Rozmowy ze zwierzętami - ebook
Rozmowy ze zwierzętami - ebook
Czy zastanawiałeś się kiedyś ilu autorów książek o psach, kotach, rybach, papugach czy chomikach rzeczywiście posiada zwierzęta, o których piszą? Którzy z nich przebywają ze swoimi pupilami 24 godziny na dobę? Konrad Lorentz nie tylko hodował i zaspokajał podstawowe potrzeby swoich ulubieńców w postaci choćby kapucynki Glorii, gąsiora Martina i jego towarzyszek, kawki Czok czy ławicy przeróżnych gatunków ryb, ale również czujnie je obserwował. Stopniowo uczył się ich zachowań, a potem bez większych problemów dostrzegał najdrobniejszą zmianę w ubarwieniu ryb, ruchach owadów i wydawanych dźwiękach ptaków.
Ta książka to swoisty raport z kilkunastoletnich, codziennych badań behawiorystyki zwierząt przeprowadzanych przez autora w jego prywatnym gospodarstwie w Altenberg. Zabawne anegdoty połączone z popularnonaukowym omówieniem zachowań domowych pupili tworzy niezwykle barwną i przyjemną lekturę dla wszystkich pasjonatów świata zwierzęcego. Co jest w stanie zrobić mała kapucynka po bohaterskim i w pełni samodzielnym uwolnieniu się z klatki? W jaki sposób kawki wybierają partnerów i okazują sobie miłość? Odpowiedzi na te i na inne nurtujące pytania, które dotyczą spraw twoich najmniejszych domowników znajdziesz w środku.
Kategoria: | Popularnonaukowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7881-309-5 |
Rozmiar pliku: | 1,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Pełna skruchy przedmowa do wznowienia oryginalnego wydania:
Ja, czyli autor, który nigdy dotąd nie napisał książki,
wydawca, kobieta, która właściwie jest prawnikiem,
a na drugim miejscu drukarzem i nigdy dotąd
nie wydała żadnej książki, i wreszcie redaktor, jedyny literacki
profesjonalista spośród nas trojga, postanowiliśmy któregoś
miłego wieczoru w ubiegłym roku, kiedy dyskutowaliśmy
o dobrych i złych książkach o zwierzętach, „wyprodukować”
tę książeczkę. Jesteśmy szczerze dumni z naszego dzieła,
ale nie zamierzamy ukrywać faktu, że zawiera ono kilka błędów.
Jednym z owych błędów jest już sam tytuł: Rozmawiał z bydlątkami, ptakami i rybami! Oczywiście można ten tytuł zrozumieć opacznie, jeden z czytelników napisał do mnie, że omal nie odłożył książki, prezentu gwiazdkowego, ponieważ w żaden sposób nie mógł się połapać, do której kategorii owych rozmówców powinien zaliczyć siebie.
Następny problem to tytuł trzeciego rozdziału, Trzy drapieżniki w akwarium. Ten, kto dokładnie policzy, zorientuje się, że są tam tylko dwa, larwy pływaka żółtobrzeżka i ważki. Trzeciego rozbójnika, szczupaka, redaktor skreślił, ponieważ był za długi (szczupak, nie redaktor). Tytuł rozdziału jednak pozostawił niezmieniony, toteż w wyniku jego interwencji jest tam o jednego drapieżnika za mało. Obawiałem się straszliwych następstw. Ale na szczęście na ten drobny błąd zwrócił uwagę tylko jeden czytelnik, pewien naukowiec szeroko znany ze swojej skrupulatności.
Jest tu opisana także straszna historia o złocistych chomikach, którym pozwala się biegać wolno po pokoju, ponieważ – jak czytamy w książce – nie gryzą i nie wspinają się na meble. Przeczuwałem już najgorsze, kiedy bezpośrednio po oddaniu do druku naszej książki odkryłem na wysokiej szafie z epoki Marii Teresy, w segregatorze na listy, kryjówkę chomika złocistego. Gruby samiec uznał papier za wyśmienity materiał do budowy gniazda. Wspaniale wyćwiczył technikę wspinaczki, dzięki której mógł wdrapywać się w górę pomiędzy szafą a ścianą. W końcu wygryzł w wiązce listów okrągłą dziurę i z uzyskanych w ten sposób strzępów papieru uwił sobie przytulne gniazdko. Z leżących w segregatorze listów pozostało tylko coś w rodzaju ramki; od zewnątrz do środka okrągły otwór zmniejszał się – miał, formę krzywej, z której odtworzeniem miałby kłopot nie tylko doświadczony kreślarz – nienaruszone pozostały tylko pierwsze i ostatnie listy. Listy od moich drogich czytelników, które po kilku pochlebnych uwagach dotyczących ogólnej wartości książki przechodzą do rozdziału o chomikach złocistych, na ogół natychmiast odkładam na bok. Wiem, co nastąpi potem! Sam zagnałem chomiki z powrotem do ich klatki, nie z powodu segregatora na listy – nic innego do tej pory nie zjadły – ale dlatego, że zagrażały skoczkowi pustynnemu, który od jakiegoś czasu mieszkał w moim pokoju. Niestety, robiąc ostatnio gruntowne porządki, żona znalazła w gnieździe wspomnianych gryzoni czerwoną i niebieską wełnę z dywanu (z dużego perskiego dywanu pierwotnie w ciemno zielone cętki, które z upływem czasu wyblakły i stały się żółtawozielone: porównaj „tutaj”), bardzo obciążający corpus delicti. Tak więc będę musiał pozbyć się z mojego pokoju albo dywanu, albo myszy, i jeszcze nie jest dla mnie całkiem jasne, czy jednego, czy drugiego.
Wreszcie w ostatnich dniach tak bardzo rozzłościłem się na moje akwaria, że tytuł drugiego rozdziału Akwarium nie powoduje szkód, wydał mi się wręcz prowokujący. Właśnie niedawno w stulitrowym zbiorniku niespodziewanie nocą pękła szyba i woda zalała cały pokój, a przedwczoraj o piątej rano trzy pompy napowietrzające równocześnie przerwały pracę. Zanim przynajmniej jedna z nich została naprawiona, przez siedem godzin dwoiłem się i troiłem, aby nie dopuścić do uduszenia licznej zgrai młodych żółtaczków indyjskich (Etroplus maculatus). Książka zawiera wprawdzie wystarczająco wyraźne zalecenie, aby nie umieszczać zbyt wielu ryb w zbiorniku, bo grozi to zakłóceniem biologicznej równowagi w akwarium. W każdym zbiorniku żyje około trzystu małych żółtaczków o długości od dwóch do trzech centymetrów, a powinno ich tam być najwyżej trzydzieści. Naprawa pomp wymagała pracy porównywalnej z wysiłkiem chirurga, który walczy z silnie krwawiącym, ale niemożliwym do zlokalizowania naczyniem krwionośnym. Ale przysięgam, że rano dwieście siedemdziesiąt sztuk młodego narybku zostało odesłanych do różnych wiedeńskich sklepów z rybami akwariowymi.
Po tych wszystkich doświadczeniach tytuły rozdziałów tak mnie rozzłościły, że kupiłem sobie dwie zięby, ponieważ ósmy rozdział nosi tytuł Nie kupuj zięby. Są to dwa słodkie małe ptaszki, którymi opiekuje się moja współpracownica, dr Ilse Prechtl-Gilles, w ramach studiów nad żebrzącymi zachowaniami młodych ptaków śpiewających. Na razie ptaszki są czarująco potulne i bardzo miłe. To na pocieszenie tych miłośników ptaków, którzy napisali do mnie pełne wyrzutów listy w obronie zięb!
Pomimo to, właściwie cała treść książki jest zasadniczo zgodna z prawdą. A więc zostawiamy wszystko dokładnie tak, jak można przeczytać w pierwszym wydaniu¹ – justament! Zapewne dzisiaj nie mógłbym napisać niektórych fragmentów – zarośla, w których lęgną się ptaki, zostały wykarczowane, pola zatrute, populacja ptaków jest zagrożona. Dlatego dzisiaj nikt nie powinien zabrać z gniazda ani jednego młodego ptaka.Przedmowa
To, czego dokonałem w gniewie,
wyrosło wspaniale przez noc, ale
wypłukał je deszcz.
To, co zasiałem z miłością,
kiełkuje nieustannie,
późno dojrzewa i jest błogosławione.
Peter Rosegger
Żeby móc pisać o zwierzętach, trzeba do tych stworzeń żywić ciepłe i szczere uczucia. Niech mi będzie wolno przyznać, że taki właśnie jestem; ale piękne strofy wiersza Petera Roseggera nie wpadły mi do głowy dlatego, że ta książka powstała przede wszystkim z miłości do zwierząt, lecz sprowokowała ją moja złość na książki, które traktują o zwierzętach. Bo muszę się przyznać: jeśli w moim życiu zrobiłem cokolwiek powodowany gniewem, to było właśnie napisanie tej opowieści o zwierzętach.
Złość na co? Na wiele niewiarygodnie błędnych, przekłamanych historii o zwierzętach, które dzisiaj są dostępne we wszystkich księgarniach; złość na wielu pismaków, którzy twierdzą, że piszą o zwierzętach, ale zupełnie ich nie znają. Ten, kto grozi pszczole zemstą i krzyczy, kto pozwala sobie na chwytanie w walce szczupaka za skrzela – ten udowadnia, że nie ma zielonego pojęcia o zachowaniu tych zwierząt, że opisując je, kieruje się wyłącznie własną intuicją i tylko udaje miłość do nich. Gdyby do napisania książki o zwierzętach wystarczyło kilka informacji od właściwych związków hodowców, ludzie tacy jak Heck starszy, Bengt Berg, Paul Eipper, Ernest Seton Thompson czy Wäscha Kwonnesin Narren nie poświęciliby całego życia obserwacji zwierząt.
Nie da się przewidzieć, do jakich pomyłek wśród czytelników, a przede wszystkim wśród żywo reagującej młodzieży, mogą doprowadzić tak nieodpowiedzialnie napisane opowieści o zwierzętach.
Nie można zaprzeczyć, że fałszowanie jest uprawnioną częścią swobody artystycznego wyrazu. Zapewne poeci, co wynika z konieczności poetyckiego przekazu, mają prawo zarówno każdy obiekt, jak i zwierzę obdarzyć ludzkimi cechami: wilki i pantera Rudyarda Kiplinga, jego niezrównana mangusta Rikkitikkitavi mówią jak ludzie, pszczółka Maja Waldemara Bonsela potrafi być nawet tak prawdziwa i uprzejma jak oni.
Takie cechy ludzkie może nadawać tylko ten, kto rzeczywiście dobrze zna zwierzęta. Artysta nie jest zobowiązany do dokładnego przedstawiania obiektu swojej twórczości. Ale biada mu po trzykroć, jeśli używanie tej formy poetyckiej jest tylko pretekstem do ukrycia braku talentu.
Nie jestem poetą, lecz przyrodnikiem, i dlatego nie mogę sobie pozwolić na żadną swobodę ani dowolność. Sądzę zresztą, że taka swoboda jest całkowicie zbędna, przeciwnie, jeśli chce się pokazać czytelnikowi, jak piękne są zwierzęta, to w pracy naukowej wystarczy ściśle trzymać się konkretnych faktów. Ponieważ autentyzm przyrody jest tak imponujący, że im głębiej wnika się w jej szczegóły i osobliwości, tym jej piękno budzi większy szacunek. Uważam to za absurdalne, jeśli obiektywizm badań, wiedza i znajomość tematu osłabiają radość z podziwiania cudów natury. Przeciwnie, realizm żywej przyrody poruszy człowieka tym głębiej i dosadniej, im więcej o niej wie. Nie będzie dobrym i przekonującym biologiem ten, kto wybierze tę dziedzinę nauki, jeśli obserwacja piękna żywych stworzeń nie sprawia mu radości; wiedza, którą pogłębia, uprawiając ten zawód, powinna wynikać z radości, jaką czerpie z kontaktu z przyrodą i z pracy nad nią. Jeszcze większe znaczenie niż dla wszystkich innych dziedzin życia ma to znaczenie dla obszaru dociekań, któremu poświęciłem całe moje życie zawodowe, właśnie dla badania zachowania zwierząt. Wymaga to bezpośredniej bliskości w obcowaniu z żywymi zwierzętami, ale też tak nieprawdopodobnej cierpliwości obserwatora, że na dłuższą metę samo teoretyczne zainteresowanie zwierzętami nie wystarczyłoby, gdyby nie miłość, która sprawia, że czujemy bliskie pokrewieństwo z nimi.
A więc mam nadzieję, że ta książka mnie nie zniechęci; gdybym nawet pisał ją w złości, to i tak złość wynikałaby z samej miłości!
Altenberg, latem 1949
Konrad LorenzKłopoty ze zwierzętami
Moją opowieść zaczynam od ciemnej strony współżycia ze zwierzętami, ponieważ to, w jaki sposób jesteśmy gotowi ją znosić, stanowi miarę naszej miłości do nich. Wyrażam w tym miejscu dozgonną wdzięczność moim cierpliwym rodzicom, którzy tylko kiwali głowami lub pobłażliwie wzdychali, kiedy jako uczeń czy młody student przynosiłem do domu potencjalnego sprawcę szkód, nowego lokatora. A ile przez te wszystkie lata musiała znieść moja żona! Bo czyż można wymagać od własnej żony, żeby przymknęła oko na oswojonego szczura, który biega po mieszkaniu, wygryza małe ładne kółeczka w pościeli i mości nimi swoją norę? Która żona potrafiłaby patrzeć spokojnie, jak papuga odgryza wszystkie guziki z prania, które schnie rozwieszone w ogrodzie? Albo jak oswojona dzika gęś nocuje w naszej sypialni, a rano wylatuje z niej przez okno? (Nie wpuszczajcie dzikich gęsi do mieszkania!) Co powiedziałaby inna kobieta, gdyby się okazało, że ładne niebieskie plamki, którymi śpiewający ptak przyozdobił meble i firanki po zjedzeniu jagód czarnego bzu, absolutnie nie schodzą. Co by powiedziała, gdyby... i tak dalej przez następnych dwadzieścia stron!
Ktoś zapyta: „Czy to wszystko jest konieczne?”. Moja odpowiedź to głośne i wyraźne tak. Zapewne można trzymać zwierzęta w salonowych klatkach, jednak bliższe poznanie ruchliwych stworzeń jest możliwe tylko wtedy, kiedy mają one możliwość swobodnego poruszania się. Jakże biedna i wewnętrznie okaleczona jest żyjąca w klatce małpiatka, małpa lub duża papuga, gdy tymczasem na wolności to samo zwierzę jest niewiarygodnie żywe, zabawne i interesujące! Ale trzeba być też przygotowanym na ewentualne szkody i kłopoty. Hodowla zwierząt wyższego rzędu na nieograniczonej wolności z czysto metodycznych, naukowych powodów była już od dawna moją specjalnością, jak również bardzo ważną częścią moich badań przeprowadzanych nad wolno żyjącymi, oswojonymi zwierzętami. W Altenbergu klatka spełniała odwrotną funkcję niż zazwyczaj: miała nie dopuścić do tego, żeby zwierzę dostało się do mieszkania lub do ogrodu. Także przebywanie wewnątrz ogrodzenia z drucianej siatki, która otaczała piękne grządki kwiatów, było objęte najsurowszym zakazem. Ale tak jak dla małych dzieci, również dla tych mądrych zwierząt wszelkie zakazy miały magiczną siłę przyciągania. Poza tym te czarujące, oddane dzikie gęsi domagały się ludzkiego towarzystwa. Ciągle było tak, że zanim się człowiek spostrzegł, dwadzieścia czy trzydzieści dzikich gęsi pasło się na grządkach lub jeszcze gorzej, z głośnym powitalnym gęganiem wpadało na werandę. Niezwykle trudno było utrzymać z dala od określonego miejsca ptaka, który potrafi latać i nie boi się ludzi. Nie pomagały nawet dzikie wrzaski i gwałtowne wymachiwanie ramionami. Jako jedyny środek odstraszający, odnoszący jeszcze skutek, pozostał ogromny, jaskrawoczerwony parasol ogrodowy. Kiedy ptaki znowu siadały na grządkach i zaczynały obgryzać kwiaty, żona, niczym rycerz z wystawioną kopią, podbiegała do nich, trzymając złożony parasol pod pachą. Wydawała wojenny okrzyk i nagłym ruchem otwierała parasol. Tego było dla naszych gęsi za wiele i z szumem wznosiły się w powietrze. Niestety mój ojciec niweczył wszystkie środki wychowawcze mojej małżonki wobec gęsi. Starszy pan bardzo lubił gęsi gęgawy, szczególnie z powodu rycerskiego, odważnego zachowania gąsiorów; nie potrafił odmówić sobie przyjemności codziennego zapraszania ich na podwieczorek na werandę.
Ponieważ już od jakiegoś czasu miał kłopoty ze wzrokiem, zauważał materialne następstwa tych gęsich odwiedzin tylko wtedy, jeśli w nie wdepnął. Kiedy któregoś dnia poszedłem do ogrodu w porze podwieczorku, ku memu zdumieniu nie dostrzegłem tam prawie żadnej gęsi. Mając złe przeczucie, pobiegłem do pracowni ojca i co zobaczyłem: na wspaniałym perskim dywanie, wokół mojego staruszka, który pił herbatę przy biurku i spokojnie czytał gazetę, zgromadziły się dwadzieścia cztery gęsi, a on po kolei podawał im kawałki chleba. Ptaki były w tym nowym dla nich pomieszczeniu trochę nerwowe, co przekładało się w nieprzyjemny dla nosa i widoczny dla oka rezultat pracy jelit. Ponieważ tak jak inne zwierzęta, które muszą trawić dużo włókna roślinnego, gęsi mają bardzo rozwinięty wyrostek robaczkowy, dzięki któremu celuloza z bakterii rozkładających błonnik staje się przyswajalna przez organizm. W zasadzie na sześć do ośmiu normalnych wypróżnień jelit jedno z nich to zawartość wyrostka robaczkowego, która ma osobliwy ostry zapach i intensywny ciemnozielony kolor. Przestraszona i zdenerwowana dzika gęś opróżnia wyrostek raz za razem. Od tamtych gęsich odwiedzin minęło ponad jedenaście lat, przez ten czas ciemnozielone plamy na dywanie nabrały jasnego, żółtozielonego koloru.
Tak więc zwierzęta wprawdzie cieszyły się całkowitą wolnością, ale pozostawały w bardzo bliskich stosunkach z naszym domem. Zawsze chciały do nas wejść, a nigdy wyjść. Ktoś krzyczy: – Szybko zamknij okno, ptak uciekł z klatki, kakadu (kruk, lemur mongoz, małpka kapucynka) chce wejść do domu! Najlepsze zastosowanie „odwrotnego działania kraty” znalazła moja małżonka, kiedy nasze najstarsze dziecko było jeszcze bardzo małe. Hodowaliśmy właśnie wtedy kilka wielkich kruków, dwie duże żółtoczube kakadu, dwa lemury mongozy i jedną małpkę kapucynkę. Zwierzęta te, szczególnie kruki, bardzo źle znosiły sytuację, kiedy zostawały same z dzieckiem. Więc moja żona, nie namyślając się długo, zbudowała w ogrodzie dużą klatkę i wstawiła do środka chodzik dla dziecka.
Niestety, w przypadku zwierząt wyższego rzędu zdolności i zamiłowanie do robienia szkód niestety są wprost proporcjonalne do ich poziomu umysłowego. Przede wszystkim dlatego nie można dopuścić, aby małpy biegały wolno bez stałego nadzoru. Na szczęście jak dotąd nie zauważyliśmy, aby małpiatki – szczególnie uroczy lemur, który przez wiele lat był naszym ulubionym i zawsze wprawiającym w dobry humor domownikiem – wykazywały jakiekolwiek zainteresowanie badawcze naszym sprzętem domowym. Prawdziwe małpy natomiast, znajdujące się na niższym stopniu rozwoju (Platyrrhinae), są żywo zainteresowane każdym nowym przedmiotem i uwielbiają wszelkie eksperymentowanie z nim. Z punktu widzenia psychologii zwierząt może się to wydawać interesujące, jednak budżet domowy na dłuższą metę nie wytrzyma takiego zamiłowania.
Jako młody student trzymałem w wiedeńskim mieszkaniu moich rodziców wspaniałą, dużą kapucynkę (Cebus fatuellus), samiczkę o imieniu Gloria. Zajmowała przestronną klatkę, ustawioną w mojej sypialni lub w pokoju do nauki. Kiedy byłem w domu i mogłem ją przypilnować, biegała swobodnie po pokoju. Kiedy wychodziłem, zamykałem ją w klatce, w której niezmiernie się nudziła i ze wszystkich sił starała się możliwie szybko wydostać na wolność. Któregoś wieczoru, kiedy po dłuższej nieobecności wróciłem do domu i przekręciłem kontakt, żeby zapalić światło, tylko błysnęło, a w mieszkaniu nadal panowała ciemność. Jedynie chichoczący śpiew Glorii, który dochodził nie z klatki, lecz z zawieszonego nad oknem karnisza, nie pozostawiał wątpliwości co do przyczyny i sprawcy zakłóceń w dostawie prądu. Kiedy wróciłem z zapaloną świecą, moim zdumionym oczom ukazał się następujący obraz: Gloria zdjęła z nocnego stolika ciężką, wykonaną z brązu lampę i przeniosła w poprzek pokoju (nieszczęśliwym trafem nie wyciągając wtyczki z gniazdka) na najwyżej stojące akwarium napełnione wodą z jeziora. Tak długo majstrowała przy grubej szklanej pokrywie, aż lampa pogrążyła się w falach. Stąd to krótkie spięcie! Potem, a może było to wcześniej, Gloria otworzyła niezwykle trudny do sforsowania zamek w szafie z książkami, co przy małych wymiarach klucza było nie lada wyczynem, wyjęła Podręcznik medycyny wewnętrznej Strümpla, tomy 2 i 4, i zaniosła na stojak, na którym stały akwaria. Tam podarła je na drobne kawałki i wrzuciła do zbiornika. Na podłodze leżały tylko puste okładki książek, nie było śladu strzępów kartek. W zbiorniku niczym smutne anemony pływały po powierzchni skrawki papieru.
Interesująca w tym zajściu była surowa rzeczowość tego eksperymentu: już choćby z czysto fizycznego punktu widzenia wykonana przez tak małe zwierzę praca była godna uznania. Tylko trochę za droga!
A co pozytywnego możemy przeciwstawić niekończącej się i bardzo kosztownej irytacji z powodu żyjących na wolności domowych towarzyszy?
Wiele satysfakcji dają badania z zakresu psychologii zwierząt, dzięki którym dowiadujemy się, że możliwe jest wychowanie zwierzęcia psychicznie zdrowego, odpornego na szkodliwe wpływy niewoli, żyjącego w świecie bez krat. Takie zwierzę doświadczalne, które mogłoby uciec, ale pozostaje na miejscu, i to tylko dlatego, że jest do nas przywiązane, stanowi dodatkowo nie lada atrakcję. Kiedy podczas spaceru po naddunajskich błoniach słyszę dźwięczne zawołanie kruka i na moją odpowiedź ten duży ptak wysoko na niebie składa skrzydła, ze świstem spada w dół, wyhamowuje z krótkim trzepotem i delikatnie ląduje na moim ramieniu, wynagradza mi to wszystkie postrzępione książki i zjedzone kacze jaja, które ptak ma na swoim sumieniu. Urok tego zdarzenia nie znikł także wówczas, kiedy stało się to codziennością, a ptak boga Wotana został takim samym domownikiem, jak dla kogoś innego pies lub kot. Gdyż zwierzę, które raz nabrało do mnie zaufania, jest już nie tylko stworzeniem obserwowanym tu i teraz, ale przypomina mi wszystko, co się z nim wiąże. Pewnego ponurego dnia wczesną wiosną poszedłem nad Dunaj. Wąską i ciemną wstęgą rzeki płynęły gągoły, bielaczki, tracze długodziobe, tu i ówdzie widziałem gromady gęsi zbożowych i białoczelnych, a wśród nich, jakby to było czymś oczywistym, dostrzegłem stado gęsi szarych. Widziałem, że gęś, która leciała jako druga w lewym skrzydle klucza, nie miała na końcu jednej lotki. I w tej samej chwili przypomniało mi się wszystko, co o niej wiedziałem, jej złamane pióro i jak to się stało. Gęsi szare bowiem, które tam lecą, są to oczywiście moje gęsi, ponieważ innych nie ma nad Dunajem nawet w okresie przelotów.
A więc drugą gęsią w lewym skrzydle trójkąta jest gąsior Martin. Czasami zakochiwał się on w oswojonej gęsi pokojowej Martinie i dlatego został ochrzczony jej imieniem (wcześniej był tylko numerem, ponieważ imiona otrzymywały wyłącznie gęsi, które sam hodowałem). Gęsi gęgawy mają zwyczaj, że młody zakochany gąsior towarzyszy swojej wybrance dosłownie krok w krok. Ale Martina cieszyła się pełną swobodą, śmiało poruszała się po wszystkich zakamarkach naszego domu i ani myślała pytać o zgodę wychowanego na wolności oblubieńca, który musiał się zdobywać na nie lada odwagę, żeby przekroczyć progi nieznanych pomieszczeń. Jeśli wiemy, jakie opory muszą pokonać gęsi gęgawy jako ptaki żyjące na otwartych przestrzeniach, kiedy chcą się zapuścić w zarośla lub między drzewa, to powinniśmy uważać Martina za małego bohatera, kiedy z nieufnie wyciągniętą szyją przekracza próg domu i przez przedpokój, po schodach, podąża za swoją ukochaną na górę, do sypialni. Jeszcze go widzę, jak stoi na środku pokoju, z wyprostowaną szyją, gładko przylizanymi piórami, z otwartym dziobem, drżący z wewnętrznego napięcia, a mimo to głośnym syczeniem wzywa do walki dużego nieznajomego. I wtedy nagle zatrzaskują się za nim drzwi. Martin w dalszym ciągu stoi na baczność, ale już nie przypomina takiego bohatera. Podrywa się w górę i wpada prosto w szklany żyrandol, który postradał większość wisiorków. Rycerz Martin, ale o jednym skrzydle.
A zatem tyle wiem o uszkodzonym skrzydle gęsi, która leci jako druga w lewym rzędzie, ale wiem jeszcze coś więcej, coś pocieszającego. Kiedy na przykład wracam teraz do domu ze spaceru, wszystkie gęsi stoją na schodach prowadzących na werandę i witają mnie z wyciągniętymi szyjami, co u gęsi znaczy to samo co u psa merdanie ogonem.
A kiedy spoglądam za gęsiami, które lecą nisko nad wodą i znikają za najbliższym zakolem rzeki, nagle ogarnia mnie podziw dla bliskości, który jest aktem narodzin filozofii. Nie mogę się nadziwić, jak to jest możliwe, żeby nawiązać tak poufałe stosunki z wolno żyjącym ptakiem, i odczuwam ten fakt jako coś osobliwie uszczęśliwiającego, jak gdyby dzięki temu powrócił niewielki fragment sceny wypędzenia z raju.
Kruki zginęły, gęsi gęgawy wyniosły się, nie wiadomo dokąd, z ostrzeliwanego Królewca, gdzie ostatnio miałem wykłady na uniwersytecie. Spośród wszystkich moich wolno latających ptaków zostały tylko kawki.
One były pierwszymi ptakami, które sprowadziłem do Altenbergu. Ci wieczni kompani ciągle jeszcze zataczają kręgi wokół wysokiego szczytu mojego domu, a ich donośne głosy, których znaczenie rozróżniam w najdrobniejszych szczegółach, dźwięczą w szybie kominka w mojej pracowni. Ich gniazda do tej pory zatykają komin i wywołują mój gniew z powodu szkód wyrządzanych w wiśniowym sadzie sąsiadów.
Czy ktoś jest w stanie zrozumieć, że nie chodzi tu wyłącznie o rezultat badania naukowego, które pochłania dużo czasu i pieniędzy, ale o coś znacznie więcej. O wiele, wiele więcej.Akwarium nie powoduje szkód
Prawie nic nie kosztuje, a jest naprawdę czymś wspaniałym: na dno szklanego naczynia wsyp garść czystego piasku, wetknij w podłoże kilka gałązek pospolitych roślin wodnych, wlej ostrożnie kilka litrów wody z kranu i postaw naczynie na nasłonecznionym parapecie. Kiedy woda się ustoi i rośliny zaczną rosnąć, wpuść do środka kilka małych rybek, albo jeszcze lepiej, weź słoik i małą siatkę, idź do najbliższego bajora – kilka ruchów siatką i już masz mnóstwo żyjątek. Cały urok dzieciństwa wiąże się dla mnie jeszcze dziś z taką siatką, ale nie był to bynajmniej nienaganny przyrząd z mosiężnym pałąkiem i napiętą na nim gazą. Tradycja wymagała, aby w ciągu dziesięciu minut samemu skonstruować taką siatkę: ze zwykłego wygiętego drutu robiło się pałąk, worek zaś z pończochy, kawałka firanki albo pieluchy. Kiedy miałem dziewięć lat, takim właśnie urządzeniem łapałem pierwsze dafnie dla moich rybek i odkryłem przy tym mały świat cudów, jakie zachodzą w bajorku słodkiej wody, który natychmiast mnie zafascynował. Siatka pociągnęła za sobą konieczność posiadania szkła powiększającego, a to z kolei potrzebę zdobycia prostego mikroskopu, co w rezultacie przesądziło o moim losie. Bo kto własnymi oczami oglądał piękno, nie jest poświęcony śmierci, jak sądzi August von Platen, zwłaszcza jeśli to było piękno natury. A jeśli naprawdę potrafi patrzeć, nieuchronnie zostanie badaczem natury.
Wodzisz więc siatką nad roślinami w pobliskim bajorze, do butów wlewa ci się coraz więcej wody i błota. Wybrałeś odpowiednie miejsce i znalazłeś bajorko, w którym coś pływa, na spodzie siatki roi się od szklistych, przezroczystych, kłębiących się i wijących żyjątek. Odwracasz siatkę do góry dnem i zanurzasz w słoiku, który wcześniej napełniłeś wodą. Po powrocie do domu ostrożnie wrzucasz połów do akwarium i przypatrujesz się małemu światu przed oczami. Akwarium jest światem. Ponieważ tak jak w naturalnym bajorku lub jeziorze, tak jak na naszej całej planecie, również w akwarium żyją organizmy zwierzęce i roślinne w podobnej biologicznej równowadze: roślina zużywa dwutlenek węgla, który wydychają zwierzęta, i wydziela tlen. Nie jest słuszne twierdzenie, że roślina nie oddycha tak samo jak zwierzę, tylko odwrotnie. Tak samo jak zwierzę wdycha tlen i wydycha dwutlenek węgla; poza tym, rosnąca roślina absorbuje dwutlenek węgla, to znaczy zużywa go do budowy własnego organizmu, i wytwarza przy tym tlen, i to znacznie więcej, niż sama potrzebuje go do oddychania. Tą nadwyżką tlenu oddychają zwierzęta i ludzie. Ostatecznie roślina jest w stanie spożytkować także wydzieliny i zwłoki innych żywych organizmów, powodując pełny obieg materii.
Każde zakłócenie owego obiegu materii, równowagi we współżyciu organizmów zwierzęcych i roślinnych, przynosi niedobre skutki. Niektórych, obojętnie czy dziecko, czy dorosłego, ogarnia pokusa, żeby pozwolić jeszcze tylko tej jednej pięknej rybce wślizgnąć się do zbiornika, który i bez niej był już wypełniony zwierzętami do granic zdolności wytwórczych umieszczonych w nim roślin. I właśnie ta jedna rybka może przesądzić o końcu tego tak starannie strzeżonego i ukochanego świata akwarium. Ponieważ w środku znajduje się za dużo zwierząt, powstaje niedobór tlenu, wskutek czego szybko zginie jakiś organizm, a jego śmierć może pozostać nawet niezauważona. Gnijące zwłoki spowodują ogromne rozmnożenie się bakterii, zmętnienie wody, przez co mocno zmniejszy się w niej zawartość tlenu, a to doprowadzi do śmierci następnych zwierząt i lawinowo szerzącej się zagłady, która kończy się gniciem roślinności – i po kilku dniach w akwarium zamiast pięknego, przejrzystego jeziora z bujnie rozrastającą się roślinnością mamy obrzydliwą, cuchnącą breję.
Zaawansowany posiadacz akwarium zapobiega takim niebezpieczeństwom przez sztuczne napowietrzanie wody. Jednak techniczne środki zaradcze w znacznym stopniu zmniejszają urok akwarium, który polega właśnie na tym, że ten mały wodny świat może sam się utrzymać i poza karmieniem zwierząt i czyszczeniem przedniej szyby zbiornika nie wymaga szczególnej pielęgnacji. Jeśli w akwarium panuje prawidłowa równowaga biologiczna, nie wymaga ono szczególnej dbałości o czystość! A jeśli zrezygnujemy z większych ryb, przede wszystkim z takich, które zagrzebują się w podłożu, wówczas wcale nie zaszkodzi, kiedy z odchodów zwierzęcych oraz obumarłych części roślin stopniowo utworzy się warstwa szlamu. Jest ona nawet pożądana, ponieważ przenika podłoże, które dotąd było sterylne, i użyźnia je. Pomimo szlamu sama woda pozostaje krystalicznie czysta i bezwonna jak w alpejskich jeziorach.
Ze względów biologicznych najbardziej sensowne i dające najładniejszy efekt jest zakładanie akwarium na wiosnę. Obsadzamy je wówczas nielicznymi młodymi sadzonkami roślin. Ponieważ tylko tak uprawiane rośliny przystosują się i przetrwają w specyficznych warunkach właśnie tego zbiornika; natomiast wszystkie inne części roślin użyte jako sadzonki i przesadzone do akwarium wiele tracą ze swojego piękna. Dwa akwaria ustawione w niewielkiej odległości od siebie stanowią mocno zróżnicowane, oddzielne ekosystemy, podobnie jak dwa jeziora, które dzielą od siebie godziny drogi. I właśnie to jest wspaniałe w nowym akwarium, że przy jego urządzaniu do końca nie wiadomo, jak się ono ukształtuje i jak będzie wyglądać, kiedy osiągnie własną indywidualną równowagę. Postanowiliśmy w tym samym czasie urządzić trzy akwaria, użyliśmy do tego celu takich samych materiałów i ustawiliśmy je obok siebie w tym samym miejscu. We wszystkich posadziliśmy moczarkę (Elodea) i wywłócznika (Myriophyllum) – pierwsze akwarium szybko zagłuszyła gęsta dżungla moczarkowa, delikatny wywłócznik został całkowicie wyparty. Drugie wyglądało tak, jakby wodę nawiedziła jakaś plaga, w trzecim zaś oba gatunki jakoś się tolerowały i pozornie z niczego wyrosła zachwycająco piękna, rozgałęziająca się niczym ramiona żyrandola zielona Nitellaflexilis (świecznica giętka). Tak różne stały się te trzy zbiorniki; miały one także różne cechy biologiczne, były w różnym stopniu pożyteczne dla różnych zwierząt; mówiąc krótko, choć wszystkie trzy akwaria były zakładane w takich samych warunkach, każde z nich rozwinęło swój własny świat.
Pozwolenie, aby akwarium żyło własnym życiem, wymaga pewnego poczucia taktu i powściągliwości w działaniu, ponieważ nawet najbardziej życzliwa ingerencja opiekuna może wiele zniszczyć. Oczywiście można też pięknie urządzić zbiornik za pomocą sztucznego dna i dowolnie dobranych roślin; odpowiedni filtr zapobiegnie powstaniu szlamu, a sztuczne napowietrzanie pozwoli hodować większą liczbę ryb, niż byłoby to możliwe bez jego pomocy. Rośliny są wtedy tylko ozdobą, której zwierzęta zupełnie nie potrzebują do życia, ponieważ mają i tak zapewnioną sztuczną dostawę tlenu.
Można też spierać się o gust. Ja w każdym razie pod pojęciem akwarium rozumiem wspólnotę, która sama utrzymuje się w biologicznej równowadze. Wszystko inne to sztucznie oczyszczany, z całą pewnością sterylny zbiornik, który nie jest celem samym w sobie, lecz tylko środkiem do utrzymania określonych zwierząt.
Duże doświadczenie i subtelne wyczucie pozwalają choć do pewnego stopnia określić ogólny charakter żywych istot, które powinny bez przeszkód rozwijać się w akwarium, jeśli tylko mądrze wybierzemy podłoże, miejsce ustawienia zbiornika, temperaturę wody, oświetlenie oraz zwierzęcych mieszkańców. Na tym polega najwyższy kunszt pielęgnacji akwarium. Jednym z jej mistrzów był mój tragicznie zmarły przyjaciel Bernhard Hellmann. Udało mu się stworzyć w akwarium nadzwyczaj doskonałą kopię w pełni naturalnego środowiska jeziora Altausee: zbiornik był duży, bardzo wysoki, chłodny i ustawiony nie za blisko światła, roślinność w krystalicznie czystej wodzie składała się ze szklistych, jasnozielonych gatunków rdestnic, kamieniste podłoże porastał ciemny zdrojek (Fontinalis) i ramienica krucha (Chara). Z większych zwierząt wpuszczono tylko kilka malutkich pstrągów, różanki i jednego małego raka rzecznego, a więc gęstość zarybienia była niewiele większa niż w naturalnym zbiorniku wodnym. Właśnie o tym musimy szczególnie pamiętać, jeśli chcemy przez dłuższy czas hodować co bardziej wrażliwe zwierzęta wodne i doprowadzić do ich rozmnażania. Większość egzotycznych ryb ozdobnych, które możemy podziwiać w akwariach naszych miłośników akwarystyki, wygląda tak, jakby nadal były mieszkańcami naturalnych, niezbyt czystych wód. Ponieważ tropikalne zbiorniki, w których woda rok w rok jest tak samo ciepła i silnie nasłoneczniona, możemy łatwo „kopiować”, używając taniego podgrzewacza elektrycznego umieszczonego na każdym południowym oknie, w każdym razie łatwiej niż jakikolwiek typ naszych rodzimych zbiorników wodnych. Dlatego, i tylko dlatego, nieporównanie trudniej jest hodować ryby z naszych jezior i strumieni niż wiele gatunków ryb tropikalnych. Po tych wyjaśnieniach nietrudno jest zrozumieć, dlaczego radzę wszystkim, aby pierwsze zwierzęta łapali opisaną powyżej rytualną siatką w pobliskim bajorku. Opiekowałem się setkami akwariów, ale najprostsze, najtańsze i najbardziej banalne akwarium-bajorko zdobyło raz na zawsze moją miłość w szczególnym wymiarze, ponieważ jego ściany otaczają najbardziej naturalną i najdoskonalszą wspólnotę żywych organizmów. Możemy siedzieć przed nim godzinami i pogrążyć się w myślach, zawiłych i mądrych, tak jak godzinami możemy patrzeć na płomienie w kominku albo nurt strumienia, a przy tym wiele się nauczyć. Gdybym położył na jednej szali wagi wszystko to, co zrodziło się w mojej głowie podczas wielogodzinnych medytacji przed akwarium, a na drugiej to, czego się nauczyłem z książek, jakże wysoko by się ta druga uniosła!Dwa drapieżniki w akwarium
W wodnym świecie żyją liczne zwierzęta drapieżne, które na naszych oczach toczą ze sobą pełną okrucieństwa, bezlitosną walkę o byt. Kiedy wpuścimy do akwarium choćby nieliczne zwierzęta stanowiące nasz różnorodny, ale raczej skromny połów, natychmiast zobaczymy próbę takiej walki, gdyż prawdopodobnie wśród osiadłych już zwierząt znajduje się także larwa wodnego chrząszcza, pływaka żółtobrzeżka (Dytiscus). Gdyby wszystkie zwierzęta mierzyć tą samą miarą, wówczas powiedzielibyśmy, że sławne drapieżniki, jak tygrysy, lwy, orki, rekiny i błonkówki, w porównaniu z larwą pływaka żółtobrzeżka, są pod względem żarłoczności i wyrafinowanych metod zabijania łagodne niczym baranki.
Pływak żółtobrzeżek jest to wysmukły owad o opływowych kształtach, mający około sześciu centymetrów długości; szerokie szczecinowate płetwy na sześciu kończynach umożliwiają mu szybkie i pewne poruszanie się. Na szerokiej, płaskiej głowie osadzona jest para potężnych kleszczowatych szczęk, które mają wklęsły kształt i służą do wstrzykiwania trucizny i równocześnie do zasysania pokarmu. Przyczajone zwierzę siedzi spokojnie na roślinie wodnej; nagle rzuca się w szybkim ataku na swoją zdobycz, podpływa pod nią, wyciąga głowę, tak że ofiara wpada mu w paszczę. Ale zdobyczą jest dla tego drapieżcy wszystko, co się porusza lub do pewnego stopnia pachnie zwierzęciem. Nieraz zdarzało mi się, że stojąc bez ruchu w jakimś bajorze, byłem pożerany przez larwy żółtobrzeżka; zastrzyk z jego jadowitych soków trawiennych jest niezwykle bolesny także dla człowieka.
Larwy tego chrząszcza należą mianowicie do tych nielicznych zwierząt, które trawią poza układem jelitowym. Wydzielina gruczołów, którą wstrzykują ofierze wklęsłymi szczękami, rozpuszcza całe ich wnętrze na rzadką zupę, która potem tą samą drogą wędruje do żołądka. Nawet ofiary znacznych rozmiarów, jak grube kijanki i larwy ważek, kiedy zostaną ukąszone przez larwę pływaka żółtobrzeżka, po kilku obronnych ruchach drętwieją, i widać, jak ich wnętrza – które u większości zwierząt wodnych są mniej lub bardziej przezroczyste – mętnieją, jakby były utrwalone w formalinie. Zwierzę pęcznieje, najpierw sprawia wrażenie, jakby się stawało coraz większe, a potem stopniowo kurczy się do postaci obwisłego worka skóry, który zwisa ze śmiercionośnych szczęk, a kiedy jest już pusty, opada na dno.
W ciasnej przestrzeni akwarium kilka dużych larw żółtobrzeżka w ciągu kilku dni pożre wszystkie żyjące stworzenia, których wielkość przekracza pół centymetra. A potem? Potem, jeśli nie zrobiły już tego do tej pory, zaczną się zjadać nawzajem. Zupełnie nie ma przy tym znaczenia, kto jest większy i silniejszy, lecz kto pierwszy pochwyci ofiarę. Często obserwowałem, jak dwie zbliżające się do siebie larwy równocześnie chwytały się szczękami i obie umierały bardzo szybko wskutek ukąszenia. Jest niewiele zwierząt, które w najwyższej potrzebie, zagrożone śmiercią głodową, napadają na podobnej wielkości przedstawicieli tego samego gatunku z zamiarem ich pożarcia. Jestem tego pewien tylko jeśli chodzi o szczury wędrowne i niektóre pokrewne im gryzonie; mam wątpliwości, czy podobnie postępują wilki; wiele znaczących faktów bowiem przeczy temu. Będzie jeszcze o tym mowa później. Ale larwy żółtobrzeżka pożerają porównywalnej wielkości przedstawicieli swojego gatunku także wtedy, kiedy mają wokół dostatecznie dużo innego pożywienia. A tak nie postępuje, o ile wiem, żadne inne zwierzę.
Trochę mniej brutalnym, bardziej eleganckim i zarazem piękniejszym drapieżnikiem jest larwa dużej żagnicy okazałej, ubarwionej na niebiesko i żółto ważki, zwanej diabelską igłą. Dorosły owad jest wspaniałym pilotem, sokołem wśród owadów. Kiedy wrzucamy do miski zdobycz złapaną w siatkę, żeby oddzielić zbyt groźne drapieżniki, niekiedy znajdujemy duże larwy, również o opływowych kształtach, których osobliwy sposób poruszania od razu rzuca się w oczy. Te smukłe, przeważnie żółto i zielono ubarwione torpedy, posuwają się skokowo do przodu; na początku pozostaje zagadką, w jaki sposób są napędzane. Jeśli jednak będziemy je obserwować umieszczone osobno, w płaskim naczyniu, zobaczymy, że larwy te to prawdziwe pojazdy rakietowe. Z końców ich odwłoków wytryska mały, mocny strumień wody, który siłą odrzutu szybko popycha zwierzę do przodu. Końcowy odcinek jelita tworzy wklęsły pęcherzyk, który wewnątrz jest obficie zaopatrzony w skrzela i równocześnie stanowi głęboko przemyślaną kombinację narządu oddychania i lokomocji.
Larwy żagnicy nigdy nie polują, pływając, lecz są – w o wiele większym stopniu niż larwy żółtobrzeżka – zwierzętami czatującymi na swoje ofiary: kiedy zdobycz wchodzi w jej pole widzenia, zostaje namierzona; larwa bardzo powoli obraca głowę i ciało we właściwym kierunku i podąża za przyszłą zdobyczą. Takie namierzanie ofiary można zaobserwować jeszcze tylko u bardzo niewielu innych bezkręgowców. W przeciwieństwie do larwy chrząszcza, larwy żagnicy dostrzegają też bardzo powolne ruchy, jak pełzanie ślimaka. Dlatego ślimaki często padają ich ofiarą, a tylko rzadko larw chrząszczy. Powoli, bardzo powoli, krok po kroku larwa żagnicy podkrada się do zdobyczy, jest oddalona od niej jeszcze o trzy, może cztery centymetry, gdy nagle – co to? – trzyma trzepoczącą się ofiarę między szczękami. Ponieważ oko nie jest w stanie zarejestrować obrazu w zwolnionym tempie, można było tylko zobaczyć, że coś na kształt języka wyskoczyło z głowy larwy w kierunku zdobyczy i porwało ją w łakome szczęki. Ten, kto widział kiedyś posilającego się kameleona, natychmiast przypomni sobie szybkie ruchy lepkiego języka. Tylko że bumerang żagnicy nie jest językiem, lecz przekształconą dolną wargą, która składa się z dwóch ruchomych członów i jednej pary szczypiec.
Już samo namierzanie larwy żagnicy świadczy o specyficznie inteligentnym działaniu; wrażenie to umacnia się, kiedy obserwujemy inne osobliwości jej zachowania. W przeciwieństwie do zaciekłych larw pływaka żółtobrzeżka, larwy żagnicy nie atakują zwierząt określonej wielkości nawet wówczas, kiedy całymi tygodniami cierpią głód. Miesiącami trzymałem w jednym zbiorniku larwy żagnicy razem z rybami i nigdy nie doświadczyłem tego, żeby zaatakowały i wyrządziły krzywdę rybie, która była większa niż one same. Jest godne zapamiętania, że larwa żagnicy nigdy nie pochwyci zdobyczy, która została złapana przez drugiego przedstawiciela tego samego gatunku i wolno porusza się w jego szczękach, natomiast od razu atakuje kawałek świeżego mięsa, które na szklanej pałeczce porusza się w podobny sposób przed jej oczami.
W moim dużym akwarium z okoniami bez przerwy dorasta kilka larw żagnicy okazałej; ich rozwój trwa długo, ponad rok. Pewnego pięknego letniego dnia przychodzi ten wielki moment: larwa wspina się po łodydze rośliny i wydostaje na powierzchnię wody; siedzi tam spokojnie przez dłuższy czas, a potem pęka, jak przy zrzucaniu skóry, i piękny dorosły owad powoli wyłania się z kokonu. Upłynie jeszcze kilka godzin, aż skrzydła osiągną swoją pełną wielkość i zesztywnieją; cudowny proces, kiedy szybko tężejąca ciecz jest wpompowywana pod dużym ciśnieniem w delikatną konstrukcję żyłek skrzydeł. Potem otwierasz okno i życzysz dużo szczęścia i sukcesów w obecnym życiu owada swojemu gościowi, który wydostał się z akwarium.