Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Rozmowy ze zwierzętami - ebook

Wydawnictwo:
Seria:
Data wydania:
5 marca 2014
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Rozmowy ze zwierzętami - ebook

Czy zastanawiałeś się kiedyś ilu autorów książek o psach, kotach, rybach, papugach czy chomikach rzeczywiście posiada zwierzęta, o których piszą? Którzy z nich przebywają ze swoimi pupilami 24 godziny na dobę? Konrad Lorentz nie tylko hodował i zaspokajał podstawowe potrzeby swoich ulubieńców w postaci choćby kapucynki Glorii, gąsiora Martina i jego towarzyszek, kawki Czok czy ławicy przeróżnych gatunków ryb, ale również czujnie je obserwował. Stopniowo uczył się ich zachowań, a potem bez większych problemów dostrzegał najdrobniejszą zmianę w ubarwieniu ryb, ruchach owadów i wydawanych dźwiękach ptaków.

Ta książka to swoisty raport z kilkunastoletnich, codziennych badań behawiorystyki zwierząt przeprowadzanych przez autora w jego prywatnym gospodarstwie w Altenberg. Zabawne anegdoty połączone z popularnonaukowym omówieniem zachowań domowych pupili tworzy niezwykle barwną i przyjemną lekturę dla wszystkich pasjonatów świata zwierzęcego. Co jest w stanie zrobić mała kapucynka po bohaterskim i w pełni samodzielnym uwolnieniu się z klatki? W jaki sposób kawki wybierają partnerów i okazują sobie miłość? Odpowiedzi na te i na inne nurtujące pytania, które dotyczą spraw twoich najmniejszych domowników znajdziesz w środku.

Kategoria: Popularnonaukowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7881-309-5
Rozmiar pliku: 1,9 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

O błędach i nieścisłościach w książce

Peł­na skru­chy przed­mo­wa do wzno­wie­nia ory­gi­nal­ne­go wy­da­nia:

Ja, czy­li au­tor, któ­ry nig­dy do­tąd nie na­pi­sał książ­ki,

wy­daw­ca, ko­bie­ta, któ­ra wła­ści­wie jest praw­ni­kiem,

a na dru­gim miej­scu dru­ka­rzem i nig­dy do­tąd

nie wy­da­ła żad­nej książ­ki, i wresz­cie re­dak­tor, je­dy­ny li­te­rac­ki

pro­fe­sjo­na­li­sta spo­śród nas troj­ga, po­sta­no­wi­li­śmy któ­re­goś

mi­łe­go wie­czo­ru w ubie­głym roku, kie­dy dys­ku­to­wa­li­śmy

o do­brych i złych książ­kach o zwie­rzę­tach, „wy­pro­du­ko­wać”

tę ksią­żecz­kę. Je­ste­śmy szcze­rze dum­ni z na­sze­go dzie­ła,

ale nie za­mie­rza­my ukry­wać fak­tu, że za­wie­ra ono kil­ka błę­dów.

Jed­nym z owych błę­dów jest już sam ty­tuł: Roz­ma­wiał z by­dląt­ka­mi, pta­ka­mi i ry­ba­mi! Oczy­wi­ście moż­na ten ty­tuł zro­zu­mieć opacz­nie, je­den z czy­tel­ni­ków na­pi­sał do mnie, że omal nie odło­żył książ­ki, pre­zen­tu gwiazd­ko­we­go, po­nie­waż w ża­den spo­sób nie mógł się po­ła­pać, do któ­rej ka­te­go­rii owych roz­mów­ców po­wi­nien za­li­czyć sie­bie.

Na­stęp­ny pro­blem to ty­tuł trze­cie­go roz­dzia­łu, Trzy dra­pież­ni­ki w akwa­rium. Ten, kto do­kład­nie po­li­czy, zo­rien­tu­je się, że są tam tyl­ko dwa, lar­wy pły­wa­ka żół­to­brzeż­ka i waż­ki. Trze­cie­go roz­bój­ni­ka, szczu­pa­ka, re­dak­tor skre­ślił, po­nie­waż był za dłu­gi (szczu­pak, nie re­dak­tor). Ty­tuł roz­dzia­łu jed­nak po­zo­sta­wił nie­zmie­nio­ny, to­też w wy­ni­ku jego in­ter­wen­cji jest tam o jed­ne­go dra­pież­ni­ka za mało. Oba­wia­łem się strasz­li­wych na­stępstw. Ale na szczę­ście na ten drob­ny błąd zwró­cił uwa­gę tyl­ko je­den czy­tel­nik, pe­wien na­uko­wiec sze­ro­ko zna­ny ze swo­jej skru­pu­lat­no­ści.

Jest tu opi­sa­na tak­że strasz­na hi­sto­ria o zło­ci­stych cho­mi­kach, któ­rym po­zwa­la się bie­gać wol­no po po­ko­ju, po­nie­waż – jak czy­ta­my w książ­ce – nie gry­zą i nie wspi­na­ją się na me­ble. Prze­czu­wa­łem już naj­gor­sze, kie­dy bez­po­śred­nio po od­da­niu do dru­ku na­szej książ­ki od­kry­łem na wy­so­kiej sza­fie z epo­ki Ma­rii Te­re­sy, w se­gre­ga­to­rze na li­sty, kry­jów­kę cho­mi­ka zło­ci­ste­go. Gru­by sa­miec uznał pa­pier za wy­śmie­ni­ty ma­te­riał do bu­do­wy gniaz­da. Wspa­nia­le wy­ćwi­czył tech­ni­kę wspi­nacz­ki, dzię­ki któ­rej mógł wdra­py­wać się w górę po­mię­dzy sza­fą a ścia­ną. W koń­cu wy­gryzł w wiąz­ce li­stów okrą­głą dziu­rę i z uzy­ska­nych w ten spo­sób strzę­pów pa­pie­ru uwił so­bie przy­tul­ne gniazd­ko. Z le­żą­cych w se­gre­ga­to­rze li­stów po­zo­sta­ło tyl­ko coś w ro­dza­ju ram­ki; od ze­wnątrz do środ­ka okrą­gły otwór zmniej­szał się – miał, for­mę krzy­wej, z któ­rej od­two­rze­niem miał­by kło­pot nie tyl­ko do­świad­czo­ny kre­ślarz – nie­na­ru­szo­ne po­zo­sta­ły tyl­ko pierw­sze i ostat­nie li­sty. Li­sty od mo­ich dro­gich czy­tel­ni­ków, któ­re po kil­ku po­chleb­nych uwa­gach do­ty­czą­cych ogól­nej war­to­ści książ­ki prze­cho­dzą do roz­dzia­łu o cho­mi­kach zło­ci­stych, na ogół na­tych­miast od­kła­dam na bok. Wiem, co na­stą­pi po­tem! Sam za­gna­łem cho­mi­ki z po­wro­tem do ich klat­ki, nie z po­wo­du se­gre­ga­to­ra na li­sty – nic in­ne­go do tej pory nie zja­dły – ale dla­te­go, że za­gra­ża­ły skocz­ko­wi pu­styn­ne­mu, któ­ry od ja­kie­goś cza­su miesz­kał w moim po­ko­ju. Nie­ste­ty, ro­biąc ostat­nio grun­tow­ne po­rząd­ki, żona zna­la­zła w gnieź­dzie wspo­mnia­nych gry­zo­ni czer­wo­ną i nie­bie­ską weł­nę z dy­wa­nu (z du­że­go per­skie­go dy­wa­nu pier­wot­nie w ciem­no zie­lo­ne cęt­ki, któ­re z upły­wem cza­su wy­bla­kły i sta­ły się żół­ta­wo­zie­lo­ne: po­rów­naj „tu­taj”), bar­dzo ob­cią­ża­ją­cy cor­pus de­lic­ti. Tak więc będę mu­siał po­zbyć się z mo­je­go po­ko­ju albo dy­wa­nu, albo my­szy, i jesz­cze nie jest dla mnie cał­kiem ja­sne, czy jed­ne­go, czy dru­gie­go.

Wresz­cie w ostat­nich dniach tak bar­dzo roz­zło­ści­łem się na moje akwa­ria, że ty­tuł dru­gie­go roz­dzia­łu Akwa­rium nie po­wo­du­je szkód, wy­dał mi się wręcz pro­wo­ku­ją­cy. Wła­śnie nie­daw­no w stu­li­tro­wym zbior­ni­ku nie­spo­dzie­wa­nie nocą pę­kła szy­ba i woda za­la­ła cały po­kój, a przed­wczo­raj o pią­tej rano trzy pom­py na­po­wie­trza­ją­ce rów­no­cze­śnie prze­rwa­ły pra­cę. Za­nim przy­najm­niej jed­na z nich zo­sta­ła na­pra­wio­na, przez sie­dem go­dzin dwo­iłem się i tro­iłem, aby nie do­pu­ścić do udu­sze­nia licz­nej zgrai mło­dych żół­tacz­ków in­dyj­skich (Etro­plus ma­cu­la­tus). Książ­ka za­wie­ra wpraw­dzie wy­star­cza­ją­co wy­raź­ne za­le­ce­nie, aby nie umiesz­czać zbyt wie­lu ryb w zbior­ni­ku, bo gro­zi to za­kłó­ce­niem bio­lo­gicz­nej rów­no­wa­gi w akwa­rium. W każ­dym zbior­ni­ku żyje oko­ło trzy­stu ma­łych żół­tacz­ków o dłu­go­ści od dwóch do trzech cen­ty­me­trów, a po­win­no ich tam być naj­wy­żej trzy­dzie­ści. Na­pra­wa pomp wy­ma­ga­ła pra­cy po­rów­ny­wal­nej z wy­sił­kiem chi­rur­ga, któ­ry wal­czy z sil­nie krwa­wią­cym, ale nie­moż­li­wym do zlo­ka­li­zo­wa­nia na­czy­niem krwio­no­śnym. Ale przy­się­gam, że rano dwie­ście sie­dem­dzie­siąt sztuk mło­de­go na­ryb­ku zo­sta­ło ode­sła­nych do róż­nych wie­deń­skich skle­pów z ry­ba­mi akwa­rio­wy­mi.

Po tych wszyst­kich do­świad­cze­niach ty­tu­ły roz­dzia­łów tak mnie roz­zło­ści­ły, że ku­pi­łem so­bie dwie zię­by, po­nie­waż ósmy roz­dział nosi ty­tuł Nie ku­puj zię­by. Są to dwa słod­kie małe ptasz­ki, któ­ry­mi opie­ku­je się moja współ­pra­cow­ni­ca, dr Ilse Prechtl-Gil­les, w ra­mach stu­diów nad że­brzą­cy­mi za­cho­wa­nia­mi mło­dych pta­ków śpie­wa­ją­cych. Na ra­zie ptasz­ki są cza­ru­ją­co po­tul­ne i bar­dzo miłe. To na po­cie­sze­nie tych mi­ło­śni­ków pta­ków, któ­rzy na­pi­sa­li do mnie peł­ne wy­rzu­tów li­sty w obro­nie zięb!

Po­mi­mo to, wła­ści­wie cała treść książ­ki jest za­sad­ni­czo zgod­na z praw­dą. A więc zo­sta­wia­my wszyst­ko do­kład­nie tak, jak moż­na prze­czy­tać w pierw­szym wy­da­niu¹ – ju­sta­ment! Za­pew­ne dzi­siaj nie mógł­bym na­pi­sać nie­któ­rych frag­men­tów – za­ro­śla, w któ­rych lę­gną się pta­ki, zo­sta­ły wy­kar­czo­wa­ne, pola za­tru­te, po­pu­la­cja pta­ków jest za­gro­żo­na. Dla­te­go dzi­siaj nikt nie po­wi­nien za­brać z gniaz­da ani jed­ne­go mło­de­go pta­ka.Przedmowa

To, cze­go do­ko­na­łem w gnie­wie,

wy­ro­sło wspa­nia­le przez noc, ale

wy­płu­kał je deszcz.

To, co za­sia­łem z mi­ło­ścią,

kieł­ku­je nie­ustan­nie,

póź­no doj­rze­wa i jest bło­go­sła­wio­ne.

Pe­ter Ro­seg­ger

Żeby móc pi­sać o zwie­rzę­tach, trze­ba do tych stwo­rzeń ży­wić cie­płe i szcze­re uczu­cia. Niech mi bę­dzie wol­no przy­znać, że taki wła­śnie je­stem; ale pięk­ne stro­fy wier­sza Pe­te­ra Ro­seg­ge­ra nie wpa­dły mi do gło­wy dla­te­go, że ta książ­ka po­wsta­ła przede wszyst­kim z mi­ło­ści do zwie­rząt, lecz spro­wo­ko­wa­ła ją moja złość na książ­ki, któ­re trak­tu­ją o zwie­rzę­tach. Bo mu­szę się przy­znać: je­śli w moim ży­ciu zro­bi­łem co­kol­wiek po­wo­do­wa­ny gnie­wem, to było wła­śnie na­pi­sa­nie tej opo­wie­ści o zwie­rzę­tach.

Złość na co? Na wie­le nie­wia­ry­god­nie błęd­nych, prze­kła­ma­nych hi­sto­rii o zwie­rzę­tach, któ­re dzi­siaj są do­stęp­ne we wszyst­kich księ­gar­niach; złość na wie­lu pi­sma­ków, któ­rzy twier­dzą, że pi­szą o zwie­rzę­tach, ale zu­peł­nie ich nie zna­ją. Ten, kto gro­zi psz­czo­le ze­mstą i krzy­czy, kto po­zwa­la so­bie na chwy­ta­nie w wal­ce szczu­pa­ka za skrze­la – ten udo­wad­nia, że nie ma zie­lo­ne­go po­ję­cia o za­cho­wa­niu tych zwie­rząt, że opi­su­jąc je, kie­ru­je się wy­łącz­nie wła­sną in­tu­icją i tyl­ko uda­je mi­łość do nich. Gdy­by do na­pi­sa­nia książ­ki o zwie­rzę­tach wy­star­czy­ło kil­ka in­for­ma­cji od wła­ści­wych związ­ków ho­dow­ców, lu­dzie tacy jak Heck star­szy, Bengt Berg, Paul Eip­per, Er­nest Se­ton Thomp­son czy Wäscha Kwon­ne­sin Nar­ren nie po­świę­ci­li­by ca­łe­go ży­cia ob­ser­wa­cji zwie­rząt.

Nie da się prze­wi­dzieć, do ja­kich po­my­łek wśród czy­tel­ni­ków, a przede wszyst­kim wśród żywo re­agu­ją­cej mło­dzie­ży, mogą do­pro­wa­dzić tak nie­od­po­wie­dzial­nie na­pi­sa­ne opo­wie­ści o zwie­rzę­tach.

Nie moż­na za­prze­czyć, że fał­szo­wa­nie jest upraw­nio­ną czę­ścią swo­bo­dy ar­ty­stycz­ne­go wy­ra­zu. Za­pew­ne po­eci, co wy­ni­ka z ko­niecz­no­ści po­etyc­kie­go prze­ka­zu, mają pra­wo za­rów­no każ­dy obiekt, jak i zwie­rzę ob­da­rzyć ludz­ki­mi ce­cha­mi: wil­ki i pan­te­ra Ru­dy­ar­da Ki­plin­ga, jego nie­zrów­na­na man­gu­sta Rik­ki­tik­ki­ta­vi mó­wią jak lu­dzie, psz­czół­ka Maja Wal­de­ma­ra Bon­se­la po­tra­fi być na­wet tak praw­dzi­wa i uprzej­ma jak oni.

Ta­kie ce­chy ludz­kie może nada­wać tyl­ko ten, kto rze­czy­wi­ście do­brze zna zwie­rzę­ta. Ar­ty­sta nie jest zo­bo­wią­za­ny do do­kład­ne­go przed­sta­wia­nia obiek­tu swo­jej twór­czo­ści. Ale bia­da mu po trzy­kroć, je­śli uży­wa­nie tej for­my po­etyc­kiej jest tyl­ko pre­tek­stem do ukry­cia bra­ku ta­len­tu.

Nie je­stem po­etą, lecz przy­rod­ni­kiem, i dla­te­go nie mogę so­bie po­zwo­lić na żad­ną swo­bo­dę ani do­wol­ność. Są­dzę zresz­tą, że taka swo­bo­da jest cał­ko­wi­cie zbęd­na, prze­ciw­nie, je­śli chce się po­ka­zać czy­tel­ni­ko­wi, jak pięk­ne są zwie­rzę­ta, to w pra­cy na­uko­wej wy­star­czy ści­śle trzy­mać się kon­kret­nych fak­tów. Po­nie­waż au­ten­tyzm przy­ro­dy jest tak im­po­nu­ją­cy, że im głę­biej wni­ka się w jej szcze­gó­ły i oso­bli­wo­ści, tym jej pięk­no bu­dzi więk­szy sza­cu­nek. Uwa­żam to za ab­sur­dal­ne, je­śli obiek­ty­wizm ba­dań, wie­dza i zna­jo­mość te­ma­tu osła­bia­ją ra­dość z po­dzi­wia­nia cu­dów na­tu­ry. Prze­ciw­nie, re­alizm ży­wej przy­ro­dy po­ru­szy czło­wie­ka tym głę­biej i do­sad­niej, im wię­cej o niej wie. Nie bę­dzie do­brym i prze­ko­nu­ją­cym bio­lo­giem ten, kto wy­bie­rze tę dzie­dzi­nę na­uki, je­śli ob­ser­wa­cja pięk­na ży­wych stwo­rzeń nie spra­wia mu ra­do­ści; wie­dza, któ­rą po­głę­bia, upra­wia­jąc ten za­wód, po­win­na wy­ni­kać z ra­do­ści, jaką czer­pie z kon­tak­tu z przy­ro­dą i z pra­cy nad nią. Jesz­cze więk­sze zna­cze­nie niż dla wszyst­kich in­nych dzie­dzin ży­cia ma to zna­cze­nie dla ob­sza­ru do­cie­kań, któ­re­mu po­świę­ci­łem całe moje ży­cie za­wo­do­we, wła­śnie dla ba­da­nia za­cho­wa­nia zwie­rząt. Wy­ma­ga to bez­po­śred­niej bli­sko­ści w ob­co­wa­niu z ży­wy­mi zwie­rzę­ta­mi, ale też tak nie­praw­do­po­dob­nej cier­pli­wo­ści ob­ser­wa­to­ra, że na dłuż­szą metę samo teo­re­tycz­ne za­in­te­re­so­wa­nie zwie­rzę­ta­mi nie wy­star­czy­ło­by, gdy­by nie mi­łość, któ­ra spra­wia, że czu­je­my bli­skie po­kre­wień­stwo z nimi.

A więc mam na­dzie­ję, że ta książ­ka mnie nie znie­chę­ci; gdy­bym na­wet pi­sał ją w zło­ści, to i tak złość wy­ni­ka­ła­by z sa­mej mi­ło­ści!

Al­ten­berg, la­tem 1949

Kon­rad Lo­renzKłopoty ze zwierzętami

Moją opo­wieść za­czy­nam od ciem­nej stro­ny współ­ży­cia ze zwie­rzę­ta­mi, po­nie­waż to, w jaki spo­sób je­ste­śmy go­to­wi ją zno­sić, sta­no­wi mia­rę na­szej mi­ło­ści do nich. Wy­ra­żam w tym miej­scu do­zgon­ną wdzięcz­ność moim cier­pli­wym ro­dzi­com, któ­rzy tyl­ko ki­wa­li gło­wa­mi lub po­błaż­li­wie wzdy­cha­li, kie­dy jako uczeń czy mło­dy stu­dent przy­no­si­łem do domu po­ten­cjal­ne­go spraw­cę szkód, no­we­go lo­ka­to­ra. A ile przez te wszyst­kie lata mu­sia­ła znieść moja żona! Bo czyż moż­na wy­ma­gać od wła­snej żony, żeby przy­mknę­ła oko na oswo­jo­ne­go szczu­ra, któ­ry bie­ga po miesz­ka­niu, wy­gry­za małe ład­ne kó­łecz­ka w po­ście­li i mo­ści nimi swo­ją norę? Któ­ra żona po­tra­fi­ła­by pa­trzeć spo­koj­nie, jak pa­pu­ga od­gry­za wszyst­kie gu­zi­ki z pra­nia, któ­re schnie roz­wie­szo­ne w ogro­dzie? Albo jak oswo­jo­na dzi­ka gęś no­cu­je w na­szej sy­pial­ni, a rano wy­la­tu­je z niej przez okno? (Nie wpusz­czaj­cie dzi­kich gęsi do miesz­ka­nia!) Co po­wie­dzia­ła­by inna ko­bie­ta, gdy­by się oka­za­ło, że ład­ne nie­bie­skie plam­ki, któ­ry­mi śpie­wa­ją­cy ptak przy­ozdo­bił me­ble i fi­ran­ki po zje­dze­niu ja­gód czar­ne­go bzu, ab­so­lut­nie nie scho­dzą. Co by po­wie­dzia­ła, gdy­by... i tak da­lej przez na­stęp­nych dwa­dzie­ścia stron!

Ktoś za­py­ta: „Czy to wszyst­ko jest ko­niecz­ne?”. Moja od­po­wiedź to gło­śne i wy­raź­ne tak. Za­pew­ne moż­na trzy­mać zwie­rzę­ta w sa­lo­no­wych klat­kach, jed­nak bliż­sze po­zna­nie ru­chli­wych stwo­rzeń jest moż­li­we tyl­ko wte­dy, kie­dy mają one moż­li­wość swo­bod­ne­go po­ru­sza­nia się. Jak­że bied­na i we­wnętrz­nie oka­le­czo­na jest ży­ją­ca w klat­ce mał­piat­ka, mał­pa lub duża pa­pu­ga, gdy tym­cza­sem na wol­no­ści to samo zwie­rzę jest nie­wia­ry­god­nie żywe, za­baw­ne i in­te­re­su­ją­ce! Ale trze­ba być też przy­go­to­wa­nym na ewen­tu­al­ne szko­dy i kło­po­ty. Ho­dow­la zwie­rząt wyż­sze­go rzę­du na nie­ogra­ni­czo­nej wol­no­ści z czy­sto me­to­dycz­nych, na­uko­wych po­wo­dów była już od daw­na moją spe­cjal­no­ścią, jak rów­nież bar­dzo waż­ną czę­ścią mo­ich ba­dań prze­pro­wa­dza­nych nad wol­no ży­ją­cy­mi, oswo­jo­ny­mi zwie­rzę­ta­mi. W Al­ten­ber­gu klat­ka speł­nia­ła od­wrot­ną funk­cję niż za­zwy­czaj: mia­ła nie do­pu­ścić do tego, żeby zwie­rzę do­sta­ło się do miesz­ka­nia lub do ogro­du. Tak­że prze­by­wa­nie we­wnątrz ogro­dze­nia z dru­cia­nej siat­ki, któ­ra ota­cza­ła pięk­ne grząd­ki kwia­tów, było ob­ję­te naj­su­row­szym za­ka­zem. Ale tak jak dla ma­łych dzie­ci, rów­nież dla tych mą­drych zwie­rząt wszel­kie za­ka­zy mia­ły ma­gicz­ną siłę przy­cią­ga­nia. Poza tym te cza­ru­ją­ce, od­da­ne dzi­kie gęsi do­ma­ga­ły się ludz­kie­go to­wa­rzy­stwa. Cią­gle było tak, że za­nim się czło­wiek spo­strzegł, dwa­dzie­ścia czy trzy­dzie­ści dzi­kich gęsi pa­sło się na grząd­kach lub jesz­cze go­rzej, z gło­śnym po­wi­tal­nym gę­ga­niem wpa­da­ło na we­ran­dę. Nie­zwy­kle trud­no było utrzy­mać z dala od okre­ślo­ne­go miej­sca pta­ka, któ­ry po­tra­fi la­tać i nie boi się lu­dzi. Nie po­ma­ga­ły na­wet dzi­kie wrza­ski i gwał­tow­ne wy­ma­chi­wa­nie ra­mio­na­mi. Jako je­dy­ny śro­dek od­stra­sza­ją­cy, od­no­szą­cy jesz­cze sku­tek, po­zo­stał ogrom­ny, ja­skra­wo­czer­wo­ny pa­ra­sol ogro­do­wy. Kie­dy pta­ki zno­wu sia­da­ły na grząd­kach i za­czy­na­ły ob­gry­zać kwia­ty, żona, ni­czym ry­cerz z wy­sta­wio­ną ko­pią, pod­bie­ga­ła do nich, trzy­ma­jąc zło­żo­ny pa­ra­sol pod pa­chą. Wy­da­wa­ła wo­jen­ny okrzyk i na­głym ru­chem otwie­ra­ła pa­ra­sol. Tego było dla na­szych gęsi za wie­le i z szu­mem wzno­si­ły się w po­wie­trze. Nie­ste­ty mój oj­ciec ni­we­czył wszyst­kie środ­ki wy­cho­waw­cze mo­jej mał­żon­ki wo­bec gęsi. Star­szy pan bar­dzo lu­bił gęsi gę­ga­wy, szcze­gól­nie z po­wo­du ry­cer­skie­go, od­waż­ne­go za­cho­wa­nia gą­sio­rów; nie po­tra­fił od­mó­wić so­bie przy­jem­no­ści co­dzien­ne­go za­pra­sza­nia ich na pod­wie­czo­rek na we­ran­dę.

Po­nie­waż już od ja­kie­goś cza­su miał kło­po­ty ze wzro­kiem, za­uwa­żał ma­te­rial­ne na­stęp­stwa tych gę­sich od­wie­dzin tyl­ko wte­dy, je­śli w nie wdep­nął. Kie­dy któ­re­goś dnia po­sze­dłem do ogro­du w po­rze pod­wie­czor­ku, ku memu zdu­mie­niu nie do­strze­głem tam pra­wie żad­nej gęsi. Ma­jąc złe prze­czu­cie, po­bie­głem do pra­cow­ni ojca i co zo­ba­czy­łem: na wspa­nia­łym per­skim dy­wa­nie, wo­kół mo­je­go sta­rusz­ka, któ­ry pił her­ba­tę przy biur­ku i spo­koj­nie czy­tał ga­ze­tę, zgro­ma­dzi­ły się dwa­dzie­ścia czte­ry gęsi, a on po ko­lei po­da­wał im ka­wał­ki chle­ba. Pta­ki były w tym no­wym dla nich po­miesz­cze­niu tro­chę ner­wo­we, co prze­kła­da­ło się w nie­przy­jem­ny dla nosa i wi­docz­ny dla oka re­zul­tat pra­cy je­lit. Po­nie­waż tak jak inne zwie­rzę­ta, któ­re mu­szą tra­wić dużo włók­na ro­ślin­ne­go, gęsi mają bar­dzo roz­wi­nię­ty wy­ro­stek ro­bacz­ko­wy, dzię­ki któ­re­mu ce­lu­lo­za z bak­te­rii roz­kła­da­ją­cych błon­nik sta­je się przy­swa­jal­na przez or­ga­nizm. W za­sa­dzie na sześć do ośmiu nor­mal­nych wy­próż­nień je­lit jed­no z nich to za­war­tość wy­rost­ka ro­bacz­ko­we­go, któ­ra ma oso­bli­wy ostry za­pach i in­ten­syw­ny ciem­no­zie­lo­ny ko­lor. Prze­stra­szo­na i zde­ner­wo­wa­na dzi­ka gęś opróż­nia wy­ro­stek raz za ra­zem. Od tam­tych gę­sich od­wie­dzin mi­nę­ło po­nad je­de­na­ście lat, przez ten czas ciem­no­zie­lo­ne pla­my na dy­wa­nie na­bra­ły ja­sne­go, żół­to­zie­lo­ne­go ko­lo­ru.

Tak więc zwie­rzę­ta wpraw­dzie cie­szy­ły się cał­ko­wi­tą wol­no­ścią, ale po­zo­sta­wa­ły w bar­dzo bli­skich sto­sun­kach z na­szym do­mem. Za­wsze chcia­ły do nas wejść, a nig­dy wyjść. Ktoś krzy­czy: – Szyb­ko za­mknij okno, ptak uciekł z klat­ki, ka­ka­du (kruk, le­mur mon­goz, małp­ka ka­pu­cyn­ka) chce wejść do domu! Naj­lep­sze za­sto­so­wa­nie „od­wrot­ne­go dzia­ła­nia kra­ty” zna­la­zła moja mał­żon­ka, kie­dy na­sze naj­star­sze dziec­ko było jesz­cze bar­dzo małe. Ho­do­wa­li­śmy wła­śnie wte­dy kil­ka wiel­kich kru­ków, dwie duże żół­to­czu­be ka­ka­du, dwa le­mu­ry mon­go­zy i jed­ną małp­kę ka­pu­cyn­kę. Zwie­rzę­ta te, szcze­gól­nie kru­ki, bar­dzo źle zno­si­ły sy­tu­ację, kie­dy zo­sta­wa­ły same z dziec­kiem. Więc moja żona, nie na­my­śla­jąc się dłu­go, zbu­do­wa­ła w ogro­dzie dużą klat­kę i wsta­wi­ła do środ­ka cho­dzik dla dziec­ka.

Nie­ste­ty, w przy­pad­ku zwie­rząt wyż­sze­go rzę­du zdol­no­ści i za­mi­ło­wa­nie do ro­bie­nia szkód nie­ste­ty są wprost pro­por­cjo­nal­ne do ich po­zio­mu umy­sło­we­go. Przede wszyst­kim dla­te­go nie moż­na do­pu­ścić, aby mał­py bie­ga­ły wol­no bez sta­łe­go nad­zo­ru. Na szczę­ście jak do­tąd nie za­uwa­ży­li­śmy, aby mał­piat­ki – szcze­gól­nie uro­czy le­mur, któ­ry przez wie­le lat był na­szym ulu­bio­nym i za­wsze wpra­wia­ją­cym w do­bry hu­mor do­mow­ni­kiem – wy­ka­zy­wa­ły ja­kie­kol­wiek za­in­te­re­so­wa­nie ba­daw­cze na­szym sprzę­tem do­mo­wym. Praw­dzi­we mał­py na­to­miast, znaj­du­ją­ce się na niż­szym stop­niu roz­wo­ju (Pla­tyr­r­hi­nae), są żywo za­in­te­re­so­wa­ne każ­dym no­wym przed­mio­tem i uwiel­bia­ją wszel­kie eks­pe­ry­men­to­wa­nie z nim. Z punk­tu wi­dze­nia psy­cho­lo­gii zwie­rząt może się to wy­da­wać in­te­re­su­ją­ce, jed­nak bu­dżet do­mo­wy na dłuż­szą metę nie wy­trzy­ma ta­kie­go za­mi­ło­wa­nia.

Jako mło­dy stu­dent trzy­ma­łem w wie­deń­skim miesz­ka­niu mo­ich ro­dzi­ców wspa­nia­łą, dużą ka­pu­cyn­kę (Ce­bus fa­tu­el­lus), sa­micz­kę o imie­niu Glo­ria. Zaj­mo­wa­ła prze­stron­ną klat­kę, usta­wio­ną w mo­jej sy­pial­ni lub w po­ko­ju do na­uki. Kie­dy by­łem w domu i mo­głem ją przy­pil­no­wać, bie­ga­ła swo­bod­nie po po­ko­ju. Kie­dy wy­cho­dzi­łem, za­my­ka­łem ją w klat­ce, w któ­rej nie­zmier­nie się nu­dzi­ła i ze wszyst­kich sił sta­ra­ła się moż­li­wie szyb­ko wy­do­stać na wol­ność. Któ­re­goś wie­czo­ru, kie­dy po dłuż­szej nie­obec­no­ści wró­ci­łem do domu i prze­krę­ci­łem kon­takt, żeby za­pa­lić świa­tło, tyl­ko bły­snę­ło, a w miesz­ka­niu nadal pa­no­wa­ła ciem­ność. Je­dy­nie chi­cho­czą­cy śpiew Glo­rii, któ­ry do­cho­dził nie z klat­ki, lecz z za­wie­szo­ne­go nad oknem kar­ni­sza, nie po­zo­sta­wiał wąt­pli­wo­ści co do przy­czy­ny i spraw­cy za­kłó­ceń w do­sta­wie prą­du. Kie­dy wró­ci­łem z za­pa­lo­ną świe­cą, moim zdu­mio­nym oczom uka­zał się na­stę­pu­ją­cy ob­raz: Glo­ria zdję­ła z noc­ne­go sto­li­ka cięż­ką, wy­ko­na­ną z brą­zu lam­pę i prze­nio­sła w po­przek po­ko­ju (nie­szczę­śli­wym tra­fem nie wy­cią­ga­jąc wtycz­ki z gniazd­ka) na naj­wy­żej sto­ją­ce akwa­rium na­peł­nio­ne wodą z je­zio­ra. Tak dłu­go maj­stro­wa­ła przy gru­bej szkla­nej po­kry­wie, aż lam­pa po­grą­ży­ła się w fa­lach. Stąd to krót­kie spię­cie! Po­tem, a może było to wcze­śniej, Glo­ria otwo­rzy­ła nie­zwy­kle trud­ny do sfor­so­wa­nia za­mek w sza­fie z książ­ka­mi, co przy ma­łych wy­mia­rach klu­cza było nie lada wy­czy­nem, wy­ję­ła Pod­ręcz­nik me­dy­cy­ny we­wnętrz­nej Strüm­pla, tomy 2 i 4, i za­nio­sła na sto­jak, na któ­rym sta­ły akwa­ria. Tam po­dar­ła je na drob­ne ka­wał­ki i wrzu­ci­ła do zbior­ni­ka. Na pod­ło­dze le­ża­ły tyl­ko pu­ste okład­ki ksią­żek, nie było śla­du strzę­pów kar­tek. W zbior­ni­ku ni­czym smut­ne ane­mo­ny pły­wa­ły po po­wierzch­ni skraw­ki pa­pie­ru.

In­te­re­su­ją­ca w tym zaj­ściu była su­ro­wa rze­czo­wość tego eks­pe­ry­men­tu: już choć­by z czy­sto fi­zycz­ne­go punk­tu wi­dze­nia wy­ko­na­na przez tak małe zwie­rzę pra­ca była god­na uzna­nia. Tyl­ko tro­chę za dro­ga!

A co po­zy­tyw­ne­go mo­że­my prze­ciw­sta­wić nie­koń­czą­cej się i bar­dzo kosz­tow­nej iry­ta­cji z po­wo­du ży­ją­cych na wol­no­ści do­mo­wych to­wa­rzy­szy?

Wie­le sa­tys­fak­cji dają ba­da­nia z za­kre­su psy­cho­lo­gii zwie­rząt, dzię­ki któ­rym do­wia­du­je­my się, że moż­li­we jest wy­cho­wa­nie zwie­rzę­cia psy­chicz­nie zdro­we­go, od­por­ne­go na szko­dli­we wpły­wy nie­wo­li, ży­ją­ce­go w świe­cie bez krat. Ta­kie zwie­rzę do­świad­czal­ne, któ­re mo­gło­by uciec, ale po­zo­sta­je na miej­scu, i to tyl­ko dla­te­go, że jest do nas przy­wią­za­ne, sta­no­wi do­dat­ko­wo nie lada atrak­cję. Kie­dy pod­czas spa­ce­ru po nad­du­naj­skich bło­niach sły­szę dźwięcz­ne za­wo­ła­nie kru­ka i na moją od­po­wiedź ten duży ptak wy­so­ko na nie­bie skła­da skrzy­dła, ze świ­stem spa­da w dół, wy­ha­mo­wu­je z krót­kim trze­po­tem i de­li­kat­nie lą­du­je na moim ra­mie­niu, wy­na­gra­dza mi to wszyst­kie po­strzę­pio­ne książ­ki i zje­dzo­ne ka­cze jaja, któ­re ptak ma na swo­im su­mie­niu. Urok tego zda­rze­nia nie znikł tak­że wów­czas, kie­dy sta­ło się to co­dzien­no­ścią, a ptak boga Wo­ta­na zo­stał ta­kim sa­mym do­mow­ni­kiem, jak dla ko­goś in­ne­go pies lub kot. Gdyż zwie­rzę, któ­re raz na­bra­ło do mnie za­ufa­nia, jest już nie tyl­ko stwo­rze­niem ob­ser­wo­wa­nym tu i te­raz, ale przy­po­mi­na mi wszyst­ko, co się z nim wią­że. Pew­ne­go po­nu­re­go dnia wcze­sną wio­sną po­sze­dłem nad Du­naj. Wą­ską i ciem­ną wstę­gą rze­ki pły­nę­ły gą­go­ły, bie­lacz­ki, tra­cze dłu­go­dzio­be, tu i ów­dzie wi­dzia­łem gro­ma­dy gęsi zbo­żo­wych i bia­ło­czel­nych, a wśród nich, jak­by to było czymś oczy­wi­stym, do­strze­głem sta­do gęsi sza­rych. Wi­dzia­łem, że gęś, któ­ra le­cia­ła jako dru­ga w le­wym skrzy­dle klu­cza, nie mia­ła na koń­cu jed­nej lot­ki. I w tej sa­mej chwi­li przy­po­mnia­ło mi się wszyst­ko, co o niej wie­dzia­łem, jej zła­ma­ne pió­ro i jak to się sta­ło. Gęsi sza­re bo­wiem, któ­re tam lecą, są to oczy­wi­ście moje gęsi, po­nie­waż in­nych nie ma nad Du­na­jem na­wet w okre­sie prze­lo­tów.

A więc dru­gą gę­sią w le­wym skrzy­dle trój­ką­ta jest gą­sior Mar­tin. Cza­sa­mi za­ko­chi­wał się on w oswo­jo­nej gęsi po­ko­jo­wej Mar­ti­nie i dla­te­go zo­stał ochrzczo­ny jej imie­niem (wcze­śniej był tyl­ko nu­me­rem, po­nie­waż imio­na otrzy­my­wa­ły wy­łącz­nie gęsi, któ­re sam ho­do­wa­łem). Gęsi gę­ga­wy mają zwy­czaj, że mło­dy za­ko­cha­ny gą­sior to­wa­rzy­szy swo­jej wy­bran­ce do­słow­nie krok w krok. Ale Mar­ti­na cie­szy­ła się peł­ną swo­bo­dą, śmia­ło po­ru­sza­ła się po wszyst­kich za­ka­mar­kach na­sze­go domu i ani my­śla­ła py­tać o zgo­dę wy­cho­wa­ne­go na wol­no­ści ob­lu­bień­ca, któ­ry mu­siał się zdo­by­wać na nie lada od­wa­gę, żeby prze­kro­czyć pro­gi nie­zna­nych po­miesz­czeń. Je­śli wie­my, ja­kie opo­ry mu­szą po­ko­nać gęsi gę­ga­wy jako pta­ki ży­ją­ce na otwar­tych prze­strze­niach, kie­dy chcą się za­pu­ścić w za­ro­śla lub mię­dzy drze­wa, to po­win­ni­śmy uwa­żać Mar­ti­na za ma­łe­go bo­ha­te­ra, kie­dy z nie­uf­nie wy­cią­gnię­tą szy­ją prze­kra­cza próg domu i przez przed­po­kój, po scho­dach, po­dą­ża za swo­ją uko­cha­ną na górę, do sy­pial­ni. Jesz­cze go wi­dzę, jak stoi na środ­ku po­ko­ju, z wy­pro­sto­wa­ną szy­ją, gład­ko przy­li­za­ny­mi pió­ra­mi, z otwar­tym dzio­bem, drżą­cy z we­wnętrz­ne­go na­pię­cia, a mimo to gło­śnym sy­cze­niem wzy­wa do wal­ki du­że­go nie­zna­jo­me­go. I wte­dy na­gle za­trza­sku­ją się za nim drzwi. Mar­tin w dal­szym cią­gu stoi na bacz­ność, ale już nie przy­po­mi­na ta­kie­go bo­ha­te­ra. Pod­ry­wa się w górę i wpa­da pro­sto w szkla­ny ży­ran­dol, któ­ry po­stra­dał więk­szość wi­sior­ków. Ry­cerz Mar­tin, ale o jed­nym skrzy­dle.

A za­tem tyle wiem o uszko­dzo­nym skrzy­dle gęsi, któ­ra leci jako dru­ga w le­wym rzę­dzie, ale wiem jesz­cze coś wię­cej, coś po­cie­sza­ją­ce­go. Kie­dy na przy­kład wra­cam te­raz do domu ze spa­ce­ru, wszyst­kie gęsi sto­ją na scho­dach pro­wa­dzą­cych na we­ran­dę i wi­ta­ją mnie z wy­cią­gnię­ty­mi szy­ja­mi, co u gęsi zna­czy to samo co u psa mer­da­nie ogo­nem.

A kie­dy spo­glą­dam za gę­sia­mi, któ­re lecą ni­sko nad wodą i zni­ka­ją za naj­bliż­szym za­ko­lem rze­ki, na­gle ogar­nia mnie po­dziw dla bli­sko­ści, któ­ry jest ak­tem na­ro­dzin fi­lo­zo­fii. Nie mogę się na­dzi­wić, jak to jest moż­li­we, żeby na­wią­zać tak po­ufa­łe sto­sun­ki z wol­no ży­ją­cym pta­kiem, i od­czu­wam ten fakt jako coś oso­bli­wie uszczę­śli­wia­ją­ce­go, jak gdy­by dzię­ki temu po­wró­cił nie­wiel­ki frag­ment sce­ny wy­pę­dze­nia z raju.

Kru­ki zgi­nę­ły, gęsi gę­ga­wy wy­nio­sły się, nie wia­do­mo do­kąd, z ostrze­li­wa­ne­go Kró­lew­ca, gdzie ostat­nio mia­łem wy­kła­dy na uni­wer­sy­te­cie. Spo­śród wszyst­kich mo­ich wol­no la­ta­ją­cych pta­ków zo­sta­ły tyl­ko kaw­ki.

One były pierw­szy­mi pta­ka­mi, któ­re spro­wa­dzi­łem do Al­ten­ber­gu. Ci wiecz­ni kom­pa­ni cią­gle jesz­cze za­ta­cza­ją krę­gi wo­kół wy­so­kie­go szczy­tu mo­je­go domu, a ich do­no­śne gło­sy, któ­rych zna­cze­nie roz­róż­niam w naj­drob­niej­szych szcze­gó­łach, dźwię­czą w szy­bie ko­min­ka w mo­jej pra­cow­ni. Ich gniaz­da do tej pory za­ty­ka­ją ko­min i wy­wo­łu­ją mój gniew z po­wo­du szkód wy­rzą­dza­nych w wi­śnio­wym sa­dzie są­sia­dów.

Czy ktoś jest w sta­nie zro­zu­mieć, że nie cho­dzi tu wy­łącz­nie o re­zul­tat ba­da­nia na­uko­we­go, któ­re po­chła­nia dużo cza­su i pie­nię­dzy, ale o coś znacz­nie wię­cej. O wie­le, wie­le wię­cej.Akwarium nie powoduje szkód

Pra­wie nic nie kosz­tu­je, a jest na­praw­dę czymś wspa­nia­łym: na dno szkla­ne­go na­czy­nia wsyp garść czy­ste­go pia­sku, we­tknij w pod­ło­że kil­ka ga­łą­zek po­spo­li­tych ro­ślin wod­nych, wlej ostroż­nie kil­ka li­trów wody z kra­nu i po­staw na­czy­nie na na­sło­necz­nio­nym pa­ra­pe­cie. Kie­dy woda się ustoi i ro­śli­ny za­czną ro­snąć, wpuść do środ­ka kil­ka ma­łych ry­bek, albo jesz­cze le­piej, weź sło­ik i małą siat­kę, idź do naj­bliż­sze­go ba­jo­ra – kil­ka ru­chów siat­ką i już masz mnó­stwo ży­ją­tek. Cały urok dzie­ciń­stwa wią­że się dla mnie jesz­cze dziś z taką siat­ką, ale nie był to by­najm­niej nie­na­gan­ny przy­rząd z mo­sięż­nym pa­łą­kiem i na­pię­tą na nim gazą. Tra­dy­cja wy­ma­ga­ła, aby w cią­gu dzie­się­ciu mi­nut sa­me­mu skon­stru­ować taką siat­kę: ze zwy­kłe­go wy­gię­te­go dru­tu ro­bi­ło się pa­łąk, wo­rek zaś z poń­czo­chy, ka­wał­ka fi­ran­ki albo pie­lu­chy. Kie­dy mia­łem dzie­więć lat, ta­kim wła­śnie urzą­dze­niem ła­pa­łem pierw­sze daf­nie dla mo­ich ry­bek i od­kry­łem przy tym mały świat cu­dów, ja­kie za­cho­dzą w ba­jor­ku słod­kiej wody, któ­ry na­tych­miast mnie za­fa­scy­no­wał. Siat­ka po­cią­gnę­ła za sobą ko­niecz­ność po­sia­da­nia szkła po­więk­sza­ją­ce­go, a to z ko­lei po­trze­bę zdo­by­cia pro­ste­go mi­kro­sko­pu, co w re­zul­ta­cie prze­są­dzi­ło o moim lo­sie. Bo kto wła­sny­mi ocza­mi oglą­dał pięk­no, nie jest po­świę­co­ny śmier­ci, jak są­dzi Au­gust von Pla­ten, zwłasz­cza je­śli to było pięk­no na­tu­ry. A je­śli na­praw­dę po­tra­fi pa­trzeć, nie­uchron­nie zo­sta­nie ba­da­czem na­tu­ry.

Wo­dzisz więc siat­ką nad ro­śli­na­mi w po­bli­skim ba­jo­rze, do bu­tów wle­wa ci się co­raz wię­cej wody i bło­ta. Wy­bra­łeś od­po­wied­nie miej­sce i zna­la­złeś ba­jor­ko, w któ­rym coś pły­wa, na spo­dzie siat­ki roi się od szkli­stych, prze­zro­czy­stych, kłę­bią­cych się i wi­ją­cych ży­ją­tek. Od­wra­casz siat­kę do góry dnem i za­nu­rzasz w sło­iku, któ­ry wcze­śniej na­peł­ni­łeś wodą. Po po­wro­cie do domu ostroż­nie wrzu­casz po­łów do akwa­rium i przy­pa­tru­jesz się ma­łe­mu świa­tu przed ocza­mi. Akwa­rium jest świa­tem. Po­nie­waż tak jak w na­tu­ral­nym ba­jor­ku lub je­zio­rze, tak jak na na­szej ca­łej pla­ne­cie, rów­nież w akwa­rium żyją or­ga­ni­zmy zwie­rzę­ce i ro­ślin­ne w po­dob­nej bio­lo­gicz­nej rów­no­wa­dze: ro­śli­na zu­ży­wa dwu­tle­nek wę­gla, któ­ry wy­dy­cha­ją zwie­rzę­ta, i wy­dzie­la tlen. Nie jest słusz­ne twier­dze­nie, że ro­śli­na nie od­dy­cha tak samo jak zwie­rzę, tyl­ko od­wrot­nie. Tak samo jak zwie­rzę wdy­cha tlen i wy­dy­cha dwu­tle­nek wę­gla; poza tym, ro­sną­ca ro­śli­na ab­sor­bu­je dwu­tle­nek wę­gla, to zna­czy zu­ży­wa go do bu­do­wy wła­sne­go or­ga­ni­zmu, i wy­twa­rza przy tym tlen, i to znacz­nie wię­cej, niż sama po­trze­bu­je go do od­dy­cha­nia. Tą nad­wyż­ką tle­nu od­dy­cha­ją zwie­rzę­ta i lu­dzie. Osta­tecz­nie ro­śli­na jest w sta­nie spo­żyt­ko­wać tak­że wy­dzie­li­ny i zwło­ki in­nych ży­wych or­ga­ni­zmów, po­wo­du­jąc peł­ny obieg ma­te­rii.

Każ­de za­kłó­ce­nie owe­go obie­gu ma­te­rii, rów­no­wa­gi we współ­ży­ciu or­ga­ni­zmów zwie­rzę­cych i ro­ślin­nych, przy­no­si nie­do­bre skut­ki. Nie­któ­rych, obo­jęt­nie czy dziec­ko, czy do­ro­słe­go, ogar­nia po­ku­sa, żeby po­zwo­lić jesz­cze tyl­ko tej jed­nej pięk­nej ryb­ce wśli­zgnąć się do zbior­ni­ka, któ­ry i bez niej był już wy­peł­nio­ny zwie­rzę­ta­mi do gra­nic zdol­no­ści wy­twór­czych umiesz­czo­nych w nim ro­ślin. I wła­śnie ta jed­na ryb­ka może prze­są­dzić o koń­cu tego tak sta­ran­nie strze­żo­ne­go i uko­cha­ne­go świa­ta akwa­rium. Po­nie­waż w środ­ku znaj­du­je się za dużo zwie­rząt, po­wsta­je nie­do­bór tle­nu, wsku­tek cze­go szyb­ko zgi­nie ja­kiś or­ga­nizm, a jego śmierć może po­zo­stać na­wet nie­zau­wa­żo­na. Gni­ją­ce zwło­ki spo­wo­du­ją ogrom­ne roz­mno­że­nie się bak­te­rii, zmęt­nie­nie wody, przez co moc­no zmniej­szy się w niej za­war­tość tle­nu, a to do­pro­wa­dzi do śmier­ci na­stęp­nych zwie­rząt i la­wi­no­wo sze­rzą­cej się za­gła­dy, któ­ra koń­czy się gni­ciem ro­ślin­no­ści – i po kil­ku dniach w akwa­rium za­miast pięk­ne­go, przej­rzy­ste­go je­zio­ra z buj­nie roz­ra­sta­ją­cą się ro­ślin­no­ścią mamy obrzy­dli­wą, cuch­ną­cą bre­ję.

Za­awan­so­wa­ny po­sia­dacz akwa­rium za­po­bie­ga ta­kim nie­bez­pie­czeń­stwom przez sztucz­ne na­po­wie­trza­nie wody. Jed­nak tech­nicz­ne środ­ki za­rad­cze w znacz­nym stop­niu zmniej­sza­ją urok akwa­rium, któ­ry po­le­ga wła­śnie na tym, że ten mały wod­ny świat może sam się utrzy­mać i poza kar­mie­niem zwie­rząt i czysz­cze­niem przed­niej szy­by zbior­ni­ka nie wy­ma­ga szcze­gól­nej pie­lę­gna­cji. Je­śli w akwa­rium pa­nu­je pra­wi­dło­wa rów­no­wa­ga bio­lo­gicz­na, nie wy­ma­ga ono szcze­gól­nej dba­ło­ści o czy­stość! A je­śli zre­zy­gnu­je­my z więk­szych ryb, przede wszyst­kim z ta­kich, któ­re za­grze­bu­ją się w pod­ło­żu, wów­czas wca­le nie za­szko­dzi, kie­dy z od­cho­dów zwie­rzę­cych oraz ob­umar­łych czę­ści ro­ślin stop­nio­wo utwo­rzy się war­stwa szla­mu. Jest ona na­wet po­żą­da­na, po­nie­waż prze­ni­ka pod­ło­że, któ­re do­tąd było ste­ryl­ne, i użyź­nia je. Po­mi­mo szla­mu sama woda po­zo­sta­je kry­sta­licz­nie czy­sta i bez­won­na jak w al­pej­skich je­zio­rach.

Ze wzglę­dów bio­lo­gicz­nych naj­bar­dziej sen­sow­ne i da­ją­ce naj­ład­niej­szy efekt jest za­kła­da­nie akwa­rium na wio­snę. Ob­sa­dza­my je wów­czas nie­licz­ny­mi mło­dy­mi sa­dzon­ka­mi ro­ślin. Po­nie­waż tyl­ko tak upra­wia­ne ro­śli­ny przy­sto­su­ją się i prze­trwa­ją w spe­cy­ficz­nych wa­run­kach wła­śnie tego zbior­ni­ka; na­to­miast wszyst­kie inne czę­ści ro­ślin uży­te jako sa­dzon­ki i prze­sa­dzo­ne do akwa­rium wie­le tra­cą ze swo­je­go pięk­na. Dwa akwa­ria usta­wio­ne w nie­wiel­kiej od­le­gło­ści od sie­bie sta­no­wią moc­no zróż­ni­co­wa­ne, od­dziel­ne eko­sys­te­my, po­dob­nie jak dwa je­zio­ra, któ­re dzie­lą od sie­bie go­dzi­ny dro­gi. I wła­śnie to jest wspa­nia­łe w no­wym akwa­rium, że przy jego urzą­dza­niu do koń­ca nie wia­do­mo, jak się ono ukształ­tu­je i jak bę­dzie wy­glą­dać, kie­dy osią­gnie wła­sną in­dy­wi­du­al­ną rów­no­wa­gę. Po­sta­no­wi­li­śmy w tym sa­mym cza­sie urzą­dzić trzy akwa­ria, uży­li­śmy do tego celu ta­kich sa­mych ma­te­ria­łów i usta­wi­li­śmy je obok sie­bie w tym sa­mym miej­scu. We wszyst­kich po­sa­dzi­li­śmy mo­czar­kę (Elo­dea) i wy­włócz­ni­ka (My­rio­phyl­lum) – pierw­sze akwa­rium szyb­ko za­głu­szy­ła gę­sta dżun­gla mo­czar­ko­wa, de­li­kat­ny wy­włócz­nik zo­stał cał­ko­wi­cie wy­par­ty. Dru­gie wy­glą­da­ło tak, jak­by wodę na­wie­dzi­ła ja­kaś pla­ga, w trze­cim zaś oba ga­tun­ki ja­koś się to­le­ro­wa­ły i po­zor­nie z ni­cze­go wy­ro­sła za­chwy­ca­ją­co pięk­na, roz­ga­łę­zia­ją­ca się ni­czym ra­mio­na ży­ran­do­la zie­lo­na Ni­tel­la­fle­xi­lis (świecz­ni­ca gięt­ka). Tak róż­ne sta­ły się te trzy zbior­ni­ki; mia­ły one tak­że róż­ne ce­chy bio­lo­gicz­ne, były w róż­nym stop­niu po­ży­tecz­ne dla róż­nych zwie­rząt; mó­wiąc krót­ko, choć wszyst­kie trzy akwa­ria były za­kła­da­ne w ta­kich sa­mych wa­run­kach, każ­de z nich roz­wi­nę­ło swój wła­sny świat.

Po­zwo­le­nie, aby akwa­rium żyło wła­snym ży­ciem, wy­ma­ga pew­ne­go po­czu­cia tak­tu i po­wścią­gli­wo­ści w dzia­ła­niu, po­nie­waż na­wet naj­bar­dziej życz­li­wa in­ge­ren­cja opie­ku­na może wie­le znisz­czyć. Oczy­wi­ście moż­na też pięk­nie urzą­dzić zbior­nik za po­mo­cą sztucz­ne­go dna i do­wol­nie do­bra­nych ro­ślin; od­po­wied­ni filtr za­po­bie­gnie po­wsta­niu szla­mu, a sztucz­ne na­po­wie­trza­nie po­zwo­li ho­do­wać więk­szą licz­bę ryb, niż by­ło­by to moż­li­we bez jego po­mo­cy. Ro­śli­ny są wte­dy tyl­ko ozdo­bą, któ­rej zwie­rzę­ta zu­peł­nie nie po­trze­bu­ją do ży­cia, po­nie­waż mają i tak za­pew­nio­ną sztucz­ną do­sta­wę tle­nu.

Moż­na też spie­rać się o gust. Ja w każ­dym ra­zie pod po­ję­ciem akwa­rium ro­zu­miem wspól­no­tę, któ­ra sama utrzy­mu­je się w bio­lo­gicz­nej rów­no­wa­dze. Wszyst­ko inne to sztucz­nie oczysz­cza­ny, z całą pew­no­ścią ste­ryl­ny zbior­nik, któ­ry nie jest ce­lem sa­mym w so­bie, lecz tyl­ko środ­kiem do utrzy­ma­nia okre­ślo­nych zwie­rząt.

Duże do­świad­cze­nie i sub­tel­ne wy­czu­cie po­zwa­la­ją choć do pew­ne­go stop­nia okre­ślić ogól­ny cha­rak­ter ży­wych istot, któ­re po­win­ny bez prze­szkód roz­wi­jać się w akwa­rium, je­śli tyl­ko mą­drze wy­bie­rze­my pod­ło­że, miej­sce usta­wie­nia zbior­ni­ka, tem­pe­ra­tu­rę wody, oświe­tle­nie oraz zwie­rzę­cych miesz­kań­ców. Na tym po­le­ga naj­wyż­szy kunszt pie­lę­gna­cji akwa­rium. Jed­nym z jej mi­strzów był mój tra­gicz­nie zmar­ły przy­ja­ciel Bern­hard Hel­l­mann. Uda­ło mu się stwo­rzyć w akwa­rium nad­zwy­czaj do­sko­na­łą ko­pię w peł­ni na­tu­ral­ne­go śro­do­wi­ska je­zio­ra Al­tau­see: zbior­nik był duży, bar­dzo wy­so­ki, chłod­ny i usta­wio­ny nie za bli­sko świa­tła, ro­ślin­ność w kry­sta­licz­nie czy­stej wo­dzie skła­da­ła się ze szkli­stych, ja­sno­zie­lo­nych ga­tun­ków rdest­nic, ka­mie­ni­ste pod­ło­że po­ra­stał ciem­ny zdro­jek (Fon­ti­na­lis) i ra­mie­ni­ca kru­cha (Cha­ra). Z więk­szych zwie­rząt wpusz­czo­no tyl­ko kil­ka ma­lut­kich pstrą­gów, ró­żan­ki i jed­ne­go ma­łe­go raka rzecz­ne­go, a więc gę­stość za­ry­bie­nia była nie­wie­le więk­sza niż w na­tu­ral­nym zbior­ni­ku wod­nym. Wła­śnie o tym mu­si­my szcze­gól­nie pa­mię­tać, je­śli chce­my przez dłuż­szy czas ho­do­wać co bar­dziej wraż­li­we zwie­rzę­ta wod­ne i do­pro­wa­dzić do ich roz­mna­ża­nia. Więk­szość eg­zo­tycz­nych ryb ozdob­nych, któ­re mo­że­my po­dzi­wiać w akwa­riach na­szych mi­ło­śni­ków akwa­ry­sty­ki, wy­glą­da tak, jak­by nadal były miesz­kań­ca­mi na­tu­ral­nych, nie­zbyt czy­stych wód. Po­nie­waż tro­pi­kal­ne zbior­ni­ki, w któ­rych woda rok w rok jest tak samo cie­pła i sil­nie na­sło­necz­nio­na, mo­że­my ła­two „ko­pio­wać”, uży­wa­jąc ta­nie­go pod­grze­wa­cza elek­trycz­ne­go umiesz­czo­ne­go na każ­dym po­łu­dnio­wym oknie, w każ­dym ra­zie ła­twiej niż ja­ki­kol­wiek typ na­szych ro­dzi­mych zbior­ni­ków wod­nych. Dla­te­go, i tyl­ko dla­te­go, nie­po­rów­na­nie trud­niej jest ho­do­wać ryby z na­szych je­zior i stru­mie­ni niż wie­le ga­tun­ków ryb tro­pi­kal­nych. Po tych wy­ja­śnie­niach nie­trud­no jest zro­zu­mieć, dla­cze­go ra­dzę wszyst­kim, aby pierw­sze zwie­rzę­ta ła­pa­li opi­sa­ną po­wy­żej ry­tu­al­ną siat­ką w po­bli­skim ba­jor­ku. Opie­ko­wa­łem się set­ka­mi akwa­riów, ale naj­prost­sze, naj­tań­sze i naj­bar­dziej ba­nal­ne akwa­rium-ba­jor­ko zdo­by­ło raz na za­wsze moją mi­łość w szcze­gól­nym wy­mia­rze, po­nie­waż jego ścia­ny ota­cza­ją naj­bar­dziej na­tu­ral­ną i naj­do­sko­nal­szą wspól­no­tę ży­wych or­ga­ni­zmów. Mo­że­my sie­dzieć przed nim go­dzi­na­mi i po­grą­żyć się w my­ślach, za­wi­łych i mą­drych, tak jak go­dzi­na­mi mo­że­my pa­trzeć na pło­mie­nie w ko­min­ku albo nurt stru­mie­nia, a przy tym wie­le się na­uczyć. Gdy­bym po­ło­żył na jed­nej sza­li wagi wszyst­ko to, co zro­dzi­ło się w mo­jej gło­wie pod­czas wie­lo­go­dzin­nych me­dy­ta­cji przed akwa­rium, a na dru­giej to, cze­go się na­uczy­łem z ksią­żek, jak­że wy­so­ko by się ta dru­ga unio­sła!Dwa drapieżniki w akwarium

W wod­nym świe­cie żyją licz­ne zwie­rzę­ta dra­pież­ne, któ­re na na­szych oczach to­czą ze sobą peł­ną okru­cień­stwa, bez­li­to­sną wal­kę o byt. Kie­dy wpu­ści­my do akwa­rium choć­by nie­licz­ne zwie­rzę­ta sta­no­wią­ce nasz róż­no­rod­ny, ale ra­czej skrom­ny po­łów, na­tych­miast zo­ba­czy­my pró­bę ta­kiej wal­ki, gdyż praw­do­po­dob­nie wśród osia­dłych już zwie­rząt znaj­du­je się tak­że lar­wa wod­ne­go chrząsz­cza, pły­wa­ka żół­to­brzeż­ka (Dy­ti­scus). Gdy­by wszyst­kie zwie­rzę­ta mie­rzyć tą samą mia­rą, wów­czas po­wie­dzie­li­by­śmy, że sław­ne dra­pież­ni­ki, jak ty­gry­sy, lwy, orki, re­ki­ny i błon­ków­ki, w po­rów­na­niu z lar­wą pły­wa­ka żół­to­brzeż­ka, są pod wzglę­dem żar­łocz­no­ści i wy­ra­fi­no­wa­nych me­tod za­bi­ja­nia ła­god­ne ni­czym ba­ran­ki.

Pły­wak żół­to­brze­żek jest to wy­smu­kły owad o opły­wo­wych kształ­tach, ma­ją­cy oko­ło sze­ściu cen­ty­me­trów dłu­go­ści; sze­ro­kie szcze­ci­no­wa­te płe­twy na sze­ściu koń­czy­nach umoż­li­wia­ją mu szyb­kie i pew­ne po­ru­sza­nie się. Na sze­ro­kiej, pła­skiej gło­wie osa­dzo­na jest para po­tęż­nych klesz­czo­wa­tych szczęk, któ­re mają wklę­sły kształt i słu­żą do wstrzy­ki­wa­nia tru­ci­zny i rów­no­cze­śnie do za­sy­sa­nia po­kar­mu. Przy­cza­jo­ne zwie­rzę sie­dzi spo­koj­nie na ro­śli­nie wod­nej; na­gle rzu­ca się w szyb­kim ata­ku na swo­ją zdo­bycz, pod­pły­wa pod nią, wy­cią­ga gło­wę, tak że ofia­ra wpa­da mu w pasz­czę. Ale zdo­by­czą jest dla tego dra­pież­cy wszyst­ko, co się po­ru­sza lub do pew­ne­go stop­nia pach­nie zwie­rzę­ciem. Nie­raz zda­rza­ło mi się, że sto­jąc bez ru­chu w ja­kimś ba­jo­rze, by­łem po­że­ra­ny przez lar­wy żół­to­brzeż­ka; za­strzyk z jego ja­do­wi­tych so­ków tra­wien­nych jest nie­zwy­kle bo­le­sny tak­że dla czło­wie­ka.

Lar­wy tego chrząsz­cza na­le­żą mia­no­wi­cie do tych nie­licz­nych zwie­rząt, któ­re tra­wią poza ukła­dem je­li­to­wym. Wy­dzie­li­na gru­czo­łów, któ­rą wstrzy­ku­ją ofie­rze wklę­sły­mi szczę­ka­mi, roz­pusz­cza całe ich wnę­trze na rzad­ką zupę, któ­ra po­tem tą samą dro­gą wę­dru­je do żo­łąd­ka. Na­wet ofia­ry znacz­nych roz­mia­rów, jak gru­be ki­jan­ki i lar­wy wa­żek, kie­dy zo­sta­ną uką­szo­ne przez lar­wę pły­wa­ka żół­to­brzeż­ka, po kil­ku obron­nych ru­chach drę­twie­ją, i wi­dać, jak ich wnę­trza – któ­re u więk­szo­ści zwie­rząt wod­nych są mniej lub bar­dziej prze­zro­czy­ste – męt­nie­ją, jak­by były utrwa­lo­ne w for­ma­li­nie. Zwie­rzę pęcz­nie­je, naj­pierw spra­wia wra­że­nie, jak­by się sta­wa­ło co­raz więk­sze, a po­tem stop­nio­wo kur­czy się do po­sta­ci ob­wi­słe­go wor­ka skó­ry, któ­ry zwi­sa ze śmier­cio­no­śnych szczęk, a kie­dy jest już pu­sty, opa­da na dno.

W cia­snej prze­strze­ni akwa­rium kil­ka du­żych larw żół­to­brzeż­ka w cią­gu kil­ku dni po­żre wszyst­kie ży­ją­ce stwo­rze­nia, któ­rych wiel­kość prze­kra­cza pół cen­ty­me­tra. A po­tem? Po­tem, je­śli nie zro­bi­ły już tego do tej pory, za­czną się zja­dać na­wza­jem. Zu­peł­nie nie ma przy tym zna­cze­nia, kto jest więk­szy i sil­niej­szy, lecz kto pierw­szy po­chwy­ci ofia­rę. Czę­sto ob­ser­wo­wa­łem, jak dwie zbli­ża­ją­ce się do sie­bie lar­wy rów­no­cze­śnie chwy­ta­ły się szczę­ka­mi i obie umie­ra­ły bar­dzo szyb­ko wsku­tek uką­sze­nia. Jest nie­wie­le zwie­rząt, któ­re w naj­wyż­szej po­trze­bie, za­gro­żo­ne śmier­cią gło­do­wą, na­pa­da­ją na po­dob­nej wiel­ko­ści przed­sta­wi­cie­li tego sa­me­go ga­tun­ku z za­mia­rem ich po­żar­cia. Je­stem tego pe­wien tyl­ko je­śli cho­dzi o szczu­ry wę­drow­ne i nie­któ­re po­krew­ne im gry­zo­nie; mam wąt­pli­wo­ści, czy po­dob­nie po­stę­pu­ją wil­ki; wie­le zna­czą­cych fak­tów bo­wiem prze­czy temu. Bę­dzie jesz­cze o tym mowa póź­niej. Ale lar­wy żół­to­brzeż­ka po­że­ra­ją po­rów­ny­wal­nej wiel­ko­ści przed­sta­wi­cie­li swo­je­go ga­tun­ku tak­że wte­dy, kie­dy mają wo­kół do­sta­tecz­nie dużo in­ne­go po­ży­wie­nia. A tak nie po­stę­pu­je, o ile wiem, żad­ne inne zwie­rzę.

Tro­chę mniej bru­tal­nym, bar­dziej ele­ganc­kim i za­ra­zem pięk­niej­szym dra­pież­ni­kiem jest lar­wa du­żej ża­gni­cy oka­za­łej, ubar­wio­nej na nie­bie­sko i żół­to waż­ki, zwa­nej dia­bel­ską igłą. Do­ro­sły owad jest wspa­nia­łym pi­lo­tem, so­ko­łem wśród owa­dów. Kie­dy wrzu­ca­my do mi­ski zdo­bycz zła­pa­ną w siat­kę, żeby od­dzie­lić zbyt groź­ne dra­pież­ni­ki, nie­kie­dy znaj­du­je­my duże lar­wy, rów­nież o opły­wo­wych kształ­tach, któ­rych oso­bli­wy spo­sób po­ru­sza­nia od razu rzu­ca się w oczy. Te smu­kłe, prze­waż­nie żół­to i zie­lo­no ubar­wio­ne tor­pe­dy, po­su­wa­ją się sko­ko­wo do przo­du; na po­cząt­ku po­zo­sta­je za­gad­ką, w jaki spo­sób są na­pę­dza­ne. Je­śli jed­nak bę­dzie­my je ob­ser­wo­wać umiesz­czo­ne osob­no, w pła­skim na­czy­niu, zo­ba­czy­my, że lar­wy te to praw­dzi­we po­jaz­dy ra­kie­to­we. Z koń­ców ich od­wło­ków wy­try­ska mały, moc­ny stru­mień wody, któ­ry siłą od­rzu­tu szyb­ko po­py­cha zwie­rzę do przo­du. Koń­co­wy od­ci­nek je­li­ta two­rzy wklę­sły pę­che­rzyk, któ­ry we­wnątrz jest ob­fi­cie za­opa­trzo­ny w skrze­la i rów­no­cze­śnie sta­no­wi głę­bo­ko prze­my­śla­ną kom­bi­na­cję na­rzą­du od­dy­cha­nia i lo­ko­mo­cji.

Lar­wy ża­gni­cy nig­dy nie po­lu­ją, pły­wa­jąc, lecz są – w o wie­le więk­szym stop­niu niż lar­wy żół­to­brzeż­ka – zwie­rzę­ta­mi cza­tu­ją­cy­mi na swo­je ofia­ry: kie­dy zdo­bycz wcho­dzi w jej pole wi­dze­nia, zo­sta­je na­mie­rzo­na; lar­wa bar­dzo po­wo­li ob­ra­ca gło­wę i cia­ło we wła­ści­wym kie­run­ku i po­dą­ża za przy­szłą zdo­by­czą. Ta­kie na­mie­rza­nie ofia­ry moż­na za­ob­ser­wo­wać jesz­cze tyl­ko u bar­dzo nie­wie­lu in­nych bez­krę­gow­ców. W prze­ci­wień­stwie do lar­wy chrząsz­cza, lar­wy ża­gni­cy do­strze­ga­ją też bar­dzo po­wol­ne ru­chy, jak peł­za­nie śli­ma­ka. Dla­te­go śli­ma­ki czę­sto pa­da­ją ich ofia­rą, a tyl­ko rzad­ko larw chrząsz­czy. Po­wo­li, bar­dzo po­wo­li, krok po kro­ku lar­wa ża­gni­cy pod­kra­da się do zdo­by­czy, jest od­da­lo­na od niej jesz­cze o trzy, może czte­ry cen­ty­me­try, gdy na­gle – co to? – trzy­ma trze­po­czą­cą się ofia­rę mię­dzy szczę­ka­mi. Po­nie­waż oko nie jest w sta­nie za­re­je­stro­wać ob­ra­zu w zwol­nio­nym tem­pie, moż­na było tyl­ko zo­ba­czyć, że coś na kształt ję­zy­ka wy­sko­czy­ło z gło­wy lar­wy w kie­run­ku zdo­by­czy i po­rwa­ło ją w ła­ko­me szczę­ki. Ten, kto wi­dział kie­dyś po­si­la­ją­ce­go się ka­me­le­ona, na­tych­miast przy­po­mni so­bie szyb­kie ru­chy lep­kie­go ję­zy­ka. Tyl­ko że bu­me­rang ża­gni­cy nie jest ję­zy­kiem, lecz prze­kształ­co­ną dol­ną war­gą, któ­ra skła­da się z dwóch ru­cho­mych czło­nów i jed­nej pary szczy­piec.

Już samo na­mie­rza­nie lar­wy ża­gni­cy świad­czy o spe­cy­ficz­nie in­te­li­gent­nym dzia­ła­niu; wra­że­nie to umac­nia się, kie­dy ob­ser­wu­je­my inne oso­bli­wo­ści jej za­cho­wa­nia. W prze­ci­wień­stwie do za­cie­kłych larw pły­wa­ka żół­to­brzeż­ka, lar­wy ża­gni­cy nie ata­ku­ją zwie­rząt okre­ślo­nej wiel­ko­ści na­wet wów­czas, kie­dy ca­ły­mi ty­go­dnia­mi cier­pią głód. Mie­sią­ca­mi trzy­ma­łem w jed­nym zbior­ni­ku lar­wy ża­gni­cy ra­zem z ry­ba­mi i nig­dy nie do­świad­czy­łem tego, żeby za­ata­ko­wa­ły i wy­rzą­dzi­ły krzyw­dę ry­bie, któ­ra była więk­sza niż one same. Jest god­ne za­pa­mię­ta­nia, że lar­wa ża­gni­cy nig­dy nie po­chwy­ci zdo­by­czy, któ­ra zo­sta­ła zła­pa­na przez dru­gie­go przed­sta­wi­cie­la tego sa­me­go ga­tun­ku i wol­no po­ru­sza się w jego szczę­kach, na­to­miast od razu ata­ku­je ka­wa­łek świe­że­go mię­sa, któ­re na szkla­nej pa­łecz­ce po­ru­sza się w po­dob­ny spo­sób przed jej ocza­mi.

W moim du­żym akwa­rium z oko­nia­mi bez prze­rwy do­ra­sta kil­ka larw ża­gni­cy oka­za­łej; ich roz­wój trwa dłu­go, po­nad rok. Pew­ne­go pięk­ne­go let­nie­go dnia przy­cho­dzi ten wiel­ki mo­ment: lar­wa wspi­na się po ło­dy­dze ro­śli­ny i wy­do­sta­je na po­wierzch­nię wody; sie­dzi tam spo­koj­nie przez dłuż­szy czas, a po­tem pęka, jak przy zrzu­ca­niu skó­ry, i pięk­ny do­ro­sły owad po­wo­li wy­ła­nia się z ko­ko­nu. Upły­nie jesz­cze kil­ka go­dzin, aż skrzy­dła osią­gną swo­ją peł­ną wiel­kość i ze­sztyw­nie­ją; cu­dow­ny pro­ces, kie­dy szyb­ko tę­że­ją­ca ciecz jest wpom­po­wy­wa­na pod du­żym ci­śnie­niem w de­li­kat­ną kon­struk­cję ży­łek skrzy­deł. Po­tem otwie­rasz okno i ży­czysz dużo szczę­ścia i suk­ce­sów w obec­nym ży­ciu owa­da swo­je­mu go­ścio­wi, któ­ry wy­do­stał się z akwa­rium.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: