Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Rozminięci - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
10 kwietnia 2018
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Rozminięci - ebook

Ostrożnie, Anno, ostrożnie. Stąpasz po kruchym lodzie.

Główni bohaterowie, Ana i Ed, zostali mocno doświadczeni przez życie, nim los ich połączył. Między nimi jest spora różnica wieku – Ana, która wciąż nosi w sobie żałobę po zmarłym mężu, jest starsza, co sprawia, że ich związek jest jeszcze trudniejszy. W dodatku Ed, który jest muzykiem, ciągle podróżuje po świecie. Czy będą potrafili sobie zaufać? Czy przełamią swoje traumy i uprzedzenia? Czy to jest miłość, czy tylko spotkanie?

Kategoria: Romans
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7674-791-0
Rozmiar pliku: 1,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Część pierwsza

Ed

Wychodząc z hotelu, Edward instynktownie przygotował się na uderzenie gorąca, tymczasem powietrze miało nieznacznie wyższą temperaturę od wnętrza słabo klimatyzowanej recepcji. No tak, zerknął na zegarek, ósma. Słońce chowało się jeszcze za katedrą, większość Pjacy tonęła w cieniu.

Obszedł rynek dookoła, porównując widok z tym, co zaobserwował wczoraj. Zniknęły krzykliwe, rozbawione tłumy turystów, a lokale, które w nocy buchały światłem i muzyką, teraz przymykały sennie powieki markiz lub zwiniętych parasoli. Miasto budziło się niespiesznie, jak orkiestra strojąca instrumenty przed kolejną z codziennych prób. Tu zgrzytnęły zawiasy okiennic, tam właściciel lodziarni szurał miotłą po wyślizganym bruku z „dalmatyńczyków”. Trafne porównanie, uśmiechnął się Edward. Duże białe kamienie z ciemnymi wgłębieniami przypominały łby psów z disneyowskiej kreskówki. Przykucnął, by dotknąć nawierzchni. Chłodna, wręcz zimna, stwierdził. Bez obaw, w ciągu dnia zdąży się nagrzać tak, że można będzie usmażyć na niej jajko.

Tuż obok biura informacji turystycznej wisiała tablica ogłoszeń, a na niej, wśród wielu innych kartek i karteluszków, plakat zapowiadający koncert Edwarda. Ed Kamiński, o proszę, zapisali nazwisko prawidłowo, być może „ń” występuje też w chorwackim. Gitara klasyczna. Dzisiaj, godzina dwudziesta, klasztor Franciszkanów. Trzydzieści kun. Niewiele, a tak naprawdę śmiesznie mało. Nie żeby dotykało go to osobiście. Cały dochód z koncertu miał zasilić klasztorne konto, gdyż Edward zrzekł się honorarium. Tak funkcjonował od jakiegoś czasu. Cztery razy w roku sklejał kilka kartek w kalendarzu Johna, swojego menedżera, i ruszał w świat, a tam, na miejscu, dawał jeden jedyny urlopowy, a więc charytatywny, koncert. Tego lata padło akurat na Hvar, tuż po występie w Splicie. W grę wchodziła jeszcze Korčula, ale ostatecznie przeważyła propozycja Igora, którego stryj cumował swój jacht przy hvarskiej Rivie i oferował Edowi przelot helikopterem. Edward uśmiechnął się na wspomnienie podróży i gościnności Stjepana, który rozłożył przed młodym Polakiem cały wachlarz próbek z zaprzyjaźnionej konoby. Przy siódmym kieliszeczku Ed zaczął słyszeć Romance de amor Gomeza, lecz nim zdążył się tym na dobre zaniepokoić, skonstatował, że to komórka znajomego. Stjepan porzucił wino i postawę starego wiarusa, szepnął do telefonu: Sofort, mein Schatz, po czym umknął pod pantofelek czwartego z kolei skarbu, rodem z Bawarii.

No i dobrze, stwierdził Edward. Przynajmniej teraz nie słyszał w głowie żadnej dionizyjskiej pieśni. Rozejrzał się dyskretnie, nieco zażenowany, zupełnie jakby ktoś miał go przyłapać na oglądaniu własnego plakatu. Plakatu, wzruszył ramionami, też coś. Zwykła niebieska kartka A4, u góry Ed Kamiński i gitara wersalikami, reszta informacji naścibolona u dołu. Edward przywykł do oglądania swojego nazwiska i zdjęcia na profesjonalnych plakatach, karnetach i programach. Widywał siebie powielonego w setkach egzemplarzy, na pudełkach z CD i DVD. Nieraz też trafiał w telewizji na któryś ze swoich koncertów. Przez ostatnie siedem lat zdążył zjeździć kawał świata, występował na prestiżowych scenach filharmonii, sal koncertowych lub amfiteatrów. Grał w zabytkowych wnętrzach katedr i uniwersytetów. Na sztokholmskiej ulicy był jeszcze anonimowy, ale już na przykład w takiej Sewilli często zaczepiano go z prośbą o autograf, co zresztą John uważał za przejaw wybitnej popularności. Fakt, przeczyło to powiedzeniu o proroku we własnym kraju. A może po prostu Andaluzja przyciągała szczególnie miłośników gitary klasycznej? W każdym razie Ed Kamiński należał do znanych i cenionych artystów, dlatego nie powinien się przejmować, że ten dryblas, odpalający smrodliwą motorówkę na skraju mariny, może go rozpoznać. O, albo że trzy babcie, które akurat nadciągały od strony targu z torbami pełnymi warzyw, wiedzą, kim jest i co tu robi. Starowinki w chustkach rzuciły mu nieuważne spojrzenie i znikły za rogiem. Odetchnął z ulgą, lecz zaraz potem kompleks prostego chłopaka z Sosnowca dźgnął go lekkim rozczarowaniem.

No dobrze, do dwudziestej szmat czasu, pora na kawę. Kelner z hotelowej restauracji, zagadnięty przy śniadaniu o najlepszą kawiarnię, schylił się nisko, jakby przepraszał własnego pracodawcę za nielojalność wobec firmy, i wsączył w ucho gościa nazwę lokalu, która brzmiała jak francuski cydr.

– To bardzo niedaleko – uzupełnił chropawą angielszczyzną. – Trzeba iść na prawo, przy marinie, koło budek z pamiątkami. Potem będzie duży czerwony dom, a następny to już to.

Trudno było nie trafić. Za mariną kilka palm przytulało się do czerwonego budynku, a w dole widniały zamknięte na głucho budki.

Pogratulował sobie intuicji, dzięki której oparł się naciskom Johna, by zarezerwować hotel o lepszym standardzie. „Palace” nie świecił może pięcioma gwiazdkami, ale znajdował się w samym sercu miasta i miał duszę. Edward nie znosił luksusowych molochów, jednakowych niezależnie od kraju czy kontynentu. Nie szukał spokoju i anonimowości za wszelką cenę. Przeciwnie, chciał poznawać dane miejsce od podszewki, na tyle, na ile było to możliwe między koncertami. Bardzo często dopadała go samotność wybitnego solisty, a mniejsze hotele czy nawet pensjonaty w centrum dawały mu namiastkę wspólnoty sąsiedzkiej. Kołchozowej, powiedziałby John, robiąc aluzję do dzieciństwa, które Ed spędził w sosnowieckim bloku.

To tu, stwierdził Edward, stając przed barem. „Sidro” – głosił napis na ogromnej markizie. No tak, wszystko się zgadzało. Sam bar jak to bar, nic szczególnego, za to widok z narożnego stolika był niczego sobie. Po prawej chodnik łagodnym łukiem okalał zatoczkę, w której kołysały się łódki. Końcowy cypel tonął w zieleni. Po lewej zaś można było podziwiać perspektywę Pjacy, zamkniętą przez katedrę.

Ed oparł się wygodnie i rozluźnił mięśnie ramion. Mimo wieloletniego treningu nadal nie panował nad napięciem w obręczy barkowej. Oddychał miarowo, powoli wtapiając się w otoczenie. Twarz, podrażniona przez maszynkę do golenia, piekła jeszcze trochę, za to po niedawnym wypróżnieniu nadal odczuwał przyjemną lekkość w brzuchu, która, ze względu na nieregularny tryb życia i ciągłe zmiany klimatu oraz diety, należała do rzadkości.

– Dobro jutro – przywitał go kelner.

Edward potrafił zamówić kawę w kilkunastu językach, ale nie chciał wyjść na idiotę, gdyby ten Chorwat, z braku lepszych zajęć, postanowił uciąć sobie z nim pogawędkę. Było to o tyle prawdopodobne, że bar świecił teraz pustkami.

– Dzień dobry. Poproszę kawę z mlekiem – starannie wyartykułował Ed po angielsku.

– Bijelu kavu? – Kelner, nie czekając na potwierdzenie, zniknął w budynku.

Napój był znakomity, to znaczy mocny jak diabli. Edward, którego los zetknął setki razy z kreacjami najlepszych baristów, tak naprawdę do tej pory nie znał się na dobrej kawie. Wystarczało mu, jeśli pierwszy łyk naparu wywoływał skurcz żołądka, a gorycz pozostała na języku przeważała nad kwaskowatością. Wypijał zawsze połowę filiżanki bez cukru, nie chcąc naruszyć gęstej pianki, jaką zwykle tworzyło mleko, a potem, jakby na deser, słodził obficie drugą połowę i delektował się ciepławym ulepkiem.

Piana z mleka przylegała teraz ściśle do wewnętrznego brzegu filiżanki, biało-beżowa, miejscami przechodząca w brąz, jak przypieczona. Edward zawahał się z saszetką cukru trzcinowego w ręce. Gdyby tak posypać tę spienioną krawędź ciemnymi kryształkami i patrzeć, jak się zachowają? Czy spadną na dno, pozostawiwszy po sobie sieć kraterów, czy też osiądą na bąblach kawowego powietrza i zaczną się powoli rozpuszczać? A może powinien użyć zwykłego białego cukru?

Z zamyślenia wyrwał go kobiecy śmiech. Brunetka w powłóczystej sukni na ramiączkach nadeszła od strony rynku i z daleka wołała coś do kelnera. Ten zaś porzucił na najbliższym stoliku wieżę z wilgotnych jeszcze popielniczek, by odebrać od gościa jakąś reklamówkę i zniknąć na moment w barze. Edwarda doleciał zapach świeżych ryb – słona woń skoncentrowanego morza. Brunetka usiadła dwa stoliki dalej i zaczęła przeglądać wyczarowaną znikąd gazetę na kawiarnianym drążku. Kelner wrócił z filiżaneczką i oszronioną szklanką wody. Edward dostał identyczną do swojego zamówienia, ale stała nietknięta na blacie, tworząc wokół siebie mokry krąg. Bojkot płynów i lodu niewiadomego pochodzenia był jedną z niewzruszonych zasad artysty globtrotera. Teraz jednak, widząc, jak kobieta podnosi do ust zmrożoną szklankę, Edward poczuł, że chce naśladować jej gest. Cichaczem wylał swoją, ciepławą już, wodę pod stolik, gdzie błyskawicznie wypełniła szpary między brukiem, i przywołał kelnera. Zamówił buteleczkę gazowanej jamnicy. Nie cierpiał mineralnej z bąbelkami, ale tylko taka dawała mu pewność, że nie kupuje zwykłej, być może niebezpiecznej kranówki. Zacisnął palce na łyżeczce, przeklinając słabość własnego charakteru. Dlaczego wylał tamtą wodę? Bał się reakcji kelnera? Nie chciał mu sprawić przykrości? Wyjść na słabeusza? No to właśnie wyszedł, uświadomił sobie, przynajmniej we własnych oczach. Kimże był, aby jego poczynania mogły urazić tego człowieka, zajętego w tej chwili czymś, a raczej kimś, innym? Gdyby jeszcze ostentacyjnie pozbył się kawy…

Z prawej strony zaryczał, a potem raptownie umilkł silnik motorówki. Androgyniczny osobnik w podkoszulku i szortach wyskoczył na brzeg, zaplątał się w linki, po czym o mały włos nie wpadł do morza.

– Polako, polako! – krzyknął ktoś z boku i zaniósł się śmiechem.

Edward drgnął, potrącając stolik. Niemal pusta butelka zatańczyła i z brzękiem uderzyła w szklankę. Wiedział przecież, że „polako” to po chorwacku „powoli”, a jednak trzy lata studiów w Hiszpanii zrobiły swoje; odruchowo poczuł się wyrwany do odpowiedzi. Równie odruchowo rozejrzał wokoło – czy ktoś zauważył jego reakcję? Owszem. Brunetka patrzyła wprost na niego. Przez chwilę mierzyli się wzrokiem, aż w końcu ustąpiła pierwsza, jednak bez śladu zmieszania. W powolnym spuszczeniu głowy nie było ani krzty kapitulacji, przeciwnie, Edward dopatrzył się nawet pewnego lekceważenia. Ot, lokalna królowa straciła krótkotrwałe zainteresowanie obcym. I tyle.

W przypływie złości zaczął się na nią gapić spod ciemnych okularów, by z satysfakcją stwierdzić, że daleko jej do królewskiej piękności. Owszem, włosy miała bujne, lecz mógłby przysiąc, że drobne loczki są twarde i szorstkie w dotyku jak siano. I albo to słońce, odbite od straganu z lawendą, rzucało na nie plamy, albo były zwyczajnie przyprószone siwizną. Ile może mieć lat, zastanowił się już na poważnie. Trzydzieści kilka, stwierdził, albo nawet czterdzieści. Trudno powiedzieć. Opalone równo ramiona, twarz i dekolt na pewno nie wolne od zmarszczek, ale z tej odległości nie dało się ocenić ich liczby i charakteru. Suknia jak biały worek w niebieskie esy-floresy doskonale maskowała kształt właścicielki. Równie dobrze mogła kryć talię osy, jak i zaawansowaną ciążę. Nie wiedzieć czemu, Edward wzdrygnął się na tę myśl.

Kiedy dotarł wzrokiem do nóg kobiety, zamarł. Siedziała tak, jakby stopy w sandałach wyciągała specjalnie w jego stronę. Szczególnie dokładnie mógł obejrzeć sobie lewą, uniesioną przez założenie nogi na nogę. Cieniutkie rzemyki ledwo utrzymywały podeszwę, a cała stopa wyglądała jak bezbronne zwierzę zaplątane w sidła. Sarenka! Opalona skóra kontrastowała z różowym spodem palców – wypielęgnowanych, bez śladu zgrubienia czy spękania. Tkwiły w szeregu, zmniejszając się równo ku zewnętrznej krawędzi, i tylko największy paluch odstawał od braci. Sterczał zawadiacko w górę. Prowokował, pytał, kusił, wydobywał z obserwatora tłamszoną latami czułość.

Niewiele myśląc, Edward wstał i podszedł do stolika kobiety.

– Do you speak English? – zapytał bez żadnych wstępów.

– Well, let me think – odparła, wcale nie zdziwiona, i dodała po chwili: – Yes, I suppose I still do.

Zaskoczyła go właściwie wszystkim: uśmiechem, który rozłożył wachlarz zmarszczek w kącikach jej oczu, niemym zaproszeniem, by usiadł, ale najbardziej chyba akcentem.

– Jest pani Angielką? – Skorzystał z zaproszenia. – Myślałem, że…

– Mam ponoć dobre ucho do języków. – Podała mu rękę. – Ana.

– Edward… Ed – uściślił. Przetrzymał dłoń kobiety ułamek sekundy, ale zdecydowany uścisk, którym go obdarzyła, sprawił, że opadło z niego całe erotyczne napięcie. Co teraz, myślał gorączkowo, dostrzegając piegi pod warstwą opalenizny na jej twarzy i lekkie zwiotczenie podbródka. Z bliska wyglądała na znacznie starszą od niego, może nawet o kilkanaście lat, co w oczach mężczyzny dobiegającego właśnie trzydziestki stawiało ją poza wszelkim seksualnym zainteresowaniem. O proszę, to, co zaplątało się w jej loki, bynajmniej nie było promieniami słońca.

– A więc, Ed, o co chciałbyś mnie zapytać? – Uniesione kąciki ust drżały od czasu do czasu. – Nie masz ze sobą bagażu, jesteś świeżo ogolony, więc rozumiem, że już gdzieś się zatrzymałeś. A skoro nie chodzi o nocleg, to może o godną polecenia knajpę? – Tak wywindowała intonację, że zabrzmiała niemal agresywnie. Z całą pewnością nie była Angielką i najwyraźniej kpiła sobie z niego w żywe oczy. Miała jakiś powód?

– Często cię zaczepiają? – odparował. Nie wiadomo dlaczego nagle poczuł, że zdobył nad nią przewagę.

– Bez przerwy. – Uśmiechnęła się, na powrót wyluzowana. – Może mam tu – wskazała na czoło – napis „chodząca informacja turystyczna”, widoczny dla wszystkich poza mną?

Zaprzeczył ze śmiechem.

– Ale powiem ci, że wyglądasz na kompetentną mieszkankę Pjacy. No i jesteś młoda, co zwiększa prawdopodobieństwo, że posługujesz się jakimś językiem obcym.

Patrzyła teraz na niego z zainteresowaniem, a może nawet z sympatią. Oparł się wygodnie. Wiedział doskonale, co mówi. Kiedy tylko miał okazję, wymykał się spod kurateli burmistrza, dyrektora filharmonii czy innej miejscowej znakomitości, która chciała go zabawiać między koncertami, i oddawał się zwiedzaniu na własną rękę. Właściwie nawet nie zwiedzaniu, bo stronił zazwyczaj od atrakcji opisywanych w przewodnikach. Wolał oglądać je z dystansu, z perspektywy zwykłego człowieka, który żyje w cieniu światowych zabytków – pracuje, śpi, je, kocha się i robi zakupy. Edward po prostu nurkował w obce ulice, próbując wtopić się w tło, i udawał, że jest jednym z tubylców. Od dawna już miał problem z przynależnością. Jakąkolwiek – kulturową, językową, a nawet religijną. Jedyne chwile, w których naprawdę czuł, że jest pełnoprawnym mieszkańcem Ziemi, trafiały się, gdy grał, szczególnie podczas koncertu. Wtedy znienacka przeskakiwała mu w głowie jakaś zapadka, pękała obręcz krępująca żebra i druga, u zbiegu obojczyków. Był wolny i mówił tym samym językiem co gwiazdy, drzewa i publiczność, nad którą zyskiwał niewiarygodną moc. Gdyby zechciał, na jedno skinienie palca leżałaby u jego stóp. Tyle że… nie chciał. Grając, Ed był wcieloną miłością, gotową rozdawać siebie na prawo i lewo. Tak! Dawać siebie innym, składać własne życie w ofierze ludzkości i muzyce. Jednocześnie, o czym nikt nie wiedział, w takich chwilach Ed doznawał ukojenia jak zbłąkane szczenię, które wreszcie znalazło własny kąt, miskę i dotyk kochającego pana. To dla tych ulotnych chwil ćwiczył godzinami, opanowując nuty, chwyty, uderzenia, by przy spotkaniu z publicznością mógł obdarować ją czystą esencją muzyki, bez najdrobniejszej przymieszki fizycznego wysiłku, bez oporu materii. Po takim wyzwoleniu zbierał owacje na stojąco, a nazajutrz gazety rozpisywały się o jego talencie. On sam już od rana, gdy odebrał należne hołdy i gratulacje, znikał na dwie, trzy godziny, żeby, błąkając się po ulicach całkiem obcych miast lub mniej znanych zakamarkach metropolii, w których zdążył już być wcześniej, wtapiać się w tłum i szukać tamtej energii, tamtego wrażenia, że jest tu na swoim miejscu. Oczywiście nigdy ich nie znajdował, chyba że… Raz, w Montrealu, poszedł z gitarą do metra. Zdawało się, że popełnił fatalny błąd. Akustyka kostnicy, szuranie setek stóp, przeciągi, stukot pędzących wagonów, a w tym wszystkim on – samotny, niedoceniony, szeregowy grajek, tulący instrument do ud. Nie było orgazmu, nie było duchowego porozumienia. Pasażerowie, przyzwyczajeni w tym miejscu do jazzowego saksofonu, nie docenili jego wirtuozerii. Dokończył Fantazję Sora i, jako ukoronowanie swojej klęski, zagrał Yesterday. W ciągu dwóch minut zdobył szesnaście dolarów, pewność, że cały świat jest pełen inżynierów Mamoniów, pomysł na urlopowe recitale oraz przeświadczenie, że odtąd będzie czerpał energię ulicznego tłumu incognito, jak podstępny pasożyt-obserwator. Szybko nauczył się kraść codzienne zabieganie Tokio, strzępy telefonicznych rozmów Nowego Jorku, jęk ambulansu w Moskwie. Przyswajał sobie zgrzyt tramwajowych zwrotnic w Lizbonie i smród spalin w centrum Rzymu. Z czasem przeszedł od ogółu do szczegółu i zaczął śledzić konkretne osoby. Matkę z dziećmi w drodze na lodowisko, łysego księgowego lub innego gryzipiórka z teczką, babcię w czerni, zdążającą do kościoła. Obojętne kogo, byle wyglądał na tubylca. Szedł za wybranym człowiekiem, patrzył na miasto jego oczami, pił kawę w tej samej kafejce, kupował identyczne papierosy, choć nie palił. Przez kwadrans, pół godziny żył cudzym życiem. Zdemaskowany, zadawał pytanie o najbliższy przystanek autobusowy lub drogę do centrum. Bywało, że trafiał na kogoś, kto chciał choć na moment wyrwać się z własnego życia. Rozmawiał już tym sposobem w Central Parku z weteranem z Wietnamu, w Berlinie pił piwo z kobietą, która dopiero co odkryła, że jest Żydówką i jednocześnie… wnuczką gorliwego hitlerowca, a w Paryżu pocieszał świeżą rozwódkę spotkaną przed gmachem sądu.

– Nie odpowiedziałeś na moje pytanie. – W kobiecym głosie brzmiało rozbawienie.

Otworzył oczy. Ana patrzyła na niego z ciekawością, opierając łokieć na skraju fotela, a głowę na dłoni. Włosy, przerzucone na jedną stronę, odsłoniły szyję. Z tej pozy bił jakiś niewinny, prawie dziewczęcy wdzięk.

– A tak, zamyśliłem się, przepraszam. – Odetchnął głęboko. – Przyjechałem tu na urlop, mam mało czasu i chciałbym zobaczyć Hvar, ale…

– …inny niż w przewodnikach – dokończyła.

– Właśnie.

– Będziesz robił zdjęcia komórką? Bo nie widzę aparatu.

Wzruszył ramionami.

– Nigdy nie robię zdjęć. Za dużo podróżuję. Nie miałbym zresztą kiedy ich potem oglądać, nawet na laptopie. Musi mi wystarczyć własna pamięć.

– Bardzo praktycznie. – Roześmiała się i uniosła ramiona. Przez ułamek sekundy myślał, że chce go uściskać, lecz Ana sięgnęła do włosów, błyskawicznie skręciła je w ni to kok, ni węzeł i umocowała wysoko wsuwkami, które przez cały czas miała wpięte w suknię przy biuście. Ładny, pomimo piegów, dekolt, schodzący łagodnie w dołek między piersiami, zauważył Ed mimo woli.

– No to chodźmy – powiedziała – tylko jeszcze wezmę zakupy od Ivana.

Przywołała kelnera, więc Edward uregulował własny rachunek i chciał zapłacić także za jej espresso, ale wykręciła się, twierdząc, że od zawsze pije tu kawę za darmo. Nie wnikał w lokalne układy. Ivan żartował z Aną, ale najwyraźniej nie mówił nic na temat jej nowego towarzysza. Edward patrzył, jak naprzeciwko otwierają nową budkę z pamiątkami. Nie chciał, by Ana domyśliła się, że całkiem nieźle rozumie chorwacki.

Wstali wreszcie i poszli w stronę Pjacy. Słońce zdążyło wyłonić się zza katedry i wchłonęło cień zalegający po bokach rynku. Ana podprowadziła Edwarda pod kościół.

– Tędy – kazała mu wejść w mur. Zrobił jeden krok i zawahał się, lecz po chwili spostrzegł, że to, co wziął za ślepy zaułek, jest w rzeczywistości wąskim przejściem tuż przy ścianie świątyni.

– Śmiało. – Zachęciła go gestem. – Na razie to wciąż Hvar z przewodnika. Tu jest konoba, którą turyści nazywają zakrystią. Rozumiesz chyba dlaczego.

Kiwnął głową. Szli w górę po kamiennych schodach, aż dotarli do zakątka z kilkoma beczkami. Ewidentnie służyły za stoły, a mniejsze beczułki – za siedziska. Teraz jednak okiennice lokalu zamknięte były na głucho.

Wyszli jeszcze wyżej.

– Zaczekaj tu – poprosiła. – Podelektuj się lokalnymi zapachami. Ciocia Vesna farbuje szmaty na chodniki – roześmiała się. – A ja muszę podrzucić te kalmary do kolejnej lodówki.

Spuścił głowę. Powinien był zaproponować, że poniesie jej siatkę. Ana zniknęła za rogiem. Wciągnął ostrożnie powietrze. Nic szczególnego, dym drzewny i, chwila… jakaś kwaskowata nuta, ni to chemiczna, ni owocowa. Tak! Już wiedział. Gruszki w occie. Ślina napłynęła mu do ust. Sierpniowa babcia Jadzia. Lato zamykane w słoikach.

– No, jestem. Uwędzony?

– Jeszcze żyję. – Zamrugał, bo na moment stracił ostrość widzenia.

Znowu się wspinali, klucząc po wąskich uliczkach, a właściwie przejściach między domami. Na Edwardzie, który przygodę z Dalmacją zaczął przed laty w Dubrowniku, tutejsza zabudowa nie robiła wielkiego wrażenia. Widział już to wszystko: kamienne schody i fasady, drewniane okiennice, malownicze sznurki z praniem rozwieszone między przeciwległymi budynkami, ogródki w donicach. Im wyżej jednak wchodzili, tym większe miał wrażenie, że oddalają się od obrazka rodem z przewodnika. Jakieś okno zabite dechami czy kupa piasku i porzucony na niej zardzewiały garnek sprawiały mu dziwną satysfakcję. Tak, tu było inaczej niż w turystycznym centrum. Tutaj czuło się autentyczne życie.

– Dowiem się może, dokąd mnie prowadzisz? – zapytał nonszalancko i przystanął. Nienawykłe do forsowania takich stromizn serce dobijało mu się do gardła, lecz zamiast przerażać, napełniało go to podnieceniem. Kiedy ostatnio brał udział w prawdziwej przygodzie? W podstawówce, gdy rył z chłopakami hałdę w poszukiwaniu skarbu? A może w Barcelonie, pędząc za ulicznym złodziejaszkiem, który na jego oczach wyrwał turystce plecak?

– Na cmentarz.

Żachnął się w pierwszej chwili, lecz za moment docenił pomysł Any. Że też sam nigdy nie wpadł na to wcześniej. Tyle straconych okazji, by sprawdzić, jak wyglądają pośmiertne kwatery moskwian, waszyngtończyków czy mieszkańców Oslo. Jedynym cmentarzem, który kiedykolwiek odwiedził podczas swoich tournée, był paryski Père-Lachaise, ale potraktował go wtedy jak kolejne miejsce do odfajkowania z nudną dyrektorką Instytutu.

Spojrzał z ukosa na Anę. Śmigała po tych schodach jak kozica, bez najmniejszego wysiłku. Jedną ręką przytrzymywała tylko suknię, żeby nie plątała jej się między kostkami. Niepospolita kobieta; intrygowała go coraz bardziej.

– Jesteśmy – powiedziała wreszcie, choć trudno było tego nie zauważyć.

Weszli za niewysoki mur. Edward z trudem powstrzymał jęk zawodu, lecz Any nie dało się oszukać.

– Rozczarowany? – Obrzuciła go szybkim, badawczym spojrzeniem, które miało w sobie coś belferskiego. Ciekawe, może i była nauczycielką?

– Nie, a właściwie… Tak, można tak powiedzieć. Spodziewałem się bardziej spektakularnych widoków, zresztą, gdy leciałem nad miastem… – urwał. Nie chciał, żeby odkryła jego status, było nie było, VIP-a.

– A to ciekawe. – Patrzyła teraz wyzywająco. – Szukasz miejsc z dala od pocztówkowych kadrów, ale codzienne krajobrazy tubylców też ci nie pasują. Przepraszam. Trzeba było mówić dokładniej, czego oczekujesz. – Klepnęła go w ramię. – Cóż, skoro już tu jesteś, posiedź chwilę, rozejrzyj się, bo może jednak znajdziesz coś dla siebie. Albo w sobie. Nie będę ci przeszkadzać. Z powrotem trafisz bez problemu, tu nie można się zgubić. Cześć!

Z jakiegoś powodu nie chciał się z nią żegnać. Zrobił gest, jakby miał zamiar przytrzymać skraj powłóczystej sukni.

– Zaczekaj – poprosił przez ściśnięte naraz gardło. Odchrząknął. – Posiedź tu ze mną przez chwilę.

Wskazała mu stopień schodów. Usiadła pierwsza, a on poszedł w jej ślady. Kamień zdążył się nagrzać i teraz oddawał Edwardowi przyjemne ciepło. Ana milczała. Cykady, które przestał w pewnym momencie słyszeć, znowu rzępoliły w drzewach – cyprysach i czymś, czego nie znał. Może tujach? Czy to zresztą ważne?

Zamknął oczy, a kiedy otworzył je z powrotem, zaczął dostrzegać więcej detali. Tarasy na tyłach domów. Przenośna wędzarnia, skrzynka klimatyzacji, rusztowania, a na nich robotnicy naprawiający dach. W tle morze, ograniczone wysepkami.

– Pakleni Otoci. – Ana wyczuła jego pytanie, nim zdążył je sformułować. – Tu z przodu masz Gališnik.

Rzeczywiście, to ta wyspa z budynkiem, stwierdził. Z tej perspektywy była skrócona, niemal idealnie okrągła.

Przesunął wzrok na sam cmentarz. Ani jednego grobu ziemnego. No tak, przecież tu pod spodem musi być lita skała. A więc nagrobki to pewnie konieczność, nie wyznacznik statusu. Spojrzał z niechęcią na proste płyty. Identyczny brak wyobraźni jak w tapczanowej Polsce, no, może zagłówki tapczanów nie były tu aż tak powszechne. Do tego tandetne sztuczne kwiaty. Nie, chwila, tam z boku chyba położono prawdziwe, jeszcze świeże. Lilie i coś jak duże rumianki. Nad zielonkawymi środkami latała pszczoła. Opadała i wznosiła się znowu, ledwo dotknąwszy płatków. Ciekawe, co czuła. Może, jak on, rozczarowanie? Nie wiedziała, że te margerytki są martwe? Ano właśnie, zastanowił się nad uciętymi kwiatami. Czy da się z nich pozyskać nektar lub pyłek, by następnie karmić nim kolejne pokolenia pszczół? I ludzi… A on? Co jest w stanie wydobyć z martwoty tego miejsca? Spokój? Ukojenie?

Poczuł, że mimo woli rozluźnia zaciśnięte szczęki. Ostatnia myśl bardzo przypadła mu do gustu. W końcu czy jest coś bardziej nieuniknionego niż śmierć? Na cmentarzu człowiek zawsze jest u siebie, niezależnie od obowiązującego w danym miejscu modelu nagrobka. Zresztą, rozejrzał się, czy na pewno te grobowce są takie obce? Interesujące, nie widać wielu krzyży, za to prawie wszędzie wypisano na płytach „Obitelj”. Chyba obywatel. Obywatel Cesarec, obywatel Novković… To pewnie jakaś aleja zasłużonych z czasów komunistycznej Jugosławii. Moment, a dlaczego tamci pod obywatelem nie mają nazwisk?

– Czy „obitelj” znaczy…?

– Rodzina – odpowiedziała Ana, nim zdążył wyjść na głupka. No tak, teraz wszystko było jasne.

– Znałaś tych ludzi?

– Niektórych.

Niektórych. A więc nie była stąd, w przeciwnym razie znałaby większość. Ilu mieszkańców liczył Hvar? Kilka tysięcy. Tu każdy musiał być znajomym, przynajmniej z widzenia. Chciał podrążyć temat, lecz zobaczył w oddali całkiem udany obelisk.

– O, a to co? – Wstał i ruszył w kierunku pomnika. Kątem oka zarejestrował ruch biało-niebieskiej sukni. Właśnie chciał zauważyć, że podobne nagrobki widział w Polsce i że jednak nie da się ukryć wspólnego dziedzictwa austro-węgierskiego, gdy ugryzł się w język. Skoro Ana nie kwapiła się, by opowiadać o sobie, dlaczego miał postępować inaczej? Naraz pożałował wcześniejszej prośby. W tej chwili chętnie pobyłby tu sam. Może udałoby mu się nawet pomodlić za spokój babcinej duszy?

– Czuję, że powinnam cię tu zostawić. – Kobieta najwyraźniej umiała czytać w jego myślach. Wzdrygnął się.

– Nie! Proszę…

Co ona z nim wyprawiała? Nie chciał jej towarzystwa, a jednocześnie bał się poczucia osamotnienia. No i diabli wzięli cały modlitewny nastrój. Na złość Anie i sobie zrobił jeszcze parę kroków w głąb cmentarza.

– Widziałem już tego anioła – stwierdził, podchodząc bliżej kamiennej figury.

– Możliwe, to nic oryginalnego. Pewnie rzeźbiarz korzystał…

– Nie! – przerwał jej gwałtownie, aż sam się zdziwił. – Ja go wcale nie widziałem. Słyszałem o nim albo czytałem. Niesamowite. – Poczuł, że zaczyna go boleć głowa. Powinien teraz łyknąć aspirynę i położyć się na pół godziny. Pora koncertu, choć odległa, nadchodziła nieuchronnie.

Wytężył pamięć.

– Jestem pewien. I wiesz co? To na pewno był ten konkretny egzemplarz. – Zamknął oczy. Jedna ręka kryjąca miecz w fałdach szaty. Lewe skrzydło złożone, a prawe uszkodzone tak, że wzór na powierzchni ubytku przypominał twarz szatana, wykrzywioną w złości. Straszny rysunek, namalowany brudem. Tylko miejsce się nie zgadzało. Tamten anioł stał w prywatnym ogrodzie gdzieś pod Dub…

– Wiem! – powiedział. – Childhood Demons. Arthur Monde, czytałaś?

Po twarzy Any przemknął cień.

– Nie przepadam za horrorami.

– A ja owszem. Pozwalają mi się zrelaksować między… Cóż, chyba lubię się bać.

Do licha, znów był o krok od wsypy. A zresztą, dlaczego nie miałby jej powiedzieć, kim jest? Dlaczego nie zrzucić na tę obcą kobietę odrobiny swoich lęków? W końcu szanse, że się jeszcze spotkają, były bliskie zeru. Poza tym miał dziwną pewność, że choćby nawet odkryła, z kim ma do czynienia, nie zrobi z tej wiedzy żadnego użytku. Po co? Po co miałaby szkodzić jakiemuś muzykowi?

Przypomniał sobie Mauricia. Mauro pracował dla Iberii, a stres związany z pilotowaniem wielkich airbusów rozładowywał, spotykając się z kobietami. „Mam dziewczynę w każdym porcie. Lotniczym” – żartował. I nie chodziło mu wcale o seks. Tworzył sobie raczej namiastkę domu. Wspólna kolacja, rozmowa, czyjeś ciepłe ciało na drugiej połowie łóżka, gdy sen przynosił wizję katastrof, jakich nie wymyśliłby najlepszy symulator lotów. Wierna obecność, kupiona za perfumy ze strefy wolnocłowej.

Może powinien skorzystać z pomysłu Mauricia? W wersji zmodyfikowanej, oczywiście, ograniczonej do jednorazowego spotkania. Obiad w lokalnej knajpie, zresztą wszystko jedno, może być i szybka kawa, a potem spacer i pogawędka. Wsączyć w kobiece ucho przynajmniej część własnych fobii, tęsknot, pragnień. To bardziej intymne niż pozostawienie spermy w opłaconym cudzym ciele. Zdecydowanie też bardziej higieniczne, no i kuszące. Żadna relacja z prostytutką nie mogła nieść tylu obietnic, zwłaszcza dla tej drugiej strony, nad którą zyskałby całkowitą przewagę. On wiedziałby, że to nie jest początek czegoś pięknego, ona – nie.

Może powinien zacząć już teraz? Zerknął na Anę. Pocierała lewe ramię prawą dłonią. Ciekawe, czy dałaby się zaprosić na wino po koncercie?

Leciutki tik, niekontrolowany ruch głowy, jak u babci Jadzi, która zmagała się z chorobą Parkinsona.

– Muszę już iść – powiedziała. – Zostajesz?

Przytaknął bezgłośnie. Chciał widzieć, jak odchodzi, a potem zawołać za nią. Ciekaw był, co zobaczy, kiedy się odwróci. Radość czy zniecierpliwienie. Jeśli w ogóle się odwróci.

– A zatem, Ed, miłego pobytu na Hvarze. – Podała mu rękę. Znowu ten zdecydowany uścisk, który zniechęcał do dalszego kontaktu. A jednak…

Schodziła szybko, pewnie, przytrzymując skraj sukni. Edward poczuł, że dławi go w gardle.

– Ana! – krzyknął wreszcie, gdy na powrót był w stanie wydobyć z siebie głos. – Ana, zaczekaj!

No i nie zobaczył jej twarzy, nie patrzył, biegnąc w dół. Nie patrzył też, gdzie stawia nogi; droga z twardego betonu zdradziecko przeszła w żwir i usunęła mu się spod stóp. Przejechał na piętach może z metr, półtora, by klapnąć boleśnie na kolejnym stopniu. Nie zdążył unieść powiek, gdy Ana była już przy nim.

– Ręce! – prawie warknęła. – Pokaż ręce!

Wyciągnął je przed siebie. Trzęsły się, ale nie były nawet draśnięte. Ludzki odruch bezwarunkowy zastąpiony wyuczonym odruchem neurochirurga. Lęk przed młotkiem, nożem, gorącym czajnikiem. Szanuj palce, midasowe palce. Dobrze odrobił swoją lekcję. Ale ona? Skąd wiedziała?

Syknął, kiedy dłonie Any dotknęły jego stopy. Pasek sandała puścił, żwir zaorał podeszwę. Zewnętrzna kostka musiała otrzeć się o beton, mocno krwawiła. Poczuł mdłości.

– Noga cała, nie widzę złamania, ale to trzeba zdezynfekować. – Ana wyciągnęła wsuwki z włosów, które opadły jej, skręcone jak węże, na plecy. Teraz, dla odmiany, wyglądały na miękkie, podatne na pieszczoty. Chęć, by ich dotknąć, przegrała tylko z bólem. Ana majstrowała przy sandale wygiętą wsuwką.

– Szkoda, że nie mam agrafki – mruknęła – ale tak też powinno się utrzymać. – Dasz radę iść?

Wstał chwiejnie. Spróbował zrobić krok. Bolało, lecz gdy but przylgnął do stopy, podeszwa przestała reagować.

– Jakoś dojdę, jeśli będziemy często odpoczywać.

Objęła go w pasie, przerzucając sobie jego lewe ramię przez plecy.

– Oszczędzaj tę stopę – przykazała.

Ruszyli w dół. Chwilami Ana przejmowała niemal cały jego ciężar. Gdy weszli między domy, chciał się chwytać ścian i parapetów, ale znowu warknęła, żeby chronił palce.

– Ty wiesz… – bardziej stwierdził, niż zapytał.

– Wiem. Nie po to zdobyłam bilet, żeby miał się zmarnować – sapnęła.

Słońce i wysiłek uwolniły spod woni kosmetyków zapach jej ciała – mleczno-miodowy, dziwnie znajomy i przyjemny. Była tak blisko, że oddechy zlały im się w jedno rytmiczne falowanie klatki piersiowej. Wdech, wydech. Wdech… Odsunął się nieznacznie. Nie chciał, by poczuła, jak reaguje jego własne ciało, zwłaszcza że bardziej niż fizyczna bliskość podniecało go poczucie bezradności i zależność od tej kobiety, która od początku bawiła się nim jak lalką.

– No, jesteśmy – oznajmiła z widoczną ulgą, stanąwszy przed zielonymi drzwiami. – Tutaj mieszkam – wyjaśniła zupełnie niepotrzebnie, przekręcając klucz w zamku.

W korytarzu panował półmrok. Pachniało kurzem i lawendą. Ana zaprowadziła Edwarda wprost do kuchni, nadspodziewanie dużej i chłodnej.

– Siadaj. – Wskazała bujak, a sama zajęła się myciem rąk. Stuknęły drzwiczki szafki, brzęknęło jakieś szkło.

– Daj tę nogę. – Uklękła na kamiennej, dopiero teraz to zauważył, podłodze i delikatnie uwolniła stopę z sandała. – Nie wierzgaj. Może piec – ostrzegła, unosząc zieloną butelkę.

– Co to takiego? – Zamknął oczy, w oczekiwaniu na ból i zapach jodyny. „No, już, już, nie wyrywaj się, popiecze trochę i przestanie” – mówiła babcia Jadzia, opatrując poharatane kolana, w które wżarły się drobiny miału węglowego. Na lewym do tej pory nosił konstelację czarnych kropek. Wągrowatą pamiątkę z dzieciństwa.

– Travarica – odparła Ana. – Dezynfekuje i leczy.

Fałszywy chłód płynu błyskawicznie objął płomieniem stopę Edwarda. Ziołowe opary uderzyły go w nozdrza, wyciskając łzy rozczarowania. To nie ta kuchnia, nie ten zapach i ręce już inne. Uniósł powieki. Ana trzymała dla odmiany plastikowy pojemnik z czerwoną cieczą.

– Olejek z… – usłyszał i nie zrozumiał. Co, u licha, znaczy marigold?

– Nie znam tego słówka – przyznał. – Czy to jakiś owoc?

Na ułamek sekundy otworzyła usta, jakby wzdychając, po czym zerwała się z klęczek.

– Nevenovo ulje – powiedziała, dziwnie zmieszana. – Neven, taki kwiatek.

Pokręcił głową, jeszcze bardziej zdezorientowany. Chorwackie słowo było puste, nie niosło żadnych znajomych treści, nie zawierało niespodziewanych skojarzeń, jak prst, palec, w którym odkrył niegdyś rdzeń polskiego naparstka. Neven. Usłyszał nagle echo hiszpańskiego nieve, śnieg, i zobaczył delikatne białe płatki. Stokrotka?

– O, tu mam zasuszony, ale myślę, że widać dość dobrze, co to jest. – Ana podała mu łodygę, na której końcu skręcone pomarańczowe płomyki tworzyły koronę.

– Nagietek! – wykrzyknął po polsku.

Wzruszyła ramionami, ponownie klękając.

– Ten olej działa bakteriobójczo i przyspiesza gojenie się ran. Mogę?

Już bez wahania oddał stopę w jej ręce. Patrzył, jak sprawnie robi opatrunek i zabezpiecza gazik bandażem elastycznym. Kiedy tak klęczała, obłożona butelkami i zawartością apteczki, wyglądała jak szamanka, odprawiająca swoje obrzędy. W tym momencie zmarszczki i siwe włosy przydawały jej tylko tajemniczego uroku.

– Gotowe. – Wstała. – A teraz zajmiemy się sandałem. – Wyjęła z szuflady przybornik do szycia.

– Nie warto. – Postawił nogę na podłodze. Bandaż doskonale chronił ranę. Prawie nie bolała. – W hotelu mam drugą parę.

– Zastąpię tylko wsuwkę agrafką. No, tak chyba będzie dobrze. – Podała mu but.

– Świetnie. Dziękuję. W ogóle dziękuję za wszystko i…

– Skoro już tu jesteś, może zjesz ze mną obiad? – W jednej chwili po pewnej siebie szamance i przewodniczce nie było śladu. Przed Edwardem stała zawstydzona nastolatka.

– Chętnie – odparł po sekundzie wahania.

– Lubisz kalmary? – Upinała na powrót włosy.

– Lubię wszystko, co pachnie morzem.

Krzątała się po kuchni, wyraźnie rozluźniona, być może za sprawą białego wina, z którego tylko część nalała im do kieliszków, a resztą uzupełniła garnek z kalmarami.

– Zwykle dodaję do nich mnóstwo czosnku – ostrzegła – ale jeśli nie chcesz, przed koncertem…

– Nie, dlaczego? Uwielbiam czosnek. A tak w ogóle, skąd wiedziałaś, że ja to ja?

Kiwnęła głową w stronę półek. Obok tandetnego odtwarzacza CD znalazł kilka płyt, w tym swoją własną, z recitalem w ogrodach Alhambry. Zdjęcie na pudełku było gładkie, wyfotoszopowane, jak plastikowe. John nie dopilnował fotografa.

Rozmawiali trochę o muzyce i podróżach – lekka, niezobowiązująca konwersacja dwojga obcych, których los zetknął ze sobą na kilka chwil. Edward zaczął żałować, że został. Po jakimś czasie potrzeba skorzystania z toalety dostarczyła mu pretekstu, by przerwać tę czczą gadaninę. W łazience, o dziwo, nie znalazł ani mydelniczki z muszli, ani lawendowych kosmetyków, ani żadnych innych kobiecych bibelotów. Sterylną biel płytek i szafek przełamywały tylko seledynowe ręczniki. Tak naprawdę pomieszczenie przypominało mu kostnicę, w której dawno temu identyfikował babcię Jadzię, z tą różnicą, że tam pod sufitem lśniły jarzeniówki, a tu raził go blask słońca.

Oślepł do tego stopnia, że kiedy znalazł się z powrotem w ciemnym korytarzu, nadepnął na jakiś przedmiot, zachwiał się i, aby utrzymać równowagę, oparł o ścianę. Trafił na drzwi, które powoli ustąpiły. Gabinet albo biblioteka, stwierdził, i już miał się wycofać, gdy dostrzegł cały regał z klasyką literatury polskiej. Mickiewicz, Sienkiewicz, Reymont, odczytywał kolejno znajome nazwiska. Jeszcze nie dowierzał. Wziął do ręki Quo vadis, otworzył…

„Petroniusz obudził się zaledwie koło południa i jak zwykle, zmęczony bardzo”.

Co u licha? Sprawdzał tom za tomem. Hłasko, Wańkowicz, Lem. Wszystko po polsku. O, a tu poezja, to samo. Gruby Herbert nie chciał wejść na swoje miejsce. Edward z całej siły naparł na półkę, potrącając przy okazji biurko, na którym komputerowa mysz drgnęła i obudziła monitor. Ed zerknął odruchowo. Jakiś dokument w Wordzie. Po angielsku. Ktoś uciekał na oślep, barykadował się w spiżarni, Betty Pal załomotała w drzwi. Chwileczkę, Betty Pal? W gąszczu prawdziwych i fikcyjnych postaci, z którymi zetknął się w ostatnich kilku miesiącach, Edward namierzył bohaterkę popularnych horrorów. Pani detektyw, od przypadku do przypadku medium, pojawiała się regularnie w powieściach Arthura Monde’a. A co robiła tutaj, w komputerze chorwackiej Any?

Pochylony nad blatem, chwycił mysz i przewinął ekran. Tekst urywał się w połowie zdania. Powrót na początek dokumentu niczego nie ujawnił. Nazwa pliku – N16 – też nie.

Edward zerknął na biurko. Po lewej stronie, obok słownika angielskich związków frazeologicznych, ustawiono szereg tomów w charakterystycznych okładkach. Kompletny Monde. Literatura wagonowa, a właściwie samolotowa. Takie samo wydanie Childhood Demons zostało gdzieś na lotnisku w Azji, dla kolejnego pasażera, który chciał obłaskawić jet lag lekturą. Ale że Ana…

Odetchnął z ulgą, znalazłszy jedyne możliwe wyjaśnienie. Ana pracowała tu nad przekładem Monde’a. Tak, to wszystko, nomen omen, tłumaczyło. Pytanie, na jaki język. I skąd znała polski? Odwrócił się, chcąc wyjść, i niemal zderzył z gospodynią. Stała w drzwiach, trzymając długi kuchenny nóż.

– A więc, Ed – powiedziała po polsku – skoro poznałeś mój sekret, jestem zmuszona cię zabić.

Ciąg dalszy w wersji pełnej
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: