Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Rozmowy z hinduskim mistrzem. Źródło twojej metamorfozy - ebook

Data wydania:
30 stycznia 2014
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Rozmowy z hinduskim mistrzem. Źródło twojej metamorfozy - ebook

„Rozmowy z hinduskim mistrzem” to zapis mojej podróży duchowej do Indii. Spędziłam tam większą część 2012 roku. Odnalazłam tam bramina, astrologa, nauczyciela jogi, medytacji oraz przyjaciela, który z ogromną uważnością i cierpliwością wprowadzał mnie w tajniki kultury i tradycji hinduskiej. W książce dzielę się doświadczeniami, zmaganiami, radościami i opowieściami, które przekazał mi mój mistrz.
– Agnieszka Kawula

Ty również możesz dowiedzieć się, jaką życiową prawdę ma do przekazania hinduski nauczyciel. Dzięki niemu zdołasz wsłuchać się w siebie i poznać swoje prawdziwe potrzeby oraz pragnienia. Podobnie jak Autorka, wynurzysz się z morza codziennych frustracji i odnajdziesz spokój dotychczas zarezerwowany dla duchowych mistrzów. Poznasz również korzyści, jakie niesie naturalne oczyszczanie organizmu oraz inne techniki doskonalenia zaczerpnięte z indyjskiej kultury. Książka wskazuje kierunek rozwoju osobistego.
Czas na Twoją duchową metamorfozę!

Spis treści

W poszukiwaniu początku
Indie po raz drugi
No i się zaczęło…
Bardzo lubię poniedziałki
Poniedziałkowa opowieść
Jedzenie jest Bogiem
Kamienie na Drodze
Skazaniec w świątyni
Z mantrą na ustach
Kilka słów o hinduskiej świątyni
Rzecz o jodze i kilku innych ważnych sprawach
List do C.
Dźwięk dzwoneczków
Jedna szklanka piwa
Kochając Ganeśę
Miesiąc bez Ganeśi miesiącem straconym
W poszukiwaniu odpowiedniego lekarstwa
Uniwersalne prawo przyciągania
Śpiewając imię Boga
Cała prawda o…
O wyższości guru nad Bogiem
Modlitwy żony
Straty i odzyski
Śiwaratri
Bóg jest muzyką
9 dni dla Najwyższej Bogini
Być jak szkatułka
Tantra – mantra – jantra
Wyrywanie chwastów umysłu
Ciąg dalszy wielkich porządków
Mistrz
Los zapisany w gwiazdach
Ach, ten umysł…
Jeszcze w Indiach…
Epilog

Kategoria: Wiara i religia
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7377-697-5
Rozmiar pliku: 679 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

W poszukiwaniu początku

W którym miejscu zaczyna się moja podróż do Boga, tak naprawdę nie wiem. Prawdopodobnie moi rodzice byli tą pierwszą rakietą do Niego. Stworzyli mnie. Tam, gdzie zakończyła się ich rola, rozpoczyna się samodzielna wędrówka. Były, są i zapewne jeszcze będą momenty, kiedy stwierdzę, że mam dość, że za trudno, że znowu nic nie rozumiem i nie czuję, by moja rakieta funkcjonowała, jak powinna. Wierzę, że wszystko jest po coś, ma swoje przeznaczenie, jakąś rolę do odegrania, sens większy, niż się wydaje. Dopóki mam tę ufność, oddycham, wstaję codziennie rano z łóżka i rozpoczynam dzień. Głównie w Polsce, w chwili, gdy piszę – w Indiach. Skąd mam tę siłę? Nie wiem. Ta niewiedza męczyła mnie już dość mocno. Na tyle stała się niewygodna, że wbrew logice 9 stycznia 2012 roku znalazłam się w samolocie, z którego wysiadłam na prawie dwa miesiące w Indiach.

Wylądowałam w Bangalurze. Odetchnęłam gorącym powietrzem i wyczułam w nim COŚ. Jeszcze nie wiedziałam co, ale było mi dobrze. To wystarczyło, żebym wsiadła do taksówki, która zawiozła mnie do Puttaparthi, do aśramu Sai Baby. I tu Bóg zadrwił z mojej logiki i planu. W aśramie miałam zamieszkać tylko pięć dni, zostałam miesiąc. Ale od początku… – choć sama nie wiem, gdzie ta historia się zaczyna. Myślę, że gwiazdy wiedzą to dużo lepiej ode mnie. Posłusznie wykonuję ich polecenia.

To, że świat jest mały, wiemy wszyscy. On jest naprawdę mały! I przypadki to wielkie nieporozumienie! Wszystko jest tak skonstruowane, misternie dobrane i utkane, że nie ma tu miejsca na przypadki. Jedna z nici cudnego wzoru mojego życia doprowadziła do aśramu Baby moją znajomą, Monikę. To ona sprawiła, że znalazłam się na krześle u bramina, astrologa, magicznego i niezwykłego człowieka, Bharatha Thambiego.

Z Moniką spotkałyśmy się podczas posiłku w stołówce i po krótkiej rozmowie już wiedziałam, że to COŚ, które wyczułam na początku, poruszyło się we mnie zdecydowanie i skierowało moje kroki do Bharatha. Monika zna go od paru lat. Jego zalecenia się sprawdziły, praktyki pomogły, gwiazdy przemówiły i wyjaśniły wiele życiowych dylematów, łaskawie podszepnęły, co robić dalej… I tak to Agnieszka, zawsze sceptyczna i logiczna na początku, ale zachęcona przez Monikę, postanowiła umówić się na konsultację astrologiczną.

No i się zaczęło! Z drżeniem serca wchodziłam do ciemnego budynku, po schodach, o których tylko dzięki moim stopom wiedziałam, że istnieją, do pomieszczenia, którego nie da się opisać słowami, jedynie obrazem. Przywitał mnie mały pokoik, z pajęczynami tu i ówdzie, obrazkami Bogów Ganeśi i Śiwy, piramidkami, notatkami, zaschniętymi pszczołami na oknie i brzęczącym wiatrakiem, który rozkosznie chłodził zmęczone upałem ciało…

I był przede wszystkim ON, siedzący za niewielkim biurkiem. Radosny, promieniejący, energetyczny, tajemniczy. Moje COŚ bardzo się ucieszyło na jego widok i przez prawie cztery godziny siedziało wbite w siedzenie, bo każde wypowiedziane przez Bharatha zdanie miało potwierdzenie w moim życiu. A kiedy już skończył mnie prześwietlać, nie miałam żadnych pytań, bo uzyskałam odpowiedzi, zanim zadałam pytanie. Pod koniec wizyty zapytałam, czy może gwiazdy poradzą coś na moje bóle głowy i bezustanne napięcie czoła… „Tu nie w gwiazdach trzeba szukać, tylko w jodze – powiedział Bharath. – Przyjdź jutro i przez dwa kolejne dni. Zrobimy pudźę, żeby wprowadzić do twojego życia spokój i dobrobyt, pokażę ci też kilka asan, żeby pomóc twojej głowie”. Ucieszyłam się ogromnie, bo obiecał, że napięcie zniknie, i choć byłam sceptyczna, postanowiłam przyjść. „A ile to kosztuje?” – zapytałam. Bharath uśmiechnął się całym sobą i odpowiedział: „Nic. Masz dobrą karmę. Będę cię uczył. Nie zawiedź mnie. Mam tylko kilkoro uczniów…”. I tak zostałam uczennicą kogoś, kto jest mi przyjacielem i Mistrzem zarazem. Mieliśmy się spotykać przez trzy kolejne dni. Odwiedzałam go przez trzy tygodnie. Po kilka godzin dziennie zmagałam się z własnymi ograniczeniami, lękami, słabościami.

Asany, które mi zademonstrował, wydawały się czymś niezwykle trudnym, ale w chwili, kiedy zaczynałam ćwiczyć, wysiłek znikał, pojawiała się duma, że ja też tak potrafię, i radość z wykonanego ćwiczenia. Bharath okazał się cudownym Nauczycielem. Poważnym, kiedy trzeba, dowcipnym w odpowiednim momencie, motywującym, kiedy ciało się buntowało i bolało tak, że ledwo wstawałam z łóżka, wynagradzającym za wysiłek i wytrwałość (ćwiczyłam dwa razy dziennie, a czasem nawet trzy, zakochałam się zupełnie w jodze, a ona we mnie, bo do dziś wzbogaca moje wnętrze nowymi cudami), troskliwym, bo kiedy dowiedział się, że nie mogę jeść w aśramie, jego żona gotowała mi obiady i karmiła mnie.

Przede wszystkim stał się moim przyjacielem, który zaprosił mnie do swojej rodziny. Spędziłam z nim, jego żoną i trójką dzieci (w wieku 8, 10 i 13 lat) magiczny czas. Po pierwszej wizycie w jego domu nie mogłam mówić. Wróciliśmy do biura na kolejne ćwiczenia i nauki. Zapytał mnie: – Jak rodzina? Podoba ci się? Które z dzieci spodobało ci się najbardziej? – A ja milczałam. Miałam ściśnięte gardło. Z oczu popłynęły mi łzy, połączone z pełnym wdzięczności uśmiechem… Dopiero po dłuższym czasie wyjaśniłam, że tyle miłości na raz nie dostałam w całym moim 30-letnim życiu i potrzebuję chwili, żeby się rozlokowała we mnie. Dzieci traktowały mnie jak starszą siostrę, a żona – jak przyjaciółkę. Dzieliliśmy się sobą i każde z nas czuło, że odnalazło kogoś ważnego dla siebie. Na wspólnych zabawach i rozmowach spędziliśmy ładnych kilka dni, a i noc się trafiła ciepła i wyjątkowa…

I kiedy pokochałam upały i kąpiele w zimnej wodzie cztery razy dziennie, kiedy ciało przestało boleć i okazało się niezwykle wdzięczne za włożony wysiłek, kiedy przestały mi przeszkadzać chodzące po mnie mrówki i wszechobecny dźwięk klaksonów samochodowych, kiedy polubiłam nawołujących sklepikarzy i zaczęłam wpadać do nich na pogawędki, kiedy zaczęłam doceniać to, co otrzymałam, przyszedł czas wylotu z Indii. To było najtrudniejsze pożegnanie w moim życiu…

Żegnano mnie ze łzami w oczach, z kwiatami i gorącymi uściskami. Scena filmowa, a wydarzyła się naprawdę… Nie chcieli mnie wypuścić, proponowali, żebym została dłużej, że kupią mi bilet powrotny, kiedy zechcę… I choć była to propozycja bardzo kusząca, wiedziałam, że muszę wrócić, poukładać się w sobie, zamknąć życiowe sprawy w kraju, praktykować to, czego się nauczyłam, żeby nie zawieść Nauczyciela i samej siebie. Do pewnych rzeczy potrzebna jest jedynie samotność. To kolejny test Boga: Czy wytrwasz? Jak silna jesteś, kiedy nie ma przy tobie kogoś, kto poda ci rękę, kiedy upadniesz?

Powrót do Polski był długi, męczący i smutny. Każda mila bliżej Warszawy to morze przelanych łez, których nie mogłam powstrzymać. Bharath powiedział mi przed odlotem: „Wrócisz tu za dwa miesiące, pomyśl o pobycie w Polsce jak o wakacjach. Jedziesz tam odpocząć. Tu zebrałaś najpiękniejszy nektar, niech tam w tobie wzrasta, już niedługo się znowu zobaczymy”.

Po powrocie moje życie wywróciło się do góry nogami. Przez dwa miesiące przetoczyło się przeze mnie tornado i zabrało mi wszystko. Pusta wewnętrznie i zewnętrznie 24 kwietnia 2012 roku ponownie wylądowałam w Indiach. Tym razem na pięć miesięcy.

Ale zaraz, zaraz… Wróciłam do Indii nie bez przygód. Moje lekcje w boskiej szkole życia zaczęły się nie na żarty. Miałam poważne problemy z otrzymaniem wizy. Zależało mi na tym, by jak najszybciej wyjechać, a że dopiero co wróciłam, musiałam odczekać przepisowe dwa miesiące w Polsce. Odczekałam. Co do jednego dnia obliczyłam datę wyjazdu, kupiłam bilet, złożyłam podanie o wizę. Na trzy dni przez wylotem otrzymuję wiadomość: wizy nie ma, trzeba jechać do ambasady, wyjaśnić, dlaczego tak szybko chcę wrócić. Pojechałam, wyjaśniłam, urzędnik był nieugięty. Jego NIE dźwięczało mi w głowie nieznośnie. Odrzucił prośbę, odesłał z kwitkiem do domu, kazał złożyć inne podanie – że nauka jogi, że zwiedzanie, że duchowość… Na wszystko różne formularze. Wyszłam podłamana, ze łzami w oczach. Paszportu nie oddali… Dziwnie tak. Może jeszcze jest nadzieja? Znajomy agent z biura podróży pomógł. Zarezerwował mi nowy bilet, fikcyjny, żebym już nie straciła drugiego (a pierwszy przepadł, pieniądze bezzwrotne), poradził iść raz jeszcze, tym razem po odbiór paszportu. I poszłam. Zażądałam, kazali znowu czekać. Ale jak to? Przecież ja już niczego nie chcę, oddajcie mój dokument. Proszę czekać. Dlaczego? – Bo może jeszcze coś możemy dla pani zrobić – powiedział inny urzędnik, na innym piętrze, z przyjaznym nastawieniem. I czekałam. Cztery godziny. W końcu zawołano mnie piętro niżej, do tego samego urzędnika, który twardo odmawiał mi wyjazdu do Indii… Popatrzył na mnie. Zdziwił się, że to znowu ja. A dlaczego tak bardzo chcę wracać? Co tam będę robić? Już byłam mocno zrezygnowana. Popatrzyłam mu głęboko w oczy, zmówiłam polską modlitwę i powiedziałam w języku angielskim, rzecz jasna, że ja chcę się już tylko modlić. Szukam Boga, taka jest prawda, a w Indiach mam Nauczyciela, który obiecał pracować nade mną i otworzyć moje serce na Boga, bym już nigdy nie czuła się osamotniona, bym wierzyła, bym ufała. Usłyszałam: – Dobrze, dam pani wizę na pół roku, Lord Kryszna panią zbawił. – I jak nigdy nic zaczął ze mną przyjaźnie rozmawiać, podziwiać moją determinację i to, że biała, młoda kobieta chce poznać jego kulturę. Życzył powodzenia. Odesłał mnie na piętro wyżej, gdzie miałam odebrać paszport z wizą w środku. Poszłam, odebrałam.

Był piątek. Piękny, słoneczny piątek. I była nowina odbierająca mowę. Koleżanka zadzwoniła do mnie i poprosiła o numer mojego konta. Przelała mi pieniądze na nowy bilet, niech żyją marzenia! Straciłam trzy tysiące, zyskałam prawie tyle samo. Łzy wzruszenia były ogromne. Wydawać by się mogło, że cały Wszechświat jest przeciwko tej wyprawie, wiele osób mi ją odradzało, mówiło, bym przemyślała sprawę, że przecież tyle trudności, że to COŚ oznacza. Tak, dla mnie to oznaczało, że chcę, że zdania nie zmienię, że muszę tam być, bo chcę UWIERZYĆ, i muszę to zrobić właśnie TERAZ…

Nowy bilet kupiony, cudowne zrządzenie losu, były miejsca praktycznie z dnia na dzień. I tak jak miałam bilet w ręku, tak pochwaliłam się swoją wizą agentowi, a ten mi mówi, że nie mam wizy. Jak to?! Przecież mi wbili. A wbili, ale nie podpisali! Myślałam, że zwymiotuję. Naprawdę cała moja istota zrobiła się taka pusta, że gotowa byłam odlecieć gdzieś w przestrzeń i już nie wracać. Sobota, godzina 11.30. Nie było czasu na żadne wahania. Ambasada nieczynna, ale może ktoś tam jest, może pomoże. Coś się na pewno da zrobić. Z szaleństwem w oczach, pustym żołądkiem, paszportem i kupionym biletem pobiegłam przed siebie. Tramwaj, półgodzinna jazda na bezdechu, 15-minutowy bieg po ulicach Warszawy do ambasady Indii. Na portierni siedziała pani. Popatrzyła ze współczuciem, kiedy wyjaśniłam moją sytuację. Może do kogoś zadzwonić? Zawołać? Co robić? Bezradnie rozłożyła ręce. Dziś urząd pusty, nikogo tu nie ma. Przejechałam się po wszystkich piętrach. Pusto… Ze stresu i głodu prawie zasłabłam. Pani dała mi banana i szklankę wody. I kiedy tak mówiłam do Boga, że ja się chcę do Niego modlić właśnie w Indiach, że chcę Go poznać właśnie tam, windą zjechała hinduska rodzina. Pani strażnik mówi, żebym szybko z tym panem porozmawiała, że on tu pracuje, że może coś pomoże. Więc tym razem szarpanym angielskim wyjaśniam, wymachuję mu paszportem przed nosem, pokazuję puste miejsce, gdzie owszem, pieczątka się dumnie pręży, ale brak jej urzędniczego podpisu, na czym traci swój blask i ważność zarazem. Hindus na to, że on nie ma służby, że urząd zamknięty. Ale ja błagam, składam ręce w pozdrowieniu namaste, a moje oczy błyszczą jak nigdy dotąd pewnością, że JA CHCĘ TAM WRÓCIĆ. Hindus wyciąga telefon, mówi, że spróbuje zadzwonić po urzędnika, który może się tu podpisać. Połączenie trwa całą wieczność. W końcu odzywa się głos po drugiej stronie linii. Krótka rozmowa. Rozłączenie. Proszę czekać, ktoś przyjdzie. Mam ochotę paść mu do stóp, rodzina się cieszy, Hindus także.

Czekałam prawie godzinę w pustym urzędzie, z portierką. Opowiedziała mi o życiu swojej córki, która z mężem w Indiach była, że świat zwiedza, że taka odważna jak ja, że nigdy nie wiadomo, gdzie ją pogna i co wymyśli. W końcu w oddali widzę znajomą postać. To TEN SAM Hindus, który odmówił mi wizy... Kiedy mnie zobaczył, uśmiechał się od ucha do ucha jak nigdy nic! – O, to znowu pani?! – Pokazuję mu paszport i puste miejsce bez jego podpisu. – Och, to nie problem, już to naprawiam. – Podpisał, życzył miłego pobytu, bym znalazła to, czego szukam, i zniknął.

Nie wiem, co to za człowiek, ale wydaje mi się dziś postacią, która występowała w tej grze o wizę tylko dla mnie, może on tam już nie pracuje, a kiedy zacznę go szukać, dowiem się, że on wcale nie istniał i że coś mi się musiało pomylić. Jeden człowiek, a tyle lekcji mi udzielił! To jakby sam Bóg mówił, że droga do Niego jest trudna, kamienista i czy ja na pewno chcę po niej wędrować. Kiedy powiedziałam sakramentalne tak, ramiona się otworzyły, a w serce spłynął nieopisany spokój.

Do Ciebie

Dziś coraz bardziej czuję, że sami możemy napisać każdy kolejny dzień. Nie warto czekać, oddawać swojej władzy innym, tracić energii na coś, co nam nie służy. Sprawa może początkowo wcale nie jest taka prosta i oczywista, ale jeśli dać sobie szansę… Choćby taką najmniejszą, wtedy cały Wszechświat nieograniczonymi możliwościami pomaga, delikatnymi podmuchami pcha do przodu, zachęca, by iść dalej ku życiu bez lęku, odrzucając to, co niewygodne, bez żalu. Ale jest kilka zasad po drodze… Uwalniać, puszczać, zostawiać, ufać. Rakieta Twojego życia wie, jak ma lecieć, po prostu jej nie przeszkadzaj.

Cóż… Nikt nas tej sztuki nie uczył. Jak kochać tak po prostu samego siebie, żeby nie nazwano Cię gruboskórnym egoistą? Nikt nie mówił, jak widzieć w sobie cud. Nikt nie pokazał, jak piękni jesteśmy. I nie wiem, dlaczego tak jest, że sprawa najwyższej wagi stała się po drodze tak nieważna… I dlatego warto wyruszyć w tę największą podróż od siebie do siebie po siebie… I nieważne, ile czasu to zajmie. Dla siebie samego warto iść na koniec świata, nawet jeśli tam się okazuje, że to, czego się szuka, już się ma w sobie. Warto, byś wyruszył. Ty masz swoją drogę, ja swoją. Ty znajdziesz swoje ścieżki, których ja nawet z daleka nie widziałam, bo one są Tobie przeznaczone. Ale idź. Nawet jeśli mapy brak… Po drodze okaże się, że tak naprawdę jej nie potrzebujesz. Tylko wyrusz. Przed siebie. Do lasu. Do parku. Nad morze. Na plac zabaw. Idź tam, gdzie Ciebie jeszcze nie było, szukaj siebie w rzeczach, których jeszcze nie robiłeś, w sytuacjach, w których jeszcze nie znałeś. Poszerzaj siebie. Uwalniaj to, co już stare i przeszkadza w marszu. I możesz się bać. Pewnie. Sama nieraz łykałam powietrze strachu. Ale można się bać i iść… Początkowo to nie będzie proste. Stare ścieżki tak dobrze wydeptane przecież, umysł oswojony rozsiada się w swoim schematycznym królestwie i rządzi Tobą, mówi, kiedy spać i jeść, jak reagować, jak oddychać… Wchodząc na nową ścieżkę, trzeba wziąć porządną maczetę w dłoń i karczować puszczę myśli, które nie zgadzają się na przyjście nowego. Cierpliwie, dzień po dniu, wytrwale. Jednego dnia nie wytniesz, odrośnie stara myśl – one są silne jak mityczne wielogłowe smoki. I odkryjesz w sobie MOC, o jaką się nie podejrzewałeś, bo tuż przed upadkiem poczujesz, że możesz jeszcze i jeszcze, i jeszcze… Aż końcu wyjdziesz na jasną polanę, otrzesz pot z czoła i… westchniesz z ulgą. A spoglądając w spokojną taflę jeziora, zachwycisz się… SOBĄ.Indie po raz drugi

Przespałam wiele nocy, niektóre po kilkanaście godzin, niektóre tylko przez kilka. Spać, ciągle spać. Budzić się tylko po to, by zasnąć. Po dwóch tygodniach tego dziwnego letargu zobaczyłam, jak bardzo byłam zmęczona, ile dni ciało wytrwale znosiło moje nastroje, pracę czasem ponad miarę, stres… Sznurki samokontroli zaczęły puszczać. Powoli, z oporem… W końcu już nic nie trzyma! O dziwo, nie rozpadłam się! Zaczynam tworzenie samej siebie od nowa. Otwieram oczy, świat we mnie chwilowo bez zmian, za to ten dookoła – w ciągłym ruchu. Wczoraj wieczorem Warszawa, rano samolot z lądowaniem w Paryżu, w nocy Bangalur w Indiach. Mój tymczasowy nowy dom. Przemieszczam duszę z miejsca na miejsce z nadzieją, że ona wie lepiej ode mnie, gdzie powinna być i co jest dla niej najlepsze.

Siadam zatem wraz z moją duszą na drewnianym krześle w pięknym domu w Puttaparthi. Obok na krześle siedzi Prasida, moja 13-letnia hinduska siostra, zapisuje coś w pamiętniku, druga, 8-letnia Natasha zawzięcie coś studiuje, a 10-letni brat Abhisheik gra w ulubioną grę komputerową. Mój Mistrz Bharath jeszcze śpi po nocnych modlitwach, Reenu – jego żona – kończy poranną rundkę dźapamali, jest 11.00, przed chwilą skończyła gotować lunch dla nas wszystkich. Chomik Magic z pasją ostrzy zęby o pręty klatki, a jeszcze przed minutą z pewną niechęcią zakończył ulubioną asanę – śavasanę (pozycja relaksu).¹ Są jeszcze dwa małe koty, które słodko śpią w swoich ramionach.² Ich ulubione miejsce wytchnienia od upałów – wiadro. I są jeszcze ptaki cudnie śpiewające z ukrycia, jakim jest dla nich drzewo neem, uznawane za jedno z najlepszych naturalnych lekarstw w tym kraju. Oczywiście nie mogę też zapomnieć o komarach, o pracowitych mrówkach, które równymi rządkami przemieszczają się w wyznaczonych przez siebie kierunkach (a czasem w moim pokoju, układając ze swych ciał kształt serca)… Ach, i są jeszcze błogosławione i wszechobecne wiatraki, bez których nie wyobrażam sobie codziennej egzystencji o tej porze roku. Dziś Bóg ma dla mnie postać białego, wiszącego i cudnie szumiącego wiatraka, równomiernie wprawiającego w ruch gorące powietrze.

I tak całkiem nie przypadkiem jestem tu i teraz, w hinduskiej czasoprzestrzeni, z ludźmi, którzy mnie kochają, poją, karmią, uczą, akceptują. Jakim cudem moja rakieta zatrzymała się akurat tu? Nie wiem.No i się zaczęło…

Jest cisza pełna hałasu, której nie zagłuszy żadna muzyka. Harmider myśli plączących się po głowie w kołowrotku zwojów mózgowych. Moje serce bije jak szalone, głośne niczym miedziany dzwonek towarzyszący każdemu arati. Bóg jest obecny, przyjął zaproszenie. Dziś tego nie czuję. Dziś jestem wciśnięta w ramę siebie samej i nie mam ochoty wychodzić. Dziś znikam, a drobne muśnięcie wiatru może unieść mnie na piaski pustyni, by tam wtopić w krajobraz. I już nie będzie wiadomo, która drobina piasku jest mną. Siedzę i drżę. Krzywda jakaś mi się dzieje? Nie. Ktoś mnie żywi, poi, głaszcze. Nic nie muszę. Jestem sama ze sobą. Żarty się skończyły. Czuję, że wcale nie chcę być. Mądrzy ludzie mawiają, że czasem trzeba umrzeć, żeby zacząć żyć. Mam wrażenie, że we mnie umiera wszystko. Raz za razem. Dzień po dniu. Stare odchodzi. Nowe dopiero w zasianym nasionku czeka na wzrost. Nie wiem, czy i kiedy zdąży się pokazać na słońcu. Kolejna wewnętrzna śmierć zebrała właśnie obfite żniwo. I to przeraża jak cholera!

Nagle nie wiem, jak będzie wyglądał mój dzień, co w nim zrobię, a czego nie, kogo poznam, a kto przestanie być częścią mojej codzienności. Nikt mi nie może ulżyć, nikt nie podejmie za mnie decyzji. A tu się okazuje, że to ja i tylko ja mogę ją podjąć: jak chcę żyć, z kim się spotykać, a z kim już nie? Już dość błotka i taplania się w nim. Już dość ocen, nakazów i zakazów. Już dość. Jednak zanim to nastąpi, muszę przejść przez to piekło bycia ze sobą. Czyż to nie okrutne, jak siebie traktuję? Z najgorszym wrogiem lżej wysiedzieć w jednym pomieszczeniu. A tu mam poznawać siebie lepiej?! Katorga! Nie mogę się zająć koleżanką, przyjaciółką, sąsiadką. Nie, jestem tylko ja, okazuje się, że całkiem sobie obca. A kiedy nie zostanie już nic, co będzie mnie we mnie samej przerażało, obrzydzało, złościło, a kiedy poznam już wszystko, co szczelnie ukryte, może wtedy błoto zamieni się w wielkie morze i popłynę?

Na razie moje morze stworzone jest z łez. Nie przypuszczałam, że można tyle wody z siebie wylać. Hinduska rodzina zamawia wodę do picia w 25-litrowych kanach. Ostatnio zaczęli ze mnie żartować, że mogę być dla nich dobrym zaopatrzeniem wodnym. Moja powłoka przestała być wodoszczelna. Przeciekam i nawet nie próbuję budować tamy. Czasem obserwuję drogę łez. Okazuje się, że można płakać z jednego oka i choćbym nie wiem jak była smutna, drugie pozostanie suchuteńkie. Z mojego jednego niebieskiego oka krople mogą stróżką spływać raz jednym kącikiem, raz drugim, raz środkową ścieżynką, raz trzema kanałami jednocześnie.

Cóż… tak naprawdę żadne słowa, żadna historia nie odda prawdy, którą przeżywa się w samotności. Słowa są ułomne. Nie niosą zapachu, bólu, radości, smaku, kształtu. Słowa wydobyte z głębi na powierzchnię stają się tylko zewnętrzną formą, próbą opisania czegoś, co może być tylko przeżyte, doświadczone. Słowa mogą jedynie zainspirować, zachęcić do samodzielnej podróży, która dla każdego będzie inna.

Dziś wiem, że można płakać bez przyczyny, a raczej z nierozpoznanej przyczyny. Przychodzi czasem taka wielka fala, której nie sposób powstrzymać. Jest tak silna, że gdybym próbowała to zrobić, rozerwałaby mnie na strzępy. Więc kiedy mój hinduski brat mówi: – Znowu masz czerwony nos, a twoje oczy robią się wilgotne, dlaczego chcesz płakać? – Odpowiadam: – Nie wiem.

Czuję, że czegoś mi brakuje, ktoś kiedyś zrobił bez mojej wiedzy operację i wyjął ze mnie coś bardzo ważnego. Od kilku lat staram się to odszukać. Dziwna to podróż, gdy szuka się czegoś, czego się nie zna, nie widziało, nie smakowało, nie czuło. W dniu, gdy to odnajdę, będę wiedziała, że to było właśnie TO.

W międzyczasie wypiję gorący czaj, delektując się idealną kombinacją czarnej herbaty, mleka i dżagru (brązowego cukru).

Do Ciebie

Początki mogą być nieciekawe. Bo kiedy zasiada się w ciszy, to należałoby się rzeczonej ciszy spodziewać… No to się zdziwisz… Nagle, nie wiadomo kiedy, wyskakują z magicznych pudełek ludzie, sytuacje, emocje. A Ty tylko siedzisz. Nic nie robisz. Z nikim nie rozmawiasz. Nawet do siebie się nie odzywasz. Możesz wyłączyć wszystkie dźwięki. Możesz zamknąć się w dźwiękoszczelnej kapsule, ale umysłu nie wytłumisz. Nie od razu. On jest inaczej zaprogramowany. Dla niego musi się coś dziać, ktoś musi coś robić albo czegoś nie robić, albo – nie daj Boże – robi coś nie tak, jak tego zapragniesz… No, wtedy to da Ci do wiwatu! Trąby jerychońskie zawyją w Tobie! A Ty chcesz jedynie posiedzieć w spokoju. Odpocząć. Wyciszyć się. Myśl za myślą przypływają. To naturalne. Taka ich natura. Pytanie, czy Ty na nie zareagujesz. Czy myśląc o tym, że trzeba załatwić tak dużo spraw, że kwiatki podlać, że ugotować obiad, że ktoś coś, pozostaniesz jedynie obserwatorem, widzem filmu, który aktualnie wyświetla się w Twojej głowie? To nic, że grasz tam główną rolę i właśnie ktoś powiedział Ci coś mało fajnego. To nic. Ty teraz siedzisz i oddychasz. Nie obchodzi Cię nic innego. Żaden dźwięk. Żaden obraz. Nic… Czasem pojawią się łzy. To też jest w porządku. Niech płyną. Woda oczyszcza, udrażnia, odżywia. Czasem właśnie tak najlepiej. Ale niczego nie wymuszaj. Po prostu bądź. I czekaj na to, co się wydarzy, kiedy Ty jedynie siedzisz…

Byłam tam. Pływałam w morzu frustracji, zanim wzburzone fale myśli zaczęły się uspakajać… Proces trwa. Jest coraz łatwiej. Tobie też się uda. Jeśli zechcesz… Czy warto? Sam się przekonaj. Próbuj wszystkiego, co czujesz, że może Ci posłużyć. Czasem zbłądzisz, ale i to jest potrzebne, by odrzucić to, co zbędne. Nie ma jednej recepty. Znajdziesz swój lek. Szukaj wytrwale. Będziesz wiedział, co służy Ci najbardziej, a jeśli to znajdziesz, chłoń, pracuj, działaj, odpuszczaj, rób wszystko tak, jak czujesz. Bez wymówek, wykrętów, przekładania czegokolwiek na później. Nikogo nie przechytrzysz. Oszukasz jedynie samego siebie. Nikogo więcej nie ma w tej przygodzie do głębi. Jesteś tylko Ty. Odważ się. Powiedz sobie TERAZ, od DZIŚ. Obiecaj i bądź wierny postanowieniu. Przecież jesteś w tej grze najważniejszy.

Tylko Ty. Nikt inny…

Rozumiesz?Bardzo lubię poniedziałki

W dniu, kiedy dowiedziałam się, że mój Nauczyciel pości w poniedziałki i robi to już od 16 lat, zainteresowałam się sprawą bliżej. Na tyle blisko, że sama tak jak on rozpoczęłam post w imię Lorda Śiwy. Właśnie zbliżał się termin mojego pierwszego powrotu do Polski. Opuszczałam kraj, w którym nie było dla mnie nic, a zarazem wszystko. Ktoś by mógł powiedzieć: Post? Też mi coś… Dla samej idei postu? W Indiach nic nie jest przypadkowe i bez sensu. Każdy dzień ma znaczenie, a ponieważ zamieszkałam z rodziną bramina, astrologa, przestrzegającą wielu rytuałów, na każdym kroku słyszałam: Dziś nie jest dobry dzień na nakładanie oleju na włosy. Dziś nie powinnaś patrzeć na księżyc. Dziś nie wymieniaj pieniędzy, to nie jest dobry moment. Dziś i przez najbliższych dziewięć dni nie jemy cebuli i czosnku…

Przez pierwsze dwa tygodnie nie mogłam się odnaleźć w tej rzeczywistości reguł, zakazów i nakazów. Wszystko robiłam nie tak. Nie ta ręka, nie ta noga, nie ta godzina. Czułam się jak dziecko, w dodatku pouczana przez dzieci. Moje ego bardzo ucierpiało i aż bulgotało momentami ze złości. Chciałam uciec od tych wszystkich rytuałów i świętości, a przecież wiedziałam, że trafiłam do kraju ociekającego właśnie w powinności i niepowinności wszelakie. Dłuższą chwilę zajęło mi zrozumienie, o co w tym wszystkim chodzi. I jak to zwykle ze mną bywa, początkowy bunt zamienił się w zrozumienie i akceptację. Podejrzewam, że wciąż popełniam masę błędów, ale nie są na tyle karygodne, żeby mnie upominać. Nikt nie stara się tu zrobić ze mnie Hinduski. Tak naprawdę nigdy nie spotkałam się z takim taktem, szacunkiem do mojej inności. Akceptują mnie w całej okazałości. A przecież jestem dla nich obca, więc jak to możliwe, że w ich domu czuję się jak u siebie? Jak to możliwe, że trzy tygodnie sprawiły, że stałam się częścią ich rodziny?

Jako jedynaczka zawsze marzyłam o rodzeństwie. Obce mi były historie rówieśników o braciach i siostrach, z którymi można zarówno konie kraść, jak i bić się na poduchy. I teraz, po 30 latach, do mojego życia wkroczyło brakujące ogniwo. Początkowo niezwykle męczące i irytujące, obecnie nie wiem, jak mogłam obejść się bez tej zagubionej części mnie.

Jak można nie kochać 8-letniej Natashy, która kiedy tylko otwiera oczy, zaczyna mówić i tak do momentu, kiedy ich nie zamknie do snu? To moje najlepsze radio, i to prosto z Puttaparthi! Jak można nie kochać tej ośmiolatki, która pyta z czułością: – Jesteś zmęczona? Zrobię ci masaż – po czym głaszcze moją obolałą głowę z czułością, z jaką może to zrobić tylko dziecko pełne miłości. Za każdym razem rozczula mnie jej dotyk, więc czasem spragniona ukojenia, trochę udaję i nadstawiam ciało pod jej dziecięce dłonie. Jak można nie kochać tej, która mówi: – Agni, uwielbiam się do ciebie przytulać. Albo: – Łał! Wyglądasz jak księżniczka, jesteś taka piękna. Albo: – Wyrzuć ze swojej głowy: „nie mogę” i wstaw tam: „tak, mogę!”.

Jak można nie kochać Abhisheika, mojego 10-letniego chłopaka? Czasem rozmawiam z nim jak z dorosłym. Nasze ulubione miejsce na randkowe pogaduchy to taras z widokiem na góry. Jesteśmy tylko my, zachodzące słońce i nasze marzenia. Ujmuje mnie za serce jego zapał do nauki języka polskiego. Codziennie prosi mnie o kolejną porcję słów, a każdego wieczoru przytula się na dobranoc, czasem przyklęka na kolano i z zadziornym uśmiechem mówi: – Kocham cię, zostań moją żoną. – Wymawia to zdanie idealnie! Jego przyszła żona będzie szczęściarą. A serce roztapia się całkiem, kiedy słyszy: – Agni, jestem jak otwarta księga, pytaj mnie o wszystko.

Jak można nie kochać 13-letniej Prasidy, która zarzeka się, że napisze książkę o swojej złej karmie. Bo ileż razy dziennie można myć podłogę, naczynia i sprzątać w szafie? Koszmar bycia najstarszą siostrą trwa dla niej każdego dnia. Już dziś deklaruje, że nie wyjdzie za mąż i nie będzie miała dzieci. Ciekawe, kiedy dostanę zaproszenie na jej ślub?

Pewnego razu leżałyśmy obie na łóżku i rozmawiałyśmy jak dwie stare przyjaciółki. Nagle zorientowałam się, że mówię do dziecka o sprawach, których dziecko powinno raczej unikać. Zmieniłam szybko temat, ale ona się nie poddała i rozłożyła mnie na łopatki, mówiąc: – Opróżnij swoje serce. Nie trzymaj w nim niczego złego. Jeśli coś cię smuci, powiedz o tym komuś. Ja mówię tacie albo patrzę na zdjęcie Swamiego (Sai Baby), mówię, mówię tak długo, aż nie zostanie już nic. Nagle robi się lżej. Nigdy nie trzymaj tego, co złe czy smutne w sercu.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: