­to­wa­nego, zroz­pa­czo­nego brzdąca, a potem dało mu dom. Widzę świa­tło, które było gotowe się dla niego poświę­cić. Widzę cię, Naomi. – Fal­lon zamil­kła. – Teraz odpo­czy­waj i nabie­raj sił – pod­jęła po chwili. – Przy­pro­wa­dzimy do cie­bie Dimi­triego.

– Będę wal­czyła przy tobie.

– Kiedy wyzdro­wie­jesz – powie­działa i prze­szła do kolej­nego łóżka.

Obchód zajął jej bli­sko dwie godziny. Żar­to­wała z żoł­nie­rzem, który twier­dził, że rana postrza­łowa i kop­niaki to nic wiel­kiego. Pocie­szała zroz­pa­czo­nych, uspo­ka­jała zdez­o­rien­to­wa­nych.

Zanim wyszła, zoba­czyła chłopca, chu­dziut­kiego o ciem­nej skó­rze, który przy­cup­nął na łóżku Naomi. Z waha­niem, ochry­płym od nie­uży­wa­nia gło­sem czy­tał jedną z ksią­żek dla dzieci, wziętą z pocze­kalni.

Wymknęła się na zewnątrz, żeby zaczerp­nąć tro­chę świe­żego powie­trza, i zoba­czyła, że jej ojciec zro­bił to samo, a teraz całuje mamę.

– Wie­cie, że nie bra­kuje wam wła­snego pokoju. Macie cały dom.

Lana zwró­ciła fioł­ko­wo­nie­bie­skie oczy na córkę i uśmiech­nęła się.

– A, jest i moja dziew­czynka. – Pode­szła szybko i mocno przy­tu­liła Fal­lon. – Jesteś taka zmę­czona.

– Nie ja jedna.

– Oj tak. – Odsu­nęła się. – Nikogo nie stra­ci­li­śmy. Dzięki bogini.

– Nawet wcze­śniaka?

– Tak. Było ciężko, ale w końcu udało mi się obró­cić dziecko. Rachel chciała unik­nąć cesar­skiego cię­cia, chyba że jed­nak miałby się rodzić poślad­kowo.

– On.

– Bren­nan. Kilo dzie­więć­dzie­siąt, czter­dzie­ści cen­ty­me­trów. Rachel na­dal go obser­wuje, ale jest zado­wo­lona i z małego, i z jej stanu. To twarda kobieta.

– Tak jak ty. Idź do domu, obej­rzyj Colina, a potem się prze­śpij.

– Taki mam plan. Zaraz przyjdą zmien­nicy. Wszy­scy wra­cajmy do domu.

– Muszę poroz­ma­wiać jesz­cze z ludźmi w sali gim­na­stycz­nej, a potem wrócę.

Lana ski­nęła głową i prze­cią­gnęła dłońmi po wło­sach.

– Zoba­czysz, że nie­któ­rzy z nich potrze­bują wię­cej czasu, żeby się zaakli­ma­ty­zo­wać. Katie zaj­muje się ich roz­lo­ko­wa­niem. Jest ich wielu, a więk­szość nie powinna jesz­cze miesz­kać sama.

– Mamy ochot­ni­ków, któ­rzy przyjmą część do sie­bie – zauwa­żył Simon.

– Ci w lep­szym sta­nie mogą zająć te miesz­ka­nia i domy, które przy­go­to­wa­li­śmy przed misją. Ale nie­któ­rzy będą chcieli odejść.

– Nie powinni, jesz­cze nie, ale…

– Poroz­ma­wiam z nimi – zapew­niła ją Fal­lon i popro­wa­dziła mamę do koni. – Chcesz try­mi­gnąć?

– Wła­ści­wie to prze­jażdżka dobrze mi zrobi.

Lana pocze­kała, aż Simon wsią­dzie na konia, po czym wycią­gnęła rękę i zna­la­zła się za nim, jakby – choć kie­dyś była rodo­witą nowo­jor­czanką – spę­dziła całe życie w sio­dle.

– Będziemy na cie­bie cze­kać w domu – powie­działa i wtu­liła się w plecy Simona, obej­mu­jąc go rękoma.

Kiedy odjeż­dżali, Fal­lon pomy­ślała o miło­ści. Może to jest naj­więk­szy cud? Czuć miłość, dawać ją, wie­dzieć, że jest się kocha­nym.

Wsko­czyła na Grace i poje­chała do budynku szkoły, mając nadzieję, że prze­kona tor­tu­ro­wa­nych, wyczer­pa­nych i udrę­czo­nych, żeby wie­rzyli.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: